Kim jesteśmy - a kim moglibyśmy być - Gerald Hüther - ebook + książka

Kim jesteśmy - a kim moglibyśmy być ebook

Gerald Hüther

4,1

Opis

Presja osiągania jak najlepszych wyników i nieustanny stres zabijają motywację i chęć do nauki, odbierają radość uczenia się i niszczą wrodzoną potrzebę odkrywania otaczającego świata.

Tymczasem nasz mózg najlepiej rozwija się dzięki kreatywności i entuzjazmowi. To właśnie one powodują, że lepiej przyswajamy wiedzę, potrafimy wykorzystywać nasze możliwości, a co za tym idzie, dostrzegamy sens uczenia się.

Niestety nasza kultura, nastawiona na wyścig i dążenie do sukcesu za wszelką cenę, odrzuca możliwość działania innego niż nastawionego na cel. Nie dziwi zatem, że najbardziej rozpowszechnione choroby naszej cywilizacji to wewnętrzne wypalenie, depresja i demencja.

Znany niemiecki neurobiolog, Gerald Hüther, proponuje radykalną zmianę myślenia. W oparciu o wyniki badań nad mózgiem stawia prowokującą – i dla wielu mocno deprymującą tezę: Większość z nas to „niedorozwinięte wersje” własnych potencjałów i możliwości.

W książce „Kim jesteśmy – a kim moglibyśmy być” Hüther pokazuje z neurobiologicznej perspektywy, w jaki sposób każdy może stać się tym, kim naprawdę mógłby być, gdyby wykorzystał predyspozycje, jakimi rzeczywiście dysponuje.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 213

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,1 (17 ocen)
6
7
4
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Kokus

Nie oderwiesz się od lektury

Dla mnie wymagająca pozycja, ale z pewnością warta czasu. Jeszcze do niej wrócę. Polecam.
00

Popularność




Tytuł oryginału:

WAS WIR SIND UND WAS WIR SEIN KÖNNTEN

Ein neurobiologischer Mutmacher

Copyright © 2011 Gerald Hüther

Für die deutsche Ausgabe:

Copyright © 2011 S. Fischer Verlag GmbH, Frankfurt am Main

Copyright © 2015 for the Polish edition by

Grupa Wydawnicza Literatura Inspiruje Sp. z o.o.

Copyright © for the Polish translation by Viktor Grotowicz

Wszelkie prawa zastrzeżone

All rights reserved

Książka ani żadna jej część nie mogą być publikowane

ani w jakikolwiek inny sposób powielane w formie

elektronicznej oraz mechanicznej bez zgody wydawcy.

Na wejście

Czasem odczuwam wyraźnie, jak wspaniałe jest życie, i zaczynam popadać w zdumienie. Istnieje tak wiele rzeczy, nad którymi można się tylko z pełnym zachwytem zamyślić i ulec niekończącemu się zdziwieniu. To cud, że nasza błękitna planeta mogła w ogóle powstać jako żywa wyspa w niewyobrażalnym bezkresie kosmosu. Równie nieprawdopodobna jest przeogromna różnorodność form życia, jaką stworzyła ewolucja żywych organizmów na Ziemi. Gdy patrzymy na nas samych, na to, czym się staliśmy we względnie krótkim przecież czasie, możemy popaść tylko w oszołomienie. Minęło zaledwie sto tysięcy lat od chwili, kiedy pierwsi przedstawiciele naszego gatunku wyruszyli w drogę. Od tamtej pory rozeszliśmy się po całej Ziemi, znaleźliśmy się nawet na Księżycu. Nie tylko odkrywamy i kształtujemy nasze otoczenie, ale także zaczynamy coraz lepiej rozumieć samych siebie. Nasze życie to proces poznawczy. Od powstania gatunku posunęliśmy się zdumiewająco daleko na drodze poznania i nikt nie wie, dokąd nas ona zaprowadzi. Jeżeli jednak byśmy się zatrzymali, jeżeli w którymś momencie zarzucili poszukiwania, uznawszy że wiemy już wszystko i że wszystko już pojęliśmy, utracilibyśmy największy dar, jaki przynieśliśmy na ten świat: radość odkrywania.

Na szczęście nie musimy za każdym razem zaczynać odkrywczej podróży przez życie od samego początku. Podróż ta bowiem w zasadzie nie zaczyna się w dowolnym miejscu i czasie, lecz właśnie w tym świecie, który pozostawiły nam poprzednie pokolenia jako rezultat własnych wysiłków tworzenia świata pozbawionego problemów, w którym wszystko miało być lepsze. Jednak nie wszystko, co otrzymaliśmy w spadku, okazuje się dzisiaj użyteczne. Z niektórych rzeczy chętnie byśmy zrezygnowali, a wiele spośród tego, co odziedziczyliśmy, sprawia nam obecnie dużo większy problem, niż mogliby lub chcieliby przypuszczać nasi przodkowie. Ale co by to było za życie, gdyby wszystko było już takie, jak sobie życzymy? Jutro nie oferowałoby żadnych niespodzianek, a pojutrze – żadnych rozczarowań. Nie potrzebowalibyśmy już nic robić i nie byłoby niczego, o co moglibyśmy się troszczyć. Wtedy utracilibyśmy inny wielki cud, który przynieśliśmy na ten świat: pasję tworzenia.

Na szczęście nasze problemy są nadal wystarczająco duże, a poza tym nie pojęliśmy jeszcze wszystkiego. Dlatego nadal jesteśmy w drodze jako odkrywcy i twórcy, podobnie jak wszystkie zwierzęta zdolne do uczenia się. Z jedną zasadniczą różnicą: mamy większy mózg, który jest w stanie więcej zapamiętać. Co istotniejsze: nasze doświadczenia, naszą wiedzę oraz pozyskane po części w sposób bolesny przekonania o tym, co w życiu ważne, możemy przekazać innym, zwłaszcza naszym dzieciom. W ten sposób ludzie z pokolenia na pokolenie powierzali potomkom swoją wiedzę, zdolności, umiejętności i sprawności. Nawet jeżeli spora część wspólnie wygenerowanych i przekazanych zasobów wiedzy została utracona, to i tak ów skarb nieustannie się rozrasta. Nigdy wcześniej ludzie nie wiedzieli tyle i nie byli w stanie tak wiele dokonać, ile my dzisiaj.

Im jednak skuteczniej zmieniamy świat z pomocą tej całej wiedzy i według własnych wyobrażeń, tym mocniej sami podlegamy procesowi przemian. Proces ten dotyczy także naszego rozwoju. Nigdy wcześniej w dziejach ludzkości w tak krótkim czasie nie został wyzwolony tak radykalny i globalny proces przemiany dotychczasowych warunków życia jak w naszej epoce. W sposób nieunikniony zmieniamy także sami siebie w zakresie dotychczas niespotykanym. To rodzi pewne obawy, nie wiemy bowiem, kim się staniemy.

Zawsze chyba domyślaliśmy się, że w każdym człowieku – a więc także w was i we mnie – tkwi więcej, niż to, co sobą dotąd reprezentowaliśmy. Wystarczy sobie przez moment wyobrazić, że dorastaliśmy jako Inuit za Kręgiem Polarnym albo jako Indianka w Amazonii, w tropikalnych lasach deszczowych. Albo na przykład na naszym podwórku jako dziecko bezrobotnej, samotnej matki czy też dobrze sytuowanej rodziny wykładowców szkół wyższych. Albo u rodziców, którzy w ogóle nie mówią po niemiecku, a być może nawet nie potrafią czytać ani pisać. Wszędzie tam na kogoś byśmy wyrośli – zarówno wy, jak i ja. W każdym z tych miejsc bylibyśmy jednak inni. W zależności od tego, w jakim kręgu kulturowym i w jakich warunkach byśmy dorastali, rozwijalibyśmy ściśle określone, przekazane nam możliwości lepiej niż inne.

Otrzymalibyśmy również inny mózg. Zależnie od tego, czy dorastalibyśmy w świecie mniej lub bardziej złożonym, zależnie od tego, na ile udałoby nam się w tym świecie zadomowić, zrozumieć go oraz stać się jego współtwórcami – mniej lub bardziej złożone byłyby neuronalne i synaptyczne wzorce połączeń w naszym mózgu.

To jest właśnie zasadniczy wniosek, jaki sformułowali w ostatnich latach badacze mózgu: kształtuje się on zgodnie z tym, jak i do czego używamy go szczególnie chętnie, a więc intensywnie. Tym samym nasze życie, a także świat naszych dzieci, który coraz silniej zmieniamy, muszą również oddziaływać na nas samych. A jeżeli badacze mózgu mają rację, to winniśmy przyjąć, iż takie przemiany oddziałują albo korzystnie, albo niekorzystnie na rozwój potencjału znajdującego się w nas i w naszych dzieciach oraz na wykształcenie mniej lub bardziej złożonych sieci połączeń mózgowych.

„Brakujące ogniwo między małpą a człowiekiem cywilizowanym to właśnie jesteśmy my” – nauczał już kilkadziesiąt lat temu Konrad Lorenz. Nie powiedział, jak dalece zbliżyliśmy się już do kogoś, kim moglibyśmy się stać. A jeżeli szukać wniosków z badań naukowych, które mogłyby wyjaśnić, jak wygląda nasze wnętrze, a zwłaszcza nasze mózgi, i co będzie z nami w przyszłości, to niestety, bardzo niewiele dowodzi, że owego przejścia dokonalibyśmy o własnych siłach. Nie posiadamy wolnej woli, nie udaje się nam także stłumić wyniesionych z epoki kamienia łupanego sposobów zachowania. Dyryguje nami podświadomość, a nasze „ja” nie ma pojęcia, kim jest, nie mówiąc już o tym, ile posiada wcieleń. Naszymi uczuciami sterują hormony, a te zaciemniają umysł. Jedyne, co można przewidzieć z wysokim prawdopodobieństwem, to to, że im jesteśmy starsi, tym częściej, statystycznie rzecz biorąc, zapadamy na depresję lub demencję. Świetnie! W obliczu rozpoznań naukowych nie pozostaje nam nic innego, jak tylko pogodzić się z faktami.

Na szczęście istnieją również wnioski z innych badań, które wskazują odmienny kierunek rozwoju. O nich jednak nie słyszymy za często w mediach. Nie sprzedają się bowiem zbyt dobrze, ponieważ nie opisują, co w nas jest najgorsze, i dlaczego tak wielu spośród nas ma nieudane życie. Media przytaczają jedynie liczne drobne przykłady z całego kraju, pokazujące nie tylko, że można, lecz także w jaki sposób tak ukształtować nasz własny świat, a tym samym świat naszych dzieci, aby w przyszłości udawało się coraz lepiej rozwijać wspaniały ludzki potencjał, jaki tkwi w nas wszystkich i skrywa się w każdym z nas osobna.

Swoją książką zapraszam więc do wspólnego poszukiwania odpowiedzi na pytanie, jak mogłoby funkcjonować wiele spraw w waszym domu, w szkole waszych dzieci, w okolicy, w której mieszkacie, lub w waszej firmie. To, czego powinniśmy szukać, to nie tajemnica sukcesu. Aby odnosić sukcesy we współczesnym świecie, nie trzeba ani rozwijać swojego potencjału, ani zbyt daleko awansować w przechodzeniu od małpy do człowieka. Jeżeli nadal macie nadzieję na znalezienie w tej książce wskazówek, jak można wykorzystać wyniki badań neurobiologicznych do jeszcze lepszego urządzenia własnego życia, stosunków z innymi ludźmi, wychowania dzieci lub planowania zawodowej przyszłości, to radzę lepiej od razu ją zamknąć i odstawić w najbardziej odległym miejscu na półce. Być może weźmiecie ją do ręki później, kiedy zorientujecie się, jak łatwo w trakcie poszukiwania sposobu na sukces w życiu można przeoczyć właśnie to, co czyni życie udanym, a czego nie można „sprawić” i co nie dzieje się samo przez się.

To, czego chcemy poszukać w tej książce, to nie tajemnica sukcesu, lecz tajemnica powodzenia. Cecha szczególna owej tajemnicy polega na tym, że nie można jej ani opisać, ani objaśnić. Ona, być może zabrzmi to staromodnie, musi sama się objawić. To oznacza, że jest obecna zawsze i wszędzie oraz oddziałuje niezależnie od nas i od naszej aktywności. Gdyby było inaczej, nie powstałaby ani nasza cudowna planeta, ani życie, jakie rozwinęło się na Ziemi w całej różnorodności i bogactwie. Nie byłoby także i nas, z mózgami zdolnymi przez całe życie do poznawania rzeczywistości. Tak więc tajemnica powodzenia kształtuje rzeczywistość niezależnie od tego, czy ją dostrzegamy, czy nawet rozumiemy. Nie możemy także wymusić, aby coś się powiodło. Dlatego też pisanie książki o czymś, czego nie da się absolutnie opisać, co tylko przy pewnej dozie szczęścia – albo, żeby użyć ponownie nieco staromodnego, ale pasującego słowa: łaski – objawi się temu, kto jest otwarty, aby ją wyczuć, jest chyba najbardziej szalonym pomysłem, na jak można wpaść.

Oczywiście, to może się udać tylko wówczas, gdy nie będziemy od razu szukali gotowych odpowiedzi i recept. Być może trzeba raczej zadawać sobie pytania. I powinny to być pytania, które skłonią nas samych do poszukiwania odpowiedzi poprzez przemyślenia oraz na podstawie własnych doświadczeń. Musimy także próbować kierować się nie tyle wykształconymi dotychczas wyobrażeniami, ile raczej wyobraźnią. W końcu również na każdym etapie naszej wyprawy odkrywczej powinniśmy zadawać sobie krytyczne pytania: czy odpowiedzi, jakie znaleźliśmy, potwierdzają doświadczenia nie tylko nasze, lecz także naszych znajomych i bliskich. Nie wiem, czy to się uda, ale zapraszam was do podjęcia wspólnie ze mną tej próby…

1. „My” – kto to jest?

Kogo właściwie mamy na myśli, mówiąc „my”? I dlaczego niektórzy przynależą do owego „my”, a inni nie? Czym charakteryzują się ci, których uważamy za swoich? Co nas z nimi łączy? Co nas od nich dzieli? Czy to może się zmieniać? A jeżeli tak, to w jaki sposób? I czy liczba osób, o których myślimy „my”, może się zwiększać?

Aby spróbować odpowiedzieć na pytanie, kim jesteśmy a kim moglibyśmy być, powinniśmy sobie wyobrazić, kogo właściwie mamy na myśli, kim są owi „my”, kto do nich przynależy, a kto nie. Musimy więc znaleźć granicę, która określałaby, gdzie zaczyna się owo rzucane od niechcenia „my”, a gdzie się kończy.

Kiedy mówimy „ja”, z reguły dobrze wiemy, kogo mamy na myśli, gdzie owo „ja” się zaczyna, a gdzie kończy. W płacie skroniowym mózgu istnieje obszar z bardzo złożoną siecią połączeń neuronalnych, w której przetwarzane są wszystkie impulsy przekazywane przez receptory z powierzchni ciała do mózgu. Dlatego w każdej chwili zazwyczaj dokładnie wiemy, gdzie kończy się nasze „ja” i zaczyna świat poza naszym ciałem. Zdajemy sobie z tego sprawę nawet nieświadomie. Jednak granica ciała zostaje nam natychmiast przypomniana i przywołana do świadomości, kiedy zderzymy się z jakimś przedmiotem, np. uderzymy głową w belkę. „A niech to…”, mówi do siebie cicho większość dorosłych. Małe dzieci natomiast krzyczą głośno: „Głupia belka”, ponieważ ich wyobrażenie o własnym „ja” i własnych granicach nie jest jeszcze tak mocno zakorzenione w mózgu. Dzieci wciąż rosną, dlatego też sieci połączeń mających rejestrować granice ciała w płatach skroniowych niekiedy nie nadążają za rzeczywistością.

W wieku dorosłym można te płaty niekiedy przechytrzyć lub wręcz wyłączyć i w efekcie człowiek nie wie, gdzie się kończy jego „ja”. Wystarczy zażyć pigułkę, która zawiera na przykład agonisty receptorów serotoniny blokujące proces analizy w płatach czołowych. Substancje te hamują także inne procesy w mózgu, ale niekiedy podczas „odlotu” na LSD lub psylobinie człowiek ma wręcz uczucie, jakby nigdzie się nie kończył i był powiązany ze wszystkim. Płaty skroniowe dają się też zablokować w specjalny sposób pozbawiony skutków ubocznych – w trakcie medytacji, kiedy doznaje się łączności ze Wszechświatem. Aby zdefiniować siebie samego, wykorzystuje się wtedy sieć połączeń piętro wyżej, w płatach czołowych. Gdy po- łączenia te są już odpowiednio silne, przekazują do płatów skroniowych informację, iż ciało wcale nie kończy się tam, gdzie powinno. To jednak trzeba dosyć długo ćwiczyć i nie wszyscy to potrafią.

W dzisiejszych czasach każdy wręcz znakomicie umie pozostawać wewnątrz swoich granic cielesnych, a więc utrzymywać płaty skroniowe w pełnej aktywności, ale mimo to jest w stanie odczuwać siebie samego jako kogoś, kto może być raz tym, raz kimś zupełnie innym, zgodnie z dewizą: „Kim jestem, a jeżeli jestem, to ilu mnie jest?”. Nie wiem jeszcze dokładnie, jak to funkcjonuje w mózgu od strony technicznej, ale może to być po prostu zwykłe złudzenie. Istnieją nawet ludzie, którzy potrafią sobie wyobrazić, iż są zupełnie kimś innym. Albo że ich ręka lub noga nie przynależy do ich ciała.

Jeżeli po tym krótkim ekskursie w sferę nieokreśloności „ja” powrócimy do punktu wyjścia naszych rozważań, to powstaje pytanie: czy i skąd wiemy, kogo mamy na myśli, mówiąc „my”. To, gdzie się kończy „ja”, jest w miarę oczywiste dla osoby niebędącej pod wpływem narkotyków, w medytacyjnej podroży transpersonalnej lub niemającej akurat ataku epileptycznego w płatach skroniowych. Ale inne pytanie: „Kto to jest »my«, a jeżeli jest, to ilu ich jest?”, wydaje się naprawdę interesujące i równie uzasadnione z perspektywy neurobiologicznej.

Tutaj zaczynamy dopiero pojmować siebie inaczej niż w przypadku „ja”. Bardzo oddaliliśmy się wzajemnie od siebie, zapominając czasem, że jesteśmy przecież istotami jednostkowymi, powiązanymi ze sobą, uzależnionymi od siebie oraz dojrzewającymi obok siebie. Teraz stopniowo odkrywamy nasze wspólne korzenie i powoli zaczynamy rozumieć, że wszyscy posiadamy te same potrzeby, nadzieje i obawy – wszyscy ludzie na całym świecie. To coś nowego. Coś, czego nigdy nie było w tak globalnym wymiarze. To świt nowej epoki. „Kolejny raz…”, pomyślicie zapewne, przywołując w pamięci, ile takich świtów mamy już za sobą. Ale być może to, co obecnie przeżywamy, ma inną jakość.

Możliwe, że niedługo rzeczywiście nastanie czas, kiedy nikt nie będzie pamiętał, iż w przeszłości ludzie, mówiąc „my”, wcale nie mieli na myśli wszystkich ludzi zamieszkujących naszą planetę. Ale czy od dłuższego czasu nie uczestniczymy w procesie rozpadu historycznych granic między ludzkimi wspólnotami? Jeżeli tak, to przeżywamy obecnie najbardziej znaczący proces budzenia się ludzkiej świadomości w dziejach. Wprawdzie rozpoczął się on już kilka wieków temu w różnych miejscach i na różnych płaszczyznach, ale nigdy wcześniej nie odbywał się na tak globalną skalę i w tak zawrotnym tempie. Także i tym razem nikt tego procesu nie zarządził odgórnie i nie zorganizował zrastania się, powstawania nowego poczucia „my” oraz nowej, wspólnej świadomości. Odbywa się to samoczynnie. Proces ten można w niektórych miejscach przyspieszyć lub spowolnić, ale nie da się go całkowicie zatrzymać. To, co się aktualnie odbywa i co przeżywamy, to wyjątkowo wyrazisty przykład procesu samoorganizacji, który zachodzi w naszych głowach. Doznajemy wspólnie nowych doświadczeń, a te nowe żywe doznania wspólnotowe zostają zakodowane w naszych mózgach jako neuronalne i synaptyczne wzorce więzi. Tym samym automatycznie zmieniają się nasze mózgi: jesteśmy w stanie nie tylko inaczej pojmować „my”, lecz także inaczej je odczuwać.

Jeszcze dla naszych pradziadków było rzeczą niewyobrażalną, aby stosunki między narodami Europy przyjęły kiedyś taki kształt, jaki mają obecnie. W jeszcze mniejszym stopniu mogli sobie oni wyobrazić, że w efekcie ludzkie mózgi doznają przemiany, że zaczną się wzajemnie poznawać, wymieniać informacjami, uczyć się od siebie i wspólnie rozwiązywać problemy. Kiedy mówili „my”, mieli na myśli to samo, co my teraz: pojmowali siebie jako część wspólnoty, z którą się identyfikowali, i w której, według własnych możliwości, pomagali sobie wzajemnie w rozwiązywaniu problemów oraz unikaniu zagrożeń. Ale w okresie, w którym żyli nasi pradziadkowie, krąg tych, którzy mieli na myśli siebie, mówiąc „my”, był bardzo ograniczony. Dla większości świadomość „my” kończyła się na granicy własnego kraju. Dla niektórych – już w sąsiedniej wsi, dla innych – za płotem własnego ogrodu. Poza tym obszarem mieszkali ci „inni”, którzy działali człowiekowi na nerwy, których uważało się za konkurentów, mącicieli, a niekiedy nawet wszelkimi możliwymi środkami zwalczało się jako wrogów.

Krew nie jest gęstsza od atramentu

Biolodzy społeczni argumentowaliby, że i tak wspieramy się wzajemnie tylko z powodu egoistycznych genów i wyłącznie wówczas, gdy jesteśmy ze sobą możliwie blisko spokrewnieni, albo kiedy pomoc udzielona innemu człowiekowi jest związana z jakąś korzyścią, warunkuje przeżycie lub podtrzymanie gatunku. Dlatego zwykle członkowie klanów rodzinnych są tak blisko ze sobą. Im intensywniej jeden dba o drugiego, towarzyszy mu w niebezpiecznych sytuacjach i pomaga wychowywać dzieci, tym większe stają się szanse, że jego egoistyczne geny – które posiadają także jego krewniacy – będą się rozprzestrzeniać.

Jednak rzeczywistość w wielu rodzinach wygląda nieco inaczej. Nawet jeżeli można zaobserwować w naturze, iż samiec lew zagryza na śmierć młode, spłodzone przez jego poprzednika, to wcale nie oznacza, iż każdy mężczyzna zabija dzieci swojej żony z jej pierwszego małżeństwa. A jakie egoistyczne geny miałyby posiadać pary homoseksualne, które są ze sobą przez całe życie i wzajemnie się o siebie troszczą, często w sposób bardziej oddany niż wiele par heteroseksualnych? Co skłania ludzi, nie tylko z różnych rodzin, lecz nawet z odmiennych kultur, do bycia razem i wyruszania w życiową drogę z silnym poczuciem wspólnoty oraz świadomości łączącego ich „my”?

Tym, co ich zbliża do siebie i łączy, nie jest ani gęsta pobratymcza krew, ani wodnisty atrament wspólnie podpisanych deklaracji, lecz uczucie.

Trudne sytuacje jednoczą

Często właśnie bieda i nędza, a czasem także głód i zimno sprawiają, iż ludzie najróżniejszego pochodzenia skłonni są utworzyć wspólnotę. Takie doraźne wspólnoty trzymają się zaskakująco mocno, a ich członkowie wykształcają silne poczucie wewnętrznej więzi jako „my”. Zdarza się, że dokonują rzeczy nadludzkich, na przykład w okresie wojny czy odbudowy zniszczeń albo po klęskach żywiołowych. Często chodzi tylko o przeżycie. Dlatego członkowie takich społeczności odsuwają własne interesy na dalszy plan na tak długo, jak długo utrzymuje się ogólne zagrożenie. Z punktu widzenia neurobiologii w przypadkach tego typu gotowości do łączenia się z innymi w sytuacjach kryzysowych chodzi o strategię przezwyciężania uczucia niemocy, bezradności oraz strachu o własne życie. Takie zjednoczenie jest reakcją, a nie dobrowolnym aktem. Bez zagrożenia ludzie ci nie wykształciliby poczucia wspólnoty „my”. Kiedy jednak kryzys, zagrożenie, nędza zostaną przezwyciężone, wspólnota rozpada się z reguły szybciej, niż można by przypuszczać, biorąc pod uwagę siłę owej więzi w stadium, w którym zagrożenie było obecne. To, co jeszcze nie tak dawno wyglądało na „poczucie wspólnej więzi”, okazało się czymś szybko przemijającym. Świadomość, która łączy członków takich doraźnych i przymusowych wspólnot, jest zakotwiczona w ich mózgach tylko w ścisłym związku z przeżytym zagrożeniem. Kiedy zagrożenie mija, można ją tymczasowo przywołać jako wspomnienie wspólnie przeżytego zagrożenia, na przykład podczas obchodów rocznicowych.

Strach działa silniej niż bieda

Dla nas, ludzi, strach jest jeszcze gorszy do wytrzymania niż bieda i nędza. Może się on rozprzestrzenić we wspólnocie, nawet wtedy, gdy nie panuje ani bieda, ani nędza czy jakiekolwiek inne zagrożenie egzystencjalne. Przykładem są strach przed inflacją, przed pomorem świń czy terrorystami. Bieda i nędza to wyraźnie opisane, istniejące obiektywnie, widoczne i dające się zmierzyć problemy, w które popadła wspólnota i które mogą w niej dominować. Tymczasem strach jest zawsze subiektywny, zawsze wynika z subiektywnej oceny, a to, w jaki sposób pojedynczy człowiek ocenia określoną sytuację, zależy od doświadczeń wyniesionych z podobnych sytuacji w dotychczasowym życiu. Dlatego też niektórzy ludzie nie obawiają się zgiełku wielkich miast, podróży samolotem, jazdy kolejką górską czy też kłótni z przełożonym lub porażki na egzaminie. Innych zaś ogarnia paniczny lęk, gdy pojawia się kolejna informacja, że nadciąga nowa fala grypy. Poza tym istnieje wiele rzeczy, które budzą w ludziach strach, i to podświadomy. Przykładem może być obawa przed brakiem sympatii, akceptacji ze strony innych lub wręcz wykluczenia ze wspólnoty. Z tego właśnie powodu młodzi ludzie w okresie dojrzewania są gotowi zrobić wręcz wszystko, aby tylko przynależeć do jakiejś grupy.

Ludzie łączący się we wspólnoty ze strachu, zwykle doznają przyjemnego uczucia polegającego na obniżeniu się poziomu lęku oraz pewności, że wspólnie będą w stanie rozwiązać problemy, z którymi dotychczas w pojedynkę sobie nie radzili. Takie kolektywne doświadczenie niesłychanie ich wzmacnia i wytwarza poczucie solidarnej świadomości, która pozostaje nienaruszona i funkcjonuje nawet wówczas, gdy zagrożenie minie, a strach zostanie przezwyciężony.

Ale uwaga! Jeżeli wspólne rozwiązywanie problemów polega na kolektywnym wysiłku niszczenia, podporządkowywania i prześladowania innych, wówczas członkowie grupy tracą możliwość nauczenia się czegokolwiek od tych innych. W takich warunkach człowiek nie wyrasta ponad siebie, lecz jedynie ponad innych, i to tylko dopóty, dopóki oni znów się nie podniosą, nie stworzą nowych technologii i nie pozyskają silniejszych sojuszników.

Książki o naszej historii to jedno wypełnione cierpieniami świadectwo takich krótkotrwałych, zwycięskich kampanii. Możemy w nich również przeczytać o tym, jak władcy nieustannie usiłowali szerzyć strach wśród ludzi pozostających pod ich wpływami, aby w końcu jako środek do przezwyciężania strachu zaproponować im to, co służyło aktualnym interesom ciemiężców oraz utrzymaniu przez nich władzy. Im silniej ludzie są zastraszeni, tym lepsze efekty daje taka strategia. W ten sposób można skłonić podporządkowanych do kolektywnej napaści na innych, którzy zostali przedstawieni przez władców, liderów i ideologów jako groźni wrogowie. Z pomocą tej strategii można skłonić wspólnoty do palenia rzekomych czarownic lub zniewalania tak zwanych niewiernych. Nie muszę tutaj długo się rozwodzić, jak podsycać strach dla pozyskania możliwie największej liczby nabywców produktów, które rzekomo pomagają na wszelkiego rodzaju schorzenia, zmarszczki i inne nieuchronne procesy.

Strach wywołany w celu osiągnięcia takich właśnie celów nie buduje wśród ludzi wspólnego, wzmacniającego ich doświadczenia. Z tego powodu nie ulegają wzmocnieniu uczucia związane z kolektywnym „my”.

Wspólna świadomość, jaka rodzi się w rezultacie wizji społeczności tak sparaliżowanej strachem, że staje się ona bezsilną grupą bez widoku na poprawę sytuacji, nie pomaga w przezwyciężaniu tych obaw. Nic nie daje również wspólne narzekanie na sytuację, w jakiej taka grupa się znalazła.

Więź powstaje poza strachem i nędzą

Podsumujmy raz jeszcze dotychczasowe rozważania: „my” mówimy także wtedy, gdy w ogóle nie czujemy się związani z innymi, lecz utworzyliśmy z nimi doraźny sojusz w celu obrony przed zagrożeniami. „Musimy wspólnie harować, inaczej nigdy nie wyjdziemy z tarapatów” – tego typu wspólnoty oparte na strachu i zagrożeniu kształtują ludzi tylko wówczas, gdy muszą oni reagować na nieprzewidziane, niebezpieczne lub w inny sposób niekorzystne przemiany świata społecznego, w jakim żyją.

Dopiero