Kibice i okolice. Leksykon - Krzysztof Prendecki - ebook

Kibice i okolice. Leksykon ebook

Krzysztof Prendecki

2,0

Opis

Z książki Kibice i okolice dowiesz się między innymi: Jakiemu londyńskiemu klubowi kibicował (oczywiście fanatycznie) Osama bin Laden? W jakim mieście podczas przedstawienia teatralnego aktor pytał ze sceny o wynik meczu?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 292

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
2,0 (2 oceny)
0
0
0
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




KRZYSZ­TOF PREN­DEC­KI

KI­BI­CE I OKO­LI­CE

LEK­SY­KON

WAR­SZA­WA 2012

Re­dak­cja:

Anna Ma­gier­ska, Mag­da­le­na Pren­dec­ka

Pro­jekt okład­ki, ko­rek­ta i ła­ma­nie:

Aga­ta Mo­ścic­ka

Fo­to­gra­fia au­to­ra:

Ta­de­usz Po­źniak

I wy­da­nie

ISBN 978-83-61808-19-0

© Co­py­ri­ght by Krzysz­tof Pren­dec­ki 2012

© Co­py­ri­ght by The Fac­to 2012

Wszyst­kie pra­wa za­strze­żo­ne. Książ­ka ani żad­na jej część nie mogą być prze­dru­ko­wy­wa­ne ani w ja­ki­kol­wiek inny spo­sób re­pro­du­ko­wa­ne lub od­czy­ty­wa­new środ­kach ma­so­we­go prze­ka­zu bez pi­sem­nej zgo­dy Wy­daw­nic­twa The Fac­to.

Wy­daw­ca:

The Fac­to Sp. z o.o.

ul. Skier­nie­wic­ka 21/53, 01-230 War­sza­wa

www.the­fac­to.pl

Skład wersji elektronicznej:

Virtualo Sp. z o.o.

WSTĘP

Mia­łem sen, że pew­ne­go dnia na sta­dio­nach bę­dzie spo­koj­niej i bar­dziej siel­sko niż na do­żyn­kach pre­zy­denc­kich w Spa­le.

Mia­łem sen, że nie bę­dzie prze­gra­nych spo­tkań, bo nie­po­wo­dze­nia po­wo­du­ją fru­stra­cję, co prze­kła­da się na agre­sję.

Mia­łem sen, że dru­ży­na­mi nie­od­no­szą­cy­mi zwy­cięstw zaj­mie się mi­ni­ster ds. wy­klu­czo­nych.

Mia­łem sen, że na sta­dio­nach bę­dzie ci­cho jak w czy­tel­ni głów­nej Bi­blio­te­ki Ja­giel­loń­skiej.

Mia­łem sen, że ki­bi­ce nie będą okla­ska­mi roz­pra­szać swo­ich za­wod­ni­ków i dys­kry­mi­no­wać gwiz­da­mi ry­wa­li.

Mia­łem sen, że sę­dzio­wie pił­kar­scy będą jak dru­ga żona Ju­liu­sza Ce­za­ra.

Mia­łem sen, że dzia­ła­czom bę­dzie za­le­ża­ło tyl­ko na do­bru pol­skiej pił­ki, a pre­zes PZPN swo­je mar­ne mie­sięcz­ne za­rob­ki prze­ka­że w ca­ło­ści na szko­le­nie bied­nych, zdol­nych dzie­ci.

No ale w koń­cu się obu­dzi­łem i to, co zo­ba­czy­łem, opi­sa­łem w tej książ­ce.

A

AAAAAAABY WY­JA­ŚNIĆ RO­DZA­JE KI­BI­CÓW

Wszy­scy je­ste­śmy ki­bi­ca­mi, ale nie okła­muj­my się, ka­na­po­wo-fo­te­lo­wy­mi. Dla 95 proc. ro­da­ków wy­le­gi­wa­nie się przed te­le­wi­zo­rem sta­no­wi naj­waż­niej­szą roz­ryw­kę w ży­ciu. Je­śli gim­na­sty­ku­je­my, to tyl­ko kciuk, prze­rzu­ca­jąc ka­na­ły TV. Kie­dyś, kie­dy jesz­cze nie było pi­lo­tów, to so­bie choć czło­wiek za­zna­wał ru­chu. Spor­tów nie upra­wia­my, chy­ba że łóż­ko­wy, o ile jesz­cze mamy z kim.

Za­ro­iło się od kap­cio­wych eks­per­tów. Ki­bi­ce Ada­ma Ma­ły­sza zo­sta­li me­te­oro­lo­ga­mi, po­tra­fią roz­róż­niać ro­dza­je wia­trów, któ­re tar­ga­ją skocz­ka­mi, le­piej niż po­go­dyn­ka Zu­bi­le­wicz. Fani Ko­wal­czyk sta­li się fi­zjo­te­ra­peu­ta­mi, bez pro­ble­mu po mi­nie Bjo­er­gen są w sta­nie roz­po­znać, co dziś rano wzię­ła na ast­mę. A sym­pa­ty­cy Ku­bi­cy, na­wet ci jeż­dżą­cy w zi­mie na let­nich opo­nach, mo­gli­by otwie­rać ser­wi­sy opo­niar­skie i wul­ka­ni­za­cyj­ne, bo na czym jak na czym, ale na do­bo­rze ogu­mie­nia zna­ją się le­piej od tej zgrai cwa­niacz­ków z mi­kro­fo­na­mi przy buzi i słu­cha­wecz­ka­mi w uszach.

Nie jest żad­nym od­kry­ciem stwier­dze­nie: „Ki­bi­cu­je się tym, któ­rzy aku­rat wy­gry­wa­ją”. Jak się oka­że, że w pił­ce wod­nej i w kry­kie­cie mamy szan­se na ja­ki­kol­wiek me­dal, bę­dzie­my śle­dzić te dys­cy­pli­ny z otwar­ty­mi ja­pa­mi. I oczy­wi­ście z cza­sem na­bie­rze­my ka­no­ni­czej wie­dzy po­łą­czo­nej z po­dej­rze­nia­mi, dla­cze­go nasi nie wy­gry­wa­ją – czy woda nie za bar­dzo chlo­ro­wa­na i czy pręd­kość od­bi­ja­nej pi­łecz­ki wła­ści­wa.

Jest jed­nak taka dziw­na mniej­szość po­śród nas, któ­ra za­miast w week­end pa­sjo­no­wać się oglą­da­niem „Fa­mi­lia­dy” i do­sta­wać pa­rok­sy­zmów śmie­chu od dow­ci­pów Stras­bur­ge­ra, wy­bie­ra się na obiekt gór­no­lot­nie na­zy­wa­ny w na­szym kra­ju sta­dio­nem. Spró­buj­my po­dzie­lić wy­stę­pu­ją­ce tam to­wa­rzy­stwo:

• „ul­tra­si” to ci, któ­rzy „na­da­ją ko­lo­ryt sza­rej pol­skiej pił­ce”. Ubra­ni w bar­wy klu­bu, ze śpie­wem na ustach i opra­wa­mi me­czo­wy­mi (fla­ga­mi na ki­jach, ser­pen­ty­na­mi, kar­to­na­mi, ba­lo­na­mi, ra­ca­mi i in­ny­mi ta­ki­mi) po­wo­du­ją, że try­bu­ny żyją pod­czas me­czów. Po­la­cy osią­gnę­li w tej dzie­dzi­nie po­ziom mi­strzow­ski, zbli­żo­ny do Ar­gen­ty­ny i Bra­zy­lii, pod­czas gdy nasi bo­isko­wi re­pre­zen­tan­ci są w tyle za Ga­bo­nem i Bur­ki­na Faso. Tyl­ko cze­kać, jak w ran­kin­gu FIFA prze­go­ni nas Try­ni­dad i To­ba­go czy Bry­tyj­skie Wy­spy Dzie­wi­cze.

• „ak­tyw­ni”, czy­li mó­wiąc pro­sto z mo­stu: chu­li­ga­ni. Chłop­cy, któ­rzy nie ra­dzą so­bie z nad­pro­duk­cją te­sto­ste­ro­nu i si­łow­nię przed­kła­da­ją nad czy­tel­nię, a jak jadą do lasu, to za­miast ko­szycz­ka na grzy­by bio­rą ze sobą ochra­niacz na szczę­kę. Bab­ci nie za­mie­rza­ją od­wie­dzić, za wil­ka ro­bią zwo­len­ni­cy in­nej dru­ży­ny, a my­śli­wym jest po­li­cja, któ­ra nie wie­dzieć cze­mu, sta­ra się za­po­biec „bok­so­wi gru­po­we­mu”, czy­li tzw. ustaw­kom.

• „pik­ni­ki”, czy­li zwy­kli wi­dzo­wie ku­pu­ją­cy bi­let na mecz jak do kina ob­jaz­do­we­go czy peep show. Na mecz przy­cho­dzą z obo­wiąz­ko­wą ga­ze­tą, któ­rą wy­ście­ła­ją brud­ne sie­dzi­sko, aby nie ufaj­dać so­bie „ko­ścio­ło­wych” spodni. Ich nie­od­łącz­nym atry­bu­tem jest rów­nież do­star­cza­nie or­ga­ni­zmo­wi biał­ka i kwa­sów tłusz­czo­wych po­przez dzio­ba­nie pra­żo­ne­go sło­necz­ni­ka. Albo za­py­cha­nie się ba­to­ni­kiem Pic­nic, w koń­cu na­zwa zo­bo­wią­zu­je. Ki­bic „pik­nik” to naj­czę­ściej ki­bic suk­ce­su, któ­ry go­to­wy jest za­pła­cić za bi­let tyl­ko wte­dy, gdy dru­ży­na wy­gry­wa bądź przy­jeż­dża co za­cniej­szy ry­wal.

Po­dział ten nie jest do koń­ca mia­ro­daj­ny, gdyż może się zda­rzyć, że w wy­ni­ku emo­cji na bo­isku (sprze­daj­ny pił­karz, usta­wio­ny sę­dzia, sko­rum­po­wa­ny dzia­łacz) czy na try­bu­nach (nie­pro­fe­sjo­nal­na ochro­na, ob­raź­li­we epi­te­ty przy­jezd­nych ki­bi­ców) cał­kiem grzecz­ny na co dzień „ul­tras” czy spo­koj­ny „pik­nik” mogą się przy­łą­czyć do za­kłó­ca­nia spo­ko­ju. Mo­że­my so­bie tak­że wy­obra­zić sy­tu­ację, że sta­dio­no­wy mi­ło­śnik spor­tu wal­ki za­miast dre­su za­ło­ży klu­bo­wą ko­szul­kę, bę­dzie się cie­szył, że dru­ży­na zdo­by­ła jak­że waż­ne mi­strzo­stwo, a na­wet za­śpie­wa je­dy­ną fra­zę, któ­rą zna na pa­mięć: „We are the cham­pions – my friend”, a po­tem łłły­y­y­y­eeeee…

Jesz­cze in­nym ki­bi­cem spe­cjal­nej tro­ski jest ki­bic na im­pre­zach typu Euro 2012. Fani na ta­kich spę­dach róż­nią się cał­ko­wi­cie od li­go­we­go sche­ma­tu. Na po­cząt­ku trze­ba wy­lo­so­wać bi­let, co jest znacz­nie trud­niej­sze niż tra­fie nie szóst­ki w tot­ka. Je­śli jest się jed­nak przed­sta­wi­cie­lem spon­so­ra lub dzia­ła­czem, zna­jo­mym czy ro­dzi­ną oso­by zwią­za­nej z PZPN, to na­sze szan­se za­ska­ku­ją­co ro­sną. Wo­bec po­wyż­sze­go mo­że­my być spo­koj­ni – po­je­dyn­czy chu­li­gan, je­śli się znaj­dzie na sta­dio­nie, na­wet nie wsta­nie z krze­seł­ka, bo za jego ple­ca­mi będą krzy­czeć, żeby nie za­sła­niał. Pu­bli­ka na me­czach re­pre­zen­ta­cji ni­czym spe­cjal­nie nie róż­ni się od uczest­ni­ków kon­cer­tu ze­spo­łu U Dwa, ob­ser­wa­to­rów walk ry­cer­skich na zam­ku w Go­lu­biu-Do­brzy­niu czy oglą­da­czy wy­ści­gu ku­mo­te­rek w Bu­ko­wi­nie Ta­trzań­skiej.

AGRE­SJA

W te­ma­cie „agre­sja” psy­cho­lo­dzy, bio­lo­dzy, praw­ni­cy i inni tacy opu­bli­ko­wa­li już ta­kie sto­sy pa­pie­ru, że spo­koj­nie za­peł­ni­ły­by wszyst­kie punk­ty sku­pu ma­ku­la­tu­ry w ca­łym kra­ju. Pro­mo­to­rzy i re­cen­zen­ci prac dy­plo­mo­wych, wi­dząc ty­tuł „Agre­sja wśród mło­dzie­ży coś tam, coś tam”, zie­wa­ją prze­cią­gle. Jed­nak­że opi­su­jąc pół­świa­tek ki­bi­cow­ski, nie na­pi­sać o agre­sji, to tak jak­by oma­wia­jąc fe­no­men gol­fa, nie wspo­mnieć o ko­chan­kach Wo­od­sa.

Fun­da­men­tal­ne py­ta­nie brzmi: Dla­cze­go się biją? W mie­sięcz­ni­ku „To My Ki­bi­ce!” z roku 2003 pod ty­tu­łem „Mę­ski sport” kry­je się uza­sad­nie­nie: „Cóż, mają ta­kie hob­by, a może le­piej ła­zić po skał­kach bez ase­ku­ra­cji, jeź­dzić mo­to­rem na zła­ma­nie kar­ku, ska­kać gło­wą w dół na ela­stycz­nej li­nie? Dla­cze­go wal­czą? Przez lo­kal­ny pa­trio­tyzm. Miej­sco­wo­ści le­żą­ce bli­sko sie­bie w za­sa­dzie nig­dy nie da­rzy­ły się sym­pa­tią. In­nym po­wo­dem jest duma. Ża­den ki­bic nie po­zwo­li so­bie na lże­nie jego klu­bu oraz mia­sta”.

W tym sa­mym pe­rio­dy­ku w 2009 r. pod wszyst­ko mó­wią­cym ty­tu­łem „A co w tym… złe­go?” znaj­du­je­my ko­lej­ne ar­gu­men­ty: „Dzie­siąt­ki mi­lio­nów lu­dzi na ca­łym świe­cie za­chwy­ca oglą­da­nie męż­czyzn, któ­rzy z pa­sji oraz za pie­nią­dze okła­da­ją się pię­ścia­mi. Więc py­tam, dla­cze­go w Pol­sce lu­dzi, któ­rzy ro­bią to samo, ale za »dar­mo« i »po ci­chu« uwa­ża się za »od­pa­dy spo­łe­czeń­stwa« i sta­wia przed są­dem???”.

Nie bra­ku­je obroń­ców i prób zro­zu­mie­nia tych za­cho­wań. Pu­bli­cy­sta Ja­nusz Kor­win-Mik­ke na swo­im blo­gu pi­sze: „Ja na­to­miast dzię­ku­ję Bogu, że taką mło­dzież jesz­cze mamy. Sko­rą do bit­ki i do wy­pit­ki. Daw­niej tacy się po­je­dyn­ko­wa­li, ale te­raz jest d***kra­cja, więc walą się ki­ja­mi do ba­se­bal­la. Zgo­da: cza­sem prze­sa­dzą i za­bi­ją. Ale to ta po­tra­fią­ca za­bić mło­dzież – a nie ab­sol­wen­ci fi­lo­zo­fii UJ – bę­dzie bro­nić ko­biet, dzie­ci i nas, gdy przyj­dą mu­zuł­ma­nie, Ukra­iń­cy, Niem­cy albo inni tacy!”. A pi­sarz Ian Bu­ru­ma, wy­kła­dow­ca w Bard Col­le­ge, pi­sze wprost na ła­mach „Dzien­ni­ka”: „Kra­je po­trze­bu­ją bo­ha­te­rów i le­piej, żeby to­czy­li oni swo­je woj­ny na sta­dio­nach niż na krwa­wych po­lach bi­twy”.

So­cjo­log prof. To­masz Szlen­dak: „Wy­ja­śnie­nie agre­syw­nych za­cho­wań męż­czyzn od­wo­łu­je się do dwóch fak­tów: mło­dzi męż­czyź­ni wcho­dzą wła­śnie na ry­nek ma­try­mo­nial­ny (oku­po­wa­ny przez męż­czyzn star­szych) i pra­gną za spra­wą ry­zy­kanc­kich za­cho­wań przy­po­do­bać się ko­bie­tom oraz – to ten dru­gi fakt – wy­wrzeć od­po­wied­nie wra­że­nie na in­nych męż­czy­znach”.

No ja­sne. Prze­cież nad gór­nym Ori­no­ko In­dia­nie Wa­ika (szczep pusz­czań­ski) z roz­pie­ra­ją­cą dumą po­ka­zy­wa­li so­bie bli­zny po bój­kach. W tym celu trze­ba do­kład­nie ogo­lić so­bie łe­pe­ty­nę (rów­nie do­kład­nie jak współ­cze­śni ski­ni), aby szra­my uwi­docz­nić. Wszyst­ko dla przy­po­do­ba­nia się miej­sco­wym Po­ca­hon­tas. Bo łyse, to bar­dziej mę­skie, fal­licz­ne, a jesz­cze za­dra­pa­ne i po­obi­ja­ne, to ho, ho. A po­tem już tyl­ko „za war­kocz i do ja­ski­ni”.

Zo­bacz­my jesz­cze, jak to jest u na­szych star­szych bra­ci w ewo­lu­cji. An­tro­po­lo­dzy od­kry­li, że nasi krew­nia­cy, tj. szym­pan­sy, po­tra­fią się po­za­bi­jać w wal­ce o nowe te­re­ny. A sa­mi­ce dy­bią na tych sam­ców, któ­rzy trium­fo­wa­li w po­tycz­ce o su­pre­ma­cję. Sa­mi­ce przy­łą­cza­ją się do zwy­cięz­ców! (Mam na­dzie­ję, że za po­rów­ny­wa­nie człe­ko­kształt­nych do ki­bi­ców mał­py się nie ob­ra­żą).

A weź­my ta­kie świ­nie, bar­dzo in­te­li­gent­ne isto­ty z IQ wyż­szym od psa. Spe­cja­li­ści od trzo­dy chlew­nej stwier­dzi­li, że agre­sja jest spo­wo­do­wa­na:

• zbyt du­żym za­gęsz­cze­niem zwie­rząt,

• nudą – ob­gry­za­ją so­bie wte­dy uszy i ogo­ny,

• łą­cze­niem w cza­sie tu­czu dwóch grup war­chla­ków usta­la­ją­cych przez wal­ki hie­rar­chię w sta­dzie.

Ileż tu po­do­bieństw. Choć­by ta­kie prze­peł­nie­nie w miej­scu za­miesz­ka­nia, w po­pu­lar­nych blo­ko­wi­skach. Zna­czą­cy przy­kład do­ty­czy sła­wet­ne­go Le Cor­bu­sie­ra i jego „me­ga­jed­nost­ki miesz­ka­nio­wej” w Mar­sy­lii z 300 miesz­ka­nia­mi dla po­nad 1500 osób. Na nic się zda­ły su­ge­stie le­ka­rzy, któ­rzy uwa­ża­li, że z po­wo­du ści­sku miesz­kań­cy będą za­pa­dać na cho­ro­by psy­chicz­ne. W No­wym Jor­ku ba­da­cze wy­ka­za­li za­leż­ność: im wyż­szy bu­dy­nek, tym więk­sza prze­stęp­czość.

Pod­czas desz­czu dzie­ci się nu­dzą, a pod­czas me­czu – ki­bi­ce. Z po­wo­du bra­ku w na­szym kra­ju In­ie­stów, For­la­nów czy Mes­sich ob­ser­wa­to­rzy spo­tkań pił­kar­skich, za­miast zie­wać, pró­bu­ją się czymś za­jąć.

Wal­ka o do­mi­na­cję w gru­pie też ma swo­je zna­cze­nie. Wy­star­czy wspo­mnieć o bi­twach mię­dzy Po­la­ka­mi na me­czach re­pre­zen­ta­cji. Wie­dzą tak­że o tym ki­bi­ce Ja­giel­lo­ni Bia­ły­stok i Pa­ris Sa­int-Ger­ma­in, któ­rzy na wła­snej skó­rze do­świad­czy­li, jak to jest, gdy zwa­śnie­ni sym­pa­ty­cy tego sa­me­go klu­bu bio­rą się za łby. A już me­cze re­pre­zen­ta­cji Pol­ski prze­szły do hi­sto­rii jako are­ny walk bra­to­bój­czych. Ro­man Zie­liń­ki w swym pa­mięt­ni­ku pi­sze: „Pod­czas me­czu Ho­lan­dia – Pol­ska w Rot­ter­da­mie ho­len­der­skie służ­by po­rząd­ko­we roz­dzie­li­ły an­ta­go­ni­stycz­nych Po­la­ków”. Ta­kie­go ro­ze­zna­nia nie mie­li cze­scy po­li­cjan­ci, któ­rzy na me­czu Cze­chy – Pol­ska w Ostra­wie nie mo­gli dać so­bie rady z bi­ją­cy­mi się w swo­im sek­to­rze Po­la­ka­mi: „Bi­je­ta se sami Po­la­cy?” – za­py­tał roz­pacz­li­wie funk­cjo­na­riusz, któ­re­go zszo­ko­wa­nie za­cy­to­wał „Su­per Express”.

AME­RY­KA PO­ŁU­DNIO­WA

Pił­ka la­ty­no­ame­ry­kań­ska, a zwłasz­cza ry­wa­li­za­cja od­wiecz­nych ry­wa­li: Bra­zy­lii i Ar­gen­ty­ny, to nie tyl­ko szma­cia­ny ba­lon i skra­wek tra­wy. We­dług To­ma­sza Woł­ka: „Me­cze mię­dzy tymi ze­spo­ła­mi to po­ra­chun­ki czy­sto pił­kar­skie, ale tło od­gry­wa ogrom­ną rolę. Pań­stwa te ry­wa­li­zu­ją na grun­cie po­li­tycz­nym, kul­tu­ro­wym, du­cho­wym i in­te­lek­tu­al­nym o pry­mat na kon­ty­nen­cie”.

Ry­wa­li­zu­ją też ki­bi­ce, ba! Kie­dy w ta­kiej Pol­sce głów­ne te­ma­ty roz­mo­wy to po­go­da, cho­ro­by i po­li­ty­ka, tam to wy­czy­ny pił­ka­rzy sta­no­wią te­mat nu­mer 1. Je­rzy Pilch za­zna­cza: „Każ­da wie­lo­dziet­na ro­dzi­na i każ­dy sin­giel in­te­re­su­je się fut­bo­lem. Każ­dy po­li­tyk i każ­dy klo­szard, in­te­lek­tu­ali­ści i zło­dzie­je, księ­ża i bab­ki klo­ze­to­we, pro­fe­so­ro­wie i be­zec­ni­ce, mi­liar­de­rzy i stu­den­ci, po­eci i ma­tro­ny – wszy­scy żyją pił­ką noż­ną”. Inna pi­sar­ka, tym ra­zem bra­zy­lij­ska, Cla­ri­ce Li­spec­tor, któ­ra tyl­ko raz w ży­ciu za­sia­dła na try­bu­nach, dzie­li się smut­ną re­flek­sją: „Nie mam żad­ne­go pra­wa, by mó­wić o so­bie jako o do­brym ki­bi­cu pił­kar­skim, czy­li tym sa­mym jako o do­brym Bra­zy­lij­czy­ku”.

Na wskroś hi­sto­rycz­na lek­tu­ra Tony’ego Ma­so­na „Pa­sja mi­lio­nów. Pił­ka noż­na w Ame­ry­ce Po­łu­dnio­wej” nie po­zo­sta­wia wąt­pli­wo­ści. Mecz to wię­cej niż świę­to. Wo­kół sta­dio­nu kwitł han­del – sprze­da­wa­no na przy­kład ce­gły i skrzyn­ki, aby ki­bic kur­du­pel mógł coś zo­ba­czyć. Dla wiel­kich gwiazd gło­do­wa­no, prze­su­wa­jąc pory ro­dzin­nych po­sił­ków, a za­ba­wy dla mło­dzie­ży za­czy­na­ły się do­pie­ro po dwu­dzie­stej z uwa­gi na od­by­wa­ne me­cze. Do my­śle­nia daje też spo­ro aneg­do­ta, któ­ra opo­wia­da o tym, jak to pod­czas waż­ne­go me­czu w Rio ki­bi­ce do te­atru przy­szli z ra­dia­mi, a pod­czas sztu­ki ak­tor miał się do­py­ty­wać o wy­nik.

Nie­ste­ty, te fut­bo­lo­we fa­scy­na­cje mają też bar­dzo tra­gicz­ne re­per­ku­sje. W ta­kiej Ko­lum­bii za by­cie pił­ka­rzem, ki­bi­cem czy tre­ne­rem gro­zi naj­wyż­szy wy­miar kary wy­mie­rza­nej przez fut­bo­lo­wych opę­tań­ców. W 1994 r. An­dres Esco­bar, a w 2001 r. Nor­ber­to Ca­da­vid (obaj re­pre­zen­tan­ci swe­go kra­ju) zo­sta­li za­strze­le­ni przez fa­na­ty­ków w Me­del­lin. W 2009 r. to ki­bic stał się ofia­rą, gdyż wy­ra­ził się o za­wod­ni­ku, że jest nędz­ny czy tam sła­by. Pił­karz Ja­vier Fló­rez gra­ją­cy w Atle­ti­co Ju­nior de Bar­ra­nqu­il­la – mó­wiąc ję­zy­kiem Pa­si­kow­skie­go – „wy­rwał chwa­sta”. W tym sa­mym roku tre­ner San­ta Fe otrzy­mał przed me­czem in­struk­cje od ra­dy­kal­ne­go fana: je­śli nie wsta­wisz ta­kie­go a ta­kie­go za­wod­ni­ka, „roz­wa­li­my cie­bie i two­ją ro­dzi­nę”.

La­ty­no­ame­ry­kań­skie kli­ma­ty za­fa­scy­no­wa­ły re­dak­to­rów „To My Ki­bi­ce!”, któ­rzy uda­li się na miej­sce i wy­da­li spe­cjal­ny nu­mer po­świę­co­ny tam­tej­szej pił­ce, zwłasz­cza ar­gen­tyń­skiej. Wspo­mnie­nio­we hi­sto­ryj­ki:

• o za­dy­mie z me­czu Ve­lez – Boca: „Kie­dy go­spo­da­rze pró­bo­wa­li za­ata­ko­wać go­ści sie­dzą­cych na pe­ro­nach, po­ja­wi­li się stró­że pra­wa. Wte­dy li­de­rzy bar­ra bra­va Boca (któ­rzy w celu ochro­ny swo­ich nie­ja­snych in­te­re­sów mają kon­tak­ty wszę­dzie, tak­że na po­li­cji) prze­ku­pi­li mun­du­ro­wych, a ci od­je­cha­li, da­jąc obu eki­pom pole do po­pi­su”.

• o do­ssier Rafa Di Zeo, któ­ry jest sze­fem ban­dy bar­ra bra­va Boca Ju­niors: „Pra­sa in­te­re­su­je się nim tak jak gwiaz­da­mi show-biz­ne­su, in­for­mu­jąc np., że wy­po­czy­wa na wcza­sach w Uru­gwa­ju itp. Nie­daw­no do­padł go wy­miar spra­wie­dli­wo­ści, któ­ry wy­mie­rzył mu 50 dni aresz­tu, ale oka­zu­je się, że może so­bie… wy­brać dni, kie­dy idzie sie­dzieć, kie­dy chce wy­cho­dzi i w do­wol­nej chwi­li wra­ca do celi”.

Nie za­bra­kło rów­nież cha­rak­te­ry­sty­ki nie­grzecz­nej eki­py La Doce: „Przede wszyst­kim ogrom­ne pie­nią­dze, ofi­cjal­nie klub pła­ci eki­pie rocz­nie, ba­ga­te­la, 3 mi­lio­ny do­la­rów (w for­mie bi­le­tów i roz­ma­itych da­ro­wizn). W za­mian za kasę klub ma za­pew­nio­ną współ­pra­cę i ochro­nę fa­na­ty­ków, a oprócz tej ofi­cjal­nej go­tów­ki nie­ofi­cjal­nie prze­le­wa się znacz­nie więk­szą, bo np. za­wod­ni­cy chcą­cy grać w Boca, mu­szą pła­cić ha­racz, dzię­ki któ­re­mu oni i ich ro­dzi­ny sta­ją się na mie­ście nie­ty­kal­ni…”.

W pod­su­mo­wa­niu wy­raź­nie wy­czu­wa się po­dziw dla opi­sy­wa­nych: „Ma­fia, chu­li­ga­ni, fa­na­tycz­ni ki­bi­ce, wszyst­ko jed­no­cze­śnie, to jest wła­śnie osła­wio­na eki­pa bar­ra bra­va Boca Ju­niors”.

B

BAŁ­KA­NY

Za­nim zaj­rzy­my na sta­dio­ny, sprawdź­my, czy teza o tu­byl­cach, że „mają wy­jąt­ko­wy ta­lent do roz­po­czy­na­nia wo­jen”, jest praw­dzi­wa? Lek­tu­ra książ­ki „Dzi­ka Eu­ro­pa. Bał­ka­ny w oczach za­chod­nich po­dróż­ni­ków” nie po­zo­sta­wia złu­dzeń. Et­no­log Bo­ži­dar Je­zer­nik za­uwa­żył, że na­wet w ję­zy­kach bał­kań­skich sło­wo „Bal­kan” szyb­ko sta­ło się sy­no­ni­mem bra­ku cy­wi­li­za­cji czy wręcz za­co­fa­nia. Czar­no­gór­cy to „nie­ustra­sze­ni wo­jow­ni­cy ogrom­nej po­stu­ry”. Nie za­wra­ca­li so­bie gło­wy ta­ki­mi ba­na­ła­mi, jak ży­cie do­mo­we, mi­łość czy seks, a to, co ich krę­ci­ło, to ze­msta, bo­ha­ter­stwo i śmierć.

Przy­czy­ny okru­cień­stwa wi­dzia­no w zwy­cza­jach ży­wie­nio­wych: „Kie­dy Bo­śniak wsta­je z łóż­ka, za­czy­na dzień szklan­ką śli­wo­wi­cy. Krót­ko przed lun­chem wy­pi­ja jesz­cze dwie i za­ką­sza je sło­dy­cza­mi. Aby uko­ić bo­le­sne pa­le­nie w żo­łąd­ku wy­wo­ła­ne pi­ciem, po­że­ra ce­bu­lę i sie­ka­ną rze­pę bez choć­by krom­ki chle­ba; po­tem je ohyd­ną ki­szo­ną ka­pu­stę i twar­dą su­szo­ną ja­gnię­ci­nę. Na­stęp­nie po­da­je się ob­fi­te por­cje zupy z fa­so­li, a po­si­łek koń­czy ko­lej­na śli­wo­wi­ca”. Nie dziw­my się za­tem, że przy tak wy­su­bli­mo­wa­nym menu nie po­zo­sta­je nic in­ne­go, jak chwy­cić za ma­cze­tę.

Sym­bo­licz­ny ko­niec Ju­go­sła­wii na­stą­pił 13 maja 1990 r., kie­dy Di­na­mo Za­grzeb po­dej­mo­wa­ło Crve­ną Zvez­dę Bel­grad. Chor­wa­ci i Ser­bo­wie jesz­cze nie z oko­pów, a z try­bun, uzbro­je­ni po zęby, ru­szy­li na sie­bie. Fani z Bel­gra­du z prze­wod­nim ha­słem: „Za­grzeb jest serb­ski”, a miej­sco­wi z kwa­sem sol­nym słu­żą­cym do sfor­so­wa­nia ogro­dzeń. Bi­lans walk: dzie­siąt­ki ran­nych i pił­ka­rze ewa­ku­owa­ni śmi­głow­ca­mi ze sta­dio­nu. Bo­ha­te­rem na­ro­do­wym Chor­wa­tów stał się „ko­pacz” (jak się oka­za­ło, nie tyl­ko pił­ki) Zvo­ni­mir Bo­ban, któ­ry wi­dząc, jak po­li­cjant pa­łu­je ki­bi­ca Di­na­ma, po­trak­to­wał funk­cjo­na­riu­sza z buta.

Bał­ka­ny – becz­ka pro­chu. Lont już wy­sta­wał. Na sta­dion Mak­si­mir przy­nie­sio­no za­pał­ki. Kil­ka mie­się­cy póź­niej ła­du­nek eks­plo­do­wał… Na tym me­czu po­ja­wił się Želj­ko Ra­žna­to­vić, le­piej zna­ny jako Ar­kan, ochra­nia­ją­cy oso­bi­ście tre­ne­ra Czer­wo­nej Gwiaz­dy. Ar­ka­na mo­że­my po­sta­wić w jed­nej alei „za­słu­żo­nych” zło­czyń­ców obok Slo­bo­da­na Mi­lo­še­vi­cia czy Ra­do­va­na Ka­ra­dži­cia. A w tej książ­ce wy­pa­da wspo­mnieć „serb­skie­go Ala Ca­po­ne” z uwa­gi na „za­słu­gi” na ni­wie ki­bi­cow­skiej. Pięć ty­się­cy jego lu­dzi było do­sko­na­le uzbro­jo­nych i re­we­la­cyj­nie opła­ca­nych z pie­nię­dzy po­cho­dzą­cych z gra­bie­ży. Kie­dy nie prze­le­wa­li krwi (m.in. ma­sa­kra pa­cjen­tów szpi­ta­la w Vu­ko­va­rze), re­ge­ne­ro­wa­li siły na le­wych pa­pie­rach w luk­su­so­wych ku­ror­tach ba­se­nu Mo­rza Śród­ziem­ne­go. Ar­kan miał skąd brać to­wa­rzy­stwo do wal­ki, gdyż przed wy­bu­chem woj­ny do­wo­dził bo­jów­ką chu­li­ga­nów Zvez­dy. Póź­niej sta­dio­no­wym za­dy­mia­rzom przy­szło wal­czyć o Wiel­ką Ser­bię.

Po woj­nie związ­ki Ar­ka­na ze spor­tem nie osła­bły. Trze­ba było gdzieś prać brud­ne pie­nią­dze, a naj­przy­jem­niej, je­śli moż­na się przy tym ba­wić w fut­bol. Gdy nie po­zwo­lo­no mu na za­kup Crve­nej Zvez­dy, ku­pił ko­sow­ski FK Pri­šti­na, prze­ga­nia­jąc z nie­go Al­bań­czy­ków, ale klu­bu nie do­pusz­czo­no do roz­gry­wek li­go­wych. Z ko­lei kie­dy na­był bel­gradz­ki klub osie­dlo­wy Obi­lić i zdo­był z nim mi­strzo­stwo, nie przy­pa­dło to zno­wu do gu­stu eu­ro­pej­skie­mu śro­do­wi­sku pił­kar­skie­mu. Zda­je się, że słusz­nie, gdyż pił­ka­rze dru­żyn prze­ciw­nych byli in­stru­owa­ni, co się z nimi sta­nie, jak strze­lą bram­kę, a sę­dzia­mi przed i po me­czu oso­bi­ście opie­ko­wa­li się lu­dzie Ar­ka­na – naj­czę­ściej chłop­cy z pla­cu bro­ni. Tego lu­do­bój­cy nie ma już wśród nas. Zo­stał za­strze­lo­ny praw­do­po­dob­nie przez służ­by spe­cjal­ne.

By le­piej zro­zu­mieć bał­kań­ski ko­cioł, prze­śledź­my jesz­cze obec­ną struk­tu­rę ki­bi­ców. Po ko­lei. Je­ste­śmy w Ser­bii – tu pra­wie wszyst­kie sym­pa­tie kie­ru­ją się do Bel­gra­du. To nie­kwe­stio­no­wa­na ki­bi­cow­ska sto­li­ca kra­ju, a po­tem dłu­go, dłu­go nic.

Jest więc w Bel­gra­dzie Crve­na Zvez­da, klub mi­li­cyj­ny z przy­dom­kiem Ci­ga­ni. Cy­ga­nie, gdyż daw­ny hymn tego klu­bu był uło­żo­ny na rom­ską nutę. Choć na sta­dio­nie wśród ki­bi­ców po­ja­wia­ły się w ko­lej­nych okre­sach róż­ne opcje po­li­tycz­ne z na­cjo­na­li­sta­mi na cze­le, to dla wie­lu więk­szym wro­giem niż Chor­wa­ci był lo­kal­ny serb­ski ry­wal Par­ti­zan – klub woj­sko­wy z przy­dom­kiem ki­bi­ców Gro­ba­ri. Po­noć nie dla­te­go, że od­sy­ła­ją swych prze­ciw­ni­ków w ręce rze­czo­nych gra­ba­rzy, ale z uwa­gi na czar­ne bar­wy, w ja­kich gra­li za­wod­ni­cy.

Trze­cia siła na Bał­ka­nach to Vo­jvo­di­na Nowy Sad. Nie­ła­two się tu ki­bi­cu­je, bo do Bel­gra­du jest za­le­d­wie 100 km, a do mia­sta po woj­nie przy­by­ły dzie­siąt­ki ty­się­cy uchodź­ców, któ­rzy w zna­ko­mi­tej więk­szo­ści ki­bi­co­wa­li, pew­nie nie zgad­nie­cie… Crve­nej Zvez­dzie lub Par­ti­za­no­wi.

W Chor­wa­cji war­to zo­ba­czyć der­by Di­na­mo Za­grzeb – Haj­duk Split. Pod ha­słem „Ko­cha­my Cię mamo, lecz nie bar­dziej niż Di­na­mo” pod­pi­su­je się wie­lu miesz­kań­ców nie tyl­ko sto­li­cy tego kra­ju. Miej­sce na chor­wac­kim ki­bi­cow­skim pu­dle zaj­mu­ją jesz­cze ki­bi­ce HNK Ri­je­ka, któ­rzy pod­czas der­bów wy­brze­ża z Haj­du­kiem ak­cen­to­wa­li swo­je po­cho­dze­nie: „Na­sze mat­ki się sta­ra­ły, dla­te­go nie je­ste­śmy osła­mi, lecz praw­dzi­wy­mi ludź­mi”.

W Bo­śni ki­bi­ce do­pin­gu­ją: Žel­je­zni­ča­ra Sa­ra­je­wo (naj­wię­cej fa­nów w ca­łym kra­ju), FK Sa­ra­je­wo (dzia­ła przy nim słyn­na gru­pa o wie­le mó­wią­cej na­zwie Hor­de Zla) i Sla­vi­ję Sa­ra­je­wo (wśród sym­pa­ty­ków głów­nie Ser­bo­wie).

W sto­li­cy Her­ce­go­wi­ny, Mo­sta­rze, gdzie bra­to­bój­czo tłu­kli się mię­dzy sobą Bo­śnia­cy z Chor­wa­ta­mi prze­ciw­ko Ser­bom, a po­tem Bo­śnia­cy z Chor­wa­ta­mi, mamy der­by po­mię­dzy bo­śniac­kim klu­bem FK Ve­lez Mo­star a chor­wac­kim HŠK Zrinj­ski Mo­star.

W Czar­no­gó­rze naj­wię­cej ki­bi­ców ma sto­łecz­na Bu­duć­nost Pod­go­ri­ca (daw­ny Ti­to­grad), któ­rej po­nadna­ro­do­wo ki­bi­cu­ją miej­sco­wi Czar­no­gó­rza­nie i Ser­bo­wie. Jej ki­bi­ce na­zy­wa­ją się Va­rva­ri, czy­li bar­ba­rzyń­cy. Tu łą­czy klub, bo gdy gra­ją dru­ży­ny na­ro­do­we, ki­bi­ce tego sa­me­go klu­bu do­pin­gu­ją róż­ne re­pre­zen­ta­cje!

Mo­zai­ka hi­sto­rycz­no-kul­tu­ro­wo-ki­bi­cow­ska by­łej Ju­go­sła­wii jest pro­sta jak ba­ra­nie rogi. A czy bę­dzie spo­koj­nie? W Ser­bii w cią­gu 8 ostat­nich lat w wy­ni­ku po­ty­czek me­czo­wych zgi­nę­ło 7 ki­bi­ców. Za­mknąć sta­dio­ny i roz­wią­zać ligę? Nie ma ta­kiej po­trze­by, oka­zja za­wsze się znaj­dzie. Na tur­nie­ju te­ni­sa ziem­ne­go Au­stra­lian Open Ser­bo­wie i Bo­śnia­cy, za­miast po­dzi­wiać wy­mia­nę pi­łek, wo­le­li wy­mie­niać się mię­dzy sobą bu­tel­ka­mi i krze­seł­ka­mi wy­rwa­ny­mi z try­bun.

BI­LET NA MECZ

Głów­nym atry­bu­tem bi­le­tu jest jego cena. W tej spra­wie za­brał głos Pa­weł Za­rzecz­ny w „Pol­ska The Ti­mes”, któ­ry nie wy­trzy­mał bia­do­leń ki­bi­ców Le­gii na cen­nik wi­do­wi­ska pił­kar­skie­go. Za­czął od przy­po­mnie­nia: „Czy wie­cie, że do dzi­siaj pa­mię­tam ceny bi­le­tów na Le­gię z roku 1969? Le­gia mia­ła wte­dy Dey­nę, Brych­cze­go, Ga­do­chę, Wład­ka Gro­tyń­skie­go, An­drze­ja Zyg­mun­ta, co to ła­mał nogi każ­de­mu (…). Wej­ściów­ka na »kry­tą« kosz­to­wa­ła aż 35 zło­tych. 35!!! A na »ży­let« aż 15. Nie było mnie stać”. Po­tem po­chwa­lił dro­ży­znę, co w na­szym spo­łe­czeń­stwie ja­wić się musi ni­czym szar­la­tań­stwo: „Je­że­li my się tego kie­dyś nie na­uczy­my, że za do­bry to­war trze­ba za­pła­cić, no to skąd weź­mie­my pie­niąż­ki na kup­no Mes­sie­go? Ro­oneya? Jak za­ła­twi­my Ligę Mi­strzów… i mi­strzów? My­śli­cie, że za dar­mo do nas przyj­dą, bo po­lu­bi­li Ząb­kow­ską? (…) Cho­dzę na me­cze Le­gii od czter­dzie­stu lat. I wiem, że tam musi być dro­go. Je­że­li ma być do­brze. A bę­dzie jesz­cze dro­żej. Pa­mię­taj, że z tych two­ich bi­le­tów ku­pi­my może kie­dyś Ro­oneya? A Mes­si? Po­my­śli­my. Jak dla mnie jest za chu­dy”.

Cen­nik po­zo­sta­wia zresz­tą dużo do ży­cze­nia nie tyl­ko w sto­li­cy. Je­den z sym­pa­ty­ków dol­no­ślą­skiej dru­ży­ny tak opi­sał swo­ją „sa­tys­fak­cję” ze sto­sun­ku ja­ko­ści do ceny: „Na drew­nia­ków ze Ślą­ska Wro­cław pła­cę 40 PLN i mam za to: fla­gę WKS-u za­kry­wa­ją­cą całą try­bu­nę i zero wi­docz­no­ści; sto­ją­cych ki­bo­li i 40 proc. wi­docz­no­ści, jak fla­ga zwi­nię­ta; prze­kleństw do wy­bo­ru i ko­lo­ru; deszcz za koł­nie­rzem, jak pada; brud­ne krze­seł­ka; ob­szcza­ne to­a­le­ty bez pa­pie­ru; pry­mi­tyw­ną małą ga­stro­no­mię; od cza­su do cza­su za­dy­my, więc dzie­cia­ków nie za­bie­ram. O grze nie wspo­mnę, bo nie ma o czym”.

Mal­kon­ten­tów nig­dy nie bra­ku­je, ale przy­najm­niej we Wro­cła­wiu co nie­co się zmie­ni­ło. Na lep­sze.

Przed der­ba­mi Kra­ko­wa czy­tel­ni­cy usłuż­nie do­nie­śli „Ga­ze­cie Wy­bor­czej: „W śro­dę rano wy­bra­łem się na sta­dion przy Rey­mon­ta. Sprze­daż bi­le­tów mia­ła się za­cząć o godz. 11, dla­te­go po­ja­wi­łem się dwie go­dzi­ny wcze­śniej. Kil­ka mi­nut po godz. 11 przed kasę dla sek­to­ra C za­je­cha­ło pięć sa­mo­cho­dów, z któ­rych wy­sko­czy­ło kil­ku­na­stu osił­ków. Eki­pa we­pchnę­ła się pod kasę, je­den z męż­czyzn stwier­dził, że od tej pory bi­le­ty ku­pu­ją tyl­ko oni i ewen­tu­al­nie ko­bie­ty z dzieć­mi. Rze­czy­wi­ście, kil­ka pań zdo­by­ło wej­ściów­ki. Resz­ta ki­bi­ców tyl­ko bez­sil­nie pa­trzy­ła, jak gru­pa kar­ków wy­ku­py­wa­ła po kil­ka sztuk bi­le­tów. Je­den z ko­lej­ko­wi­czów pró­bo­wał się sta­wiać, ale do­stał kil­ka cio­sów w twarz i w brzuch. Po kil­ku­dzie­się­ciu mi­nu­tach kasa zo­sta­ła za­mknię­ta. Pa­no­wie, któ­rzy je wy­ku­pi­li, od razu ofe­ro­wa­li wej­ściów­ki ku­pio­ne za 40 zł po 100 zł od sztu­ki. Wszyst­kie­mu przy­glą­da­ło się dwóch ochro­nia­rzy…”.

Po­wyż­sze zda­rze­nia mo­gły­by pro­wo­ko­wać nas do uty­ski­wań na nie­do­brych koni i pol­ski graj­do­łek, gdy­by nie fakt, że to nie nasz pa­tent (we­dług Zbi­gnie­wa Boń­ka ko­ni­ki to wło­ska spe­cjal­ność), no i że cza­sem są oni po pro­stu przy­dat­ni. Zwłasz­cza dla tu­ry­sty, któ­ry chce obej­rzeć mecz za gra­ni­cą, tam gdzie kas nie ma przy sta­dio­nach albo są za­mknię­te, a bi­le­ty ku­pu­je się w wy­zna­czo­nych punk­tach na mie­ście, do któ­rych nie­ła­two tra­fić. Czy więc ko­nik nie jest sen­sow­nym wy­na­laz­kiem dla czło­wie­ka cięż­kiej pra­cy, któ­re­go stać na­wet na droż­szy bi­let, tyl­ko mu cza­su brak na wy­sta­wa­nie w ko­lej­kach go­dzi­na­mi? Oczy­wi­ście mo­że­my z tym wal­czyć, tak jak przed igrzy­ska­mi olim­pij­ski­mi w Pe­ki­nie, gdzie ko­mu­ni­ści wy­ra­zi­li go­to­wość za­my­ka­nia ko­ni­ków w obo­zach pra­cy, acz i tam czar­ny ry­nek bi­le­to­wy kwitł w naj­lep­sze. Na­wet w Wiel­kiej Bry­ta­nii to wal­ka nie­zwy­kle trud­na. Prze­ko­na­li się o tym or­ga­ni­za­to­rzy Pu­cha­ru An­glii na We­mbley. Bi­le­ty na bój Chel­sea z Ever­to­nem „cho­dzi­ły po in­ter­ne­cie”, mimo że nie były jesz­cze ofi­cjal­nie wy­dru­ko­wa­ne…

BO­HURT

Po­ja­wi­ła się ostat­ni­mi cza­sy moda na in­sce­ni­za­cje bi­tew. Dzie­cia­ki mają fraj­dę, bo hi­sto­rii uczą się w spo­sób cie­kaw­szy niż zwy­cza­jo­we za­ku­wa­nie dat wo­jen pu­nic­kich z pod­ręcz­ni­ków. Mi­nu­sem ta­kich spę­dów jest to, że trze­ba póź­niej swo­je od­stać w kor­kach. Kie­row­cy mu­szą być męż­ni jak Ju­rand ze Spy­cho­wa i trzy­mać ner­wy na wo­dzy ni­czym Ja­gien­ka czy­ha­ją­ca na niedź­wie­dzia.

Jed­na z naj­słyn­niej­szych „po­wtó­rek z prze­szło­ści” roz­gry­wa się oczy­wi­ście na po­lach Grun­wal­du. A tzw. bo­hurt to nic in­ne­go jak śre­dnio­wiecz­na na­wa­lan­ka cał­kiem na se­rio, któ­ra od­by­wa­ła się w dzień po­prze­dza­ją­cy głów­ną im­pre­zę. Na pla­cu boju rę­ka­wi­ce rzu­ca­li so­bie Po­la­cy ze… wschod­nim są­sia­dem. W ra­mach re­wan­żu za cud nad Wi­słą czy za 17 wrze­śnia 1939 r.? Nie wie­my. Pro­blem po­le­gał na tym, że te star­cia w wer­sji hard­co­re jako żywo przy­po­mi­na­ły ustaw­ki chu­li­ga­nów. Tyle że w przy­łbi­cach, kol­czu­gach, ka­ra­ce­nach, szy­sza­kach, mi­siur­kach etc. A i mie­czów mie­li do­sta­tek. Nic dziw­ne­go, że krew try­ska­ła ni­czym w rzeź­ni, a byli i tacy, któ­rzy od­nie­śli rany kłu­te i szar­pa­ne. Wo­bec po­wyż­sze­go or­ga­ni­za­to­rzy, ma­jąc na uwa­dze do­bro bu­dże­tu pań­stwa („dar­mo­we” le­cze­nie, zwol­nie­nia L-4, ren­ty), za­bro­ni­li na­pa­rza­nia.

C

C2H5OH

Trze­ba wie­dzieć, kie­dy, gdzie, z kim i ile wy­pić. Czy ki­bi­ce sto­su­ją się do tej ży­cio­wej praw­dy? To za­le­ży jacy. Jesz­cze kil­ka lat temu w ki­bi­cow­skiej ga­zet­ce „Sta­dion” moż­na było zna­leźć na­stę­pu­ją­cą wska­zów­kę: „Nie chlej­cie za dużo al­ko­ho­lu – wy­jazd jest krót­ki i nie zdą­ży­cie wy­trzeź­wieć, a po­byt w sto­łecz­nej izbie nie na­le­ży do naj­przy­jem­niej­szych”. Pod­czas ostat­nie­go me­czu Po­la­ków na Ukra­inie ga­ze­ta „Spor­tyw­ka” do­no­si­ła: „Oko­wi­tą, któ­rą pol­scy ki­bi­ce mu­sie­li zde­po­no­wać przy służ­bo­wym wej­ściu, moż­na by­ło­by ura­czyć ba­ta­lion mi­li­cji”. By­wa­ły cza­sy, kie­dy wnie­sie­nie bu­tel­czy­ny na sta­dion sta­no­wi­ło nie lada wy­czyn. Ka­zik Sta­szew­ski wspo­mi­na: „To był pierw­szy mecz po wpro­wa­dze­niu sta­nu wo­jen­ne­go. W każ­dym sek­to­rze woj­sko. Sie­dzie­li w rzę­dach od góry do dołu i od pra­wej do le­wej, żeby ki­bi­ców po­dzie­lić na moż­li­wie małe grup­ki. W dro­dze na miej­sce prze­cho­dzi­ło się przez trzy kon­tro­le: na bram­ce, przed try­bu­ną, przed wej­ściem do sek­to­ra. Do tego wszę­dzie mi­li­cja z psa­mi. Kom­plet­ny Saj­gon. Jak ten ko­leś wniósł wód­kę, nie wiem do dzi­siaj, chy­ba w rę­ka­wie. Za­dzia­ła­li­śmy so­cjo­tech­ni­ką – nas skon­tro­lo­wa­li do­kład­nie, jego po­bież­nie. I jesz­cze że­śmy to wy­pi­li! Pod­czas kon­sump­cji mo­men­tal­nie zja­wił się ja­kiś taj­niak, gro­żąc wy­pro­wa­dze­niem ze sta­dio­nu. Ale Fu­zja miał gad­kę, za­ga­dał i es­bek dał nam spo­kój, a chy­ba na­wet się z nami na­pił”.

Bry­tyj­scy ki­bi­ce oku­pu­ją puby przed, po, a bywa, że i w trak­cie me­czu. Wy­pi­ja­ny tru­nek robi swo­je, stąd w ruch idą pię­ści i szkło. Taka to sa­lo­ono­wa za­dy­ma w daw­nym we­ster­no­wym sty­lu. A nasi „mi­ło­śni­cy moc­nych wra­żeń” nie piją. Chu­li­gan z krwi i ko­ści ma być czuj­ny, zwar­ty i go­to­wy do wal­ki. Je­śli cho­dzi o pły­ny, pre­fe­ro­wa­ny jest bar­dzo zdro­wy tryb ży­cia. Szef wy­dzia­łu pre­wen­cji jed­nej z ko­mend wo­je­wódz­kich mówi: „Zda­rza się, że za­trzy­mu­je­my ko­goś, pro­po­nu­je­my kawę, her­ba­tę, a on: tyl­ko wodę. Bo te­ina czy ko­fe­ina szko­dzi”.

I ma to swo­je od­zwier­cie­dle­nie w hi­sto­rii: po­tycz­ki wo­jen­ne a trun­ki. By­wa­ło okrut­nie. Już w VII wie­ku p.n.e. oku­pu­ją­cy Per­sję Scy­to­wie upi­li się, a na­stęp­nie zo­sta­li wy­bi­ci pod­czas uczty. Nie dzi­wi za­tem za­kaz wy­da­ny 2000 lat p.n.e., za­bra­nia­ją­cy pi­cia al­ko­ho­lu w ar­mii egip­skiej. W 1066 r. Sak­soń­czy­cy do­sta­li łup­nia od Nor­ma­nów, któ­rzy po­noć byli mniej pi­ja­ni. W każ­dym ra­zie tak się wy­da­je ba­da­czom dzie­jów, bo al­ko­ma­tów na­ten­czas nie uży­wa­no zbyt po­wszech­nie. Z ko­lei po bi­twie pod Grun­wal­dem nasi zna­leź­li wozy z becz­ka­mi peł­ny­mi wina, któ­re pol­ski król w oba­wie przed „nie­wy­daj­no­ścią” ar­mii ka­zał po­roz­bi­jać i opróż­nić. Już w wie­ku XX, a do­kład­niej w 1908 r., Mi­ko­łaj II wy­co­fał dar­mo­we przy­dzia­ły wód­ki dla woj­ska i za­rzą­dził pod­wyż­kę cen al­ko­ho­lu, zda­jąc so­bie spra­wę z tego, że ro­syj­ska ar­mia prze­gra­ła woj­nę z Ja­poń­czy­ka­mi, bo była wiecz­nie pi­ja­na. Przy­kła­dy moż­na by mno­żyć.

Zbli­ża się wiel­ki­mi kro­ka­mi Euro 2012 i na­le­ży od­po­wie­dzieć na py­ta­nie: czy na sta­dio­nach bę­dzie piwo, choć­by i sła­be? UEFA na­ci­ska­ła na na­sze wła­dze, ma­jąc w tym in­te­res fi­nan­so­wy w po­sta­ci bo­ga­te­go spon­so­ra. A my? Wła­dzuch­na po­cząt­ko­wo była na nie, o czym za­wia­da­mia­ła od­po­wied­nia usta­wa, ale ko­niec koń­ców Bro­ni­sław Ko­mo­row­ski pod­pi­sał usta­wę i moż­li­wość upi­ja­nia się pi­wem cień­ku­szem (ma mieć mniej niż 3,5 proc.). Naj­cie­kaw­sze, że Ogól­no­pol­ski Zwią­zek Sto­wa­rzy­szeń Ki­bi­ców też jest temu po­my­sło­wi prze­ciw­ny. Tak, tak, moi mili, oka­zu­je się, że ki­bi­ce (a przy­najm­niej ich re­pre­zen­tan­ci) nie chcą piwa na obiek­tach spor­to­wych! W cy­wi­li­zo­wa­nych kra­jach to nie pro­blem (na­wet na ba­se­nach), ale u nas… No cóż, za­miast na try­bu­nie za­chwy­cać się po­zio­mem me­czu, spo­ra część pu­bli­ki wy­bie­ra pod­no­sze­nie po­zio­mu eta­no­lu w or­ga­ni­zmie w sta­dio­no­wych za­ka­mar­kach.

CAL­CIO STO­RI­CO

Prze­no­si­my się do Flo­ren­cji. Tam mury mó­wią o po­tę­dze zna­nych in­try­gan­tów, ro­dzin­ki Me­dy­ce­uszy, a nie­koń­czą­ca się ko­lej­ka do Ga­le­rii Uf­fi­zich­świad­czy o tym, że w środ­ku nie na­tknie­my się na sztu­kę współ­cze­sną. Świę­tu­je się tam też dzień św. Jana Chrzci­cie­la, pa­tro­na mia­sta. Hucz­nie i na za­bój. Cal­cio Sto­ri­co z śre­dnio­wiecz­nym ro­do­wo­dem (re­gu­ły spi­sa­no w 1580 r.) eks­per­ci oce­nia­ją jako po­łą­cze­nie rug­by z wal­ka­mi MMA. Po­do­ba­ją wam się mi­gaw­ki te­le­wi­zyj­ne z ame­ry­kań­sko-ka­na­dyj­skie­go ho­ke­ja, gdzie znacz­nie cie­kaw­sza od krąż­ka w siat­ce jest młóc­ka mię­dzy za­wod­ni­ka­mi? W ta­kim ra­zie Cal­cio Sto­ri­co też się spodo­ba, tyl­ko jesz­cze bar­dziej. Waż­niej­sze od zdo­by­cia gola na Piaz­za San­ta Cro­ce jest… zro­bie­nie „kuku” prze­ciw­ni­ko­wi. Bywa znacz­nie cie­ka­wiej niż na Sta­dio Ar­te­mio Fran­chi, gdzie me­cze roz­gry­wa Fio­ren­ti­na. W wal­ce, w któ­rej ście­ra­ją się re­pre­zen­tan­ci dziel­nic mia­sta, pił­ka i sę­dzio­wie są tyl­ko zbęd­nym do­dat­kiem. Zda­rza się, że raj­co­wie miej­scy pró­bu­ją tego be­stial­stwa za­bro­nić, wpro­wa­dza­ją za­kaz, ale po ja­kimś cza­sie go od­wo­łu­ją, bo tra­dy­cja zo­bo­wią­zu­je. Je­den z za­wod­ni­ków opi­su­je swój udział w roz­gryw­kach: „Prze­sze­dłem pięt­na­sto­go­dzin­ną ope­ra­cję. W dło­ni nio­słem oko. Wy­bi­li mi wszyst­kie zęby”. Gra­tu­lu­je­my.

CHA­RY­TA­TYW­NIE

Ki­bi­ce nie są tacy strasz­ni, jak ich me­dia ma­lu­ją. Sami cza­sem przy­zna­ją, że nie są anioł­ka­mi, ale jak ro­bią coś po­ży­tecz­ne­go, to dzien­ni­karz z ku­la­wą nogą nie zaj­rzy, aby o tym na­pi­sać. A je­śli już na­wet przy­peł­znie i co nie­co na­pi­sze, to tekst znaj­dzie się gdzieś hen na da­le­kiej stro­nie, ro­biąc za za­pchaj­dziu­rę. Co praw­da, do Owsia­ka czy Ochoj­skiej jesz­cze da­le­ka dro­ga, ale ki­bic fi­lan­trop nie jest czymś nie­zwy­kłym.

Wy­mień­my tu kil­ka ki­bi­cow­skich po­my­słów:

• od­da­wa­nie krwi,

• ob­da­ro­wy­wa­nie dzie­ci w przed­szko­lach, ośrod­kach opie­kuń­czo- -wy­cho­waw­czych, szpi­ta­lach i ho­spi­cjach,

• po­ma­ga­nie w bu­do­wie wa­łów prze­ciw­po­wo­dzio­wych, zbie­ra­nie i roz­wo­że­nie da­rów po­szko­do­wa­nym,

• or­ga­ni­za­cja me­czów i tur­nie­jów po­łą­czo­nych ze zbie­ra­niem pie­nię­dzy na le­cze­nie cho­rych.

A oto naj­bar­dziej ory­gi­nal­ne po­my­sły:

• sza­li­kow­cy Po­lo­nii War­sza­wa ad­op­to­wa­li czar­ną ja­gu­arzy­cę Be­atę z war­szaw­skie­go zoo,

• Sto­wa­rzy­sze­nie Ki­bi­ców Le­gii War­sza­wa „Sek­cja Sym­pa­ty­ków” or­ga­ni­zu­je wy­jaz­dy na me­cze dla nie­peł­no­spraw­nych ki­bi­ców „eLki”,

• fani Le­cha ufun­do­wa­li czter­dzie­ści ty­się­cy ka­mi­ze­lek od­bla­sko­wych dla naj­młod­szych z my­ślą o bez­pie­czeń­stwie na dro­gach,

• ki­bi­ce Man­che­ste­ru Uni­ted zor­ga­ni­zo­wa­li zbiór­kę cie­płych okryć dla bez­dom­nych,

• sym­pa­ty­cy Ru­chu Cho­rzów w zi­mie roz­da­li dzie­ciom ty­siąc cza­pek,

• mi­ło­śni­cy cho­rzow­skich pił­ka­rzy zrze­sze­ni w fan­klu­bie „Nie­bie­skie Po­łu­dnie” po­ma­ga­ją uczniom w na­uce,

• zwo­len­ni­cy Fa­lu­ba­zu Zie­lo­na Góra zor­ga­ni­zo­wa­li Wi­gi­lię dla bez­dom­nych i po­trze­bu­ją­cych.