Kierunek Północ - Marcin Gienieczko - ebook

Kierunek Północ ebook

Gienieczko Marcin

3,2

Opis

Tematem książki jest przemierzenie Dalekiej Pólnocy. Pieszo, w kanoe, na nartach, skuterem, psim zaprzęgiem, kajakiem. Od północnych rubieży Norwegii po Półwysep Kolski, Góry Mackenzie w Kanadzie, skutą lodem rzekę Kołymę w północno-wschodniej Syberii oraz największą i najdłuższą rzekę Syberii Lenę. Od brzegów Bajkału po Ocean Arktyczny! Jest to wieloetapowa podroż przez miejsca, gdzie oprócz strzelających od mrozu świerków nie słychać nic. Czasami można tylko usłyszeć własne bijące serce.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 409

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,2 (6 ocen)
1
3
0
0
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Okładka

Strona tytułowa

Marcin Gienieczko

Kierunek Północ

Strona redakcyjna

Okładka, strony tytułowe Michał Bernaciak

Redaktor prowadzący Agata Paszkowska

Redaktor merytoryczny Kazimierz Cap

Korekta Teresa Kępa

Opracowanie techniczne i łamanie Elżbieta Bryś

Autor skorzystał z opisów wypowiedzi Reinholda Messnera z książki „Moje życie na krawędzi”, wydawnictwo STAPIS

Copyright © by Marcin Gienieczko, Warszawa 2013 Copyright © by Bellona Spółka Akcyjna, Warszawa 2013

Zapraszamy na stronywww.bellona.pl

Dołącz do nas na Facebookuwww.facebook.com/Wydawnictwo.Bellona

Nasz adres: Bellona SA ul. Bema 87, 01-233 [email protected]

ISBN 9788311126695

Konwersja do formatu EPUB:

Dokument chroniony elektronicznym znakiem wodnym

Pomysł na życie

Niech Was nie zwiedzie tytuł ani osoba autora – to nie jest książka o podróżach. Naprawdę! To książka o odkrywaniu świata przygody. To relacja, a właściwie szereg opowiadań, o dążeniu do celu, poznawaniu samego siebie, swoich słabości i przełamywaniu ich. Czyż nie powinniśmy cenić ludzi, którzy potrafią się przyznać do strachu, a mimo wszystko pokonać go i przeć naprzód?

Przekleństwem Marcina stała się książka; tak, książka, z jedną pustą stroną. Strona ta sprowokowała go do zapisania niezwykle ważnego zdania: „Nie pozwolę, żeby moje marzenia zarosły chwastami...”. Zapisane! To jest niezwykle ważne, bo coś, co zostało zapisane, jest jak wykute w marmurze. Myśl jest ulotna – teraz jest, a za chwilę się o niej zapomina. Ale myśl ubrana w słowa, przelana na papier – wraca, przypomina o sobie, przypomina o marzeniu do spełnienia, o postanowieniu. Dobrze, jak się zapisuje tylko jedno marzenie, ale takie postanowienie na całe życie, to jest naprawdę ogromne wyzwanie!

Zaraz, zaraz... ale dlaczego przekleństwem? Słyszałem, że jest takie stare, chińskie przekleństwo: „Życzę Ci, żebyś miał ciekawe życie!”. Kto wie, jak wiele wysiłku i wyrzeczeń wymaga spełnianie marzeń! Krótkie zdanie, dwa słowa: spłynąć Leną – uruchamiają lawinę wydarzeń. Marzenie staje się celem. Wszystko zaczyna pędzić, zmiatając po drodze przeszkody, ale też niszcząc to, co nie sprzyja celowi, co mogłoby, jak falochron przejmujący impet fal, rozbić energię włożoną w jego realizację.

Marcin ma tę niezwykłą cechę, która pozwala mu porywać za sobą ludzi, potrafi ich zjednać do realizacji jego celów. Wydawałoby się, że jest to bardzo egoistyczne, ale każdy, kto tak myśli, jest w błędzie! Powiedzmy sobie szczerze: fajnie jest czytać o brnięciu przez rwący prąd rzeki, o spotkaniu oko w oko z niedźwiedziem, ale ilu z nas, tak naprawdę, chciałoby zobaczyć grizzly, gdy nie dzielą od niego bezpieczne kraty w zoo? Kto chciałby, trzęsąc się z zimna, suszyć rzeczy przy rozpalonym z trudem ognisku, po wywrotce kajaku na porohach? Wszystko jest dobrze, gdy się takie rzeczy ogląda w kinie, gdy się czyta o tym w książkach, ale czy jest już, na przykład, przyjemnie zmieniać przebite koło w samochodzie, gdy leje deszcz i wieje wiatr, a co chwila opryskuje nas błoto spod kół innych pojazdów? Ktoś mógłby zarzucić, że nie można tego przecież porównywać! Zgadza się! Dla nas wielką przygodą jest wyjazd na wczasy do Egiptu i przejażdżka wielbłądem pod piramidami, gdzie grożą nam dwa niebezpieczeństwa: opluje nas złośliwy wielbłąd albo też rozzłoszczony właściciel wielbłąda, gdy dostanie za mały bakszysz! Po dwóch tygodniach spędzonych na plaży opowiadamy znajomym o Wielkiej Przygodzie, publikujemy zdjęcia na facebooku. Nie musieliśmy ryzykować życiem, nie rzucaliśmy pracy do realizacji tego jednego, wielkiego marzenia... Tak, tego nie ma co nawet porównywać z przeciwnościami, jakie musiał codziennie, przez całe tygodnie pokonywać Marcin!

Po co więc to robić? Tak naprawdę, to odpowiedzi jest tak dużo, jak wielu jest ludzi. Najtrafniej chyba jednak można odpowiedzieć, jak któryś z alpinistów, zapytany po co idzie w góry: bo są.

Marcin Gienieczko jest podróżnikiem, który stawia sobie wielkie wyzwania, wielkie cele. Nie podąża przetartym szlakiem, nawet jeśli ma on prowadzić na Everest. To dla niego zbyt proste! Poznajemy chłopaka, który miał odwagę rzucić wyzwanie światu, który nie toleruje ludzi o słabej duszy. Świat przygody toleruje tylko tych, którzy mają niezwykle silną wolę walki, przetrwania i... improwizacji. Nie da się wszystkiego zaplanować!

To, co wyłania się z kart tej książki, to człowiek, który miał czelność marzyć i żyć marzeniami. Marzeniami, które spełnia dla siebie i dla NAS.

Zapraszam na spotkanie z niezwykłym światem Marcina Gienieczko.

Arek Pawełek

Drugi człowiek na świecie , który przepłynął samotnie pontonem na żaglach Ocean Atlantycki.

Uczestnik regat Sydney-Hobart, zawodowy nurek, poszukiwacz przygód.

Być w drodze

Kiedyś sobie pomyślałem, by żyć inaczej. Ale jak? Sztuka naszego życia to umiejętność odnalezienia siebie w społeczeństwie, a nie jest to łatwa sprawa.

Kiedy jako dziecko dostałem akwarium, często wpatrywałem się w szklaną szybę, obserwowałem rybki. Rozmarzyłem się w tych obserwacjach podwodnego życia. Chciałem być w prawdziwych głębinach. Fascynował mnie świat wody. Ryszard Kapuściński powtarzał: „Pasja, pasja, trzeba mieć pasję. Przetrwa ten, kto stworzy swój świat”. To wtedy po raz pierwszy zetknąłem się ze światem natury, który mnie otumanił. Zaczęła się we mnie rodzić prawdziwa pasja – obsesyjne pragnienie obcowania z przyrodą i przygodą. Zastanawiałem się tylko, jaki rodzaj przygody wybrać. Odpowiedź na to pytanie zdobyłem po przeczytaniu książki Wyprawa w głąb prehistorii francuskiego podróżnika Patrice’a Franceschiego, który pieszo, o własnych siłach, pogrążony w samotności, przemierzył znaczną część Papui-Nowej Gwinei, walcząc z malarią, samotnością, błotem, tropikiem. Wtedy się ocknąłem. Między rozdziałami tej książki znalazła się wolna biała kartka. Być może było coś nie tak z tym wydaniem. Jedna wolna biała kartka w książce liczącej 300 stron? Wziąłem długopis do ręki i napisałem drukowanymi literami: Nie pozwolę, żeby moje marzenia zarosły chwastami. Moim największym marzeniem jest mieć ciekawe życie – poznać znaczną część świata – 02.07.1993 r.

Kilka lat później do Wyższej Szkoły Dziennikarstwa, gdzie miałem wystawę swoich prac fotograficznych i studiowałem, zawitał podróżnik Jacek Pałkiewicz, który stwierdził, że aby poświęcić się przygodzie, trzeba mieć mocny kark i umieć wyjść z wielu sytuacji obronną ręką, nie tylko w dżungli czy na pustyni. Wówczas nie zrozumiałem jego przesłania. Trochę później zacząłem pojmować, o co mu chodziło – o miejską dżunglę, gdzie żyje największy drapieżnik: człowiek! Wyruszyłem w długą podróż lądem po Azji, a moim celem były Indie. Jednak to była podróż w okresie dojrzewania, a nie prawdziwa ekspedycja. Pragnąłem męskiej przygody, takiej wyprawy, jaką przeżył francuski podróżnik. Jedząc naleśnik z nadzieniem bananowym na szóstym piętrze hotelu w Varanasi w Indiach, stwierdziłem w rozmowie z izraelskim obieżyświatem, że muszę przeżyć większą przygodę, która pochłonie mnie bez reszty. Wpatrywałem się w rozlewający się święty Ganges – rzekę-matkę i obietnicę zbawienia, najbardziej czczoną ze wszystkich w Indiach. Ta rzeka to niezwykłe połączenie sacrum i profanum, bogini Ganga dla wyznawców hinduizmu, która daje życie milionom mieszkających nad nią ludzi. Rok później siedziałem w olsztyńskim pubie i rozmawiałem z zaprzyjaźnionym księdzem Januszem Rosłanem. – Wiesz, na Twoim miejscu spłynąłbym Gangesem – powiedział wówczas Janusz. Nie zareagowałem na tę sugestię. Już wtedy wiedziałem, że wolę obcować z dziką naturą, niż z tłocznymi uliczkami Indii – z racji takiej, że żywot człowieka praktycznie kończy się za kołem podbiegunowym. Moja wewnętrzna busola wskazała kierunek na północ; tam jest prawdziwa eksploracja i przygoda! Pragnąłem ekspedycji, a nie podróży z lekkim plecakiem, w sandałach, jak większość obieżyświatów. Zrozumiałem wtedy, że pociąga mnie zupełnie inny sposób zdobywania świata.

Pierwsze kroki w zimowej scenerii

Żeby poczuć tętno pierwotnej puszczy północnej, postanowiłem się wybrać do Laponii, aby nabrać doświadczenia i siły do zdobywania Dalekiej Północy w scenerii zimowej. Ta część Północy jest położona najbliżej Polski.

Oto fragment dziennika, listopad 2003 roku:

Idę wolno, ciągnąc za sobą sanki. Oswajam się z samotnością. Dookoła dzikie góry i las. Takiej zimy nie pamiętam nawet z dzieciństwa – ośnieżone choinki, siarczysty mróz, skrzypiący pod stopami śnieg. Wydaje się, że zza zakrętu wyjadą zaprzęgnięte w renifery sanie ze świętym Mikołajem. Szlak prowadzi wzdłuż rzeki Lemmenjoki. Od niej został nazwany największy leśny park narodowy fińskiej Laponii. Teren rezerwatu graniczy z norweskim parkiem Anarjokka. Cisza, aż bolą uszy. Od czasu do czasu pękają gałęzie pod ciężarem białego puchu.

Zaczyna prószyć śnieg. Rzadki, delikatny śnieżek to lijesjidh, a ciężki, sypki śnieg, po którym nie da się chodzić, to saevrie. Mokry śnieg, który się nie chce lepić, to sahpah. Podobno w języku lapońskim jest 90 słów na określenie lumi, czyli śniegu. W najdłuższym miejscu park ma 100 kilometrów, a średnia gęstość zaludnienia w Laponii wynosi 2,1 osoby/km2, więc szanse na spotkanie człowieka są znikome. Jedynymi istotami ludzkimi, na które można trafić w tych dzikich ostępach lasów, są przygodni poszukiwacze złota i traperzy. Złoto w fińskiej Laponii jest wydobywane do dziś. Każdy obywatel Finlandii może wydzierżawić od państwa na pięć lat „złotodajną” działkę i szukać swego szczęścia. W czerwcu i lipcu, gdy słońce nie zachodzi za horyzont, dzierżawcy działek przekopują poletka. Wbrew pozorom, jest to ciężka i żmudna praca. Za 10 ton urobku gruntu, który ręcznie trzeba przesiać, wypłukuje się ostatecznie 6 gramów złotego piasku. Czasami zdarza się samorodek o wadze kilkunastu czy kilkudziesięciu gramów. Ostatni zawodowy poszukiwacz złota na tych terenach zmarł w 1958 roku w skrajnej nędzy. Po śmierci znaleziono w jego chacie 10 kilogramów cennego kruszcu. Teraz poszukiwacze złota należą już do przeszłości, choć są jeszcze tacy zapaleńcy, którzy tygodniami w lipcowe dni przeczesują strumienie Parku Narodowego Lemmenjoki.

Wyprawa bezdrożami Laponii zaprowadziła mnie do wioski Kvikkjokk w północnej Szwecji. Te tereny zachodniej Laponii są bardziej porośnięte świerkowym lasem, a góry znacznie wyższe. Przypominają krajobraz alpejski. Na skraju tajgi poznaję grupę mężczyzn, którzy właśnie wrócili z gór. Stoją przy swoich skuterach śnieżnych, pijąc wódkę. Wyglądają na typowych ludzi lasu. Ich twarze, nosy i uszy są czerwone od mrozu, skóra na dłoniach popękana. Zagaduję Rickarda, 34-letniego Lapończyka. Rickard wraz z innymi mężczyznami to kowboje Północy – tak ich się tu nazywa – tyle że nie zajmują się końmi, lecz reniferami. Rickard od dziecka jest związany z Daleką Północą. Jako kowboj zajmuje się doglądaniem i spędem reniferów z jednych gór w drugie. Za dwie godziny wybiera się daleko na północ. Wraz z innymi kowbojami musi przeprowadzić 3000 reniferów z gór Sareks w mniejsze góry Parku Narodowego Padjelanta. Tam jest więcej pożywienia, gdyż góry graniczą z lasem.

– Mogę jechać z wami? – pytam.

– Teraz? – Rickard patrzy na mnie ze zdziwieniem. – To nie jest łatwa wyprawa.

– No problem – odpowiadam.

Mężczyzna bierze łyk wódki. Klepie mnie po plecach, jakbyśmy się znali od wielu lat. Mam dwadzieścia minut na spakowanie.

Ruszamy na skuterach śnieżnych. Jazda takim ryczącym potworem po skutych lodem rzekach i jeziorach jest wspaniałym przeżyciem. Prowadzi się go prosto. Ściskając dłonią dźwignię przy kierownicy, dodajemy gazu i skuter przyspiesza, kiedy ją puścimy – pojazd zwalnia. Jest też hamulec i przyczepiona do ubrania linka bezpieczeństwa, która przerywa pracę silnika, jeśli kierowca „wyleci z siodła”.

Jedziemy 60 kilometrów na godzinę. Przede mną tylko tajga i zasypane śniegiem góry. Trzymam się mocno z tyłu nart biegowych przywiązanych do skutera. Siedzę obok Niklasa, kolegi Rickarda. Droga jest bardzo wyboista, jak to zazwyczaj w terenie górskim. Chociaż śniegu jest dużo, podskakuję jak piłeczka pingpongowa. Skuter z łatwością pokonuje na drodze zasypane duże głazy. Po drodze napotykamy łosie. Stoją i patrzą na nas, jakby pierwszy raz widziały ludzi. Zatrzymujemy się na jeziorze Tata. Każdy kowboj bierze łyk wódki.

– Martin, teraz ty – śmieje się Rickard.

Kowboje z politowaniem spoglądają na moje rękawice.

– W tych rękawicach odmrozisz sobie dłonie – mówi Rickard.

Mattyjas, szwagier Rickarda, zakłada mi jednopalczaste rękawice ze skóry renifera, sięgające po łokieć. Oczywiście pod spodem mam jeszcze swoje, wełniane. Głowę ogrzewa mi duża czapa z futrem z obu stron. Szerokim szalem zabezpieczam szyję i znaczną część twarzy. Lapończycy mówią, że nie ma złej pogody, jest tylko złe ubranie.

Pędzimy jak wystraszone renifery. Nagle gąsienica zapada się w wodzie. Lód zaczyna pękać. Niklas dodaje gazu, musimy jednak zejść ze skutera. Rickard i Mattyjas dawno już zniknęli nam z oczu. Próbuję wyciągnąć skuter, trzymając go za przednie płozy. Niklas, mierzący 190 centymetrów i mający sporą siłę w swoich dłoniach, bezskutecznie szarpie skuter. Ponownie dodaje gazu. Lód sypie się spod gąsienicy, zakleja nam oczy. Wreszcie resztkami sił wyciągamy skuter z pękającego lodu.

O zmroku dojeżdżamy do chaty traperskiej w górach Parte Tiakkla. Miejscowość, w której nocuję, nazywa się Parek. Rickard rąbie siekierą zamrożone mięso renifera. Ja przy piecu skrobię nożem lód z butów. Renifery czuje się tu wszędzie; w chacie unosi się woń tych zwierząt. Na porożach wiszą nasze ubrania. Na pasach kowbojów zauważam wygrawerowane renifery, także pokrowce na noże zrobione są ze skóry tych zwierząt, a rękojeść tych ostrych jak brzytwa lapońskich sztyletów – z ich kości. Wszystko suszymy nad piecem ozdobionym reniferowym pogłowiem.

Zajadamy się gotowanym i surowym mięsem renifera, które w smaku przypomina polską dziczyznę. Wszystko to popijamy rosołem, oczywiście z renifera. Moi lapońscy towarzysze podróży kruszą kości i wysysają tłusty szpik. Rozmowa schodzi na temat życia na tych śnieżnych pustkowiach.

Mattyjas, choć ma dopiero 22 lata, kontynuuje tradycje swojego ojca i dziadka. Tak jak oni jest kowbojem Północy, uganiającym się po śnieżnych przestrzeniach za reniferami.

– Nie jesteśmy bardzo bogaci, ale za to bardzo szczęśliwi. Jesteśmy wolni – Rickard kładzie akcent na to ostatnie słowo. – Nie musimy pracować codziennie po osiem godzin. Lubimy śnieg, mróz, olbrzymie przestrzenie.

O świcie wyruszamy na spotkanie z wielkim stadem. Siedzę w dużej skrzyni, ciągniętej przez skuter Rickarda. Moje miejsce na skuterze zajmuje pies. Śnieg sypie mi w oczy. Dzisiaj jest -30° C – tak pokazuje termometr zamocowany na skuterze. Tutaj, wysoko w górach, jest znacznie zimniej niż w lesie. Do tego dochodzi porywisty wiatr, który wyziębia organizm. Skuter pokonuje kolejne metrowe zaspy. Musimy uważać na usypane przez wiatr wały twardego śniegu. Czasami wydaje mi się, że się wywrócimy, ale jakoś zawsze udaje nam się; manewrujemy swoim ciężarem ciała. Niklas robi koziołka. Mattyjas zakopuje się w śniegu.

– Nie są jeszcze doświadczeni – mówi Rickard.

Musimy się cofnąć, aby im pomóc. Powoli tracę czucie w stopach. Zjadam kolejną polopirynę, która rozrzedza krew. To na poprawę krążenia. Odnajdujemy trop stada. Rickard obserwuje przez lornetkę pobliskie góry. Ja widzę dookoła tylko biel, on zauważa małe punkciki.

– Martin, spójrz – daje mi lornetkę.

Pięć kilometrów od nas znajduje się wielkie stado, liczące 3000 reniferów. Mattyjas i Niklas zostają, a my z Rickardem podjeżdżamy bliżej zwierząt. Wystarczy, aby jedno zwierzę się spłoszyło, a całe stado zerwie się do galopu. Zwierzęta rozkopują śnieg. Szukają żywności. Niektóre tarzają się w śniegu. Byki krzyżują między sobą poroża. Rickard obserwuje stado. Widzę w jego oczach troskę.

– Kocham te zwierzaki. Żyję dla nich – wyznaje

Jutro zacznie się spęd. Musimy wracać. W chacie czekamy na kolejnych kowbojów.

– Musi nas być co najmniej ośmiu. Z tak dużym stadem w trójkę nigdy byśmy sobie nie poradzili – tłumaczy mi Rickard.

Wieczorem wszyscy się zjeżdżają – z gór w Parku Narodowym Padjelanta, z Kvikkjokk. Wieczór upływa na doglądaniu skuterów. Dokręcamy poluzowane śruby, uzupełniamy olej i benzynę. O świcie wszyscy się rozjeżdżają. Musimy otoczyć stado tak, aby się nie rozproszyło. Przy spędzie musi być kontrolowane. Nie można sobie pozwolić na odłączenie choćby dwóch reniferów. Ja z Rickardem i innym kompanem wyruszamy daleko w góry Sareks. Góry te tworzą park narodowy. Po trzech godzinach jazdy Rickard odczepia skrzynię, w której siedzę.

– Musisz tutaj zostać. Nie możesz z nami jechać. Z dodatkowym ciężarem nie wjadę na tę górę – pokazuje palcem.

– Zostaję sam na lodowej pustyni. Rickard wraz z kolegą musi jechać, aby zorientować się, gdzie dokładnie jest dzisiaj stado. Robi się zadymka śnieżna. Co parę minut podskakuję raz na jednej nodze, raz na drugiej, by rozgrzać stopy. Wysoko na jednej z przełęczy dostrzegam dwa światełka – to reflektory skuterów. Rickard z kolegą zgania 10 reniferów. Zwierzęta zatrzymują się, aby za chwilę zerwać się do szalonego galopu. Kowboje krzyczą i pogwizdują. Na swoich skuterach uganiają się za bykiem, który przewodzi grupie. Nie mogą pozwolić, aby renifery się rozproszyły. Rickard kontroluje lewą stronę przełęczy, jego kolega prawą. Są jakieś 20 metrów od zwierząt. Niestety, przy tak małym stadzie nie może się włączyć do akcji pies Rickarda; rozproszyłby zwierzęta. Rickard ma problemy ze skuterem. Renifery szybko to wyczuwają. W mgnieniu oka uciekają z kleszczy kowbojów. Mężczyźni dają za wygraną.

– Widziałeś? Nie jest to łatwa praca, ale nie zamieniłbym jej na żadną inną – mówi w chacie Rickard.

Pogoda się pogorszyła i nikt nie wyrusza w góry.

– Nie zobaczymy reniferów – tłumaczy jeden z kowbojów. Czekamy już drugi dzień.

– Każdy pech kiedyś musi się skończyć – patrząc w okno, Rickard kręci głową.

Przestrzenie Laponii

Skuter Mattyjasa został mocno uszkodzony w trakcie przeprawy przez góry, bo kierowca wyłożył się na dużym głazie. Są problemy z rozrusznikiem. Niestety, nie może dalej brać udziału w spędzie, a ja razem z nim: zbyt mocno obciążam skuter. Przy podjazdach na przełęcze będę osłabiał motor, a renifery na tym skorzystają. Rickard zakłada mi na chustę własnoręcznie zrobiony pierścień z kości renifera. Przypomina harcerską lilijkę.

– Będzie cię strzegł. Pamiętaj tylko: nigdy nie zapomnij o mnie, o kowbojach i Laponii – prosi na pożegnanie.

Istnieje stare lapońskie przysłowie, mówiące, że kiedy raz człowiek zachłyśnie się lapońską ziemią, to już nie będzie mógł żyć z dala od niej. To chyba prawda. Od momentu pożegnania baśniowej krainy zastanawiam się, kiedy tu powrócę. Pokochałem Północ!

Kanada, styczeń 2007

Pierwsza wyprawa zimowa

Po latach wyjazdów na Północ w okresie letnim, po samotnym spłynięciu Jukonem i całym systemem rzecznym Mackenzie, postanowiłem podnieść sobie poprzeczkę. Ponieważ za największe wyzwanie uważam zimowe wyprawy polarne, chciałem więc spróbować swoich sił w realizacji takich projektów. Nie miałem dużego doświadczenia. Wcześniej odbyłem tylko jeden, wspomniany wyżej, zimowy wyjazd krajoznawczy do Laponii, ażeby poczuć prawdziwy mróz.

Przygotowania do pierwszej zimowej wyprawy. Przeciąganie opon od samochodów ciężarowych po mazurskich bezdrożach niedaleko Kętrzyna w rakietach śnieżnych

Przygotowania ruszyły całą parą. Z pomocą przyszedł mi Wojciech Moskal, zdobywca wraz z Markiem Kamińskim bieguna północnego w 1995 roku. To Moskal uczył Kamińskiego stawiać pierwsze kroki w świecie polarnym. W 2007 roku Wojtek mieszkał w Gdyni, a ja w Gdańsku. Powiedział, że mi pomoże. Doradzał mi w kwestii odzieży, butów, nart i wiązań do nich. Przekazał swoją wiedzę i wiele pomógł. Firma Naviga, która zajmuje się logistyką polarną, profesjonalnie doradziła mi w sprawie zasilania moich kamer oraz telefonu satelitarnego. Otrzymałem maila od Krzysztofa Makowskiego:

Proszę o zakup zasilaczy typu do gniazdka zapalniczki lub ładowarek sieciowych do wszystkich urządzeń, które będą potrzebne. Jedynie sprzęt, który posiada możliwości pracy na ogniwach AA (tzw. paluszkach), zasilimy paluszkami litowymi. Pozostałe będą wymagały pakietów ogniw o większych rozmiarach. Proszę wszyć w rękaw kanał na kabelek zasilający do sprzętu i kieszeń wewnętrzną na baterie. Wówczas wystarczy wpiąć wtyczkę z rękawa do kamery i można filmować, zasilając kamerę lub aparat z ogniw ogrzanych ciepłem ciała.

Za cel obrałem sobie zimę w Kanadzie – mroźną i czarną jak smoła, bo na tej szerokości geograficznej zima ma kolor czarny. 14 grudnia 2006 roku otrzymałem maila od Grzegorza Kacego, że Marcin Karcz chce mnie gościć. Obu, Kacego i Karcza, poznałem w trakcie pobytu w Vancouver dwa lata wcześniej. Kiedy płynąłem canoe po Mackenzie, znajoma Kanadyjka Jennifer powiedziała mi wtedy, że w miasteczku mieszka Polak. Wówczas nie miałem czasu, aby sprawdzić, czy to faktycznie Polak. W Norman Wells byłem wtedy tylko trzy dni, czekając, aż pogoda się poprawi, i następnie popłynąłem w dół tej wielkiej rzeki. Teraz, kiedy organizowałem etap przeprawy zimowej przez Kanadę, Keith Hickling jako szef do spraw dzikości ryb Sathu Region w Norman Wells wspierał moją ekspedycję logistycznie: zajmował się organizacją map, dojazdem skutera śnieżnego do rzeki Carcajou itd. Wysłał do mnie maile dotyczące legendarnego szlaku Canol. U niego mam też wypożyczyć psy, które mają mi towarzyszyć do osady Coppermine nad Oceanem Arktycznym. Keith ma osiem psów husky.

Pewnego dnia dostałem maila od Keitha, że w Norman Wells mieszka Polak. Kilka dni później, 5 stycznia 2007 roku, Marcin Rojek potwierdził drogą mailową, że mieszka w Norman Wells już 20 lat:

Cześć, Marcin!

[...] W 1975 popłynąłem „Batorym” z Gdyni do Anglii i mieszkałem w Nottingham prawie rok. W Toronto byłem w latach 1976-1980, podróżowałem do Dawson City – była gorączka złota. Od 1983 roku jestem w Norman Wells. Zajmowałem się gaszeniem pożarów w lesie, a zimą podróżowałem też do Polski. Żona moja jest z Nikaragui. Ona jest na stałe w Norman Wells od 1994 roku. Raz na rok wyjeżdżam do Polski. Mam małą firmę sprzątającą – 365 dni w roku dbam o lotnisko w Norman Wells. Teraz już prawie samodzielnie. Plan mój jest taki, żeby za 3 lata wyprowadzić się do Nikaragui. Możesz się u mnie zatrzymać, ale nie wiem, czy więcej będę w stanie Ci pomoc... Keitha znam od 1985 roku. Powiedział mi, że mógłby po Ciebie wyjechać na skuterze śnieżnym do kanionu Dodo. Pewnie musiałbyś zadzwonić, kiedy byś był w kanionie Dodo. Musisz powiadomić policję federalną RCMP w Norman Wells o swoich planach, ekspedycji. Ta musi powiadomić policję w Yellowknife – dyżurnego oficera. Jakby Ci się coś stało, mogą wysłać helikopter, płacisz około 1100 $ za godzinę lotu. Takie są tu stawki. Zdrowia życzę!

A oto kolejny e-mail przed wyprawą od Marcina Rojka, tym razem do mojego ojca:

Powiedzmy, że pójdzie mu dobrze w 80% wyprawy, ale poza tym będą trudne momenty i myślę, że to jest jego pierwsza wyprawa, gdzie temperatura ma tak wielkie znaczenie. Ważne, aby zawsze mieć rezerwę energii, nie iść na całego, bo wtedy i minus 20 stopni może być niebezpieczne. Jak na razie zima jest do zniesienia w Norman Wells, bo mieliśmy temperaturę poniżej minus 36 stopni C, ale minus 25 i wiatr to gorsze od minus 40 stopni C. Wtedy siedzenie w samochodzie jest twarde jak z drzewa. Zdrowia życzę!

Kiedy Marcin Rojek uzmysłowił sobie, że nie zrezygnuję mimo otrzymywania od niego regularnych ostrzeżeń, że to nie wycieczka, a prawdziwe wyzwanie, prawdziwa ekspedycja – poprosił o kontakt Polaka, który mieszkał w Fort Simpson. Mariusz Hanczewski jest zapalonym myśliwym, zna las i tamtejsze warunki zimowe. Maila otrzymałem, kiedy byłem już w Vancouver:

Opowiedział mi o Tobie Marcin (Martin R.) z Norman Wells. Ja mieszkałem ponad 3 lata w Fort Simpson. Polowałem na tych ziemiach, zajmowałem się trochę traperstwem i psami pociągowymi. To najcięższa ziemia, z jaką miałem do czynienia. Spędziłem wiele czasu z Indianami w tajdze, zwłaszcza zimą, kiedy ziemie te są najłatwiejsze do przebycia. Latem jest koszmar przez insekty i niekończące się meszki; nikt wtedy nie podróżuje, oprócz ludzi na Mackenzie.

Marcin mówił, że chcesz przejść Canol Road z Ross River do Nor man Wells. Wielkie przedsięwzięcie! Na Canol Road byłem we wrześniu na polowaniu. Wtedy było jeszcze ciepło. Klimat też się tam na północy ociepla. Moja dziewczyna Dene z Fort Simpson pamięta temperatury do minus 56 stopni C. Dla mnie najzimniejsza zima była 2 lata temu, w 2005 roku. Przez kilka dni było po minus 47 stopni C. Nie wiem, co będziesz jadł i na ile Ci starczy, ale w tamtej tajdze nie ma co jeść. Zwierza jest bardzo mało, a gdy będziesz szedł, poczujesz, że najważniejsze jest mięso i tłuszcz, dokładnie łój. Najłatwiej jest złapać we wnyki zająca. Kiedy dojdziesz do gór, będziesz widział ich wydeptane ścieżki. Wtedy na takiej ścieżce zakłada się wnyki na noc. Jeżeli będziesz mógł strzelać, najczęściej będziesz widział jakieś kuraki. Chyba że trafisz na karibu, ale to rzadko się zdarza. Wszystko najlepiej gotować. Jak zobaczysz namiot, to miejsce możesz sobie wyścielić gałęziami świerku. Jeśli chodzi o odzież, to najlepsze są futra bobrowe, ale to inna sprawa. Ja jestem teraz w Polsce.

Życzę wytrwałości

Mariusz Hanczewski

Kanada pachnąca przygodą

Podobno prawdziwa przygoda zaczyna się wtedy, kiedy nie wiadomo, czy jeszcze żyjesz. Tak pisał w swojej książce alpinista wszech czasów Reinhold Messner. Jednak gdy los nie sprzyja, żeglarze powracają do portów. Wyjazd do Kanady miał wiele rozmaitych cech przygody, niekoniecznie w stylu Jamesa Bonda.

Wylatuję z Polski 8 stycznia 2007 roku. Przylot do Vancouver tego samego dnia. Towarzyszy mi Marek Klonowski, który ma uczestniczyć w pierwszym etapie wyprawy. Marek był jednym z tych obieżyświatów, którzy nie ulegli zmaterializowaniu wyobraźni. Średniego wzrostu, roztrzepane włosy. Pochodzi z Gryfina. Zasłynął na pokazach filmowych na festiwalu Kolosy. Zawsze luźno podchodzi do życia, bez żadnych zobowiązań.

Marek ma wiatr we włosach, który może przynieść zmiany w życiu. Dla niego jutro nie istnieje, istnieje tylko ta chwila – chwila bycia w drodze. Przez 4 miesiące korespondowaliśmy na temat jego ewentualnego udziału w organizowanej przeze mnie ekspedycji. Niemniej jednak przed wyprawą zadałem mu pytanie: „Dlaczego Kanada?”. Odpisał:

Z Tobą gdzieś tam Jukon będę kosił, a później na początku marca planuję zaatakować Mount Logan. Nie marnuję nawet czasu na szczegółowe określanie tego, jaki jest plan podróży i gdzie będzie jej koniec, ale wiem, że na Alaskę też zawitam później i pobłąkam się jeszcze tu i tam, zanim wrócę.

Kiedy zaproponowałem Klonowskiemu wyjazd testowy w góry na wspólny trening, powiedział, że ma sprawę rozwodową w Polsce, złapał bakterię gronkowca i nie ma pieniędzy na wyjazd. Od tamtego czasu kontakt między nami był bardzo szorstki. Uważam, że ważne jest zgranie zespołu. Znalezienie dobrego partnera jest równie istotne jak sama wyprawa. Zawsze trzeba się dograć na mniejszych wyjazdach – po prostu bardziej się zaprzyjaźnić i zobaczyć, co partner potrafi, aby się później uzupełniać na wyprawie. Mieliśmy jednakże ten sam termin wylotu i zarezerwowany nocleg u Marcina Karcza, więc polecieliśmy. W dniu wylotu na lotnisku przypadkowo spotkałem Macieja Majerskiego, mojego kompana z rzeki Athabaski, z którym przepłynęliśmy na canoe legendarne bystrza Grand Rapids. Maciej mieszka w Fort MacMurray. Prowadzi firmę, która zajmuje się spawaniem.

– Przed tobą, Marcin, się nie ucieknie, jesteś jak duch – stwierdza Majerski.

Tymczasem Marek zniknął gdzieś w holu lotniska. Poniósł swoje narty na plecach.

Ucieszyłem się na widok Maćka. Zaczęliśmy wspominać wspólne przygody. Marek przy wejściu na pokład samolotu zaczął mówić o swoich planach na przyszłość. Marzył, aby zdobyć razem ze swoim przyjacielem Tomaszem Mackiewiczem K2.

Spoglądam przez okno. Pode mną olbrzymie przestrzenie Grenlandii. Marek wkłada słuchawki do uszu i słucha ostrych kawałków rocka. To go rozluźnia. Dolatujemy na miejsce. Pech. Bagaże się zagubiły. Dziesięć lat już jeżdżę po świecie, na różne wyprawy, ale nigdy w życiu linie nie zagubiły mi bagażu. No, ale cóż – zdarza się i taka przygoda. Na domiar złego zginęły mi oba bagaże z całym sprzętem, a co najważniejsze – z mapami, które gromadziłem przez rok! Zgłosiłem to następnego dnia do biura reklamacji linii British Airways.

Odbiera nas Marcin Karcz, niewysoki mężczyzna o ciemnych blond włosach i delikatnych dłoniach, jak u pianisty. Wysportowana sylwetka, ironiczny uśmiech. Na co dzień pracuje w banku. Jego hobby to wędrówki w górach.

Marcina Karcza poznałem w 2004 roku, gdy mieszkałem u Tadeusza Topoli, mojego serdecznego przyjaciela, który mi kupił canoe na spływ całym systemem rzecznym Mackenzie. Wtedy Grzegorz Kacy zaproponował, że jego kolega Marcin Karcz może mnie gościć przez parę dni. Karcz zaprosił mnie do swojego wynajmowanego mieszkania. Wolałem nocować u Tadeusza, ale ten z kolei musiał służbowo wyjechać. Jednak na prośbę Grzegorza Kacego, którego również poznałem w trakcie swojego wcześniejszego postoju w Vancouver, zdecydowałem się na parodniowy nocleg u Karcza. W mieszkaniu Marcina czułem się bardziej obco niż gdziekolwiek wcześniej. Nie było czuć w tym mieszkaniu rodzinnej atmosfery, do której jestem przywiązany.

W poszukiwaniach bagaży pomaga mi Piotr Kubiak, kolega, który wcześniej wspierał moją ekspedycję przy spływie rzeką Mackenzie. Piotr urodził się w Gliwicach. Jest zawsze uśmiechnięty, ciągle pod telefonem. Na prawym uchu nosi przyczepioną słuchawkę od telefonu komórkowego. Ma własną firmę. Zajmuje się kładzeniem paneli na podłogi. Jego pasja to fotografia.

Razem z Piotrem jeździmy na lotnisko w celu zdobycia jakichkolwiek informacji o moich bagażach. Codziennie! Niestety, bagaże zaginęły – tak mnie poinformowano w biurze British Airways. Piotr był jedyną osobą, która dużo mi wówczas pomagała. Przesiadywał na lotnisku.

Tymczasem w relacjach z Karczem, u którego byłem gościem, pojawiło się napięcie. Nie dawało mu spokoju to, że, jak sam twierdził, mam sponsorów na „wycieczkę”. W Marku też zrodziły się jakieś wątpliwości, zwłaszcza gdy zobaczył sprzęt filmowy. Chciał wiedzieć, skąd go mam. Wyjaśniłem, że na potrzeby ekspedycji firma Video Studio Gdańsk zakupiła mi i wypożyczyła najlepszy dostępny wówczas sprzęt, jaki był na rynku, w tym kamerę Sony HD ze specjalnymi pokrowcami i bateriami na ekstremalne warunki filmowania. Od tej chwili zaczął na mnie patrzeć jak na króla Midasa. Zaproponował mi, żebym zasponsorował mu żywność. Niestety, nie miałem na takie dodatkowe wydatki pieniędzy; ponadto nie wchodziło to w zakres naszej umowy, którą zawarliśmy przed wyprawą.

Marka Klonowskiego poznałem na festiwalu podróżniczym Kolosy w Gdyni. Zgadaliśmy się, że fajnie byłoby zrobić coś razem. Wówczas szukałem partnera na ekspedycję do Kanady. Wspomniałem mu, że mógłby ze mną jechać, o ile czuje się na siłach. Gdy byłem jeszcze w północnej Norwegii, czekając na jacht zmierzający na Ziemię Franciszka Józefa w Tromsø, dostałem od niego e-maila z zapytaniem, czy moja propozycja jego uczestnictwa w tej wyprawie jest aktualna. Zaprosiłem go do udziału w pierwszym etapie. Zgodził się i zaczęliśmy przygotowania do wyprawy. Mimo że Marek mieszkał w Irlandii, prowadziliśmy korespondencję, dzwoniliśmy do siebie. Omawialiśmy szczegóły wyprawy. Mój sponsor delikatnie go wsparł sprzętem. Przed wyprawą spisałem z Markiem jego zobowiązania, gdyż lubię jasne sytuacje – najlepiej wcześniej zawarte na papierze.

Marek Klonowski Galway-15-XI-2006

Zgadzam się na poniższe warunki Marcina Gienieczko:

– Wykonam zdjęcia z treningu i film w Bieszczadach, bez roszczeń do praw autorskich i honorariów. Przelewamy to na osobną płytę przed 22 grudnia;

– wykonam zdjęcia z pierwszego etapu, po czym bezpłatnie umożliwię Marcinowi je wykorzystać;

– będę kręcił film na sprzęcie Marcina, po czym nie będę rościł pretensji do praw autorskich ani honorarium za zrobiony materiał;

– cisnę z Marcinem Ross River;

– jadę na wynajętym przez Marcina skuterze, koło niego, robię film i zdjęcia;

– lecę z Marcinem samolotem nad Skalistymi. Robię film i zdjęcia; – przewalamy w Ross River materiał zdjęciowy i filmowy na Onet.pl i PAP;

– na jednym z polarów od Alpinusa umieszczamy logo sponsora, który przetransportuje sprzęt.

Marek Klonowski

Będąc w Vancouver, mieliśmy już zarezerwowane bilety do Whitehorse, w końcu jednak Marek zrezygnował. Odwołał swój lot. Powiedział mi, że musi iść do pracy, bo skończyły mu się pieniądze. Trudno – przechodził trudny okres w życiu prywatnym. Na odległość rozwodził się z żoną. Być może trochę się pogubił. Niemniej jednak po wypiciu kilku piw, nieco wstawiony, powiedział do mnie:

– Nie wiem, gdzie pracowałeś na Alasce. Czy ty naprawdę byłeś osiem miesięcy na Alasce?

– Ja? (odpowiedź autora).

– Ty chyba nie pracowałeś na wysokościach! (stwierdza Klonowski).

– No, co ty, orałem jak wół. Nosiłem dachówki, papę i narzędzia – odpowiedziałem podenerwowany.

– Gadasz bzdury – zaśmiał się pod nosem i wziął głęboki wdech, po czym przechylił butelkę, wypijając piwo.

– Marek, o co ci chodzi? Idź się przespać, jesteś wstawiony – odpowiedziałem.

Szukał dyskusji, która wprowadziłaby emocjonalny bałagan. Niektórzy takich rozwiązań szukają w trakcie ekspedycji. Nazajutrz zapytałem, czy nie chce porozmawiać, ale odmówił. Lepiej mu się rozmawiało po paru piwach.

Marek jest osobą wewnętrznie zamkniętą. Mało rozmawiał. Ja również nie próbowałem nawiązać dyskusji. Nie patrzył w trakcie rozmowy w oczy. Wyczuwało się, że miał kłopoty w nawiązywaniu kontaktu, jakby był zawstydzony. Zresztą zauważyłem to już wcześniej, kiedy nocował u mnie w Gdańsku i zaprosiłem go do night clubu na wódkę, żeby go lepiej poznać. Próbował opowiadać mi o swoich rozterkach życiowych, nie bardzo jednak umiał się otworzyć i zaufać komuś. Teraz zaczął szukać pracy. Zrezygnował z wyprawy. Podczas mojej rozmowy na skypie usłyszał, że jest dość niebezpieczna. Jest problem z wilkami, które są agresywne o tej porze roku, ale to w końcu kraina wilka.

Tymczasem Karcz i Klonowski zaczęli się dobrze dogadywać ze sobą i wkrótce się zaprzyjaźnili. Marek jeździł pomagać Marcinowi przy remoncie mieszkania. Karczowi imponował Klonowski, który w Irlandii przez kilka miesięcy spał w przyczepie kempingowej, oszczędzając w ten sposób środki na wyprawę. Marcin wychodził z założenia, że na ekspedycję trzeba zarabiać samemu, a nie szukać sponsorów. Ja z kolei uważam, że jeśli samemu jest się w czymś dobrym, to ludzie to dostrzegą i docenią, zwłaszcza na Zachodzie, i tym bardziej będą chcieli wspierać kogoś takiego. Marek Kamiński, mimo że jest zamożnym podróżnikiem (nawet swego czasu był w setce najzamożniejszych Polaków) i biznesmenem, zawsze szuka sponsorów na wyprawy, podobnie jak Martyna Wojciechowska. Każdy ma inne podejście w kwestii organizacji wyprawy – w zależności od tego, czy jest to jego hobby, czy to już zawód.

Ja w tym czasie myślałem tylko o swoich zagubionych bagażach. Zaginiony sprzęt był przetestowany i sprawdzony, co ma bardzo duże znaczenie w ekspedycjach, bo o sukcesie decydują detale. Mimo że moi współtowarzysze zaproponowali mi wspólny wyjazd na trening narciarski w góry, nie mogłem się skupić – wprawdzie początkowo chciałem tam jechać, ale potem pomyślałem, że muszę dopilnować własnych spraw, a później się skupić na pozostałych kwestiach. Miałem również zobowiązania wobec innych. Zresztą źle się czułem w ich towarzystwie – miałem wrażenie, być może bardzo subiektywne i nieuzasadnione, jakby mi zazdrościli moich ambitnych planów. W tej sytuacji chciałem jak najszybciej opuścić Vancouver. Czułem się nieswojo w tym domu, zwłaszcza kiedy Karcz chciał mnie pouczać, jak mam się pakować, a przecież każdy ma swój styl i swoje podejście do organizacji wyprawy. Wyczuwałem ambiwalentne skojarzenia. Zapytałem go przed odjazdem, czy byłaby szansa, aby mnie podrzucił przed pracą na lotnisko. Usłyszałem: „Ty masz duży budżet, stać cię na taksówkę”. To dało mi dużo do myślenia, ale zostawiłem to bez komentarza i pojechałem na lotnisko. Z drugiej strony, Marcin dał mi plecak, ponieważ swojego wciąż nie miałem. To był miły gest. Nie powiedział, żebym go zwrócił – po prostu mi go dał. Podziękowałem, ale czułem, że coś jest nie tak w jego podejściu do mnie, chociaż jeszcze się nie orientowałem dokładnie, co. Później, na antenie Programu III PR, w jednej z relacji podziękowałem mu za gościnność, wyrażając w ten sposób szczerą wdzięczność.

W połowie stycznia wylatuję do Whitehorse. Niestety, z uwagi na brak bagaży (miałem na sobie tylko to, co założyłem do samolotu) przekładam to na późniejszy termin, za trzy dni. Bagaże jednak w dalszym ciągu się nie odnajdują. Przekładam kolejny raz lot do Whitehorse w północnej Kanadzie. Nic mi innego nie zostaje, jak zakupić na nowo sprzęt. Niestety, ten nowy to nie ten sam, co gromadzony przez dwa lata. Każdy ma swój styl w organizacji i przyzwyczajenia. Dochodzą dodatkowe koszty związane z przebukowaniem biletów, a przede wszystkim z zakupem sprzętu. Poza tym był tam logotyp moich sponsorów, co też było dla mnie ważne, bo zawsze chcę się wywiązać z powierzonego mi zadania. Kiedy umowy są spisane, tłumaczenia potem nie wystarczają. Niestety, części rzeczy specjalistycznych w Kanadzie nie mogę dostać, dlatego też Anna, moja ówczesna partnerka życiowa, robi mi zakupy w Polsce i wysyła ekspresową paczką DHL do Whitehorse.

W gromadzeniu sprzętu pomagają jej Wojtek Moskal oraz Krzysztof Makowski. Niecierpliwość i wewnętrzny niepokój nie pozwalają mi siedzieć bezczynnie, czekać jak na zbawienie ze strony linii British Airways. Nadaję swoją przesyłkę cargo (sanie, kuchenki, narty, żywność) liniami Air North do Whitehorse. W końcu jeden bagaż się odnajduje – niestety, ten bez map, GPS-u i dodatkowego osprzętu. Brakuje też paru innych rzeczy w plecaku. Linie lotnicze powiadamiają mnie, że ten drugi bagaż zaginął i nie mają pojęcia, gdzie jest; sugerują, żeby uznać go za zaginiony.

Podczas rozmowy przez skype’a proponuję Maćkowi Majerskiemu uczestnictwo w wyprawie. Niestety, Majerski jest jeszcze w Polsce, mimo że ma już przebukowane bilety do Kanady. Znam Macieja i wiem, na co go stać. Zachęcam go do przeprawy z Ross River do Norman Wells, choć chciałbym bardzo, żeby wystartował ze mną od początku. Marek Klonowski ostatecznie rezygnuje z udziału w wyprawie, argumentując to tym, że musi dorobić sobie do własnej wyprawy, szukając pracy w Vancouver. Założył sobie ambitny cel – zdobyć zimą jedną z najzimniejszych gór świata oraz najwyższy szczyt Kanady, Mont Longan. Zacząłem się zastanawiać, czy w ogóle jego celem wyjazdu to była wyprawa, czy też praca. Jak się okazało, Marek należy do tych błękitnych ptaków, które nie traktują swoich zobowiązań poważnie; żyje chwilą. Przeczuwałem to już w samolocie. W dniu wylotu było już na wiele rzeczy za późno. Trzeba było odrzucić pragmatyzm – liczyła się wyprawa.

Nie pozostaje mi nic innego, jak wylatywać do Whitehorse. Odbiera mnie moja przyjaciółka Margo Millete. Poznaliśmy się w Fort Chipewyan. Razem spłynęliśmy Wielką Rzeką Niewolniczą. Margo wówczas spływała wraz ze swoją ekipą, której przewodziła aż do rzeki Coppermine, niedaleko Oceanu Arktycznego. Na co dzień Margo pracuje w informacji turystycznej w Whitehorse. Odbieramy mój sprzęt. Zawożę cały ekwipunek do domu do Lorrine Hoyte.

Lorrine poznałem w 2003 roku i od tej pory mi pomaga. Jej dom jest bazą wypadową podczas moich ekspedycji. Zawsze u niej przygotowuję się do ostatecznego wymarszu. W domu Lorrine czuć było zapach ciasta i rodzinną atmosferę – taką, w jakiej zostałem wychowany. Z kanadyjskiego radia dowiaduję się, że zmarł reporter wszech czasów Ryszard Kapuściński. Media w Kanadzie przedstawiły go jako Jamesa Bonda Afryki, który zawsze umiał wyjść z każdej opresji. Życie z dnia na dzień w Polsce było dla niego bardziej ekstremalne niż eksploracja ubogich rubieży świata, zwłaszcza Afryki. Dzięki jego twórczości zauważyłem, że podróż nie jest wcale dla mnie tak ważna jak później jej opisanie. To Kapuściński wpajał czytelnikom, że najlepszy sposób na poznanie świata to umiejętność słuchania ludzi. W Whitehorse analizuję trasę wyprawy. Temperatura -12° stopni. Drugie koryto, po którym mam się poruszać, Big Salmon River w górnej części jest całkowicie odmarznięta. Koryto rzeki co kilometr ma otwarcie na 30, czasami do 100 metrów. To pierwsze takie zjawisko od stu lat!

Zachodzę do firmy Up North Adventures w Whitehorse, która specjalizuje się w zimowych ekspedycjach. Rejon Jukonu w wydaniu zimowym znają bardzo dobrze.

– Nie radzimy się zapuszczać w tym roku w te rejony. Słaby lód! – mówi Mark Stenzing, właściciel firmy. Przewodnik, który zarówno latem i zimą zapuszcza się na rzekę Wielkiego Łososia, odradza taką przeprawę. Zwłaszcza w tym roku. Powiedział, że górny odcinek rzeki Dużego Łososia, ten blisko gór, jest bardzo zdradliwy. – Co to znaczy – pytam? -To jest szybka, otwarta woda. Czasem jej poziom jest wysoki, a potem obniża się. A poziom lodu jest wysoki, więc pomiędzy lodem a wodą jest powietrze.

Rzeka Jukon zasłynęła jako droga lądowa do Dawson City, zwanego niegdyś „Eldoradem Północy”. Jukonem przemieszczali się ludzie, gdy był skuty lodem. Cztery lata temu samotnie pontonem przepłynąłem cały Jukon na długości 3100 km. Teraz wytyczyłem na rzece lodowy szlak. Niestety, jeszcze zbyt dużo szczelin i open water, tak zwanych wielkich przerębli.

– Globalne ocieplenie – mówi mi napotkany miejscowy Indianin.

Lód czasami ma 2 metry grubości, a czasami tylko 15 centymetrów. Mimo nieprzychylnych informacji sprawdzam szlak. Lód się załamuje. Postanawiam, że będę wędrował innym szlakiem, z Johnson’s Crossing. To tutaj zaczyna się South Canol Trail.

Margo Millete obiecała, że mnie podwiezie w sobotę. Wcześniej zrobiliśmy dodatkowe zakupy sprzętu i żywności. Uzupełniam to, co było w zaginionych bagażach. Zostały mi trzy dni do startu. Rozmawiam z Keithem Hicklingiem z Norman Wells. Powiedział, że pomoże w zabezpieczeniu ekspedycji, gdyż ten rejon, w który zamierzam się zapuścić, w dolne nurty Kelly River, jest wyjątkowo dziki, odludny, nieokiełznany przez człowieka. Odwiedzam Franka Turnera, światowej klasy i sławy maszera, poganiacza psich zaprzęgów. Frank mierzy zaledwie 160 centymetrów. Swoje grube, małe palce wkłada do pyska swoich psów, ażeby bliżej się z nimi zjednoczyć. Zajmuje się psami od dziecka. W jego gabinecie znajduję napis: „Miejsce, gdzie ludzie kochają psy”. Ma ich około 60. Zazwyczaj są to syberian husky – w języku maszerów to porsche. Psy te są przystosowane do długodystansowych wyścigów. Frank startował we wszystkich wyścigach Yukon Quest – najbardziej morderczego wyścigu psich zaprzęgów. Wygrał kilka razy. Zna Jukon bardzo dobrze. Ma też duże doświadczenie w zimowych wyprawach.

– Musisz uważać w trakcie przeprawy na szlaku Canol Trail. Cztery lata temu pomagałem w organizacji wyprawy Nicolasowi Vanierowi, francuskiemu podróżnikowi. Przemierzał ten szlak psim zaprzęgiem. Głęboki, puszysty śnieg będzie twoją największą przeszkodą. Vanier miał wsparcie sześciu skuterów. Wszystko po to, żeby ubijały mu szlak. Inaczej by się zapadał po piersi. Ty jesteś zdany sam na siebie. Możesz mieć problemy – zauważa Frank. -Twoja wyprawa będzie się rządzić innymi prawami niż ekspedycja Vaniera. Nicolasowi Vanierowi wiele osób pomagało. Tamta ekspedycja była dość niezwykła. Zaczął w Skagway z psami. Nie wiem, nie znam tej drogi, ale on w końcu poszedł. Przeszedł przez całą Kanadę. To bardzo, bardzo trudne, więc trzeba mieć naprawdę dobry plan.

To nie są łatwe tereny. Jeśli popełni się błąd, można bardzo szybko zrobić sobie ogromną krzywdę. Najważniejsze to dobrze się przygotować – pytać o pogodę i trasy. Kluczem do sukcesu ekspedycji jest to, aby szanować wiedzę lokalnych mieszkańców – kwituje maszer.

Zmęczony tymi wszystkimi informacjami, rozmyślam w mieszkaniu Lorrine. Tymczasem ku mojemu zaskoczeniu przylatuje mój drugi bagaż i dostaję awizo, że przyszła paczka z Polski. Teraz mam po dwie sztuki wybranego sprzętu. Cóż, jak to mówią: od przybytku głowa nie boli. Niestety, w bagażu nie było kilku sprawdzonych rzeczy, na przykład GPS-u, kompasów, no i baterii marki Saft oraz niektórych części odzieży. Nie żałuję, że zrobiłem dodatkowe zakupy w Vancouver. Uważam, że o sukcesie decydują szczegóły, tak samo jak o porażce.

Taniec z przeciwnościami

27 stycznia rozpoczynam wyprawę. Margo Millete wraz z koleżanką przywiozły mnie do Johnson’s Crossing pod samą tablicę, upamiętniającą rozpoczęcie budowy słynnego rurociągu Canol. W restauracji w Johnson’s Crossing dowiaduję się, że niedaleko stąd kręciła się duża wataha wilków. „Upał” – zaledwie minus 10 stopni. Las jest mokry od puszystego śniegu, aż trudno rozpalić ognisko. Idę South Canol Road wzdłuż rzeki Nisutlin. Śniegu jest bardzo, bardzo dużo. Codziennie przybywa dnia o 6 minut. Mniej więcej co 100 metrów napotykam dwumetrowe zaspy. Sanie się zapadają. Trzeciego dnia zaspy są już nie do przejścia. Temperatura -26 stopni. Sanie zapadają się i przewracają. Myśli się kotłują. To będzie wielki sprawdzian psychiczny i fizyczny.

27 stycznia – początek wyprawy, South Canol Trail

Jak przejść w takich warunkach góry Mackenzie? To Subarktyka, rejon inny niż Ocean Arktyczny, gdzie sanie ciągnie się po lodzie. Każdy krok jest wyzwaniem. Leżę w namiocie, wyczerpany fizycznie. Ogrzewam wnętrze namiotu kuchenką Colmana.

Nocuję na zamarzniętej rzece. Następnego dnia ruszam dalej. O poranku słyszę warkot motorów – to Indianin o imieniu Berg z Johnson’s Crossing w towarzystwie swojego kolegi Derke’a. W czasie 10-minutowego postoju Berg powiedział mi, że urodził się w lesie. Wie, co mnie czeka.

– Tam są zaspy sięgające dwóch metrów. Nie dasz sam rady. Traperzy wracają z okolic Quite Lake, wioząc wyciągnięte z sideł tchórzofretki. W Whitehorse za jedną sztukę Berg otrzymuje 240$. Nieliczni trudnią się tym zajęciem w lasach Jukonu. Kiedyś było wielu traperów, teraz pozostała ich tylko garstka. Indianie odradzają mi kontynuację przeprawy. Zakopiesz się. W tym roku jest wyjątkowo dużo śniegu na South Canol. Dalej możesz natrafić na przeszkody – zaspy mają trzy metry!

Nie mogę uwierzyć, że tak źle wygląda sytuacja. Znajduję się za Sidney Creek. Pech mnie prześladuje. Skutery grzęzną w śniegu. Proszę Indian, żeby mnie podrzucili do zasp. Decydują się na dwa kilometry z obawy, że maszyna im utknie w tym śniegu. Skuter grzęźnie i przewraca się. Na wyżynie ogarnia mnie pełne zaskoczenie – rzeczywiście, śniegu jest na trzy metry! Zakładam rakiety, uprząż do sań. Ruszam. Indianie w tym czasie robią sobie przerwę. Próbuję iść w tym śniegu. Zapadam się! Indianie mówią, że dalej nie pojadą.

– Marcin, ja urodziłem się w lesie. Ludzie, którzy nie znają Subarktyki, myślą, że można pokonać ten rejon tak samo jak w typowej Arktyce, idąc na biegun północny. Tutaj jest znacznie trudniej: głęboki puszysty śnieg, olbrzymie wzniesienia, a ty ciągniesz te osiemdziesięciokilogramowe sanie. Widziałeś, jak nasze skutery Yamaha o niebywałej mocy grzęzły w tym śniegu? Nawet ludzie z południowej Kanady nie wiedzą, jakie są tu ciężkie warunki, a co mówić o takich jak ty! Przemyśl to – tłumaczy mi Indianin.

Przypomniała mi się rozmowa z Frankiem Turnerem, uczestnikiem wszystkich edycji Yukon Quest i zwycięzcą tego wyścigu, który mnie przestrzegał: „Marcin, pamiętaj, słuchaj miejscowych, oni mają największą wiedzę. Ludzie żyjący w Toronto, Vancouver czy Ottawie nie mają żadnego pojęcia o tutejszych warunkach. Kanada jest ogromna”.

Za Quite Lake zaspy śniegu sięgają trzy i pół metra. Doliny pokrywa gęsty las. Jodła górska to typowe drzewo Jukonu. Wyrasta do wysokości od 6 do 20 metrów. Igły ma bogate w witaminę C, dlatego Indianie używają ich do parzenia napoju posiadającego walory smakowe i lecznicze. – Tu trzeba by mieć mocniejszy silnik w skuterze – dodaje Berg, grubawy Indianin, zajadając się mięsem łosia.

Decyzja – odwrót. Indianie decydują się, że zabiorą mnie do osady Johnson’s Crossing. Co tu robić? Ogarnia mnie kolejny rozstrój wewnętrzny. Pierwszego doświadczyłem w Vancouver, kiedy czekałem na zagubione bagaże. Teraz tutaj. Pechowa ta wyprawa. Ale muszę walczyć. Podejmuję decyzję: „Jeśli nie chcesz ponieść trudów walki, to poniesiesz koszty straconych szans”! Trzeba napierać i zdobywać doświadczenie. Bez wsparcia skuterów i ludzi nie dam rady. W drodze powrotnej Berg wyciąga z sideł tchórzofretki, za które dostanie w Whitehorse równowartość 900 dolarów. Dzwonię z domu Berga z Johnson’s Crossing. Kontaktuję się z Maciejem Majerskim. Maciek decyduje, że mi pomoże. – Będę u ciebie w środę – obiecuje w rozmowie.

Powracam do Whitehorse. Kupuję Maćkowi z własnych zasobów bilet z Fort McMurray przez Edmonton do Whitehorse. Ma przylecieć 31 stycznia. Cieszę się, że Majerski przyjedzie, choć dopóki go nie zobaczę, nie uwierzę. On też chodzi własnymi ścieżkami, więc nie mam pewności, że będzie na lotnisku. Tymczasem 29 stycznia Lorrine obchodzi swoje 65 urodziny. Obiecała mi, że upiecze dla mnie ciasto na dalszą rozgrywkę z Canol Trail. Snuję się po mieszkaniu. Kiedy to się wszystko zacznie? Rośnie napięcie.

Po dwóch dniach przylatuje Majerski. W ręku trzyma sztucer. – Przyda się nam w tych lasach jukońskich. Może niedźwiedź się za wcześnie obudzi – śmieje się ten 51-letni poszukiwacz przygód.

W mieszkaniu, którego nam użyczyła Margo Millete na przygotowania do ekspedycji, analizujemy wspólnie szlak wyprawy. Najbardziej mi zależy na przejściu z Ross River do Norman Wells. Ten etap liczy 600 kilometrów przez góry Mackenzie. To Continental Divide, czyli góry Mackenzie oddzielają Pacyfik od Oceanu Arktycznego. Dzielą kontynent Ameryki Północnej. – Nie możemy stracić zdrowia, pamiętaj. Musimy bać o swoją energię. Wskoczyliśmy w tę przygodę i już nie wyskoczymy – komentuje Majerski. Na koniec ściskamy sobie dłonie, powtarzając nasze wspólne motywacyjne hasło: „W górę serca!”.

Maciej Majerski idący szlakiem Canol pogrążony w samotności pośród dziewiczych lasów Jukonu

Pierwszego lutego rozpoczynamy wyprawę. Jedziemy na skuterach wraz z Bergiem i Derkiem nad Quite Lake. Specjalne skutery o większej mocy wynająłem w Whitehorse. Po drodze skutery grzęzną w zaspach śnieżnych. Maciek źle założył kominiarkę i jego policzki zrobiły się białe. – Masz odmrożenia. Pocieraj – krzyczy do niego Berg. Indianin zostawia nas ze swoim kolegą i odjeżdża na skuterze w głęboki las. Po 20 minutach słyszymy strzały. Zapalamy silniki i pędzimy po muldach. Berg upolował łosia. Indianie mają ten przywilej, że mogą polować poza sezonem łowieckim na tę zwierzynę, czyli przez cały rok. Dla białych sezon polowania na łosie zaczyna się po 15 sierpnia i trwa niecałe dwa miesiące.

Dojeżdżamy do Quite Lake. Od tego miejsca już wędrujemy pieszo. Maciek ma obawy. Nie tak sobie wyobrażał wędrówkę. Kopny głęboki śnieg sprawia mu dużą trudność w marszu. Denerwuje się.

– Co myślisz, Maciej, o tej przeprawie?

– Pociągnij te sanie w tym głębokim śniegu. Wtedy powiem ci, co myślę.

Maciej Majerski wraz z Indianinem Bergiem oprawiają upolowanego łosia

Berg przed samym wyjściem zadaje Maćkowi pytanie: „Dasz radę?”

– Zobaczymy! To nie ja decyduję. Marcin jest szefem. Ja postaram się dopasować do każdej decyzji Marcina – odpowiada Maciek.

Indianin z kolegą wrócili do Johnson’s Crossing. Robimy szlak na zmianę. Torujemy sobie ścieżkę. Idziemy w bardzo głębokim śniegu, czasami sięgającym 2 metrów. Mijamy Deer Creek. Dziennie robimy po 5-6 kilometrów. Czasami droga jest niemal bez śniegu, lecz występują duże zaspy. Przeprawa przypomina rwanie zębów. Mało filmuję, dużo myślę. Po drodze spotykamy jedynego trapera, który za Quite Lake ma chatę. Traper dziwi się, że planujemy dotrzeć do Ross River.

– Od dziesięciu lat mam tu chatę, ale nigdy nie widziałem, żeby ktoś zimą próbował przejść na nartach South Canol. Za tą doliną będzie jeszcze gorzej – traper klepie mnie po plecach i życzy powodzenia.

Chcę przejść jak najwięcej. Niestety, Maciek robi częstsze przerwy. Bycie liderem, gdy wyprawa dla mnie jest całym moim światem, stawia przede mną zadanie motywowania każdego dnia Maćka. Maciej ma inny światopogląd. Spokojniej podchodzi do przeprawy. Ja za wszelką cenę chcę przejść jak najwięcej kilometrów każdego dnia.

– Marcin, musimy się zatrzymywać częściej – oznajmia w trakcie jednego z postojów Maciej.

– Ale był plan, żebyśmy wędrowali jak najwięcej, z dwiema przerwami po 20 minut – przypominam. – To było nasze założenie, nasz plan.

– W dupie mam twój plan! Jestem zmęczony i będę odpoczywał wtedy, kiedy mój organizm będzie się tego domagał – irytuje się Majerski.

Maciek nie śpi w namiocie. Nie chce mu się go rozkładać. Ścina gałęzie świerku i robi sobie posłanie. Rozpala ognisko i kładzie się plecami do ognia. Ja wolę swój namiot. Co robić dalej? W takim tempie nie zrealizujemy planu. Przy pokonywaniu takiego dystansu rodzi się dużo obaw. Zdaję sobie sprawę, że idąc dziennie po 30 kilometrów, można, jak wiadomo, szybciej osiągnąć cel – szczególnie ten, który jest oddalony o 170 kilometrów! Pokonując mniejsze odległości, rozbija się więcej obozów, więcej zużywa się paliwa, żywności.

Tymczasem Maciek traci motywację. Chce zrezygnować. Jest już osłabiony – opierając się o kijki, ciężko oddycha, zatrzymuje się i je śnieg; z nosa cieknie mu krew. Co 15 minut robi przerwę. Teraz wiem, że partnera na taką wyprawę nie można wybrać kierując się tylko sympatią. Musi być sprawdzony w licznych przeprawach. Ciężko mi jest z tym wszystkim. Maciek miał być tą osobą, która mnie zmotywuje, a jest odwrotnie: to ja próbuję z każdym krokiem zmotywować jego. Staram się go zrozumieć. Jest ode mnie starszy prawie o 20 lat, łatwiej traci siły. Idzie wolno. W większości to ja toruję mu drogę. Zabrałem trochę sprzętu, ażeby odciążyć mu sanie. Wieczorem znów cieknie mu krew z nosa. Próbuję go podnieść na duchu, mówiąc, że damy radę, że najważniejsze to złapać właściwy rytm.