Klątwa bursztynowej komnaty - Janusz Moździerz - ebook + książka

Klątwa bursztynowej komnaty ebook

Janusz Moździerz

3,8

Opis

Dzieje Bursztynowej Komnaty – dzieła wykonanego przez gdańskich mistrzów bursztynnictwa na zlecenie króla Fryderyka I Hohenzollerna – pełne są burzliwych zwrotów akcji. Legenda jantarowego ósmego cudu świata, który zaginął (a może został ukryty?) podczas wojennej zawieruchy, po dziś dzień wzbudza emocje, nie tylko wśród poszukiwaczy skarbów.

U progu drugiej wojny światowej trzech kompanów wyrusza w odległe rubieże Europy, by ocalić jedno z najcenniejszych dzieł, jakie wespół z naturą stworzyła ludzka ręka. Kilkadziesiąt lat później, na początku lat dziewięćdziesiątych, tym samym szlakiem wyrusza grupa nowych śmiałków, zwabionych informacją o miejscu ukrycia artefaktu…

Janusz Moździerz

Mieszkaniec Malborka. Urodzony w Rozwadowie. Absolwent ART w Olsztynie. Nauczyciel młodzieży nieprzystosowanej. Prozaik bywający poetą. Czasami satyryk. Laureat konkursu Wydawnictwa „Iskry” na prozę współczesną. Publikował w „Tygodniku Kulturalnym” i kwartalnikach: „Akcent”, „Autograf”, „Tygiel”, „Topos”, „Prowincja”. Pisze felietony dla „Dziennika Malborskiego”. Wydał zbiory opowiadań: „Krzyk kani” (1999, nagroda burmistrza Malborka), „Konik polny” (2006), „Dzikie trawy” (2007) „Cofka” (2015).

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 407

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,8 (4 oceny)
1
2
0
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Dedykuję: Córce Joasi i synowi Mariuszowi.

PROLOG

 

Rozgorączkowany tłum wrzeszczał, skandując nieprzerwanie:

– Bij! Zabij! Bij, zabij!!!

Walczyli w „klatce” wyłożonej błękitną, uszlachetnioną odmianą brezentu z wielkim stylizowanym napisem pośrodku: „Mein Kampf”.

Ostre stożki świateł punktowych reflektorów krzyżowały się na środku ringu, rażąc oczy podrażnione spływającym po czole słonawymi strugami potem. Gdzieś z oddali dobiegało przytłumione, równomierne, niczym kierowane sprawną batutą niewidzialnego koncertmistrza, skandowanie wielotysięcznego tłumu: – Pierwszy!!! Pierwszy!!! – Jak kiedyś, przebiła się w otępiałym umyśle iskra wspomnienia. Jak powinno być zawsze…

Wyprowadził serię ciężkich ciosów. Powtórzony lewy prosty, celny prawy tuż pod punkt, dwa dobrze mierzone z rotacji wychylonego ciała uppercuty. Aż tamten jęknął, wypluwając za liny kauczukowy ochraniacz szczęki. Wyraźnie słyszał suchy trzask własnych rękawic o spocone ciało przeciwnika. Ten atak powinien powalić Murzyna na kolana. Musiał! Jednak czarnoskóry bokser nie runął na błękitną matę. Stał chwiejnie, klinczując; zręcznie tamował ruchy bijącego. Atakujący pocił się nadmiernie, miotał gwałtownie, chcąc wyrwać spętane ramiona spod pach oślizłego ciała wyższego przeciwnika. Znużony umysł nie mógł dociec, dlaczego tamten wbrew prawom natury nie pada na deski…

Niespodziewanie otrzymał silny zamachowy w tył czaszki. Zamroczyło go chwilowo.

Przyklęknął na prawe kolano z głową schowaną pomiędzy rękawicami, a wówczas ten obrzydliwy, wstrętnie cuchnący potem czarnuch ośmielił się go kopnąć w wypięte pośladki, aż rozległ się wyraźny trzask pękających na szwie jedwabnych czerwonych spodenek…

Zdrętwiał z odrazy, wstydu i poniżenia. Zdążył jedynie krzyknąć:

– Sędzia! Gdzie jest sędzia?! Gdzie sprawiedliwość…?!

I wtedy obudził się. Nagle. Całkowicie przytomny. Spętany w wilgotnej, zmierzwionej niespokojnym snem pościeli.

Leżał na szerokim tapczanie w seledynowym saloniku recepcyjnym obcej ambasady przy Alei Riazańskiej w Moskwie. Był schyłek 1991 roku.

Nigdy nie miał okazji znaleźć się na prawdziwym ringu naprzeciwko innego mężczyzny z naciągniętymi na dłonie rękawicami. Wszelkie zawody sportowe oglądał od dziesięcioleci wyłącznie z loży honorowej strzeżonej przez tworzących podwójne plecy ośmiu dwumetrowych ochroniarzy bezpośrednio zabezpieczających go przed entuzjazmem tłumu lub niespełna rozumu zamachowcem. Na pewno nie pozwoliłby nigdy wpuścić do niej ohydnie łysego boksera, z którym przyszyło mu walczyć w sennym majaku. Nie znosił, z powodu własnego kompleksu na punkcie postępującej łysiny, nieobrośniętych.

Stary mężczyzna zajmujący klimatyzowany pokój na pierwszym piętrze ambasady dalekiego kraju był uciekinierem. Jeszcze do niedawna jego dobrze podretuszowany portret musiało umieć rozpoznać na żądanie każde dziecko opuszczające przedszkole w Niemieckiej Republice Demokratycznej. Niedawno skończył siedemdziesiąt dziewięć lat. Nieco wcześniej musiał opuścić potajemnie ojczyznę i szukać schronienia u niedawnych przyjaciół. Ale Starszy Brat odmówił zdetronizowanemu przywódcy pomocy. I tylko stare kontakty pozwoliły byłemu prominentowi na znalezienie w miarę bezpiecznego lokum w tej niewielkiej placówce dyplomatycznej.

Otworzył blade oczy. Leżał na wznak, powoli zapominając o przegranej walce z czarnoskórym bokserem.

Wciąż sądził, że należy jeszcze do „die oberen Zehntausend” – na elitarnej liście zawsze był Numerem Pierwszym. Mimo oficjalnego oddania władzy i zejścia w cień nowych pretendentów.

Leniwie przewrócił ciało na bok. Sięgnął po stojącą na nocnym stoliku szklankę soku pomarańczowego. Pociągnął długi łyk – poprzedniego wieczora zanadto sobie pofolgował podczas spotkania z Alfonso Rojosem. Ale to była ważna rozmowa. Może najważniejsza w jego całej karierze. A nawet w życiu…

Odruchowo zerknął na złotą delbanę ofiarowaną mu przed laty przez Nikitę. Zaklął pod nosem: – Rojos powinien zatelefonować przed godziną. – Zanim ujął słuchawkę, delikatnie rozmasował ścierpniętą dłoń; skóra wyraźnie wyschła, drobniutkie zmarszczki przypominały do złudzenia miniaturę dorzecza nieznanej rzeki. Chrząknął do mikrofonu.

– Słucham, senior! – usłyszał natychmiast aksamitny głos dyżurnej pracownicy centralki.

– Z towarzyszem Rojosem! – zażądał, unosząc w ręce szklankę.

– Niestety! Za późno… Senior Rojos wyleciał do kraju pierwszym porannym lotem, wezwany przez przełożonych – poinformowała ciepłym altem lekko stremowana zaskakującym żądaniem ważnego gościa telefonistka.

– Co takiego?!!!

Alt jakby nieco przycichł:

– Porannym lotem, senior. Jeszcze przed wschodem słońca…

Mężczyzna rzucił słuchawkę. Usiadł gwałtownie. Niedowierzająco pokręcił siwiejącą głową i nagle pojął sens słów rozmówczyni…

Za sekundę poderwał się z miejsca – skoczył do sejfu. Czarna teczka była otwarta. „Raport Kramera” zniknął razem z towarzyszem Rojosem…

Twarz byłego genseka wykrzywił grymas wściekłości, ale wciąż bystre oczy powędrowały niby przypadkiem ku bocznemu kinkietowi; znał dobrze zwyczaje panujące w dyplomatycznym światku przyjaciół; oko ukrytej kamery, na polecenie pana Rojasa, strzegło jego gwarantowanego spokoju. „Kutwa i oszust!” – pomyślał markotnie. Przeżuwając pod nosem coraz to nowe przekleństwa, niby od niechcenia zarzucił bluzę pidżamy na kryształowy żyrandol, a potem, uśmiechając się sardonicznie, z niemałym wysiłkiem podniósł materac tapczanu; na dnie, przykryty atłasowym seledynowym prześcieradłem, spoczywał zapięty na zatrzaski żelazny glejt, podobny do tysięcy identycznych tekturowych skoroszytów przeznaczanych w mało ważnym biurze na mało ważne akta. Jednak tym razem sytuacja przedstawiała się diametralnie inaczej. O niebo inaczej, można by rzec… Choć niebo i wszelkie atrybuty z jego niezwykłością związane wyparowały ze słownictwa genseka wiele lat wcześniej. Poczuł się uratowany… I – jak to bywa w podobnych sytuacjach – przeczucia nie zawsze miały racjonalne podłoże…

„Do trzech razy sztuka, podobno pod latarnią jest najciemniej” – pomyślał, schylając się po niepozorny karton. Zanim ponownie stracił z oczu niewinnie wyglądający przedmiot, umieścił go pieczołowicie w superstrzeżonej teczce – jedynym egzemplarzu, jaki przed laty wyprodukowano specjalnie dla niego daleko na zachód od rodzinnego Berlina.

– Dostatnie życie, ani chybi, stępiło waszą przebiegłość, towarzyszu Rojos – mruknął pod nosem. – Kiepski z was dyplomata… I to wasza niepowetowana, że tak zadeklaruję, strata…

Cóż, wzajemne oszustwa w tym raczej odrażającym światku intryg i podchodów nie należały do rzadkości i nie wypadało się specjalnie dziwić postępkowi kontrahenta. Poziom przyzwoitości sięgał dna i takie prawo działało w obydwie strony z jednakową precyzją. Na zasadzie specyficznego sprzężenia zwrotnego.

Gensek westchnął z ulgą i pospiesznie ruszył do przyległej mikroskopijnej łazienki. Gości niezbyt proszonych w tym budynku nie rozpieszczano zanadto.

– Czas, czas zbyt szybko ucieka – wyszeptał, mydląc policzki.

Potem poprawił czerwone szelki. I miał rację.

 

 

Tuż przed odsunięciem od władzy wieloletniego gospodarza Niemiec Wschodnich na obszernym biurku Pierwszego Sekretarza SED w berlińskim gmachu Centralnego Komitetu Partii znalazł się – dostarczony przez zaufanego agenta Stasi – wykradziony z adwokackiej kancelarii w Sztokholmie dokument, który mógł w istotny sposób zaważyć na przyszłych losach długoletniego, nieformalnego szefa państwa. Zalakowana i opieczętowana pękata koperta oznaczona kryptonimem „Raport Kramera – agenta nr 0958” zawierała kilkanaście stron lekko pożółkłego maszynopisu i odręcznie wykonane szkice. Kiedy spodziewający się w każdej chwili pozbawienia najwyższych zaszczytów funkcjonariusz SED zapoznał się z treścią przesyłki, początkowo nie wierzył własnym oczom, ale złożone na dokumencie podpisy i właściwe pieczęcie upewniły go o autentyczności otrzymanych papierów.

Siwowłosy dygnitarz aż trzykrotnie przeczytał leżące na biurku podniszczone stronice. Nie było wątpliwości: miał przed oczyma napisany w jednym egzemplarzu raport dotyczący historii wywiezienia i ukrycia u schyłku drugiej wojny światowej legendarnego skarbu carów Rosji – Bursztynowej Komnaty, poszukiwanej od lat przez dziesiątki zainteresowanych odnalezieniem bezcennego zabytku.

Nie minęło wiele czasu, by adresat niecodziennej przesyłki zrozumiał, że trafiła mu się wyjątkowa szansa ocalenia głowy – w dodatku własnej. Oto trzymał w ręku niebagatelny atut w walce o przetrwanie…

Rzeczywiście trzymał i – nagle – został wystrychnięty na dudka, a supertajna treść raportu przeniknęła ściany obcej ambasady, docierając do tak zwanych osób trzecich.

Niespodziewanie – zawiłymi ścieżkami – nieuprawnionymi właścicielami zapisków Kramera stały się trzy wzajemnie wrogo usposobione grupy zdecydowanych na wszystko speców od tajnej roboty: skrywający się pod szyldem firmy handlującej futrami sprowadzanymi z Syberii oddział specjalny rosyjskiego wywiadu wojskowego GRU, ochrzczony w chwili powołania niezrozumiałym dla postronnego obserwatora mianem Lunatyków i dowodzony przez jednego z najbardziej tajemniczych ludzi w Moskwie, pułkownika lotnictwa, byłego pilota oblatywacza Andrieja Korowa, Rodzina Krymska z wyjątkowo zakamuflowanym Ojcem Chrzestnym na czele oraz działający w całkowitym podziemiu zespół byłych agentów Stasi, kierowany przez zadufanego, wymagającego od podwładnych całkowitego posłuszeństwa, majora o dźwięcznym pseudonimie Ciężki.

Wkrótce w trzech oddalonych od siebie o setki mil punktach kontynentu rozpoczęły się w pełnej konspiracji pospieszne przygotowania zainteresowanych zdobyciem Komnaty ekip; ich cel stanowił wyjątkowo niebezpieczny, a zarazem niedostępny zakątek Europy.

I zanim świat miał poznać prawdziwe losy swojego ósmego cudu, jak wielu znawców przedmiotu określało zgodnie zaginione, jantarowe arcydzieło, zaszło – ponad pół wieku wcześniej – wiele niecodziennych zdarzeń, o których – znowu wypada powołać się na najwyższe autorytety – nawet filozofom się nie śniło w najgłębsze bezksiężycowe noce.

CZĘŚĆ I

 

ZIMA 1922 ROKU.

– Sensacja światowa! Pierwsza próba przebycia północnej drogi Spitsbergenu! – wykrzykiwali uliczni sprzedawcy wychodzących w Oslo popularnych bulwarówek.

„Znakomity, niepokonany Tryggve Gran znów na szlaku!” – zachęcały ogromnymi tytułami walczące o czytelników popołudniówki.

Słynny poganiacz psów, towarzysz Scotta z tragicznej wyprawy 1911 roku, w ten sposób zapowiadał przebycie dziewiczego szlaku w towarzystwie dwóch zaprawionych w polarnych bojach Norwegów.

Próba nie powiodła się. Prasa natychmiast zamilkła na prestiżowy dla Skandynawów temat.

Och, te tabloidy – tak ukochane przez lud!!!

Gazety milczały i w 1936 roku, gdy bez rozgłosu, przy prawie całkowitym braku zainteresowania zagranicznych mediów, trzej młodzi Polacy: Stefan Bernadzikiewicz, Kazimierz Jodko-Narkiewicz i Stanisław Siedlecki dokonali tej sztuki, obrawszy najtrudniejszy wariant liczącej ponad pięćset mil lodowych bezdroży zaśnieżonej trasy.

Odważni młodzieńcy, nie chwaląc się nikomu znakomitym wyczynem, wrócili do rodzinnych domów na niespokojnym, zagrożonym coraz poważniej konfliktem zbrojnym, kontynencie.

Nieco wcześniej w osiedlu Longyearbyen odbyła się skromna uroczystość pożegnania dzielnych polarników, w której niestety nie mógł uczestniczyć złożony gwałtownym atakiem zapalenia płuc rodak trójki śmiałków, spędzający kolejny sezon z dala od kraju przodków, pracujący na sezonowym kontrakcie specjalisty górniczego, potężnie zbudowany Ivo Morton.

Ivo nie był nowicjuszem na Lodowej Wyspie. Już po raz trzeci przebywał w osiedlu NyÅlesund pracując na zlecenie sysselmana prowincji Svalbardu przy rozbudowie kopalni węgla kamiennego. Jeszcze przed obroną dyplomu inżyniera w brytyjskim Instytucie Przemysłu postawił swą nieprzeciętnie wielką stopę na tej nieprzeciętnie wyślizganej i zmrożonej ziemi.

Lecz choroba – jak wiadomo – nie wybiera i rozczarowany młodzieniec nie zdołał osobiście pożegnać dzielnych rodaków.

DWA LATA PÓŹNIEJ.

W pustawym, choć suchym i ciepłym wnętrzu schroniska górskiego w maleńkim Roysheim we wschodniej Norwegii trzech młodych mężczyzn szykowało się do drogi powrotnej.

Zakończyli dziesięciodniową wędrówkę po ośnieżonych bezdrożach lodowców najwyższych partii Gór Skandynawskich, Jotunheimen. Każdy z nich przybył z innego zakątka Europy.

Niekwestionowanym przewodnikiem małej grupy był polski arystokrata z udokumentowanym rodowodem, zupełnie pozbawiony wielkopańskich manier – Ivo Morton.

Silny niczym pradawny tur z rodzimej Puszczy Knyszyńskiej. Wyrośnięty nad miarę jak stuletnia sosna z ostępów rozpostartych wokół hrabiowskiej posiadłości Podhoraje.

Młodzieniec ze sporą domieszką szkockiej krwi matki. – Wyłącznie tej bogatszej połówki – dodawał nieodmiennie, kiedy po ciężkim dniu kopalnianej harówki zdarzało mu się trafić w towarzystwie zimnokrwistych towarzyszy na kufel gorącego piwa. Od dwóch lat posiadacz dyplomu inżyniera górnictwa. Zdecydowany w działaniu, nieraz – podobnie do ojca – pochopnie angażujący uczucia. Dzięki dyplomatycznym zabiegom matki kształcony z dala od domu rodzinnego dla uniknięcia zgubnego wpływu ekscentrycznego protoplasty. Prawowity dziedzic Podhorajów, których jego lazurowe niczym ocean o wschodzie, pociągające, słowiańskie oczy (to opinia niemałego grona wielbicielek różnych nacji) nie widziały od dobrych paru lat z powodu fruwania z kwiatka na kwiatek czy może bliżej: zbijania bąków w różnych najdziwniejszych zakątkach świata.

Jego fizyczne przeciwieństwo stanowił Artur Schaffer – maleńki, drobnokościsty syn wiedeńskiego farmaceuty prowadzącego od trzech pokoleń aptekę o rzut kamieniem od modrych fal Dunaju. Wytrwały wspinacz, potrafiący wykrzesać podczas wędrówki konieczną w górach dodatkową iskrę energii, ratującą nierzadko życie na niebezpiecznym szlaku. Jak większość Austriaków, doskonały narciarz, zwolennik jodłowania przy każdej nadarzającej się okazji, o które zresztą umiejętnie zabiegał po kufelku jasnego z pianką. Za niespełna kilka miesięcy absolwent Instytutu Sztuki w Oslo. Blondynek z zadartym nosem, wiecznie gubiący zbyt duże okulary krótkowidza – gość z wszelkimi predyspozycjami do szybkiego zrobienia kariery naukowej. Zakochany bez pamięci w sztuce bursztynowego rękodzieła.

I wreszcie trzeci, grubokościsty Olav Niels. Urodzony mruk. Wysławiający się – w zgodnej (i niepodważanej przez nikogo znającego człowieka) opinii pozostałych przyjaciół – z prędkością żółwia pokonującego zachodnią ścianę Mount Everestu w stanie ostrej hipnozy.

Niezawodny w trakcie wspinaczkowej asekuracji. Norwego-Szwed, nieznający zbyt szczegółowo własnego skomplikowanego rodowodu. Wychowanek stryja, kapitana a zarazem armatora starego, sześćsettonowego trampa s/s „Kamotto”, Larsa Nielsa. Marynarz i rybak.

Doskonały poganiacz psich i reniferowych zaprzęgów. Chudy i żylasty, przewyższający wzrostem o pół głowy mierzącego sześć stóp i cztery pełne cale Mortona. Kiedy nieopatrznie zdarzało mu się stanąć obok cierpiącego w milczeniu na brak centymetrów Artura, kucał, chcąc wyrównać braki, jakimi naznaczyła ciało towarzysza natura. – Dla zrównania poziomu – mawiał w podobnych momentach z kpiącym uśmiechem na ustach Ivo. – Ale nie umysłowego! – zastrzegał nieodmiennie, nieobrażający się na niewielki przyjacielski przytyk, nieduży wzrostem, lecz zahartowany duchem i ciałem, pokojowo zazwyczaj usposobiony Austriak.

Olav godził się z podobnym stwierdzeniem po swojemu: nie otwierał ust bez potrzeby. Czynił to wyłącznie w porze posiłków. Można rzec: nie na żarty! Reprezentował wzorcowy egzemplarz stuprocentowego flegmatyka. Wyśmienity strzelec, słynący z celnego i bystrego oka.

Po skończonym posiłku przyjaciele pożegnali gościnnego Knuta Homsunna, zwyczajem polarników pozostawiwszy resztę konserw w spiżarni schroniska. Zeszli w dół, kierując się na południe. Lokalną linią autobusową dotarli bez przeszkód do stacji w Otta. Przed wieczorem zameldowali się na dworcu w szykującym się do snu, spokojnym Oslo. Po drodze omówili plany następnej wyprawy: Morton tym razem zaproponował skok za Krąg. Obaj towarzysze nie oponowali; od pięciu lat corocznie spędzali kilka tygodni w tym samym zgranym zespole na przepięknych szlakach surowych gór Skandynawii. A poza tym, co nie mniej ważne w takich sprawach, Ivo wykazywał nadzwyczajnego czuja do wyboru ekstremalnych wypadów, a to ich wszystkich kręciło niepomiernie. Byli młodzi, energia ich rozpierała, ciekawość świata mamiła, więc mieli do tego święte prawo, choć żaden z nich nie mógłby być zaliczany do grona świętoszków; z całą pewnością – nie!

Rozstali się na dworcu kolejowym. Krótko, po męsku. Walnęli po strzemiennym kielichu z piersiówki dobrze wyposażonego, zawsze przygotowanego na podobne okazje Nielsa i każdy ruszył w swoją stronę.

Artur miał na tydzień zajrzeć do Wiednia. Później, po zdaniu końcowych egzaminów, podejmował pracę asystenta w Królewieckim Muzeum w Prusach Wschodnich. Otrzymał tę atrakcyjną propozycję z poręki serdecznie nastawionego do rokującego naukowe nadzieje wiedeńczyka profesora Antona Svartdala, wieloletniego przyjaciela doktora Alfreda Rhode z Królewca.

Ivo po złożeniu kilkudniowej wizyty w Polsce niewidzianemu od lat ojcu, hrabiemu Olegowi Mortonowi, w jego knyszyńskiej jaskini zamierzał wrócić do pracy w rosyjsko-norweskiej spółce eksploatującej trzy największe na Spitsbergenie kopalnie. W kieszeni miał już podpisany angaż głównego specjalisty do spraw bezpieczeństwa robót dołowych.

Olav zwyczajem samotnika nie informował kolegów o najbliższych planach. Żaden z obu przyjaciół nie okazałby krzty zdziwienia, napotkawszy go w środku Puszczy Amazońskiej rozprawiającego na migi z przedstawicielami plemienia Nago-Nago na tematy… kulinarne.

Po prostu krokami Olava kierował Przypadek. I jak dotychczas ta dziwna kooperacja dawała pozytywne rezultaty. Wiadomo – szczęście sprzyja odważnym, a Olav nie wyglądał na maminsynka. Nawiasem mówiąc, nie znał swojej rodzicielki – wychowywał się raczej na męskiej, stryjowskiej piersi, mało mlecznej, choć życiodajnej z nieco innych powodów – jak pokazywało co i rusz marynarskie życie.

Wyznaczyli sobie następne spotkanie za rok. Z punktem startu w Tromsø. Już za kręgiem polarnym.

Los zdecydował inaczej…

 

 

Trzynastego marca 1938 roku kanclerz Austrii dr Seysee-Inquart ogłosił oficjalnie haniebny dla własnego narodu Anschluss – przyłączenie niepodległej od 1919 roku Austrii do Trzeciej Rzeszy – przyjmując równocześnie z jaśnie łaski Adolfa H. z ostentacyjną radością tytuł namiestnika.

Trzy miesiące później Artur Schaffer opuścił w fatalnym nastroju rodzinny Wiedeń, żegnany łopotem hitlerowskich flag. Z cienkim portfelem w kieszeni wsiadł do zatłoczonego pociągu relacji Wiedeń–Praga–Berlin austriackich kolei państwowych KUK. „Sardynki w puszce przy takim ścisku to małe piwo” – określił mizerny standard wojażu po opuszczeniu składu na stacji pośredniej nieźle wymiętolony podróżny. Z Berlina do Królewca podróżował już w całkiem znośnych warunkach wagonem Pruskich Kolei KPEN. Mimo to, wysiadając na Dworcu Południowym w Królewcu, czuł się zmęczony i niewyspany. Wielogodzinna podróż bez możliwości rozprostowania kości dawała o sobie znać mało sympatycznym trzeszczeniem we wszystkich stawach, bólem zastałych mięśni i opuchniętych stóp. I na taką przypadłość nie ma siły, nawet u doskonale wytrenowanych włóczykijów; wiadomo – oni wszyscy wolą podróżować wypróbowaną po wielekroć metodą – per pedes.

Przywitał go ciepły czerwcowy deszczyk. Podobno od takich opadów można podrosnąć – wedle starego porzekadła – więc Artur otrzymał od natury kolejną szansę wzbogacenia się o parę cennych milimetrów, a taka wizja z mety usposobiła przyjezdnego pozytywnie do nieznanego miasta.

Ubrany w zielony tyrolski kapelusik, z tekturową brązową walizeczką i nieodłącznym, dobrze wysłużonym, pojemnym plecakiem zarzuconym na jedno ramię z pewną zadziornością cechującą dobrych piechurów, zatrzymał się nieco zdezorientowany przy westybulu, spoglądając bezradnie przez zaparowane szkła na brukowany plac przecięty linią torów tramwajowych, ginących gdzieś za potężnym gmaszyskiem stacyjnym. Jak zawsze w trakcie dalekich wypadów, szukał punktu orientacyjnego w obcym terenie. W oddali dostrzegł strzelające w zachmurzone niebo wieże kościelne gotyckich budowli. Przyjął je za doskonały – wręcz symboliczny – drogowskaz prowadzący ku najstarszej części miasta. Tam jego zdaniem powinien znajdować się zamek. Logika najczęściej nie zawodzi, ale wymaga przynajmniej odrobiny wyobraźni do wtóru.

Konus nie pomylił się. Po dwóch kwadransach niespiesznej marszruty stanął na placu przed zamkiem. Zadarł ciekawską głowę; przysłoniwszy dłońmi oczy, chłonął niesamowity, zaskakujący widok. Miał przed sobą wspaniały, liczący kilkaset lat obiekt, stworzony rękami człowieka i wiele później udekorowany dłońmi nadludzi.

Królewiecki zamek wybudowano na niewielkim wzniesieniu, zwrócony ufortyfikowaną ścianą w stronę malowniczego jeziorka ze zgrabnym, filuternie skonstruowanym – posadowionym na środku połyskującej srebrzyście, symetrycznej tafli – domkiem dla łabędzi.

Nad czworoboczną, przysadzistą budowlą wyraźnie górowała stromo zwieńczona wieża. U szczelnie zawartych wrót zamkowych umundurowany w granatowy uniform, wąsaty strażnik szczegółowo indagował przybyłego, zanim zdecydował się zatelefonować do gabinetu doktora Alfreda Rhode. Artur nie wydawał się zaskoczony formą przyjęcia. Jeszcze zanim opuścił Wiedeń, zyskał pewność, że na tym zamku problem bezpieczeństwa już dawno postawiono na pierwszym miejscu – z zupełnie oczywistych, prozaicznych względów.

Znaczną część zabytkowej budowli przeznaczono na siedzibę nadprezydenta Prus Wschodnich, Ericha Kocha, ulubieńca samego Führera. A to tłumaczyło nadzwyczajne środki, jakie przedsięwzięto w byłej krzyżackiej warowni.

Niespodziewanie, zanim młody wiedeńczyk zdołał obejrzeć dokładniej monumentalną budowlę strzeżoną w narożach przez przysadziste baszty, w bramie wjazdowej zapanował ożywiony ruch. Nie wiadomo skąd, pojawiła się nagle liczna grupa umundurowanych na czarno, sprężystych funkcjonariuszy: melodyjnie zagrały klaksony i na wewnętrzny dziedziniec – bez zwalniania tempa – wjechały dwa szare ople towarzyszące lśniącemu chromem czarnemu mercedesowi z zasłonkami na tylnych szybach.

– A oto i on! Gauleiter Koch! – szepnął z przydechem wąsaty strażnik, przytrzymując machinalnie Artura za rękaw cienkiej kurtki. – Lepiej nie wchodzić im w drogę, niech rozejdą się po swoich kątach. – Wskazał na kręcących się wokoło energicznych młodzieńców noszących z widoczną na twarzach dumą i lubością zawadiacko wygięte czapki z trupią czaszką w herbie. Zapachniało butą… A może był to zapach butwiejącej idei, któż wie?!

Artur nie palił się do kontaktów z mundurowymi. Spokojnie czekał przy portierni, aż przypominająca jarmarczny występ trupy objazdowej – co w pewnym sensie, i nie tylko w przenośni, w jego ocenie, nie mijało się zbytnio z prawdą – wrzawa ucichnie. Choć zmarkotniał trochę.

Dyrektor muzeum osobiście wyszedł na spotkanie nowego asystenta.

– Witam serdecznie, kolego, w naszym przybytku. Jestem Alfred Rhode! – Wyciągnął energicznie szczupłą, suchą dłoń i napotkał rękę wysuniętą z przeciwnej strony. Artur przedstawił się, stawiając ostrożnie cenną walizeczkę na kamiennym dziedzińcu zamczyska.

Profesor trzymał się prosto: uroku dodawała mu czupryna mocno posiwiałych włosów.

Prezentował typ naukowca niezabiegającego specjalnie o tak zwany modeling fryzury; nosił skromny, szary garnitur, niezbyt przestrzegając doboru fasonu i aktualnie obowiązujących sposobów wiązania krawatów, zgodnie z zasadą, że nie zwis męski zdobi człowieka… Miał zaskakująco niski, miły głos człowieka głębokiej wiedzy.

– Zatem proszę dalej. – Poprowadził przyjezdnego w stronę wejścia do wnętrza starej budowli. – To nasz Fryderyk I Zasłużony. – Wyciągnął szczupłe ramię w lewą stronę.

Artur ujrzał cesarza siedzącego okrakiem na rumaku. Pomnik rozbawił go nieco: jeździec – za sprawą twórcy rzeźby – prezentował smętną, trochę przestraszoną minę, jakby nie dowierzał swoim umiejętnościom jeździeckim. A koń wykazywał wyraźną ochotę, by ruszyć z kopyta.

„Kiedyż to odkryto Bucefała?” – taka daleka od tak zwanego realu myśl przeleciała przez młodzieńczy zafascynowany umysł i powędrowała natychmiast gdzieś w siną dal. Dyrektor skierował się ku narożnemu skrzydłu północnej części zamku. Powoli, z widocznym wysiłkiem otworzył ciemnobrązowe, grubo okute, wyglądające na oryginalne, pokrzyżackie wrota.

– A niżej, o tutaj, rozciąga się nasze królestwo. – Poprowadził po kilku krętych schodkach w dół.

Przybysz z Wiednia dojrzał w panującym we wnętrzu gabinetu półmroku solidne biurko otoczone ciężkimi szafami z orzechowego drewna, pełnymi niezbyt porządnie ustawionych – sprawiających wrażenie często używanych – tomów starego księgozbioru. Ten widok poprawił mu, nieco nadszarpnięty wcześniejszym kiepskim wrażeniem sprzed bramy wjazdowej, humor. Gospodarz usadowił tymczasem gościa w głębokim skórzanym fotelu.

Odprężony nieco sympatycznym przyjęciem Artur podał doktorowi trzymany dotychczas w zanadrzu list polecający od profesora Svartdla:

– Pan profesor prosił… – zaczął.

– Już wiem, wiem – przerwał nowy przełożony. – Nie dalej jak wczoraj Anton telefonował z Oslo z zapytaniem, czy kolega zdążył już dojechać. No i jest pan wreszcie z nami… Tak, tak… – Doktor zagłębił się w otrzymanej korespondencji. Po niespełna pięciu minutach odłożył przesyłkę do szuflady biurka. – Mój serdeczny przyjaciel, niewątpliwie najznakomitszy znawca bursztynowych tajemnic w Europie, dał panu wyśmienite referencje. Drogi Arturze – naukowiec oparł delikatnie dłoń na ramieniu przyjezdnego – musiał kolega rzeczywiście ciężko zapracować na tak pochlebną opinię. Znam Svartdla – on nigdy nie wypuszcza spod swej ręki partaczy… Nigdy! – podkreślił z naciskiem, patrząc młodzieńcowi prosto w oczy. – Prawda jest taka zresztą: otóż w naszym fachu to jest po prostu niemożliwe… Tak. Niemożliwe! Nauka nie toleruje oszustów i wydrwigroszy. – Zamyślił się na moment, jakby zapominając o obecności gościa.

Artur taktownie przemilczał istotną uwagę doktora, skromnie spuszczając oczy na posadzkę.

W tak istotnym momencie rzut oka na mozaikę pokrywającą podłogę gabinetu uznał za bardzo rozsądne i inteligentne wyjście. Nie chciał w oczach przyszłego szefa wypaść od razu w roli wazeliniarza, zresztą nie w pełni podzielał sądy obydwu profesorów w kwestii rzetelności całego gremium pracowników nauki… W końcu od paru miesięcy dzierżył dyplom ukończenia prestiżowej uczelni i niejedno widział w trakcie nauki… A doświadczenie jest dobrym, jeśli nie najlepszym nauczycielem… Szczególnie własne.

Zadumany gospodarz po chwili wędrówki w rejony dostępne tylko nielicznym pasjonatom wrócił na ziemię. Spojrzał z roztargnieniem na siedzącego i uśmiechnął się ze zrozumieniem.

– Ja tu sobie przymulam niczym na sympozjum, a pan, Arturze, z pewnością solidnie zmęczony po – jak przypuszczam – wystarczająco wyczerpującej podróży. Proponuję zatem naszą współpracę rozpocząć od jutra. Dzisiaj jedynie pokażę koledze przyszłe stanowisko pracy i wystawię dokumenty upoważniające do przekraczania wrót zamku… Sam pan już chyba zdążył dostrzec, że nie muzealnicy są tutaj głównymi lokatorami. – Rzucił trochę smutne spojrzenie na młodzieńca. Po sekundzie dodał z goryczą: – Cóż, takie dla nauki nastały niesprzyjające czasy. Trzeba jednak wierzyć, że naprawdę pantha rei, kolego – nieprawdaż?!

– Ma pan oczywiście rację, panie dyrektorze. – Tym razem Arturkowi nie udał się unik z pomocą posadzkowej mozaiki. Lecz nie miał o to do siebie pretensji. Wciąż się uczył życia.

Był młody, zapalony do zdobywania wiedzy i jej tajemnic; właśnie otrzymał – nieświadom zupełnie bliskiej niespodzianki, a wkrótce dalszej, jeszcze bardziej zaskakującej – szansę.

– Proszę bez tych oficjalności. Dyrektorem nikt się, mój młody przyjacielu, nie rodzi, ani nie staje się nagle z tego tytułu mądrzejszym. Najczęściej głupieje się na podobnej funkcji, chociaż z bardzo różnych powodów tak się zdarza, bardzo dziwnych niekiedy… – Nowy szef uśmiechnął się pod nosem.

Artur zgrabnie przemilczał ostatnią uwagę przełożonego. Jednak od razu poczuł do starszego pana przypływ sympatii, kwitując zaskakujące wyznanie, było nie było – wyjątkowo doświadczonego życiowo przełożonego – lekkim zaczerwienieniem przybladłych po wielogodzinnej podróży policzków. Dyrektor, nie zważając tymczasem na emocje młodzieńca, nacisnął klamkę znajdujących się naprzeciwko wykuszu okiennego niskich drzwi.

– Tutaj – wskazał kręte, wąziutkie, ceglane schodki – jest bezpośrednie, wewnętrzne połączenie z pańską pracownią leżącą tuż pod moją pieczarą. Pana pokoik proponuję nazwać pieczarką. – Gospodarz po raz kolejny zaskoczył podwładnego, puszczając łobuzerko oko do lekko stremowanego przybysza. – I że tak powiem: no comment… – Powtórnie mrugnął bystrym okiem, wywołując kolejną falę emocji u coraz bardziej zadziwionego zwiewnym poczuciem humoru szefa-wędrowca znad Dunaju.

Wykazując w obliczu przełożonego nie najgorszy refleks, Artur skinął potakująco głową, lecz nie ośmielił się na wyższy akt odwagi – nie odmrugnął w odpowiedzi. Był jednak zadowolony. Nawet bardzo. Spodobała mu się zarówno zaproponowana nazwa pierwszego samodzielnego warsztatu pracy, jak i tryb przyjęcia zgotowany przez znanego profesora.

Tymczasem dyrektor wypisał przepustkę; ostemplowawszy dokument, wręczył go młodzieńcowi, kończąc formalności angażu.

– Zejdźmy z Parnasu… Wróćmy do spraw czysto przyziemnych. Ma pan, Arturze, jakieś lokum na oku?

– Nie! Przyszedłem prosto z dworca. Muszę się dopiero rozejrzeć za niewielkim pokoikiem; większy lokal na razie nie wchodzi w rachubę…

– Zrozumiałe. Dopiero zaczyna pan zarabiać swoje pierwsze, żeby nie skłamać, raczej skromne pieniążki. Więc wiadomo… Przy dzisiejszych galopujących cenach wynajmujący zdarliby z kolegi nawet tę podszytą zefirkiem kurteczkę. – Oczom dociekliwego naukowca nie uszła mizerna kondycja odzienia świeżo upieczonego muzealnika. – Doskonale się składa – mieszkamy z żoną w tej części należącej do Wielkiej Rzeszy – powiedział z widoczną nutą melancholii – od 1928 roku. Mamy grono solidnych i zaufanych – o co w tych dniach niełatwo – znajomych. Wkrótce przekonasz się, Arturze – profesor tyknął Tyrolczyka bezwiednie i bezboleśnie – że Królewiec jest naprawdę wspaniałym, wyjątkowym miastem.

Jednak czasy jakby mniej dobre… Cóż, ludzie stają się najczęściej tacy, w jakie warunki ich wpakowano… Dostrajają się do muzyki skomponowanej przez dowodzących, chociaż nie zawsze powinni… – Zasępił się na krótko. – Całe szczęście, że nie wszyscy ulegają presji…

Choć balon agresji w połączeniu z rozpleniającą się głupotą nieprędko, jak sądzę, ulegnie samozagładzie… Oj, nieprędko, a wcześniej… Zresztą, nie czas dziś na takie rozmowy. – Doktor machnął zrezygnowany ręką. – Wracając do tematu: mógłbym, jak mi się wydaje – pod krzaczastymi brwiami pojawił się znienacka figlarny błysk – wskazać koledze odpowiednie dla kawalera mieszkanie. U porządnej rybackiej rodziny. To prości, bardzo pracowici, serdeczni i – co najważniejsze – niezwykle dyskretni ludzie. Oddani temu pięknemu miastu bez reszty. Tuziemcy zresztą od dziada pradziada. A przede wszystkim mają nie lada skarb – Agnes.

Sławny naukowiec przeważnie miewał rację.

Z adresem w kieszeni, poczęstowany na odchodne kubkiem gorącej czekolady, absolwent Instytutu Sztuki z Oslo powędrował ku brzegom Starej Pregoły. Chłonął z przyjemnym zaskoczeniem zapachy i odgłosy nieznanego miasta. Gdzieś z oddali dobiegał, stłumiony licznymi zakamarkami uroczych zaułków, dźwięk tramwajowego dzwonka; ruch na ulicach był niewielki; pojedynczy przechodnie przemykali chyłkiem, nie interesując się cudzymi sprawami. Wszechobecna, świeża, niemal ciepła, soczysta zieleń wyrównanych szpalerów dorodnych lip i kasztanowców okalających skwery koiła łagodnie znużony bezsenną podróżą wzrok. A bezustanne mruczando pracowitych pszczelich rojów dochodzące spośród konarów, hen, wysoko nad głową, sprowadzało rozbiegane myśli na coraz spokojniejsze, leniwe tory.

Wokoło pachniało czystością codziennie szorowanych podłóg, suszoną na wietrze bielizną i trudną do zdefiniowania wonią, jaka roztacza się tylko wokół kochanych przez gospodarzy domostw. Nawet zapach świeżej ryby sprzedawanej prosto z łodzi na Rybim Targu nie raził przybysza z górzystego kraju. Miasto wywarło na młodym entuzjaście sztuki korzystne wrażenie. Poczuł się nagle w Królewcu swojsko. Ponure wrażenie, jakie odniósł przy odrzwiach zamku podczas spotkania z brunatnym orszakiem, powoli ustępowało miejsca zaciekawieniu nowym środowiskiem.

Szybko trafił nad brzeg spokojnie płynącej Pregoły. Wypogodziło się zupełnie. Słońce rzucało ruchliwe refleksy na czysty nurt, przecinany niekiedy łagodnymi odkosami po przejściu kolejnego statku zmierzającego przekopem kanału ku nieodległym wodom Bałtyku. Zgodnie ze wskazówkami doktora, Artur skręcił przed Mostem Cesarza w prawo. Po lewej ręce miał koryto rzeki. Od bulwaru Magistrackiego co kilkadziesiąt kroków biegły krótkie, ciasne przecznice, gęsto zabudowane wąskimi, wysmukłymi, bogato zdobionymi kamieniczkami Starego Miasta.

Na kolejnym narożu odczytał nazwę uliczki podanej przez dyrektora muzeum. Mieszkanie pod numerem 12 mieściło się w kwartale pomiędzy dwoma sąsiadującymi ze sobą mostami na odnodze Pregoły – Zielonym i Końskim. Zastukawszy kołatką w kształcie niewielkiego sztokfisza w szczelnie zawarte wrota, usłyszał pospieszne kroki zbiegającej po drewnianych schodach z podwyższonego pięterka energicznej osóbki. Bez zwyczajowego pytania „kto tam?”, drzwi gwałtownie rozwarły się na oścież. Przed zdezorientowanym młodzieńcem wyrosła góra złoto-krwistych loków i dwa przeogromne, lekko zamrugane od nadmiaru światła, otoczone gęstymi rzęsami fiołki oczu.

– A…?! – zapytało inteligentnie dziewczę.

– Y…?! – wydukał równie mądrze zapytany.

I oboje równocześnie wybuchnęli śmiechem.

W najkrótszy z możliwych sposobów nastąpiła wzajemna prezentacja młodych. Przy okazji przelecieli w jednej sekundzie cały alfabet łaciński, wykazując nietuzinkowy zasób edukacji osobistej, poparty nieźle wyostrzonym refleksem indywidualnym. Interesująca, ba – obiecująca zapowiedź dalszej znajomości.

Gorąco polecany przez cieszącego się ogólnym szacunkiem w mieście doktora Artur został przyjęty w nowym lokum bez wstępnych, bezczelnie dyskretnych obserwacji, stosowanych nagminnie przez ludzi wynajmujących pokoje za pieniądze. Od pierwszego dnia czuł się w schludnej kamieniczce wyśmienicie. I wcale mu nie przeszkadzały odgłosy porannej krzątaniny na Rybim Targu ani żegnające gościnny port basowe syreny jednostek wypływających gdzieś w odległe, pachnące niesamowitą przygodą zakątki globu. Sypiał dobrze, twardym snem zdrowego człowieka, przed którym szeroko otworzone zostały nęcące perspektywy wróżące przyzwoicie zapowiadającą się przyszłość zawodową. Tylko czasem serduszko brykało mu niespodziewanie księżycową nocą, nabierając tak zwanego szwungu; tak zaczęło się dziać z zupełnie innej, ledwie co uświadamianej – niezwiązanej absolutnie ze spodziewanymi osiągnięciami na niwie badawczo-naukowej – przyczyny.

Już po kilku tygodniach od pojawienia się młodego zapaleńca w „pieczarce” Alfred Rhode gratulował sobie w skrytości ducha nowego nabytku; syn wiedeńskiego aptekarza przejawiał wszystkie cechy autentycznego badacza sztuki. I nie spóźniał się do roboty, co szczególnie cieszyło naukowca, który przeczuwał, że czas, w którym przyszło im żyć, naprawdę przyspieszył i należało o tym bezwzględnie pamiętać…

Podobne gratulacje, choć z zupełnie innego powodu, jeszcze głębiej skrywane, stały się cennym udziałem szczupłej rudowłosej studentki ostatniego roku prawa Królewieckiego Uniwersytetu imienia Immanuela Kanta, pochodzącej z ubogiej, ale honorowej rodziny Krackych – rybaków od trzech pokoleń łowiących ze zmiennym szczęściem stornię na Zalewie.

*

W styczniu 1938 roku trzej przyjaciele spotkali się w północnej Norwegii. Urzeczeni nieskazitelną bielą, ciszą i monumentalną potęgą ośnieżonych skał, mogli choć przez kilkanaście wspólnie spędzonych dni zapomnieć o gromadzących się daleko nad przelękniętą Europą groźnych brunatnych chmurach z gatunku nazi.

U każdego w czasie ubiegłego roku zaszły w życiu istotne zmiany.

Ivo, posiadający podwójne obywatelstwo, spędził ponad dwa miesiące urlopu w Polsce w rodzinnym majątku ziemskim na skraju Puszczy Knyszyńskiej. Ojciec od dłuższego czasu niedomagał. Matka, pomieszkująca większą część roku w odziedziczonych dobrach pod Edynburgiem, zdecydowała się na wiadomość o chorobie męża przylecieć do swej drugiej ojczyzny. I jakoś nie okazywała wyraźnie specjalnej chęci do rychłego powrotu na Wyspy, ku cichemu zadowoleniu doskonale symulującego obłożną chorobę starego swawolnika. Oj, nic nowego pod słońcem; najstarsi Słowianie słynęli w ledwie cywilizowanym świecie z umiejętności „kiwania” swoich – zresztą nie tylko własnych – oblubienic, bez tak zwanego mydła.

Lato umykało błyskawicznie. Nadszedł nieuchronnie moment rozstania z rodziną. Młody Morton z odrobiną smutku powracał po wydłużonych wakacjach do matczynej Szkocji, przynaglany koniecznością podjęcia pracy na Lodowej Wyspie. Ale los przechery nie zapomniał o swoim obowiązku zaskakiwania ludzi. Zanim Ivo zdążył załatwić ostatnie formalności finalizujące wyjątkowo atrakcyjny finansowo kontrakt, goniec w mundurze doręczył mu niespodziewane wezwanie do odbycia zintensyfikowanego – ze względu na pogarszającą się gwałtownie sytuację polityczną i niespecjalnie maskowane ruchy wojsk potencjalnego przeciwnika na kontynencie – kursu żołnierzy „cichociemnych”, cieszącego się mirem pośród rzeszy nieświadomych prawdziwych trudów służby w specoddziałach przyszłych rekrutów. Dostał przydział do obozu szkoleniowego, noszącego z powodu swoiście pojętego poczucia humoru sztabowych twórców pułapki dla młodzieńców obdarzonych nieprzeciętnymi talentami, odwagą i krzepą fizyczną, nazwę: „Szkoła cieni”.

Codzienna służba dowiodła niezbicie, że sztabowcy potrafili bywać niekiedy specami od futurologii stosowanej… Rzecz raczej mocno zaskakująca, choć – jak wykazała praktyka – niewykluczona… Nawet w tak zwanych szeregach. Cóż, bystrzaków los czasem rzuca w zupełnie dla nich zaskakujące miejsca. Bywa.

Jednostka stacjonowała pięćdziesiąt pięć mil na północny zachód od Edynburga. Poborowi nazwali po skróconej do dwóch tygodni unitarce obozowisko krótko i obrazowo: „Wyżymaczka cioci Frani”. Gdyby ktoś nie pamiętał słów pospolitej na niżu polskim piosenki, dla odświeżenia pamięci przytaczam fragment refrenu: „nic mnie już nie bawi, nic mnie już nie nęci, odkąd cioci Frani biust się w magiel wkręcił…”. Oddział Mortona skoszarowano w zameczku Ellioter, wynajętym dyskretnie przez podstawioną firmę cywilną od leczącego lumbago w szwajcarskich badach lorda seniora E.H. Ivo, po przekroczeniu zwodzonego mostu przerzuconego nad wypełnioną do połowy wodą lekko zatęchłą fosą, odniósł nieodparte wrażenie, że kiedyś był w tym miejscu, ale ostre – wyjątkowo mocno akcentowane rymowanymi wiązankami przez rekrutów w każdej normalnie funkcjonującej armii świata – wejście prosto z marszu do służby, tuż po przekroczeniu misternie kutej, żeliwnej bramy, nie pozostawiało ani sekundy na jałowe rozpamiętywania. Jeszcze w biegu do fasowania munduru w zamienionej na magazyn zamkowej stajni – ten w rzeczywistości nieistotny fakt Ivo wyczuł momentalnie czułym na końskie zapachy, arystokratycznym nosem – doszedł do pospiesznego wniosku, że ani chybi dopadło go modne w niektórych środowiskach zjawisko, któremu ulega co drugi nadmiernie rozwinięty psychicznie osobnik płci dowolnej – określane jako déjà vu… i wnet przestał zawracać sobie głowę dziwnym odczuciem.

Od początku służby rekruci określali najbliższą okolicę jako manierkę pełną nadmiaru cieknącej zewsząd wody, zupełnie nieprzypominającej w smaku pożądanej whisky.

Kandydaci na cichociemnych, jak jeden mąż (wiadomo – chłopy!), nadrabiając miną, ostentacyjnie nie dostrzegali podmuchów wichury osiągającej prędkość poniżej siedemdziesięciu mil na godzinę. A gościnna Szkocja nie szczędziła im wichru i darmowej ulewy z nieba, wbrew utartej opinii o przysłowiowym wężu w kieszeniach tubylców lubujących paradować nie tylko od wielkiego święta w kraciastych spódniczkach.

Spartańskie warunki, jeszcze surowsza dyscyplina zaprowadzona w posiadłości kurującego się lorda – zupełnie niezorientowanego w potajemnym przekształceniu zabytku klasy zero w szkołę przetrwania, której nikt nie ośmieliłby się przyrównać do popularnej pół wieku później przedszkolnej zerówki – miały błyskawicznie i niezawodnie wpływać na podwyższenie gotowości bojowej ludzi przygotowywanych metodycznie do skrytego unicestwiania przeciwnika.

Wyjątkową nadgorliwość w szkoleniu „cichociemnych” przejawiał ambitny dowódca obozu.

Podpułkownik dyplomowany, czterdziestoletni wąsal Larry Mac Cox, pseudo: „Naleśnik”, z racji kształtu przycupniętego przez dwadzieścia cztery godziny na dobę na baniastej czaszce beretu, posiadał prawdziwego fisia na punkcie doskonalenia umiejętności spadochroniarskich wyrośniętych o kilka cali nad przeciętną wzrostu wyspiarzy podopiecznych zabijaków z „Wyżymaczki cioci Frani”. Przy każdej pogodzie uniemożliwiającej start – według zgodnej opinii osób uznawanych powszechnie za zdrowe na umyśle – z lubością serwował swoim zawadiakom nadprogramowe serie skoków z własnoręcznie prowadzonego, wyjącego potępieńczo podczas lotu grozy, udręczonego douglasa.

Pomimo usilnych starań dowódca osiągnął dość mizerny końcowy wynik intensywnego szkolenia: trzech adeptów trudnej sztuki swobodnego szybowania na skrawku oryginalnego jedwabiu odwiezionych z zachowaniem pełnej dyskrecji do miejskiej kostnicy, kilkanaście złamań kończyn i zaledwie parę wstrząśnień mózgownicy, o których dzielni nad wyraz chłopcy Mac Coxa „Naleśnika” nadspodziewanie szybko zapominali. Pozostali, w liczbie stu dwudziestu siedmiu, ukończyli trudny kurs krótkiego zabijania bez zakłócania ciszy nocnej przeciwnika. W nagrodę odesłano ich na bezterminowe urlopy do momentu ogłoszenia mobilizacji, niezbyt chętnie zwracając pachnące naftaliną cywilne ciuchy.

Ivo, nieświadom, że właśnie na zawsze rozstawał się z elitarnym pułkiem, zdążył jedynie wypić sparzoną samodzielnie w opustoszałym, zbyt obszernym jak na potrzeby jedynaka wiejskim dworku matki, herbatę o ustawowej piątej po południu, czyli five o’clock; spakowawszy niezbędne wyposażenie i sprzęt, zostawił rodzicielce lakoniczną wiadomość, gdzie zamierza się podziewać przez najbliższe dni, i niezwłocznie wyruszył na umówione spotkanie mające mieć zupełnie nieprzewidywalny finał daleko za kręgiem polarnym.

Dzieje Artura obfitowały w mniej dramatyczne momenty – zważywszy wyłącznie na te ocierające się bezpośrednio o zdarzenia mogące stanowić zagrożenie zdrowia lub prowadzić bezpośrednio do utraty życia! – niźli niespokojnego ducha, wojaka z przydziału, Mortona.

Wiedeńczyk, niczym gimnazjalista-żółtodziób, po prostu zakochiwał się stopniowo, całkowicie zdecydowanie, systematycznie, bardzo chętnie i po uszy we fiołkookiej Agnes z nieukrywaną i bezapelacyjnie akceptowaną przez całą rodzinę Krackych wzajemnością długonogiej studentki z coraz bardziej zagrożonego Królewca.

Koledzy, zwiedziawszy się o perypetiach sercowych przyjaciela, z umiarem pokpiwali z przypadku Artura, zgodnie twierdząc, że panna niechybnie spędziła ostatnie lata na bezludnej wyspie, Wiedeńczyk zaś okazał się pierwszym napotkanym mężczyzną, którego tratwa pojawiła się na pustym horyzoncie bezbrzeżnego oceanu, więc wyposzczona Agnes nie miała możliwości żadnego wyboru; „To co, że na tratwie!!!” – odpowiadał niezbity z tropu, tryskający humorem mikrus. I dalej pogłębiał uczucie.

Najmniej, z czym zdążył całkowicie oswoić bliższe i dalsze otoczenie, miał do powiedzenia najdłuższy wzrostem. Olav ze smutkiem oznajmił przyjaciołom świetną nowinę: został prawowitym i jedynym właścicielem starego – będącego na chodzie – parowego trampa s/s „Kamotto”. Wuj kapitan, zarazem jednoosobowy armator statku, podczas jesiennego sztormu w niewyjaśnionych okolicznościach opuścił pokład leciwej jednostki w chwili, gdy do najbliższego lądu pozostawało ponad dwadzieścia mil; po prostu wysiadł za burtę, gdzieś na niegościnnych, zimnych i wiecznie rozkołysanych, szarych falach Morza Norweskiego.

Kolejna morska tajemnica z gatunku zaginionych jednostek w Trójkącie Bermudzkim…

Olav niedawno wrócił z pierwszego rejsu w roli dowódcy. Stał się o dwa słowa rozmowniejszy. Zadziwiał niespotykaną elokwencją, oświadczając:

– Coś bym przekąsił!

Nowy nabytek lingwistyczny wzbudził początkowo u pozostałej dwójki spore zdziwienie.

Dotychczas dryblas Niels wyrażał się na powitanie o niebo zwięźlej:

– Żreć!

Przyjaciele prędko przejrzeli na oczy. Oczywista: każdy dowódca musi mieć, w każdej sytuacji, zdecydowanie więcej do powiedzenia od pozostałych uczestników rozmowy.

Starym zwyczajem, po odbyciu zaplanowanej tury, trójka wędrowców rozstała się przy apetycznym kuflu grzanego piwa z domieszką cukru, który podobno krzepi, na dworcu w Oslo. Następnej zimy planowali wypad na ulubione fieldy, a w drugiej części sezonu zamierzali ruszyć w ciekawie zapowiadający się rajd jeszcze nieprzetartymi szlakami do Nordkapu. Los odmówił im tej przyjemności; zgotował młodym zwolennikom zimowej włóczęgi wyprawę o odmiennym charakterze i ekstremalnym wręcz stopniu trudności.

*

SCHYŁEK LATA 1939 ROKU.

W lipcu, po powrocie na Spitsbergen, Ivo objął obowiązki głównego specjalisty stacji ratownictwa górniczego Norwesko-Rosyjskiej Kompanii Węglowej.

25 sierpnia w porze pojawienia się na redzie portu Wolnego Miasta Gdańska sylwetek – nomen omen – trzynastu okrętów wojennych Kriegsmarine: krążownika szkolnego „Schleswig-Holstein” o wyporności 13 600 ton w honorowej asyście dwunastu kontrtorpedowców po obu burtach, w kopalni numer 2 w osiedlu Longyearbyen na Spitsbergenie nastąpił potężny zawał w chodniku B. Ivo Morton ze swoją czternastoosobową ekipą ratowniczą wkroczył do szybu trzydzieści minut po ogłoszeniu czerwonego alarmu. W bezpośredniej strefie zagrożenia znalazło się czterdziestu sześciu górników: Rosjan, Duńczyków i Norwegów. Pierwszych zasypanych wyprowadzono z zawału w dwie godziny od rozpoczęcia akcji. Uratowano trzydziestu dwóch górników. O życie pozostałej czternastki uwięzionej w kompletnych ciemnościach trwała nadal uporczywa walka… Ekipy ratownicze wymieniały się co kilka godzin; niestety szanse ocalenia zasypanych górników malały błyskawicznie w ekstremalnych warunkach pogarszającej się pogody. Ratownicy, mimo nadludzkich wysiłków, wciąż nie potrafili dotrzeć do kolejnych ofiar zawału. Umordowany Ivo w samotności przeżywał pierwszą poważną potyczkę na polu zawodowym… Natura pokazywała coraz wyraźniej groźne, nieprzewidywalne oblicze.

Sześć dni później na maleńkim skrawku polskiej ziemi, w składnicy tranzytowej Westerplatte, rozpoczęła się równie bezwzględna, twarda walka o ludzkie istnienia. I o niezawisły byt państwa.

O godzinie 4.45 z obu wież, wyposażonych w dwa dwustumilimetrowe działa każda, i pięciu dział stupięćdziesięciomilimetrowych lewej burty goszczącego w Gdańsku z wizytą kurtuazyjną okrętu bluznęły języki ognia, wypluwając na skibę polskiej gleby, którą dałoby się nakryć przysłowiową czapką, tony stalowych pocisków.

Naprzeciwko ośmiuset pięćdziesięciu członków załogi krążownika Kriegsmarine stanęła garstka 210 polskich obrońców wyposażonych w niewielką liczbę karabinów i jedno przestarzałe rosyjskie działko trzycalowe z mizernym zapasem 300 pocisków.

Skazana od pierwszej chwili na porażkę walka żołnierzy Westerplatte trwała aż siedem ciężkich dni.

W tym samym czasie ratownikom na Lodowej Wyspie udało się wyrwać z objęć kostuchy dziesięć kolejnych istnień.

Siódmego września, w chwilę po wyjściu na powierzchnię, do uszu kompletnie wyczerpanego Iva dotarł w budynku dyrekcji kopalni radiowy komunikat z kontynentu o trwających już tydzień walkach po jednoczesnej napaści z kilku kierunków hitlerowskich hord na jego rodzinny kraj. Skrytobójczą metodą: podstępnie – bez aktu wypowiedzenia wojny.

Fakt niespotykanego barbarzyństwa w środku cywilizowanej Europy, reagującej na zbrodniczą napaść chowaniem głowy w piasek i delikatnym wymachiwaniem za plecami, równie delikatnie sformułowanymi notami dyplomatycznymi, wstrząsnął młodym inżynierem.

Jeszcze tego samego dnia złożył dymisję, lecz aż dwadzieścia dni musiał czekać na statek zdążający ku brzegom kontynentu. Zabrał się duńskim łącznikowcem płynącym bezpośrednio do Kopenhagi.

Kapitan niewielkiej jednostki, Norman Koostrop, współczuł szczerze młodemu Polakowi.

Znał kilku wspaniałych polskich kolegów marynarzy, kiedy szkolił w latach dwudziestych narybek rodzącej się dopiero Polskiej Marynarki Handlowej. Stojąc z lornetą na mostku, mruczał niezrozumiałe, choć odpowiednio nasycone powszechnie stosowanymi wyrazami życzenia pod adresem małego, wąsatego kaprala Adolfa, chcąc chociaż w ten sposób solidaryzować się z rozgorączkowanym Mortonem.

Do dziwnie spokojnego, zaciemnionego, prawie uśpionego portu w Kopenhadze weszli wieczorem piątego października. Właśnie gasły ostatnie echa walk pod Kockiem, prowadzonych przez regularne oddziały armii grupy „Polesie”, dowodzonej przez generała Kleeberga.

Gros wojsk polskich, nierozbrojonych przez Rosjan po 17 września, przeszło do Rumunii.

Dalsza droga do bombardowanej nieustannie Polski była zamknięta. Inżynier stanął przed trudnym dylematem: czekać na powołanie do wciąż jeszcze niesformowanego – wedle docierających ze Szkocji wieści – pułku „Naleśnika”, za którym nie tęsknił szczególnie, lub wyruszyć na pełen niewiadomych, ale otwarty dla szalonych, gorących i rwących się do walki z wrogiem głów szlak do tworzących się we Francji zalążków Armii Polskiej pod dowództwem generała Władysława Sikorskiego. Zapalczywy charakter nie pozwalał Ivowi biernie przypatrywać się rozwojowi sytuacji z bezpiecznej duńskiej przystani w oczekiwaniu na szybkie, raczej iluzoryczne wezwanie mobilizacyjne do rodzimego pułku na Wyspach.

Wybrał bez namysłu drogę do odradzającego się polskiego wojska.

Nazajutrz po zejściu z trapu łącznikowca, uścisnąwszy serdecznie przyjazną dłoń starego kapitana, przygodnym transportem zabrał się w trasę z grupką przypadkowo spotkanych uciekinierów, lądując po kilkunastu godzinach niewygodnej jazdy na pace trzęsącej dychawicznej dekawki w niewielkim miasteczku nad Sekwaną.

Pierwszych tygodni pobytu na obcej ziemi Ivo zdecydowanie nie mógłby zaliczyć do udanych; czekanie, czekanie i ciągłe czekanie… Taka mordęga trwała do czasu.

Wreszcie po miesiącu denerwującego gnuśnienia na zatęchłej kwaterze u otyłego francuskiego knajpiarza, wykrzykującego wieczorami po kilku nadprogramowych kolejkach cienkiego wina, że nie Francji interes bronić polskich Kresów, Ivo wyniósł się z ulgą z ciemnawego poddasza, bez konieczności wielokrotnego skucia mordy oślizłego i wiecznie zapijaczonego szczura piwnicznego. Nareszcie ktoś sobie przypomniał o zapalczywym młodzieńcu dobijającym się codziennie o wcielenie do służby – Ivo otrzymał upragniony przydział. Skierowano go do centrum szkolenia oddziałów lądowych w Coëtquidan, odstąpionego wojsku polskiemu przez dowództwo francuskie.

Wyszedł stamtąd po ośmiu tygodniach z równie niemiłymi wrażeniami: nie umiał i nie chciał przyzwyczaić się do niemal feudalnych stosunków panujących w ówczesnym wojsku pomiędzy oficerami oraz podoficerami a prostymi żołnierzami. Na dodatek Francuzi, wyjątkowo słabi organizatorzy, jakby celowo zwlekali z zaopatrzeniem sojuszniczych oddziałów w broń i umundurowanie. Żarcie też było podłe i skąpo wydzielane. Rząd francuski starał się zbytnio nie rozpieszczać – pomimo zawartych solennych umów międzypaństwowych – rwących się do walki z Niemcami Polaków. Sam zresztą też nie palił się szczególnie do decydującego zbrojnego starcia z ostro sobie poczynającym, doskonale wyszkolonym i uzbrojonym, przebiegłym, równocześnie odważnym i silnym, agresywnym przeciwnikiem, przebojem zagarniającym cudze włości. To była nowoczesna armia wyposażona w nowoczesny sprzęt do zabijania.

Ivo markotniał z dnia na dzień. Nie cieszyła go nawet wymarzona upalna pogoda i rzadkie wyskoki do pobliskich kawiarenek w trakcie krótkich przepustek dla – jak to zwykła określać żołnierska brać – zawieszenia oka na czymś ciekawszym niż żołnierskie onuce… Dziewczyny były wdzięczne…, ale Mortona początkowo nie ciągnęło do zawierania przyspieszonych znajomości. Choć musiał w duchu przyznać bez nadmiernego żalu, że miejscowe krzepkie dziewczyny, zupełnie niekumate w jego ojczystym języku, jak jeden mąż kumały o co biega, ba – z widoczną przyjemnością, zdecydowanie, a nawet bezpardonowo respektowały staropolskie powiedzonko: „Za mundurem panny sznurem…”. Bywał więc coraz częściej nieziemsko zmęczony i nałogowo wręcz niewyspany; a zdarzały się i takie noce, że zaczynał na gwałt tęsknić za twardym obozowym trybem życia spędzanym pod komendą pułkownika „Naleśnika”… Ale nie fanatycznie. Zresztą szybko przekonał się, że nieskąpiące wdzięków panny miały nad byłym dowódcą znaczną przewagę nie tylko z powodu braku wąsów; jego nieprzychylny stosunek do tuziemców w miarę upływu czasu łagodniał. Potwierdzała się stara prawda, że stosunki pomiędzy dwoma państwami najkorzystniej wyglądają ze zdublowanej perspektywy horyzontalnej…

Jednak dni oczekiwania upływały beznadziejnie wolno.

Skąpe wiadomości z drugiej, a często i trzeciej ręki, mówiące o okropnościach wojennych w okupowanej ojczyźnie, doskwierały coraz dotkliwiej młodemu inżynierowi, nienawykłemu do biernego przyglądania się biegowi wydarzeń. Wrócił na kontynent w jednym celu: zamierzał walczyć z wrogiem. Z bronią w ręku. Tymczasem prowadził jedynie gry wojenne, a niekiedy podchody, z gronem najczęściej niewinnych (hm, hm!) panienek… Bywały chwile, że czuł się szczególnie niezręcznie w sympatycznych skądinąd sytuacjach. A czas naglił.

Wreszcie upór ochotnika zwyciężył biurokratyczne nawyki urzędasów w mundurach. Po kilku ostrzejszych – przeprowadzonych na tak zwanego wariata (metoda znana ze skuteczności w szeregach mundurowych nie od dziś) – interwencjach z ominięciem drogi służbowej, bezpośrednio w siedzibie dowództwa. Nadszedł w końcu rozkaz kierujący niepokornego, stawiającego się okoniem komandosa do elitarnej Samodzielnej Brygady Strzelców Podhalańskich. Trafił dość przypadkowo do tworzącej się od podstaw wydzielonej kompanii łączności. W składzie korpusu ekspedycyjnego szykowali się do ataku na Grenoble.

Pierwotne plany uległy nieoczekiwanej zmianie na skutek coraz szybszego biegu niekorzystnych wydarzeń na północy Europy.

 

 

Na początku kwietnia 1940 roku ambasador Rzeszy w Oslo wręczył rządowi Norwegii ultimatum z żądaniem bezwarunkowej kapitulacji. Rząd królestwa zdecydowanie odrzucił agresywnie sformułowany, bezczelny dokument.

Znalazł się jednak pośród znanych z dzielności Norwegów zaprzaniec. Profaszysta V. Quisling, szef partii Jedności Narodowej, przejął ze swoimi zwolennikami władzę w Oslo. I nader chętnie wyciągnął przyjacielską dłoń do najeźdźcy.

9 kwietnia o godzinie 5 rano Niemcy bez trudu wysadzili równoczesny desant w wielu newralgicznych punktach górzystego kraju. Z powietrza opanowano malownicze Stavanger.

Od strony morza dziesiątki okrętów desantowych wypluły ze swych ładowni tysiące żołnierzy Wehrmachtu w Narwiku, Trondheim, Bergen i Arendal. Najbardziej krwawą, niestety przegraną przez Norwegów bitwę stoczono na przedpolach Oslo w Kristiansundzie.

Niemiecki plan agresji „Weserübung” powiódł się całkowicie, choć kosztował najeźdźców niemało. Stracili, oprócz kilku mniejszych jednostek i znacznej liczby sprzętu, zatopiony salwami norweskich baterii nabrzeżnych ciężki krążownik „Blücher”. Nawałnica wojenna przetaczała się niczym ogromny walec przy wtórze chrzęstu podkutych żołnierskich buciorów przez spokojny nadmorski kraj, niosąc za sobą zgrozę, zniszczenie i strach w ludzkich domostwach. Nadciągała nieubłaganie ciemna, okupacyjna noc.

Po prawie miesięcznych zmaganiach, na początku maja, resztki armii królestwa, za wyjątkiem stawiającej zaciekły opór na północy kraju 6 Dywizji, złożyły broń. Większa część walczących żołnierzy wróciła do domów.

Król Norwegów Haakon VII wraz z rządem i resztą wiernych żołnierzy ewakuował się do Wielkiej Brytanii.

Ivo trafił ze swoją kompanią zaokrętowaną na brytyjskim transportowcu w pierwszych dniach maja do portu Harstad na wyspie Hinnoy – w ramach opóźnionej o miesiąc angielskiej operacji oznaczonej kryptonimem „Wilfred”.

Samodzielna Brygada Strzelców Podhalańskich wyruszyła do Narwiku 24 kwietnia. Do bezpośrednich działań w bitwie o strategicznie położone miasto weszła 12 maja. Morton obsługiwał radiostację wydzielonej kompanii dołączonej w ostatnim momencie formowania do oddziałów wojsk inwazyjnych. Walczyli na półwyspie Ankenes u wybrzeży Ofotfiordu. W końcowych dniach miesiąca zdobyli w ciężkim boju osadę Nyborg. Przed wieczorem odłamek nieprzyjacielskiego szrapnela uderzył skrytego w rozpadlinie radiotelegrafistę w lewe udo. Niewielki odprysk granatu przeorał mu przy okazji prawą skroń, nie naruszając kości. Ivo stracił przytomność – i w ten prosty, acz bolesny sposób został wyeliminowany z dalszego natarcia.

Bój o pobliską przełęcz szedł na całego. Dyslokacja pododdziałów następowała błyskawicznie; w eterze bez przerwy krzyżowały się rozkazy dowodzących zażartym starciem.

Ciężko rannego Mortona dwaj koledzy radzieccy przetransportowali na rozciągniętej pelerynie w najbliższe, jako tako bezpieczne miejsce, do przycupniętego na skraju płytkiego wąwozu, drewnianego, niebieskiego domku. Tutaj założyli koledze prowizoryczny opatrunek, zostawiając obok nieprzytomnego karabinek MAS 7,5 mm z pełnym magazynkiem, zdjęty z owiniętej bandażem głowy stalowy hełm i koleżeńską manierkę pełną koniaku. Sami musieli iść dalej za atakującym nieprzerwanie baonem. Obaj widocznie zginęli w bitwie; gdy nad ranem walki wygasły i w osiedlu zapanował spokój, nikt nie przybył po rannego. Wojsko nie zabawiło dłużej w zrytej pociskami okolicy. W południe wycofano ostatnie posterunki, w pośpiechu okrętując się na oczekujące okręty konwoju ekspedycyjnego. A wraz z nimi odpłynęła na długo nadzieja na rychły powrót wolności…

Uznany przez dowodzących za zaginionego w boju, wciąż nieprzytomny Ivo został więc w niecodzienny sposób nieoczekiwanym lokatorem właścicielki niebieskiego domku, młodej, urodziwej kobiety o dziwnym imieniu Nyy. Dzielna Laponka nie opuściła rodzinnego domu w trakcie trwającej długie godziny kanonady i bitewnego chaosu. Przeczekała nawałnicę ogniową w solidnej piwniczce wykutej w litej skale pod podłogą kuchni, służącej w czasach pokoju za doskonałą spiżarnię; suchą i chłodną, doskonale zaopatrzoną w zapasy żywności.

Tymczasem ranny radiotelegrafista nie miał zielonego pojęcia, w jakie popadł tarapaty. Nie wpadł co prawda w łapy wroga, ale… trafił prosto w damskie, drobne rączki, co w parze z odniesioną raną niekoniecznie musiało oznaczać pozytywne rokowania na najbliższą przyszłość. Wciąż leżał bez czucia pod ścianą niewielkiej sionki prowadzącej do izby. Tę dającą skromne oznaki życia, pojękującą, choć zupełnie bezwładną kłodę Nyy przeciągnęła znaną na wszystkich szerokościach geograficznych metodą za tzw. fraki, czyli oburęcznym chwytem – w tym wypadku – za kołnierz upapranego niebosko munduru z ledwie widocznym dumnym napisem „Poland”, chwilę po ustaniu ostrzału, po wyszorowanej do białości sosnowej podłodze na podwójne małżeńskie łoże w przytulonej do sieni, zwróconej oknem ku skalistym wybrzeżom, sypialni. Oceniwszy szybkim rzutem oka fachowca odniesione przez Mortona obrażenia, z wprawą wymieniła przesiąknięte krwią bandaże na nowe, fachowo przygotowane jałowe opatrunki.

Pomimo całego tragizmu sytuacji Morton nie mógł lepiej trafić, będąc sam nieźle trafiony…

W podobnych sytuacjach babcia Iva – stara hrabina Karolina M. – zwykła mawiać proroczo: „Tak traf chciał!”. A kostyczna staruszka zazwyczaj doskonale wiedziała, co chce przekazać niezwykle skumulowaną myślą lekko sfiksowanej rodzince… Hrabiostwo wszak zobowiązuje. „Traf!” – doskonale powiedziane!!!

Nyy pełniła funkcję siostry oddziałowej w oddziale chirurgicznym szpitala miejskiego w pobliskim Narwiku i trafiały jej się niekiedy przedziwne, niekoniecznie medyczne przypadki.

Ivo ocknął się 10 czerwca. Coraz ostrzej operujące słońce dawało znać, że lato tuż, tuż.

Zazieleniły się intensywnie zbocza pobliskich gór. Zapowiadała się piękna, upalna pogoda.

Jak na ironię tego właśnie dnia dowództwo norweskie podpisało w Trondheim bezwarunkową kapitulację. Tydzień wcześniej zaś, kiedy jeszcze pod czaszką inżyniera rozlewały się pulsujące złoto-krwiste plamy i dźwięczał nieprzerwanie huk półtonówek zrzucanych przez Niemców, w ciągu pięciu dni ewakuowano ponad 24 tysiące żołnierzy – współtowarzyszy walki z Korpusu Ekspedycyjnego – do niezamierzającej skapitulować przed Hitlerem Anglii.

Ranny żołnierz został bez najmniejszych ceregieli spisany przez aliantów na straty. Bez rozczulania się i zbędnych ceremonii. W niemałym popłochu spowodowanym odwrotem.

Kilkanaście miesięcy później Winston Churchill miał powiedzieć sławne zdanie o polskim żołnierzu lotniku: „…tak wielu zawdzięczało tak niewielu”… Komandos nigdy nie usłyszał tej pochlebnej opinii; a babcina sentencja znowu okazała się niezwykle celna. Niemal przewidująca.

Rząd okupowanej Norwegii uzyskał schronienie u wyspiarzy. Lecz twardy, zimnego chowu gór, naród norweski ani myślał znosić w upokarzającej bezczynności szarogęszenie się nowych władców na Zamku Królewskim w Oslo czy poddawać restrykcyjnym rządom i towarzyszącym im bezczelnym szykanom ze strony okupanta.

Niemal z dnia na dzień w całym kraju rodziły się gniazda ruchu oporu.

Pięć lat przed najazdem hitlerowców na jej ojczyznę Nyy wzięła za męża płowowłosego, niespełna trzydziestoletniego przystojniaka, muskularnego Krisa, pierwszego harpunnika statku wielorybniczego noszącego dumne imię „Helios”. Ten przysadzisty bryg zwodowany w 1905 roku, przebudowany dwadzieścia lat później w Danii na jednostkę służącą do połowów największych ssaków świata, spisywał się dzielnie do chwili wybuchu wojny. I młodym małżonkom wiodło się coraz lepiej. Kiedy statek dobijał do nabrzeża po wielu tygodniach pobytu w morzu, Nyy nieodmiennie wyczekiwała na molu, witając radośnie ukochanego mężczyznę, powracającego po tygodniach przebywania w morzu do przytulnego domu. Wieczorami młodzi snuli plany wybiegające daleko w doskonale rysującą się przyszłość. Życie zgotowało szczęśliwym małżonkom zupełnie odmienny los.

Przypuszczalnie z powodu nadgorliwości dowódcy U-boota należącego do cieszącego się złowrogą sławą wilczego stada operującego na Północnym Atlantyku bezbronny, cywilny „Helios” otrzymał przy całkowicie spokojnej pogodzie i doskonałej widoczności na łowisku u wybrzeży wschodniej Grenlandii jedną celną torpedę w lewą burtę na wysokości mostka.

Radio nie zdążyło nadać dokładnej pozycji błyskawicznie tonącego statku, a korsarski U-boot nie wyszedł z ukrycia – wbrew nakazom dobrych morskich obyczajów i obowiązującemu cywilizowane kraje prawu – na powierzchnię lodowatych wód, pozostawiając dwudziestoczteroosobową załogę znakomitych rybaków bez najmniejszej szansy przeżycia.

Tej jesieni czternaście kobiet w osadzie wdziało żałobne stroje. Nyy była wśród nich.

Miejscowi współczuli szczerze młodej Laponce, lecz nie zachodzili bez ważnego powodu do niebieskawego domku pobudowanego przed laty przez ojca poławiacza wielorybów u wylotu wąwozu w sporym oddaleniu od reszty osady rozrzuconej wzdłuż poszarpanego wybrzeża wąskiego fiordu. Tutejsi mieszkańcy potrafili uszanować ból kobiety po stracie mężczyzny, bez okazywania irytującej litości i rozdrapujących ledwo zabliźniające się rany słów zbędnego już, niekojącego żalu pokrzepienia. Niedostępne góry i surowe, bezlitośnie strzegące swych odwiecznych praw morze skutecznie zahartowały przekazywane z pokolenia na pokolenie tradycje przed zgubnym wpływem nowinek nadciągających z głębi kontynentu.

Jednak ten czas już zdawał się zmierzać do przeszłości. Nowa jakość – nadciągająca nieubłaganie zwartymi, karnymi szeregami w rytmie obcych wojskowych marszów – wytyczała wyraźnie kierunek przemian cofających coraz bardziej przerażony i bezradny świat o wiele kroków…

*

Zbliżało się krótkie na tej szerokości geograficznej, lecz wyjątkowo intensywne w różnorodnych odcieniach dojrzewających barw lato. Ivo, znacznie podreperowany na zdrowiu dzięki serdecznej opiece Nyy, odpoczywał po pierwszym samodzielnie spitraszonym jednodaniowym obiedzie (fish and chips), drzemiąc w bujaku na tyłach domku, kiedy od strony ścieżki usłyszał dziwne skrzypienie – niby dźwięk solidnie zardzewiałych dzwonków usiłujących przebić zapiekłą w swej uroczystej godności ciszę. Za niedługą chwilę dobiegł go nieco zadyszany forsownym marszem pod stromiznę zbocza melodyjny głos, którego brzmienie od dawna nauczył się bezbłędnie rozpoznawać i jednoznacznie kojarzyć z pewnym gatunkiem emocji:

– Ivoooo!?

Ranny nie otworzył ust. Przymknął błękitne, słowiańskie oczy, symulując głęboki sen.

Chrapnął zajadle