Klin - Joanna Chmielewska - ebook + audiobook + książka

Klin ebook i audiobook

Joanna Chmielewska

3,9

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

"Postanowiłam kategorycznie, że nie będę płakać. Zgrzytając zębami, czekałam na telefon. Zadzwonił.

-Muszę się panu przyznać - powiedziała słodkim głosem - ze już mi się znudził ten brak urozmaicenia w naszych wzajemnych kontaktach. Z przyjemnością obejrzałabym pana w naturze.

-O! Dojrzała pani?

-Może...

Klin klinem! Do diabła, Klin klinem! Wszystko mi jedno."

Fragment książki

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 243

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 6 godz. 16 min

Lektor: Julia Rosnowska

Oceny
3,9 (412 oceny)
178
93
87
31
23
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
gaga1405

Nie oderwiesz się od lektury

Powrót do Joanny Chmielewskiej. Niezapomnianej, Niedoścignionej Mistrzyni.
10
Arkadiusz44P

Nie oderwiesz się od lektury

Niesamowita Chmielewska... Jak ona trzyma w napięciu, bawi i relaksuje! Nuda nie istnieje.
00
Reni35

Nie oderwiesz się od lektury

jak zwykle z humorem
00
ewcud2

Z braku laku…

druga z cyklu o wiele lepsza
00
swirek578

Nie oderwiesz się od lektury

Jak zawsze,nie da się nie śmiać. Polecam
00

Popularność




Spis treści
Okładka
Karta tytułowa
Karta redakcyjna
CZĘŚĆ I
CZĘŚĆ II

Joanna Chmielewska

© Copyright by Wydawnictwo Klin

ISBN 978-83-62136-36-0

Wydawnictwo Klin Warszawa, ul. Bruzdowa 117H tel. +48 501 686 786

CZĘŚĆ I

Wszystko, cokolwiek zdarzyło się potem, było wynikiem uczuć, jakie miotały mną przez cały wieczór. Byłam wściekła. Byłam nieszczęśliwa. Byłam śmiertelnie obrażona i śmiertelnie zakochana. Na zmianę wpadałam w czarną rozpacz albo w radosną nadzieję, ale radosna nadzieja błyskawicznie gasła, a czarna rozpacz trwała.

Trzeci dzień czekałam na telefon.

Nie dało się już dłużej oszukiwać. Jeżeli do tej pory nie zadzwonił, to już nie zadzwoni, a nawet jeśli zadzwoni jutro albo pojutrze, to też nic nie pomoże. Wszystko jest rozpaczliwie jasne. Gdyby mu chociaż odrobinę na mnie zależało, to by zadzwonił natychmiast po przyjeździe. Albo przynajmniej następnego dnia! Ale nie trzy dni, nie trzy okropne dni, przez które z godziny na godzinę coraz bardziej niknie nadzieja i coraz wyraźniej widać, że mu na mnie, niestety, zupełnie nie zależy.

Siedziałam na tapczanie z podwiniętymi nogami, oparta o poduszki, paliłam potworne ilości papierosów i wzrokiem pełnym nienawiści wpatrywałam się w milczący telefon. Usiłowałam myśleć, ale to mi się zupełnie nie udawało. A dla ukoronowania wszystkiego w kłębiące się w mojej duszy uczucia wtrącało się jeszcze niekiedy sumienie, cicho i nieśmiało przypominające, że miałam pisać artykuł, a nie przeżywać wstrząsy sercowe.

„Estetyka wnętrz wpływa...” Na co wpływa estetyka wnętrz? Gdzie on teraz jest? Może jeszcze ciągle z wizytą u tych ludzi? No, to istotnie nie może dzwonić... „ Na podniesienie poziomu kulturalnego...” Pokój 336... Bo jeżeli już wrócił i jest u siebie, w hotelu, i nie dzwoni?... Dlaczego estetyka wnętrz wpływa na podniesienie poziomu kulturalnego? O mój Boże, co mnie to obchodzi. Pokój 336... Przecież nie zadzwonię, żeby sprawdzić, czy już wrócił, bo pozna mój głos. Nie, tak nisko jeszcze nie upadłam. Jak się dowiedzieć? Jak się dowiedzieć? Przecież ja go chyba już teraz nienawidzę?...

Centrala w hotelu zna mój głos. Cała recepcja zna mój głos. Nie, nie mogę, nie zadzwonię. Wnętrze powinno być opracowane z myślą o zaspokojeniu potrzeb. Zaraz, jakich potrzeb? Wszystko jedno, różnych. A gdyby tak ktoś inny?... Może zadzwonić ktokolwiek, byłe nie ja. Poprosić ten pokój i sprawdzić, czy się odezwie. I już wtedy będę wiedziała! Genialne, tylko kto? I niech zada byle jakie pytanie, żeby to wyglądało prawdopodobnie, żeby nie pomyślał, że to ja sprawdzam. Niech zapyta, czy tam nie ma na futrynie drzwiowej zapisanego numeru telefonu, bo znajomy, który tam mieszkał trzy tygodnie temu, zapisał pewien numer telefonu właśnie na futrynie, taki miał głupi zwyczaj... To przecież zupełnie możliwe, ludzie mają nieprawdopodobne pomysły z zapisywaniem numerów telefonicznych...

Sięgnęłam po słuchawkę, w zdenerwowaniu pomyliłam się dwukrotnie, kręcąc numer i słuchając sygnału, modliłam się: Halina, bądź w domu, bądź w domu...

Do Haliny nie dzwoniłam już co najmniej przez cztery miesiące, ale jakież to miało znaczenie! To była jedyna z moich przyjaciółek, nadająca się do wykorzystania w tej sytuacji poza Janką, której nie było w domu... Halina, bądź w domu...

Była w domu. Bardzo się ucieszyła, usłyszawszy mój głos. Nie wdając się we wstępne wyjaśnienia, przystąpiłam od razu do zasadniczego tematu, ale, niestety, od końca. Powiedziałam:

– Halina, słuchaj, wyobraź sobie, że przed trzema tygodniami mieszkała w hotelu „Warszawa” jedna twoja znajoma pani, która przyjechała ze Szczecina, i ty jej podałaś numer telefonu drugiej znajomej pani, i ona go zapisała na futrynie drzwiowej, bo nic innego nie miała pod ręką, i tobie jest teraz ten numer szalenie potrzebny, a nie masz go zapisanego albo może zgubiłaś kalendarzyk. Proszę cię, zadzwoń do hotelu „Warszawa”, do pokoju trzysta trzydzieści sześć, i tego kogoś, kto się odezwie, zapytaj o ten numer na futrynie drzwiowej...

– Nic nie rozumiem – powiedziała Halina zdumionym głosem. – Nic nie wiem o żadnym numerze na futrynie drzwiowej i nie znam żadnej pani ze Szczecina.

– Ale możesz znać. Przyjechała i zapisała. Zresztą nie wszystko ci jedno? Zadzwoń i zapytaj, moje życie od tego zależy!

– To dlaczego ty sama nie zadzwonisz? Dlaczego to ja muszę?

– Bo tam znają mój głos.

– To dlaczego ta pani nie zadzwoni?

– Bo ta pani jest osobą fikcyjną, ona w ogóle nie istnieje...

– Jeżeli ona nie istnieje, to po co ty mi o tym mówisz? Ja ciągle nic nie rozumiem.

Nie pozostało mi nic innego, jak tylko wyjaśnić jej wszystko po kolei. Uczyniłam to w sposób absolutnie chaotyczny i zagmatwany, ale Halina przytomnie wyłowiła z moich wypowiedzi właściwy sens. Ku mojej rozpaczy odniosła się do mych zamiarów bez entuzjazmu.

– Wiesz, mnie jest głupio – powiedziała trochę niepewnie. – Ja takich rzeczy nie umiem załatwiać. Przecież ja tego pana zupełnie nie znam. Co będzie, jak on mi nawymyśla?

– Po pierwsze, co cię to obchodzi, przecież nie będzie wiedział, że to ty. A po drugie, nie nawymyśla ci, bo to jest bardzo sympatyczny facet, intelektualista i młodzieniec z dobrej rodziny. Dzwoń!!

– Poczekaj... Zaskoczyłaś mnie... Niech się przez chwile zastanowię...

– Nie zastanawiaj się, dzwoń!

W tym momencie w słuchawce odezwał się bardzo miły, spokojny, męski głos:

– I po co pani to wszystko?

– Jak to po co? – powiedziałam mimo woli i bez zastanowienia.

– Tak pani zależy na tym panu z pokoju trzysta trzydzieści sześć?

– No pewnie, że mi zależy! Przecież gdyby mi nie zależało, to bym się tak nie wygłupiała!

– No, jak pani tak bardzo zależy, to ja to pani mogę załatwić, bo słyszę, że tamta pani ma jakieś obiekcje.

– Halina? – powiedziałam pytająco.

– Na litość boską – odezwała się Halina, której na chwilę odjęło mowę. – Co to znaczy?

– Nic, drobiazg, ten pan się włączył, mnie się ciągle ktoś włącza. To zadzwonisz czy wolisz, żeby ten pan zadzwonił?

– A ty znasz tego pana?

– Skąd? Pierwszy raz w życiu go słyszę.

– Ja panie bardzo przepraszam – powiedział ten pan. – Ja się włączyłem zupełnie przypadkowo. Zamierzałem dzwonić absolutnie gdzieś indziej, ale rozmowa pań była tak interesująca, że nie miałem siły się wyłączyć i pozwoliłem sobie wysłuchać. Najmocniej za to przepraszam. To jak, chce pani, żebym zadzwonił? Numer już mam zanotowany.

– Bo ja wiem? Halina, jak myślisz?

– Nie wiem, ja nic nie myślę. Ja jestem ogłuszona.

– No widzi pani, ta pani jest ogłuszona, na pewno będzie lepiej, żebym to ja załatwił.

– Halina, zdecyduj się, ty czy ten pan?

– To już może lepiej niech będzie ten pan... Tylko że teraz to ja już kompletnie nic nie rozumiem...

Byłam tak zdenerwowana zawikłaną sytuacją, że zrobiło mi się wszystko jedno.

– Dobrze – powiedziałam z rozpaczą. – Niech będzie ten pan. Brzmi zupełnie sympatycznie, chociaż nie wiem, jak wygląda. A jak pan mnie potem zawiadomi o rezultatach?

– Poda mi pani swój numer telefonu i ja do pani zadzwonię.

– Nie, to niech pan poda swój numer telefonu i ja do pana zadzwonię.

Widocznie kołatały się we mnie jeszcze jakieś resztki przytomności umysłu, bo miałam niejasne uczucie, że w tego rodzaju okolicznościach nie należy podawać obcemu facetowi swojego własnego numeru telefonu.

– Kiedy do mnie jest bardzo trudno się dodzwonić i w ogóle to jest szalenie skomplikowane. Jeżeli pani ma jakieś obawy, to ja się przecież nie narzucam.

– W nosie mam obawy. Wszystko mi jedno. Tylko niech pan to jakoś inteligentnie załatwi.

– Postaram się, droga pani, wykrzesać z siebie tyle inteligencji, ile tylko zdołam. Słucham.

Zgłupiałam do reszty i podałam mu swój numer. Halina się wyłączyła, nadal nieopisanie zdumiona.

– To ja się też wyłączam i za dziesięć minut do pani dzwonię ze szczegółowym sprawozdaniem.

– Dobrze, czekam.

Odłożyłam słuchawkę i zaczęłam zbierać rozproszone władze umysłowe. Zanim je zebrałam, telefon zadzwonił.

– No i co? – spytałam niecierpliwie.

– No i nic. Zadzwoniłem i ten pan odebrał telefon. Nie pytałem go o futryny drzwiowe i napisy na nich, tylko spytałem o pana Zdanowskiego. Powiedział, że pomyłka i koniec.

– Kto to jest pan Zdanowski?

– Nie mam pojęcia. Nie znam żadnego takiego i miałem nadzieję, że ten pan też nie zna. No i co teraz?

– Nie wiem.

Więc jest w pokoju. Jest u siebie. I nie dzwoni... i pewnie już nigdy nie zadzwoni...

Siedziałam ze słuchawką w ręce i ze ściśniętym sercem. W słuchawce znów rozległ się miły, spokojny głos:

– Wie pani co, jeśli można pani radzić, to niech pani sobie tego pana wybije z głowy.

– Dlaczego?

– On mi się nie bardzo podobał...

– Dlaczego? – powtórzyłam z oburzeniem. – To jest bardzo sympatyczny pan, bardzo dobrze wychowany intelektualista...

– Na intelektualistę to on mi raczej nie wyglądał…

– Dlaczego?!

– Tam takie odgłosy dobiegały...

– Jakie odgłosy?

– Takie różne. Wstyd powtórzyć.

„Pijany?” – przemknęło mi przez głowę.

– Jakie odgłosy? – spytałam z niepokojem. – Miotania wiktem?

– Ach, nie. Ale takie miałem wrażenie, jakby tam się jakaś pani zwracała do tego pana takim głosem mało intelektualnym...

Zanim sobie zdałam sprawę z tego, że wcale w to nie wierzę, wszystko w środku odwróciło mi się do góry nogami.

– Cóż – powiedziałam smutnie po chwili milczenia, w czasie którego gwałtownie usiłowałam przyjść do siebie. – Możliwe. Do tego pana wszystko jest podobne…

– No właśnie, tym bardziej niech pani go sobie wybije z głowy.

– Ach, Boże! Nie ma pan pojęcia, jak bym chciała. I w żaden sposób nie mogę.

– Dam pani świetną, radę: klin klinem.

– A co pan myśli, że ja o tym nie wiem? Już tak się nawet rozglądam dookoła siebie, ale jakoś tego klina, nie widzę. Nikt się nie nadaje.

– No, a może ja bym się nadał?

– Bo ja wiem? Może by pan się i nadał, skąd ja to mogę wiedzieć.

– No to może byśmy się spotkali?

– Może – powiedziałam w roztargnieniu, bo ciągle jeszcze byłam wstrząśnięta – A gdzie i kiedy?

– Gdzie pani sobie tylko życzy, a kiedy? No na przykład piętnaście po dwunastej.

– Piętnaście po dwunastej? Co to znaczy piętnaście po dwunastej? W południe?

– Nie, nie w południe, wieczorem. To znaczy, za dwie i pół godziny.

Na tę dziwną propozycję nagle oprzytomniałam. Zwariował? Już się nie ma kiedy spotykać?

– A nie może być na przykład o siódmej wieczorem?

– Nie, bo widzi pani, ja bardzo długo pracuję, i to codziennie. Dopiero o dwunastej kończę pracę. I potem jest akurat bardzo piękna pora, żeby się spotkać. No to jak? Gdzie mam na panią czekać?

– Panie, niech pan się opamięta! Nie mam najmniejszej ochoty wychodzić teraz z domu i pętać się po mieście. Wykluczone.

– To ja mogę przyjechać do pani.

– Mowy nie ma, musiałabym posprzątać.

– Ach, to pani jest flądra?

– Oczywiście. A poza tym ja też teraz pracuję. Muszę napisać artykuł i nie mam natchnienia. Szalenie męczące.

– Pani jest dziennikarką?

– Nie, to jest moje uboczne zajęcie. Zasadniczo jestem architektem. A pan?

– A ja jestem handlowcem.

– O, mój Boże, i co? Bilans pan robi?

– Niech Bóg broni! Z żadnym bilansem nie mam nic wspólnego!

– To co pan robi w dziedzinie handlu o tej porze?

– Takie różne rzeczy. Nieważne. Niech pani lepiej powie co innego. Niech pani powie, jak pani wygląda?

– Rozmaicie. Raz przepięknie, a raz wręcz przeciwnie...

– Nie, nie tak. Dokładnie. Wzrost? Wymiary? Oczy, włosy?

– Wzrost? Metr sześćdziesiąt dwa. A wymiary? Niech pan poczeka, wezmę centymetr i zmierzę.

Jestem uczciwa, podniosłam się, wzięłam centymetr i zaczęłam się mierzyć, przy czym dokonałam nadzwyczajnego odkrycia:

– Niech pan sobie wyobrazi – powiedziałam do telefonu – jakie szczęście mnie spotkało. Myślałam, że mam w talii sześćdziesiąt dziewięć centymetrów, a okazuje się, że mam tylko sześćdziesiąt trzy!

– No widzi pani, jak ja pozytywnie na panią od razu wpłynąłem. Niech pani opisze i tę resztę.

Opisałam resztę. Facet, słyszany w telefonie, zaczynał mi się wydawać interesujący. Miał wyjątkowo piękny, miękki, sympatyczny głos, a ja zawsze byłam ogromnie czuła na głos. Słuchając go, powoli robiłam się nieco mniej nieszczęśliwa. Jak też wygląda facet o takim pięknym głosie?

– A jak pan wygląda? – spytałam, skończywszy szczegółowe omówienie swoich zewnętrznych wad i zalet.

– A tak, dość przeciętnie.

– Ile pan ma wzrostu?

– Metr siedemdziesiąt pięć.

– O, jaka szkoda, że tak mało! Ja tak lubię wysokie obcasy!

– No trudno, opatrzność nie dała, nie urosłem.

– A reszta?

– Jaka reszta?

– No, włosy, oczy i inne detale? Ma pan jakąś ozdobę na twarzy?

– Na litość boską! Jaką ozdobę?

– Wąsy albo okulary...

– Nie, nie mam żadnej ozdoby na twarzy. Włosy ciemne, oczy też, a poza tym nic szczególnego. No to jak, zdecydowała się pani? Gdzie mam przyjechać o dwunastej piętnaście?

– A gdzie pan teraz jest?

– A wie pani, w takim dziwnym miejscu. W alei Lotników. Wie pani, gdzie to jest?

– Zaraz, wezmę plan Warszawy... Ach, już wiem, to jest tu, koło Wyścigów. No to nawet ma pan do mnie niedaleko.

– A gdzie pani jest?

– Na dolnym Mokotowie.

– Proszę, jak blisko! To przeznaczenie. Gdzie mam czekać?

– Nigdzie. Nie mam najmniejszego zamiaru wychodzić z domu i spotykać się z panem, chociaż jestem bardzo ciekawa, jak pan wygląda. Mam zamiar pohamować ciekawość, napisać artykuł, a potem iść spać.

– To ja pani coś powiem. Ja się teraz wyłączę i obydwoje sobie popracujemy, a za godzinę do pani zadzwonię i może się pani namyśli. Dobrze?

– Dobrze. Nie namyślę się, ale niech pan zadzwoni. To mi wyraźnie poprawia samopoczucie.

– Świetnie, to na razie dobranoc.

– Dobranoc.

Wyłączył się. Natychmiast wróciły mi wszystkie poprzednie, przygłuszone na chwilę, uczucia. Pani z mało intelektualnym głosem? O, nie! Tego to ja tak nie zostawię!

Chwyciłam słuchawkę.

– Pokój trzysta trzydzieści sześć, proszę

... sygnał... sygnał... sygnał...

– Nie zgłasza się, proszę pani...

– Przepraszam...

Jak to, nie ma go w pokoju? To co z tą panią? Oczywiście, miałam rację, że nie uwierzyłam. Nawet jeśli tam była jakaś pani, to nie ma żadnego znaczenia, skoro już jej nie ma. Gdyby był, to by odebrał telefon, zawsze odbiera. Do diabła, oszukał mnie!

Nie ma go w domu... Ale był i nie dzwonił. Przecież przez trzy doby nie pętał się po mieście. Niemożliwe, żeby nie znalazł jednej krótkiej chwili na ten telefon do mnie. Przez trzy doby kamieniem siedzę w domu, z pracy wracam taksówką... Cóż, jasna sprawa: ma mnie w nosie, w nosie, w nosie!...

Nienawidzę go! Ach, wybić go sobie z głowy, za wszelką cenę wybić go sobie z głowy! Klin klinem!..

Klin klinem? Taki piękny głos... Co to za facet? Trzeba sprawdzić, trzeba z nim dłużej porozmawiać... o dwunastej piętnaście? Nie, no bzdura! Gdzie mnie diabli będą nieśli o dwunastej piętnaście! Rzeczywiście, nie mam co robić, tylko spotykać się z obcym człowiekiem o takiej idiotycznej porze, dlatego że ma piękny głos...

Klin klinem...

Prawda, miałam pisać artykuł!

Po godzinie telefon zadzwonił. Wzięłam inicjatywę w ręce i zaczęłam przedłużać rozmowę, zahaczając o różne tematy. Nie widać było żadnej słabej strony, żadnego zahamowania. Bardzo inteligentny facet, z dużym polotem, z poczuciem humoru i ten głos! Ten głos!...

Po trzech kwadransach konwersacji zaczęłam się łamać. A może?... Ostatecznie, co mi to szkodzi? Może to jest rzeczywiście sympatyczny i kulturalny człowiek, a że ma cudaczne pomysły? Ja też mam cudaczne pomysły. Ale nie, jednak nie! Nie chce mi się wychodzić z domu.

– ...Zadzwonię jeszcze za pół godziny...

Burza, szalejąca w moim sercu, powoli przycichała. Zaczynała brać górę urażona ambicja. Nie zadzwonił? To nie! Dość tego! Dość tej rozpaczy i tego oczekiwania. Nie będę nieszczęśliwa, nie życzę sobie być nieszczęśliwa! Właśnie że się spotkam z tym facetem! I wszystko mi jedno, co z tego wyniknie!

Bo przecież jeśli nie popełnię jednego głupstwa, to na pewno popełnię inne. Jeśli się nie spotkam z tym dziwnym człowiekiem, umawiającym się w środku głębokiej nocy, to doskonale wiem, że nie wytrzymam i sama zadzwonię do tamtego. I co? Jak wtedy będę wyglądała? Narzucająca się, nieszczęśliwa idiotka, pozbawiona ambicji...

– ...No i co? – powiedziała słuchawka urzekającym, miękkim głosem.

– Dobrze – oświadczyłam stanowczo – zdecydowałam się. Nie mam zamiaru nigdzie latać po nocy. Niech pan tu przyjeżdża.

– Proszę uprzejmie. Gdzie mam przyjechać?

Podałam ulicę i numer domu. Już mi było wszystko jedno.Ostatecznie, jeżeli facet okaże się antypatycznym gburem, to też się nic nie stanie. Już kilka razy w życiu miałam do czynienia z antypatycznymi gburami i znakomicie sobie dawałam radę. A w to, że nagle w przedpokoju rzuci się na mnie i zamorduje mnie albo zgwałci, to ja bardzo przepraszam, ale nie wierzę. To wcale nie jest takie łatwe, jakby się zdawało. Jeżeli nawet jest bandytą albo złodziejem, to też nic nie szkodzi. Każdemu złodziejowi na widok mojego mieszkania odejdzie ochota do popełniania przestępstw. Tu doprawdy nie ma co ukraść, nawet mój zegarek źle chodzi.

– Niech pan tylko nie liczy na to, że dam panu coś do zjedzenia – powiedziałam, tknięta nagle poczuciem gościnności. – Mogę panu najwyżej dać herbaty, nic innego nie mam.

– Nic nie szkodzi, ja jestem po kolacji. A... przepraszam bardzo za nietaktowne pytanie... czy pani ma męża?

– Nie, Bogu chwała, nie mam męża. Jestem nieskazitelnie wolną kobietą. Aha, a pan ma żonę?

– Nie, nie mam.

– A miał pan?

– Miałem.

– I co pan z nią zrobił?

– Przecież jej nie udusiłem. Co można zrobić z żoną? Rozwiodłem się.

– To bardzo uprzejmie z pana strony. No, jak pan ma przyjechać, to już! Żebym się nie zdążyła rozmyślić.

– Już jadę. Tylko jeszcze jedno. Czy nie zechciałaby pani być taka niesłychanie uprzejma i zejść na dół, przed bramę, żebym ja się nie błąkał w nocy po obcym domu? Byłbym pani ogromnie wdzięczny.

– Dobrze, zejdę przed bramę.

– To jeszcze niech mi pani powie, jak pani będzie ubrana, żebym mógł panią poznać.

– W fioletowe palto.

– Fioletowy kolor w tych ciemnościach! Fatalne, nie do rozpoznania. Może pani będzie miała coś na głowie? Bo co będzie, jak tam będą stały na przykład dwie panie?

– Wprawdzie wątpię w obecność dwóch pań przed moją bramą o tej porze, ale mogę wziąć ze sobą znak rozpoznawczy. Szczotkę do zamiatania.

– Świetnie, wobec tego pani ze szczotką do zamiatania to będzie pani.

– Tak. Albo nie! Szczotka do zamiatania trochę nieporęczna. Wezmę ze sobą taką długą rurę z kalki technicznej. Biała, lepiej widoczna w ciemnościach.

– Dobrze, niech będzie rura. Za dwadzieścia minut jestem. Na razie.

– Cześć pracy – mruknęłam i odłożyłam słuchawkę. Zeszłam z tapczanu, na którym leżałam na poduszkach i pod kocami, obłożona gromadą różnych szpargałów, tworzących nieopisany śmietnik. Rozejrzałam się dookoła i zaczęłam uprzątać pobojowisko.

…Za dwadzieścia minut... Czy ten człowiek oszalał? Jakim sposobem on złapie taksówkę o tej porze w alei Lotników? Mowy nie ma, nie zdąży...

Przestałam się śpieszyć.

...Zaraz, ale jeżeli on mówił z taką pewnością siebie, to może ma pod ręką jakiś wóz do dyspozycji? A, to zdąży na pewno. Za to ja nie zdążę pomalować się i posprzątać.

Zaczęłam się znów śpieszyć.

Dokładnie piętnaście po dwunastej zeszłam na dół w palcie, w czarnych klapkach na nogach i z rurą w ręku. Przed domem po drugiej stronie ulicy stała warszawa z pracującym silnikiem, a w środku siedział jakiś facet w kapeluszu. Zatrzymałam się na chodniku po swojej stronie i usiłowałam mu się przyjrzeć.

Pan w samochodzie otworzył okno, wystawił głowę i powiedział:

– Niech pani wsiada.

– Nie mogę – odparłam stanowczo.

– Dlaczego?

– Bo mi się woda na gazie gotuje.

– To niech pani zgasi wodę i niech pani wsiada.

– Mowy nie ma, nie będę tyle razy po piętrach latała. Niech pan wysiada.

W czasie tego przekomarzania się stałam w klapkach na śniegu i krzyczeliśmy do siebie przez całą szerokość ulicy. Z uwagi na spóźnioną nieco porę uznałam, że te popisy akustyczne są raczej nie na miejscu, i przeszłam na drugą stronę jezdni. Mój rozmówca przyglądał się temu w milczeniu, a potem powiedział:

– Niech się pani zatrzyma. Niech pani zaczeka tam, gdzie pani stoi.

Ruszył powoli i podjechał tuż przede mnie. Nie pozostało mi nic innego, tylko wsiąść, wiec wsiadłam. Pan przy kierownicy ucałował moją dłoń i mruknął pod nosem coś, co, w myśl panujących zwyczajów, miało zapewne oznaczać nazwisko. Przyglądałam mu się tak intensywnie, że o mało mi oczy z głowy nie wylazły, ale w ciemnościach nic konkretnego nie mogłam dojrzeć. Ruszyliśmy przed siebie.

– Dokąd pan jedzie? – spytałam, bo oczyma duszy ciągle widziałam czajnik z wodą, stojący na gazie.

– Powinienem odpowiedzieć: dokąd pani, każe. Ale tak nie odpowiem, bo szukam tylko miejsca, gdzie mógłbym zakręcić.

Objechał dookoła kilka bloków i wróciliśmy pod moją bramę. Podjeżdżając, spytał, czy nie mógłby wprowadzić samochodu na podwórze, bo mu już kilka razy ukradli, i tym razem chciałby tego uniknąć. Wysiadłam i otworzyłam bramę, a następnie wskazałam miejsce, gdzie mógł zaparkować, cały czas ze świadomością, że poruszam się w pełnym blasku reflektorów i jestem dokładnie oglądana.

„Patrz, patrz – pomyślałam jadowicie. – Ja też ci się przyjrzę”.

Oparłam się o drzwi wejściowe i czekałam, aż wysiądzie. Ustawił wóz, zgasił motor i wysiadł.

W pierwszej chwili przeraziłam się, bo jednak byłam nastawiona na osobnika średniego wzrostu, a nie na to, co ujrzałam przed sobą. Ile to mogło być? Metr dziewięćdziesiąt pięć? Czy równe dwa metry? W każdym razie wrażenie było szokujące, ale natychmiast mimo woli doznałam uczucia ulgi. Chwała Bogu, do takiego można nosić każde obcasy...

Poprosiłam go na górę i weszliśmy do mieszkania. Zdjęłam palto, mój gość też, przypilnowałam, żeby wszedł do pokoju, a nie do kuchni, której, niestety, nie zdążyłam doprowadzić do stanu idealnego, i unieruchomiłam go w fotelu. Usiadłam naprzeciwko i zaczęłam się czuć nieco głupio. Sytuacja była, łagodnie mówiąc, niecodzienna.

Gwałtowne przejście od kontaktów telefonicznych do osobistych trochę mnie oszołomiło i nie bardzo potrafiłam sobie uświadomić, że ten facet, który siedzi vis-à-vis mnie, to jest ten sam, który rozmawiał ze mną przez telefon.

– Czy to aby na pewno pan? – spytałam, zanim się zdążyłam zastanowić nad tym, co mówię.

– Na pewno ja – odparł i uśmiechnął się.

Uśmiech miał bardzo sympatyczny. Ogólnie biorąc, był bardzo przystojny, chociaż zupełnie nie w moim typie. Pomijając wzrost, którym go opatrzność obdarzyła nieco w nadmiarze, miał ciemne oczy, a ja nie lubię ciemnych oczu. Włosy też ciemne, prawie czarne, zaczesane do tyłu, bardzo ładne zęby i coś w brodzie. Nie żaden defekt, ani nic takiego, po prostu jakiś taki układ dolnej części twarzy, który mi się też nie podobał. Pomimo to całość robiła interesujące wrażenie. Błyskawicznie oceniłam jeszcze, że jest dobrze ubrany i ma pięknie utrzymane ręce.

I co z tego? Przyglądałam mu się uważnie i obiektywnie, czułam się mile poruszona niezwykłością sytuacji, a na dnie serca leżał cichy żal... Melancholijnie wspominałam inną twarz, w której uśmiechały się do mnie niebieskie oczy... Mój Boże, gdybyż tak tutaj siedział nie ten, tylko tamten!... Tamten, który przez trzy dni nie zdążył do mnie zadzwonić. Tamten, do którego zwracała się pani z mało intelektualnym głosem...

Ach, do wszystkich diabłów! Klin klinem!

Wróciłam do rzeczywistości, która, ostatecznie, nie była taka najgorsza, natomiast wymagała ode mnie pewnych drobnych wysiłków. Pani domu nie może ad infinitum siedzieć w milczeniu i przyglądać się gościowi z ogłupiałym wyrazem twarzy. Podniosłam się z fotela.

– Napije się pan herbaty? Z żalem muszę wyznać, że naprawdę nic innego nie mam, ale herbatą mogę służyć w dowolnych ilościach.

– Jeśli pani sobie tego koniecznie życzy, to mogę się napić. Ale nie muszę.

Zrobiłam herbatę, przyniosłam sobie papierosy i znów usiadłam w fotelu, czując się już nieco pewniej. Nie wiadomo dlaczego herbata wydała mi się elementem stabilizującym atmosferę. Męczyła mnie jeszcze myśl o farbie, odpadającej z sufitu zazwyczaj w najbardziej nieodpowiednich chwilach i niekiedy wpadającej gościom do szklanki, ale uznałam, że nie farbę tu przyszedł oglądać, tylko mnie, a w ogóle to nie on mnie ma oglądać, tylko ja jego. Byłam ciekawa, jak się zachowa i jak potraktuje tę dziwną wizytę. Czego się właściwie spodziewa? Nieoczekiwanej i sporadycznej przygody? Okoliczności ułożyły się dokładnie według tradycyjnego schematu, sytuacja zupełnie typowa, tylko sęk w tym, że zdaje się, ja jestem nietypowa. I okropnie nie lubię schematów...

– No, niech pani teraz opowie coś o sobie – powiedział mój gość, uśmiechając się lekko. Wyglądał tak, jakby czekał na jakąś inicjatywę z mojej strony.

– Zdaje się, że pan i tak już za dużo o mnie wie – odparłam. – Najwyższy czas, żebym ja się o panu czegoś dowiedziała.

– Nic o pani nie wiem poza tym, że ma pani niezwykłe pomysły. I że interesuje się pani nie znanym mi bliżej panem z pokoju trzysta trzydzieści sześć. W związku z czym popada pani w smutny nastrój, zupełnie niepotrzebnie.

– I popełniam szaleństwa, mocno ryzykowne i pozbawione sensu.

– Co pani nazywa szaleństwem?

– A jak pan inaczej nazwie to spotkanie z panem? I zaproszenie pana o idiotycznej porze do własnego domu? Przez telefon mógł pan być zachwycający, w naturze mógł pan się okazać na przykład bandytą.

– Ale chyba nie okazałem się bandytą?

– To tylko przypadek, nad szaleńcami zawsze opatrzność czuwa. Zresztą jeszcze nadal nic o panu nie wiem. Najchętniej przeprowadziłabym z panem wywiad według ankiety „Przekroju”: twój paszport duchowy. Jak wygląda pański ideał szczęścia?

– Spokój. Spokój, spokój i jeszcze raz spokój.

– W takim razie wchodząc do tego domu trafił pan tragicznie. Spokój to ostatnia rzecz, jaką można znaleźć w moim towarzystwie. Czego pan najbardziej nie znosi?

– Raków. Dostaję wysypki na sam ich widok. I chamstwa.

Przyjrzałam mu się w zamyśleniu. Kim ten człowiek mógł być.

– Kim pan właściwie jest? – spytałam mimo woli.

– Praworządnym obywatelem PRL. Poza tym już pani mówiłem, że jestem handlowcem, rozwiedzionym i bezdzietnym. Bardzo dużo pracuję, mam bardzo ładne mieszkanie i tak sobie żyję.

– Gdzie pan mieszka?

– W Śródmieściu. Ale ja tu jestem mniej ważny, ważna jest pani. To przecież pani była w złym nastroju? Niech pani opowie o tych różnych szaleństwach, które pani, według własnych słów, popełnia.

O szaleństwach, które w życiu popełniałam, mogłabym opowiadać przez tydzień bez przerwy. Coś mnie powstrzymało od tego, żeby mówić prawdę. Wymyśliłam pośpiesznie kilka cudacznych historii, które, sądząc z dotychczasowych doświadczeń, tylko przypadkowo mi się rzeczywiście nie przytrafiły, i w związku z tym brzmiały tak samo nieprawdopodobnie, jak te prawdziwe. Kilkakrotnie w czasie rozmowy padały z jego strony uwagi, świadczące o tym, iż był jednakże nastawiony na rozrywkę nie tylko intelektualną, ale ja już stałam na twardym gruncie. Nie, stanowczo przez telefon mi się bardziej podobał. Tylko głos, ten piękny głos, słyszany bezpośrednio nie tracił nic ze swego uroku.

O wpół do drugiej uznał, że czas pomieszkać w domu. Żegnając go spytałam:

– Jak panu właściwie na imię? Moje imię pan zna, wizytówka wisi na drzwiach wołami wypisana. A pan?

– Władysław – powiedział i nie mogłam się oprzeć wrażeniu, że nie powiedział prawdy.

Zamknęłam za nim drzwi i spróbowałam zebrać myśli. Owszem, osobnik jest interesujący i na poziomie. Zdaje się, że był nieco rozczarowany absolutną poprawnością atmosfery. Na to, że się właściwie nie przedstawił, nie zwróciłam większej uwagi, ciekawiło mnie raczej to, czy uzna znajomość za chybioną, czy nie.

„Jeżeli nie uznajesz kobiet, które nie lecą natychmiast do łóżka z każdym poznanym facetem, to się powieś” pomyślałam. I zamknęłam się w łazience.

O wpół do trzeciej telefon wyciągnął mnie z wanny. Ach, więc jednak? Przez następne pół godziny kontynuowaliśmy konwersację, z której wynikło, że zawarta w ten oryginalny sposób znajomość chyba jednak jest warta podtrzymywania.

* * *

Telefon zadzwonił w chwilę potem, jak weszłam do domu. Tym razem przyjechałam z pracy nieco później, nie wracałam taksówką i nawet robiłam zakupy w sklepach. Podniosłam słuchawkę.

– Joanna? – powiedział znajomy głos.

Ach! Po czterech dniach oczekiwania! Gdyby to było poprzedniego wieczoru, to nie wiem, czy zdołałabym wydobyć z siebie jedno rozsądne słowo. A dziś? Czyżby jednak ten klin?...

– Jak się masz – powiedziałam łagodnie i miękko. – To miło, że dzwonisz.

– Dzwoniłem do ciebie już w poniedziałek, jestem w Warszawie od soboty wieczorem. Nie było cię w domu. Chciałem zadzwonić do ciebie do pracy, ale zgubiłem kalendarz ze wszystkimi numerami telefonów. Ten domowy pamiętałem. Przepraszam, że nie dzwoniłem później. Mam potworną ilość roboty i jestem prawie nieprzytomny.

– Szkoda, bo miałam nadzieję, że się zobaczymy...

– Oczywiście, że się zobaczymy. Zadzwonię, jak tylko się nieco obrobię, i jakoś się umówimy. A w ogóle co słychać?

Różne rzeczy było słychać, ale nie musiałam tego zaraz ujawniać. Dzwonił w poniedziałek... Czułam, jak błogi spokój spływa na moje zmaltretowane serce. Ależ dobrze, poczekam, aż będzie miał chwilę czasu. Grunt, że jest, że dzwoni, że mogę z nim teraz rozmawiać, że już teraz będę mogła jawnie zadzwonić do niego...

Po trzech kwadransach odłożyłam słuchawkę, wprawdzie nie umówiona konkretnie, ale już znów pełna nadziei i szczęścia. Szczęścia zatrutego myślą, że jak komuś bardzo na czymś zależy, to zawsze czas znajdzie, ale jednak szczęścia. Zwłaszcza w porównaniu z tym, co było...

Usiadłam do pisania nieszczęsnego artykułu, którego jednak nie było mi sądzone skończyć. Zmagania z opornym ojczystym językiem znów mi przerwał dzwonek telefonu.

– Dobry wieczór – powiedział piękny, miękki głos.

– Dobry wieczór – odparłam, usiłując uczynić to równie pięknie, i dusza mi się sama uśmiechnęła.

– No i jak samopoczucie?

– Nieco lepiej. Chociaż jeszcze ciągle dalekie od ideału. Skąd pan dzwoni, z pracy?

– A nie, niech pani sobie wyobrazi, wyjątkowo dzwonię z domu. Dziś wcześniej skończyłem i nawet byłem na mieście i kupiłem taką piękną narzutę na tapczan.

– Jaką narzutę? Niech pan opowie!

– Taką miękką, szarą, kosmatą, właściwie takie futro. Bardzo ładne. Bo wie pani, ja bardzo lubię kupować sobie coś do domu. Ja w ogóle szalenie lubię swój dom.

– A jakie pan ma mieszkanie?

– Wyjątkowo wygodne. Mam dwa pokoje z kuchnią i wszelkimi wygodami.

– I w ile osób pan tam mieszka?

– Sam mieszkam.

– To pan płaci za nadmetraż?

– Niech pani sobie wyobrazi, że nie płace za nad metraż.

– Jakim sposobem? To jest spółdzielcze?

– Nie, kwaterunkowe. Ale nie płacę. A razem ze mną mieszka jeszcze pies.

– Ach, ma pan psa? Uwielbiam psy. Jakiego?

– Czarnego nowofundlandczyka. Absolutnie rasowego z rodowodem, ze specjalnej hodowli, jedynej w Polsce.

Rzeczywiście uwielbiam psy. Przez długie lata chowałam się w towarzystwie psa i teraz, zanim się zdążyłam obejrzeć, zagłębiliśmy się w dyskusję o wadach, zaletach i różnych cechach charakteru najrozmaitszych psów. Poszłam spać z kłębiącym mi się przed oczami stadem szczekających ogarów.

Następnego dnia znów zadzwonił. Zaczęłam już być nastawiona na te telefony i kiedy trzeciego dnia się nie odezwał, poczułam rozczarowanie. Znów mi się zrobiło smutno i doszłam do wniosku, że jednak jestem nieszczęśliwa i zaniedbana. Książka telefoniczna otworzyła się sama na literze H. Zadzwonić? Miał dzwonić, jak będzie dysponował większą ilością czasu... Hotel Warszawa...

– …Pokój trzysta trzydzieści sześć, proszę...

Na dźwięk znajomego głosu zmaltretowane serce znów mi zaczęło stukać. Nie masz czasu? Do diabła z twoim czasem. Nie wierzę, to nie brak czasu, to brak zainteresowania. Ostatecznie przyjeżdżasz do Warszawy na dwa albo trzy tygodnie i co? Nie możesz znaleźć godziny na zobaczenie się ze mną? Bzdura, po prostu masz mnie w nosie! Ach, już mi wszystko jedno, miej mnie w nosie, ale niech cię chociaż zobaczę...

Ponieważ umówiliśmy się na niedzielę, sobota była nieważna. Sobotę przesiedziałam w domu, przejęta, zdenerwowana, nie zwracając nawet uwagi na to, że telefon milczy. Niech milczy, niech go diabli biorą, ja jestem na jutro umówiona...

W niedzielę siedziałam w publicznym lokalu i patrzyłam na tę twarz, jedyną na świecie. Mój Boże, jak pięknie w opalonej twarzy wyglądają niebieskie oczy!...

I co z tego, że ja też pięknie wyglądałam? Że zauważył zmianę uczesania? Co z tego, że trzymał mnie na ulicy pod rękę? To wszystko nie było TO, to była tylko urocza, miła przyjaźń... Oczywiście, że jestem sympatyczna, można się ze mną ludziom pokazać, można przebywać w moim towarzystwie bez wstrętu i co z tego? Co z tego?

I wbrew logice i zdrowemu sensowi, wbrew niewątpliwej oczywistości na dnie głupiego serca ciągle tkwiła cichutka nieśmiała nadzieja. A może jednak? Może istotnie ten brak czasu?... Może jeszcze przyjdzie ta najpiękniejsza w życiu chwila, że będę się mogła znów przytulić do flanelowej koszuli, że będę na pewno wiedziała, że jestem jedna, jedyna, najważniejsza na świecie...

Ach, nieprawda, nieprawda! Nie przyjdzie... Wszystkie jesteśmy jednakowo głupie...

Czy można pisać artykuł na poważny temat, jeśli się jest szarpanym między nadzieją i rozpaczą? Wykluczone, nie można! Znów, kiedy zadzwonił telefon, siedziałam na tapczanie w ponurym zamyśleniu, nie mającym nic wspólnego z estetyką wnętrz domów kultury. Ostry dźwięk poderwał mnie jak trąbka bojowego ogiera. Prawda, klin klinem! Precz z beznadziejną rozpaczą!

– …Dobry wieczór...

– No, nareszcie! – wykrzyknęłam zniecierpliwionym głosem.

– Co to znaczy: „No, nareszcie”? Tak się wita starych znajomych?

– No pewnie, że tak. Co pan najlepszego narobił? Nie dzwonił pan przez dwa dni i ten pan z pokoju trzysta trzydzieści sześć znów mi zaczął skakać po głowie.

– Natychmiast nadrabiam niedopatrzenie. Nie mogłem dzwonić, bo wyjeżdżałem w delegację, ale już, jak pani widzi, wróciłem i właśnie dzwonię.

– No to chwała Bogu. Wie pan, tak się zastanawiałam nad tym, co pan może robić, i doszłam do wniosku, że są tylko dwie możliwości. W alei Lotników jest rzeźnia miejska i więzienie. Albo pan jest rzeźnikiem, albo naczelnikiem więzienia. Zważywszy pańskie godziny pracy, może pan być jeszcze szatniarzem w „Patrii”, ale to by się wtedy nie zgadzało miejsce. Chyba że jest pan nocnym stróżem?...

– Nie jestem niczym z tego, co pani wymieniła. Nocnym stróżem bardzo chciałbym być, ale nigdy mi się to nie udało, pomimo licznych starań.

– Co pan robi, oprócz spełniania zajęć zawodowych?

– Bardzo mało rzeczy, bo ja naprawdę mnóstwo pracuję. Czasem chodzę do kina, czasem do teatru albo na koncert, a czasem po prostu jestem w domu, odpoczywam i czytam.

– A jakie jest pańskie ulubione zajęcie?

– Bardzo śmieszne. Prowadzenie samochodu.

– Aprobuję. Ma pan samochód?

– Mam.

– Jaki? Tę warszawę, którą pan tu przyjechał?

– A, nie. To była warszawa kolegi. Ja mam inny wóz, którego aktualnie nie używam, bo jest w remoncie.

– Co mu się stało? Wypadek?

– Nie, ja nie miewam wypadków, bo ostrożnie jeżdżę. Coś mu tam nawaliło w przednim zawieszeniu i nawet mam z tym pewne kłopoty, bo to jest taki trochę nietypowy wóz i nie mogę dostać do niego części. Ale teraz niech mi pani lepiej powie co innego...

Rzeczywiście, to było co innego. Zagadnienie ewentualnej zamiany kontaktów telefonicznych na osobiste na ogół nie miewa nic wspólnego z przednim zawieszeniem samochodu, obojętne, typowego czy nie. Nie dojrzałam jeszcze w pełni do tej zamiany, ale temat rozwinął się bardzo wdzięcznie. Po godzinie mój rozmówca zapowiedział niewielką przerwę, a potem następny telefon.

W przerwie intensywnie myślałam, co, po podniesieniu słuchawki, objawiło się następująco:

– Wie pan co – powiedziałam bardzo łagodnie – ja nie jestem partykularna i na drobiazgach mi nie zależy. Może pan sobie być hyclem albo członkiem rządu, albo czymkolwiek, to mi jest doskonale obojętne. Ale imię to jest element nierozdzielnie związany z człowiekiem. Niech pan powie, jak panu jest naprawdę na imię?

W słuchawce przez chwilę panowało milczenie, a potem usłyszałam odpowiedź.

– Ja panią bardzo przepraszam za te tajemnice. Ja wiem, że ta konspiracja wygląda idiotycznie, ale muszę pani wyznać, że ja w tej chwili wykonuję bardzo poważną i odpowiedzialną pracę i w związku z tym nie mogę sobie pozwolić na zdradzenie swego incognito. Gdyby pani zechciała być tak niesłychanie uprzejma i poczekać około miesiąca, to znaczy, aż pani wróci z urlopu i aż ja wrócę z urlopu, to byłbym pani szalenie wdzięczny. Potem już będę mógł pani to wszystko swobodnie wyjaśnić. A teraz naprawdę nie mogę.

– Dobrze – powiedziałam głosem, z którego nie zdołałam usunąć akcentu głębokiego zdumienia. – Niech pan sobie zostanie zakonspirowany. Ja chcę wiedzieć tylko imię.

– Gdybym pani powiedział, jak mi na imię, to by mnie pani błyskawicznie rozszyfrowała.

– No, nie! Józef Cyrankiewicz to pan nie jest.

– Nie, nie jestem.

– No więc o co chodzi? Imion w kalendarzu skolko ugodno, jakim sposobem miałoby mi to coś powiedzieć? Nie mogę znać człowieka bez imienia. Bez nazwiska, zawodu i miejsca pracy mogę, bez imienia nie.

– To niech mi pani nada imię, jakie się pani podoba. Zgodzę się na prawie każde.

– A jeśli zgadnę, to się pan przyzna?

– Przyznam się.

Złapałam kalendarz jak diabeł dobrą duszę i zaczęłam od pierwszego stycznia. Mieczysław?

– Mieczysław to pan nie jest – powiedziałam stanowczo. – Nie wygląda pan na Mieczysława. Makary też nie, wykluczone. Danuta i Genowefa odpadają. Tytus? Nie ma pan przecież na imię Tytus?

– Nie, nie mam.

– Eugeniusz? Eugeniusz mógłby pan być, pasuje do pana, Edward ewentualnie też. Telesfor, mam nadzieję, nie? Kacper? Melchior? Baltazar? Najmożliwsze z tego jest jeszcze Kacper. Baltazar to kot. Julian mi się nie podoba. Lucjan to od razu Kydryński. Zresztą jak to się zdrabnia? Lucuś? Do kitu.

Dojechałam w ten sposób do dwudziestego stycznia i nagle, tknięta przeczuciem, spytałam:

– Hej, a może ja już przejechałam przez pańskie imię?

– Istotnie, już pani je wymieniła.

– Masz ci los, i co ja z tego wiem?

– Trudno, nie mogę nic powiedzieć. Jeszcze tylko powiem pani jedno: gdyby pani uważnie czytywała „Przekroje”, to by pani bardzo dokładnie wiedziała, kim jestem.

– Ostatni? Mam go w domu, ale jeszcze nie przeczytałam.

– A nie, te dawniejsze.

Niczego się nie dowiedziałam. Odłożywszy słuchawkę, łamiąc sobie ręce i nogi, runęłam na szafę, gdzie leżały stare czasopisma. Niestety, „Przekrojów” nie było, już dawno znajomi wynieśli. Zlazłam z krzesła i zaczęłam rozmyślać.

Co to wszystko ma znaczyć? Kim jest ten interesujący, sympatyczny facet o urzekająco pięknym głosie? Dlaczego się otacza taką tajemnicą? Ostatecznie, nie musi mnie w ten sposób intrygować, chyba że uważa mnie za idiotkę, która właśnie na to poleci. Ale po co mu to, przecież nie ukrywam tego, że mnie interesuje i że chętnie kontynuuję znajomość. Nie wygląda na głupiego smarkacza, przeciwnie, wygląda na poważnego człowieka, który nie ma zajączków w głowie. Więc co? Co ja mam o tym myśleć?

Gdyby się przyznał, jak mu na imię, zostawiłabym go w spokoju, nie dociekałabym prawdy i czekałabym cierpliwie, aż się sam zdecyduje ujawnić. Ale to imię mnie zdenerwowało. Postanowiłam stanąć na głowie i dowiedzieć się wszystkiego.

Zaczęłam od tego, że przeczytałam pół książki telefonicznej, sprawdzając, jakie instytucje znajdują się w alei Lotników. Czytałam systematycznie, od deski do deski, i współpracownicy zaczęli patrzeć na mnie podejrzliwym wzrokiem. Co ona robi? Zwariowała? Już nie ma bardziej interesującej lektury niż książka telefoniczna?

– Pani Joanno – powiedział jeden z kolegów, przyjrzawszy mi się ze współczuciem. – Ja mam u siebie w domu książkę telefoniczną sprzed dziesięciu lat. Może pani przynieść? Skoro pani tak to lubi?...

Oprócz rzeźni miejskiej i więzienia znalazłam jeszcze mnóstwo różnych spółdzielni i wojskowe zakłady radiowe. Może to to? Ale co to ma wspólnego z handlem?

Po książce telefonicznej przeczytałam równie dokładnie „Przekroje” z dwóch ostatnich lat, także bez żadnego rezultatu. Następnie utwierdziłam otoczenie w przekonaniu o moim obłędzie, ponieważ wypisałam z kalendarza wszystkie imiona od pierwszego do dwudziestego stycznia i kazałam im dorzucać do tych imion znane nazwiska. Wypowiedzi padały różne: Edward Ochab, Eugeniusz Szyr, Melchior Wańkowicz, Feliks Dzierżyński, Marceli Nowotko, Henryk Sienkiewicz, niestety, wszystko nie to. Żadnego promyka w ciemnościach.

Jeżeli chodziło mu tylko o to, żeby mi dostarczyć zajęcia, to ten cel w pełni osiągnął. Nad „Przekrojami” spędziłam dwie godziny, nad książką telefoniczną co najmniej cztery. Ale uparłam się i w rozmowach telefonicznych zaniechałam zadawania pytań. Nie chcesz mówić, to nie.

Dzwonił prawie codziennie. I wszystko byłoby dobrze, gdyby nie ten cierń w sercu, na który koniecznie usiłowałam znaleźć lekarstwo, bo tak cholernie nie lubię być nieszczęśliwa...

– ...Pokój trzysta trzydzieści sześć, proszę...

I wreszcie ta okropna chwila.

– ...Obawiam się, że już się nie zdążymy zobaczyć. Wyjeżdżam pojutrze rano, a jutro mam zatkany dzień...

Postanowiłam kategorycznie, że nie będę płakać. Zgrzytając zębami, czekałam na telefon. Zadzwonił.

– Muszę się panu przyznać – powiedziałam słodkim głosem – że już mi się znudził ten brak urozmaicenia w naszych wzajemnych kontaktach. Z przyjemnością obejrzałabym pana w naturze.

– O! Dojrzała pani?

– Może...

Klin klinem! Do diabła, klin klinem! Wszystko mi jedno.

– Mam teraz, przed urlopem, cholernie dużo roboty...

– Och, coś pan kiedyś wspominał o stawaniu na głowie, jak się bardzo czegoś chce...

– Chwileczkę, wezmę kalendarz... Jestem wolny jutro o dwunastej.

– Przepiękna godzina. Przedtem pan zadzwoni?

– Oczywiście. A... napalisz w piecu?...

Boże, co za głos! Zamknąć oczy i tylko słyszeć ten głos...

– Może...

Przyznaję, że to była lekkomyślność albo nawet coś gorszego. Potraktowałam faceta jak rzecz, której mogę dowolnie używać, i to na dobitek do celów niezupełnie moralnych. Ale nie byłam zdolna do myślenia. Zacięłam się i w duszy tkwiły mi tylko dwa słowa: klin klinem...

Drugą lekkomyślnością było położyć się po południu na tapczanie, nie zrobiwszy przedtem porządku. Oczywiście, natychmiast zasnęłam. O dziewiątej obudził mnie telefon.

– Wiesz, będę mógł przyjechać wcześniej, może zaraz po jedenastej. Można?

– Oczywiście, proszę bardzo. Czekam.

Od tego momentu zaczęła się sodoma i gomora. Powinnam się ubrać, uczesać, umalować, posprzątać normalny bałagan oraz nadprogramowe pranie, które wisiało na sznurkach, tymczasem nie mogłam odejść od telefonu. Dzwoniło całe miasto, jakby się umówili. Przed jedenastą, jeszcze wciąż w dezabilu, odłożyłam słuchawkę i natychmiast znów sygnał:

– ...Jadę...

Wpadłam w popłoch.

– Za ile minut tu będziesz?

– Za piętnaście.

Święci patroni! Piętnaście minut na wszystko!

W chwili kiedy zadzwonił dzwonek u drzwi, byłam wprawdzie zrobiona od stóp do głów, ale połowa prania wisiała, a drugą połowę trzymałam w objęciach. Zostawiłam szmaty, otworzyłam drzwi i znów rzuciłam się do telefonu. Rozmawiałam bez sensu, pilnując równocześnie, żeby przypadkiem nie wszedł do kuchni z uwagi na przeklęte pranie. Wreszcie skończyłam rozmowę, unieszkodliwiłam go w fotelu, sprzątnęłam wilgotne gałgany, zrobiłam herbatę i przystąpiłam do spędzania wieczoru.

Nastrój był miły i swobodny i miałam uczucie, że znam tego człowieka już od bardzo dawna. Nie wytrzymałam i znów poruszyłam sprawę imienia. Odpowiedź była taka sama jak przez telefon:

– Nadaj mi, jakie chcesz...

Z nowym zapałem zajrzałam do kalendarza i nagle przeraziłam się. Pomiędzy pierwszym a dwudziestym stycznia figuruje między innymi imię: Izydor. Na litość boską! Przecież nie ma chyba na imię Izydor? Istotnie, ukrywanie takiego imienia byłoby zupełnie zrozumiałe. Przyjrzałam mu się nieufnie. Nie, na Izydora nie wyglądał, ale kto to może wiedzieć, pozory mylą...

– Nie potrafię ci nadać imienia – powiedziałam, zamykając kalendarz – cokolwiek bym wymyśliła, cały czas miałabym świadomość, że to nieprawda. Czy na pewno nie możesz się przyznać sam?

– Już ci mówiłem, że nie mogę. Uwierz mi, że to jest poważniejsze niż przypuszczasz. Daję ci słowo, że to nie jest w żadnym stopniu związane z jakimiś moimi prywatnymi sprawami ani z moim stanem rodzinnym czy cywilnym. Moja praca i mój tryb życia niejednokrotnie wymagają ode mnie takiego kamuflażu i muszę ci się przyznać, że ja nawet mam bardzo mało znajomych. Takich prywatnych znajomych. To jest zupełnie minimalna grupka ludzi, wśród których się obracam i którzy mnie znają, i poza nimi nie zawieram żadnych nowych znajomości. I właściwie ta znajomość z tobą też nie powinna być zawarta...

– I to tak przez całe życie? Na wieki wieków jesteś skazany na otaczanie się tajemnicą?

– No nie, nie przesadzajmy. Porozmawiamy po urlopie. A teraz opowiedz coś, bardzo lubię, jak opowiadasz.

Siedzieliśmy na tapczanie oparci o ścianę, obok siebie. Paliła się mała lampka, radio grało rzewne melodie i nastrój miał prawo zrobić się bardziej intymny. Zwłaszcza że ja przecież byłam zdecydowana wszelką intymność powitać z aprobatą. Ostatecznie miał być klinem czy nie? To, że go widziałam na oczy po raz drugi w życiu, że nie miałam pojęcia, kim jest ani jak się nazywa, było dla mnie pozbawione zasadniczego znaczenia. Człowiek jest ważny, a nie te drobne dodatki. Nie zamierzałam wychodzić za niego za mąż, nie zamierzałam wiązać się na całe życie i pozostawać na jego utrzymaniu. Oczywiście, mogło się potem okazać, że jestem nim zachwycona z wzajemnością lub bez (przy czym to drugie byłoby mniej przyjemne) i nasze kontakty mogły się utrwalić, ale równie dobrze mogłabym go więcej nigdy w życiu nie zobaczyć i nie usłyszeć. Byłam zupełnie wolna i zupełnie dorosła i nie widziałam żadnego powodu, dla którego miałabym się wyrzec tej drobnej fanaberii. A że on sobie będzie myślał?... A niech myśli, co chce. Nie będę w nieskończoność siedziała i dręczyła się panem z pokoju 336. To jest sprawa zupełnie beznadziejna, niech ja go wreszcie zapomnę. Bogu dzięki, przytrafił się facet na poziomie, może się okaże bardziej interesujący?

Nie miałam najmniejszej ochoty niczego opowiadać. Wolałam, żeby się mną zainteresował mniej intelektualnie, bo się bałam, że się jeszcze rozmyślę. I chyba raczej swoich życzeń nie ukrywałam...

Nastrój konsekwentnie zintymniał. Konwersacja nieco okulała i wszystko było na najlepszej drodze, kiedy głupie radio nagle zakończyło rzewne dźwięki i rzuciło w atmosferę fatalny dysonans w postaci dziennika wieczornego. Diabli nadali dziennik wieczorny... Wygłosiłam w duchu wyszukane przekleństwo i wśród urozmaiconych efektów akustycznych znalazłam Luksemburg. Oparłam się na powrót o ścianę, spojrzałam na swego towarzysza i nagle coś mi przyszło do głowy.

– Wiesz, jestem zdania, że właściwie marnujesz dary opatrzności. Z tym pięknym, radiofonicznym głosem powinieneś być spikerem radiowym. Może jesteś?

– Nie jestem.

– I nigdy w życiu nie byłeś?

– Może kiedyś tam byłem, ale już nie jestem.

– Niepowetowana strata...

Wyraźnie nie podobał mu się ten temat i pewnie dlatego mnie pocałował, bo poza tym nie wyglądał na nieprzytomnie oszołomionego moim towarzystwem. Zaczynałam się nawet obawiać, że przez telefon jestem bardziej interesująca niż w naturze, co akurat tego wieczoru byłoby mi nieco nie na rękę.

Ten pocałunek mnie zaskoczył. Nie dlatego, żeby miał być czymś niezwykłym, bo w tej sytuacji należało się go raczej spodziewać. Nie, to było coś innego, i to coś okropnego. On używał tej samej wody kolońskiej co tamten...

Tego było dla mnie już za wiele. Zbyt wyraziście przypomniała mi się przyczyna, dla której zaprosiłam tu tego człowieka... Straciłam resztki rozsądku, umiaru i poczucia moralności. Wszystko mi się dokładnie pomieszało. Ten był nie w moim typie, ale trzeba przyznać, że mi się bardzo podobał, tamtego usiłowałam nienawidzić. Zamknęłam oczy i zobaczyłam tamtą twarz... i do tego ta cholerna woda kolońska, którą tak bardzo lubię i która mi się nieodparcie kojarzy z najpiękniejszymi chwilami w życiu... Który tu jest w rezultacie? Ten czy tamten?...

Prawda, przecież nie chcę tamtego! Mam go sobie wybić z głowy... Ten jest co najmniej tak samo interesujący...

Z rozpaczą otworzyłam oczy i zbuntowana, rozgoryczona, zacięta, zdecydowałam się na tego. Do diabła z wodą kolońska! Gwałtownym ruchem przechyliłam się przez tapczan i z wściekłością wyszarpnęłam lampkę z kontaktu...