Joker. Część I: Pociąg do zmian - Marek Górecki - ebook

Joker. Część I: Pociąg do zmian ebook

Marek Górecki

0,0

Opis

Joker to satyryczno-filozoficzna opowieść o ludziach poddanych silnym wpływom grupy i tłamszących własne JA, byle tylko zdobyć dobrą pozycję w hierarchii. Wszystko się jednak zmienia, gdy pewnego dnia Organizacja nakazuje wszystkim udanie się w podróż niezwykłym POCIĄGIEM DO ZMIAN. Uczestnicy wyprawy niespodziewanie odkrywają w sobie cechy, o których wcześniej nie mieli pojęcia.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 241

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




© Copyright by Marek Górecki 2010

ISBN 978-83-7564-248-3

Wydawnictwo My Bookwww.mybook.pl

Publikacja chroniona prawem autorskim.

Zabrania się jej kopiowania, publicznego udostępniania w Internecie oraz odsprzedaży bez zgody Wydawcy.

Konwersja do formatu EPUB: Virtualo Sp. z o.o.virtualo.eu

Motto

Nie szukajcie podobieństw do rzeczywistości, rzeczywistość przerasta wyobraźnię.

PO TORACH

Organizacja miała pewne problemy i zaczęła się już ocierać o samorozwiązanie. Na gwałt poszukiwano pomysłów, które mogłyby pomóc utrzymać stery osobom chcącym na siłę je utrzymać (ze względu na stanowisko, dochody itp.). Jakoś tak przez „drobną nieuwagę” zapomniano o ludziach zależnych od ich decyzji, zapomniano, także przez „przypadek”, o naprawie Organizacji, którą, jak mówili, pojmują jako dobro nadrzędne. No cóż, drobiazg taki. Wymyślono więc na jednym ze spotkań coś, co pozwoli utrzymać ster, nim ktoś spoza zaufanego grona będzie chciał go przejąć. Zastosowano znany już w starożytności sposób zastępujący ludziom chleb: postanowiono dać pracownikom igrzyska, no może nie w sensie dosłownym, ale miało to być coś odwracającego ich uwagę od rzeczy istotnych. Taką formą okołooigrzyskową było poproszenie (czytaj: nakaz) pracowników o porzucenie wszystkiego, co stare, i wskoczenie na tory wiodące ku zmianom. Oczywiście, miały to być zmiany na lepsze, ale tak naprawdę nie wiadomo, kogo one miały dotyczyć, ponieważ, jak zwykle, nie mówiono do głów, lecz ponad nimi. Cóż, taki urok władzy. Obawiając się, że część ludzi może porzucić Organizację tuż przed igrzyskami, by nie dać się kolejny raz wpuścić w maliny, postanowiono puścić kontrolowaną plotkę. Nie ustalono dokładnie jej treści, ale miała ona zawierać informacje, z których ludzie powinni wyciągnąć wniosek, że trzymających ster nie będzie na igrzyskach. Oczywiście, była to tylko plotka – przecież ONI i tak będą, by mieć oko na wszystko. Odpowiednio dobrane przebranie – zmiana skóry sprawi, że maluczcy nie będą mogli rozpoznać sterujących.

W dwa tygodnie po puszczeniu plotki i wzroście w Organizacji nadziei na lepsze ogłoszono, że zostawiamy stare i w sensie dosłownym wskakujemy na tory zmian. Powiezie nas tam pojazd o dużo mówiącej nazwie „POCIĄG DO ZMIAN”. Dlatego też wszyscy jutro mają zgłosić się na dworcu kolejowym, gdzie na bocznym torze stoi nasz zarezerwowany pociąg specjalny. Nazajutrz, mimo wielu obaw, prawie wszyscy przybyli na dworzec, i to jeszcze przed czasem. Jako ostatni przydreptał lekko zawiany Jaskiniowiec Przemysław. Wiele oczu patrzyło na niego z pewnym politowaniem. On, jak zwykle, swym szczerym, może jeszcze wczorajszym uśmiechem, grzecznie przywitał wszystkich, dodając skinięcie głową i krótkie „się macie, naiwniacy”. Na te słowa Sztywniacy poczuli się urażeni, Obojętnym było to obojętne, Luzacy przykleili uśmiech, a Pozostali nie zwrócili na to uwagi. To małe zamieszanie zatrzymało na chwilę wiele osób walczących z innymi na łokcie w celu zajęcia najlepszego miejsca przed zamkniętymi jeszcze drzwiami pociągu. Zapewne ich walka trwałaby jeszcze długo, gdyby nie to, że pomiędzy ludziska a pociąg weszło, a właściwie wdarło się dwóch konduktorów. Ich mundury pachniały jeszcze nowością i… tak jakby nie pasowały do nich, a może oni nie pasowali do tych mundurków. Trudno powiedzieć, kto albo co, do kogo lub czego nie pasowało, coś jednak było nie tak.

– Szanowne panie i nie mniej szanowni panowie – zaczął wyższy konduktor – proszę się nie pchać, ponieważ dla nikogo nie braknie miejsca, a prawie wszyscy będą mogli wygodnie usiąść.

– Mało tego, wszyscy będą mieli miejsce przy oknie – dodał ten drugi, trochę niższy.

– Ale jaja, pociąg będzie jechał wszerz! – ze śmiechem rzucił Jaskiniowiec.

– Jest jeszcze inny powód – z nieco ironicznym uśmiechem zaczął mówić ten wyższy. – Otóż wylosowaliśmy, to znaczy wylosowaliście, wróć, wylosowano wam miejsca, więc każdy będzie miał swój fotel. Kolejną istotną uwagą jest fakt, że drzwi wejściowe są tylko jedne, więc proszę spokojnie i zdyscyplinowanie wchodzić do środka.

– Jak to „jedne”? – zdziwiona zapytała Ruda. – Przecież widzę kilka wagonów i ileś tam drzwi rozsuwanych.

– Widzi pani coś, co jest drzwiami, ale one tak naprawdę nie istnieją. Ten pociąg ma tylko jeden długi wagon z jednymi prawdziwymi drzwiami, a pozostałe są tylko namalowane. To taki miły zabieg marketingowy, dający wam złudzenie wejścia i wielu wyjść.

Gdzieś z tyłu odezwał się Głos:

– Ja chciałem zadać tylko jedno pytanie w kwestii bezpieczeństwa. Jeżeli ten pociąg składa się tylko z jednego długiego wagonu, to jak on, a my z nim będziemy się zachowywać na zakrętach?

Nieco zaskoczony tym technicznym pytaniem drugi konduktor, który wydawał się lekko „oślizgły”, nie zastanawiając się, rzucił:

– Nasz pociąg nigdy nie będzie musiał zakręcać. On wiezie nas prosto do celu, którym jest zmiana na lepsze. Nie przewidujemy żadnych zakrętów!

Było to bzdurne wytłumaczenie oparte na pobożnym życzeniu wynikającym z braku określonej wiedzy technicznej i braku spojrzenia dalej niż bilet NBP. Głos miał zadać jeszcze jedno pytanie uzupełniające, stwierdził jednak, iż z samorodnymi fachowcami nie ma potrzeby dyskutować o rozbiciu jądra atomu, no, może najwyżej o jąder rozbiciu. Dlatego machnął ręką i zapytał o ubezpieczenie podróżnych, jednak to pytanie zostało zignorowane, a w uniesionych w górę oczach konduktorów można było odczytać: WIELKI BRAT CZUWA. Chwilę ciszy wykorzystała Monika Calineczka, zwana Rudaskiem, i zapytała konduktorów:

– Czy my się może przypadkiem nie znamy? Czy nie poznaliśmy się na jakimś zjeździe jakiejś organizacji, której jesteście, panowie, członkami? Mam wrażenie, jakbym znała… tych czło…

Jaskiniowiec chciał wejść w pytanie Calineczki, ale gwałtowna czkawka nie pozwoliła mu na to. Po głębokim oddechu rzucił jednak:

– „Człowieków” albo „członków”!

Wszyscy gruchnęli śmiechem i można było spodziewać się czerwieni wstydu na policzkach Rudaski. Ona jednak nie złapała nawet bladego odcienia tegoż koloru. Poczerwienieli natomiast konduktorzy, równocześnie zaciskając ząbki. Jak to zwykle u Calineczki bywa, zadała jedno ze swych podstawowych „mądrych pytań”, co spowodowało również (jak zwykle) skutek inny od zamierzonego. Zawsze dziwiło to niektórych ludzi, bo przecież wykształcona kobieta, a czasem jak coś palnie, to prawie jak blondynka z dowcipów. Wszyscy zaczęli się dokładniej przyglądać konduktorom, a właściwie ich twarzom nic niemówiącym, ale… No właśnie, to „ale”. Niektórzy zadawali sobie pytania mające wzbudzić sensację, aby było o czym plotkować w trakcie podróży. Skąd ona ich może znać, przecież twarzy w nocy nie widać? Twarzy może i nie, a głos…? No właśnie, te ich głosy, do licha, te głosy nie dawały podróżnym spokoju. Teraz dopiero uświadomili sobie, że te głosy skądś znają, ale skąd, skąd to znajome brzmienie, pytali siebie w myślach. Z zamyślenia wyrwał ich huk nisko przelatującego samolotu, ciągnącego z tyłu ogromny transparent „LECIMY DO ZMIAN NA LEPSZE”. Wszystkie głowy zwróciły się do góry, by ujrzeć to zjawisko, a podziw dla niego w oczach wszystkich przerodził się w zwątpienie, którego materializacją były zawiane słowa Jaskiniowca:

– No, oni zapieprzają, a my się będziemy posuwać…

– A panu to tylko jedno w głowie – zauważyła Nawiedzona Bogumiła.

– A wie pani, że nawet jestem zadowolony z tego pociągu. Po wczorajszej imprezie lot samolotem miałby na mnie niekorzystny wpływ. Tam nie posiadają tak wielkich worków, jakie mógłbym dzisiaj napełnić.

– Świnia – wyrzuciła obrażona Nawiedzona.

Dobrze rozwijająca się wymiana zdań zapewne trwałaby jeszcze chwilę, gdyby nie miękki świst powietrza wydobywający się z otwieranych drzwi, jedynych drzwi. Wszyscy ruszyli i poszły w ruch łokcie, kolanka oraz piersi. Ktoś pisnął, ktoś zaklął, a ktoś inny się poprzytulał. Można rzec – norma. W przedziale, jedynym przedziale, na początku, jak w kosmosie, zapanował chaos. Każdy chciał usiąść z przodu, ale nic z tego – na każdym fotelu przyklejone było nazwisko osoby, która to miejsce „wylosowała”. Po krótkim poszukiwaniu swego miejsca i posadzeniu na nim swoich czterech liter większość odetchnęła i zaczęły się różne rozmowy szeleszczące szeptem. Drzwi zamknęły się i nasz pociąg ruszył w nieznane, przez niektórych nazwane „lepszym jutrem” (czyżby echo PRL-u?).

Nagle świst, nagle gwizd. Wagonem szarpnęło… Pociąg ruszył i powoli, powoli zaczął przyspieszać, a wszyscy cieszyli się, chociaż po niektórych widać było coś w rodzaju niepewności. Na twarzach wielu mężczyzn malowało się pytanie: „Czy dobrze zrobiłem, że wsiadłem do tego pociągu?”. W odróżnieniu od nich kobiety zastanawiały się, czy dobrze zrobiły, wsiadając do tego pociągu. Ale co tam – pociąg do przodu sobie jedzie, a za oknami przesuwają się krajobrazy – wizje jak wielkie reklamy nakazujące się cieszyć. I wszyscy chyba się cieszą, chyba. Pociąg osiągnął już stałą prędkość, z którą poruszał się od pewnego czasu. Miarowy stukot kół jak wahadło zegara odmierzał upływający czas… Tak toto, tak toto pędzi po szynach maszyna zziajana… Stukot jak miarowa muzyka tam-tamów jednych uśpiła, innych zaś wprowadziła w trans, w wyniku czego zaczęli wygłaszać teksty o zabarwieniu wiernopoddańczym, wychwalając swoich zwierzchników. W powietrzu unosił się lekki peerelowski zapach atmosfery zebrań podstawowej organizacji partyjnej. Patrząc na tę groteskę, dopiero teraz dało się zauważyć, na czym polegało to „losowanie”, jak zostały rozlokowane poszczególne „grupy pracownicze” układane według stopnia poddaństwa i zależności. Na samym przedzie znajdowała się tak zwana Grupa Interesowna (nie mylić z „interesującą”!), trzymająca mniejsze lub większe sterki, dalej zajmowali miejsca Lizaki z brązowymi nosami, a w okolicach środka rozłożyli się Związani, zajmujący się utrzymaniem wpływów. Za nimi była mała grupka Listonoszy donoszących wiadomości, a na samym końcu byli Różni. Ta ostatnia grupa była miksturą Luzaków, Podpadniętych, Nienależących, Bezklapkowców Ocznych oraz Prometeuszów. O tej ostatniej grupie można by rzec: margines totalny.

Nie wiadomo dokładnie, w którym momencie zaczęło się coś, czego nie zauważono w całej tej euforii jazdy, albo jak niektórzy twierdzili – w chaosie, ale to coś nie dawało spokoju poszczególnym pasażerom. W różnych miejscach wagonu dało się słyszeć pojedyncze głosy zwracające uwagę na powolne, prawie niezauważalne, zmniejszanie się prędkości pociągu. Oczywiście Lizaki nazwali to bredniami, a dla udowodnienia tego postanowili poprosić o opinię specjalistę i znawcę wszechrzeczy, czyli konduktora.

– Szanowne panie i panowie zaczął uprzejmie „nasz kasownik” – nie ma powodów, by nie wierzyć w nasz pociąg. Ja przecież rozdaję karty, przepraszam, to znaczy chciałem powiedzieć: bilety, więc wiem dokładnie, na jaką jazdę.

– Tak, tak, kolega mówi prawdę – dodał drugi, bratnia dusza – osobiście przeliczyłem wpływy, dlatego z całą odpowiedzialnością mogę stwierdzić, że nie ma najmniejszych podstaw do obaw i na pewno będzie nam dobrze.

– Kogo ma pan na myśli, mówiąc: „będzie nam dobrze”? – zapytał Głos, a w jego oczach pojawił się błysk ironii.

Głos, jak to miał w zwyczaju, zadał pytanie i czekał na odpowiedź, którą nie tylko on chciał usłyszeć. Właściwie on odpowiedź znał, ale miał nadzieję na przypadkową szczerość, w myśl zasady, że jak pytany się pomyli, to powie prawdę. Niestety, odpowiedzi się nie doczekał, ponieważ Lizaki chórem wykrzyknęli:

– To przecież o nas wszystkich chodzi!

Głos pokiwał głową i ponownie ogarnęły go wątpliwości, kogo oni mają na myśli, mówiąc: „nas wszystkich”.

– Synku – zwrócił się do Głosa starszy pan – to jest tak jak z wyborami: każda partia obiecuje, że będzie dobrze, i nie należy jej podejrzewać o kłamstwo, a wręcz przeciwnie! Należy uwierzyć jej liderom, bo naprawdę nie kłamią, no, może nie mówią całej prawdy, ale prawdą jest, gdy mówią, iż nam wszystkim będzie dobrze. Tylko, synku, musisz zwrócić uwagę na jedną rzecz – otóż słowo „nam” zawsze zawęża się do pewnej mniejszej lub większej grupy wiernych (nie należy mylić ich z wierzącymi). Dopiero po czasie możesz powiedzieć: „Tak, mieli rację, IM jest dobrze”.

Głos popatrzył na starszego pana, pokiwał głową, usiadł spokojnie i spojrzał za okno, by jeszcze raz ocenić malejącą prędkość pociągu. Starał się przypomnieć sobie, jak szybko jeszcze niedawno przesuwały się za oknem reklamy, drzewa, słupy, lasy itp. Trudno było to ocenić, odnosząc się do kreski widnokręgu, ponieważ przesuwał się (jak zwykle) leniwie, prawie tak wolno, jak opada angielska mgła. Patrząc na płynące blisko okien ogromne tablice reklamowe, Głos zauważył coś zastanawiającego. W czasie gdy pociąg poruszał się bardzo szybko, na tablicach można było odczytać tylko fragment hasła. Ten fragment to słowo „DOBRZE”; cała reszta zamazywała się w oczach, co prawdopodobnie było wynikiem dużej prędkości. Sam zasugerował sobie treść hasła, które mogło brzmieć: „NASZ POCIĄG DO ZMIAN ZAWIEZIE CIĘ TAM, GDZIE JEST DOBRZE!”. Patrząc teraz, nie dostrzegał całego hasła, widział jednak jego większy fragment: „… MOŻE BĘDZIE DOBRZE”. I to właśnie wzmocniło jego podejrzenie o zmniejszającej się prędkości pociągu. Chciał podzielić się swoim spostrzeżeniem z innymi i nawet wstał, by powiedzieć to bardzo głośno, gdy w tym samym czasie, jakby czytając w jego myślach, uspakajająco zaczął konduktor:

– Po tych torach jechał już niejeden pociąg i z tego, co mi wiadomo, każdy z nich dowiózł wszystkich do stacji końcowej LEPSZE JUTRO.

– No, ja codziennie mówię, że jutro rzucam palenie, i ciągle mam to jutro, i nadal lekceważę sobie doktorów i konduktorów – niby bez związku rzucił Jaskiniowiec.

Konduktor chciał mu coś odrzucić, pobić przekleństwem ciężkim jak oś łącząca koła pociągu. Prawdopodobnie zrozumiał aluzję. Jego wyuczona kultura nie pozwalała jednak na takie zachowanie, gdyż mogłaby opaść maska skrywająca jego prawdziwą naturę. Spokojnie więc powiedział:

– Panie Jaskiniowiec, nazywam się Jacek Kołdun i studiowałem w Akademii Stratosferycznych Tendencji Rozwoju, gdzie zdobywałem wiedzę, dlatego wiem, jak postępować z takimi ludźmi jak pan i panu podobni.

– Współpracujemy od pewnego czasu i mogę potwierdzić, że mój kolega jest dobry w tym, co robi (równie dobry jak ja). Zapomniałem się na początku przedstawić, za co przepraszam, więc zrobię to teraz. Nazywam się Remigiusz Galareta i znam się na wszystkim – dodał drugi konduktor.

– Amen – dorzucił na zakończenie Jaskiniowiec.

Po tej krótkiej autoprezentacji konduktorów i podsumowaniu

Jaskiniowca duża, przednia część pasażerów poczuła się lepiej. Słowa wypowiedziane przez konduktorów napawały ich optymizmem. Skoro mówią, że są doświadczeni, wykształceni i znają się na wszystkim, to nie zostaje nic innego, jak tylko zdać się na ich nieomylność. Patrząc na to z końca wagonu, można było zauważyć stopniowaną wielkość zadowolenia: im bliżej przodu, tym zadowolenie było większe. Ludzie siedzący dalej – jak to określił Jaskiniowiec, dalej od koryta – nie popadali w euforię. Dlaczego tak się działo, nikt nie wiedział, a może nikt wiedzieć nie chciał. Prawdopodobnie ci, których to powinno interesować, byli zbyt zajęci coraz intensywniejszym nabrązowianiem swoich nosów, a maluczcy uznali swój los za złą karmę, licząc jednocześnie na jej odwrócenie w przyszłym życiu i ewentualny rewanż na różnych odcieniach brązu. Pociąg jechał sobie dalej, naciskając systematycznie podkłady kolejowe, które na zasadzie przerzucania obciążeń niżej, wywierały nacisk na sól ziemi czarnej. A ziemia, jak to ziemia: stękała, ale przyjmowała na siebie ciężar żelastwa wypełnionego wielkimi nadziejami, chaosem, ironią, jak również normalnością, ciepłym spojrzeniem i słowem. Mieszanina taka była jak nitrogliceryna mogąca eksplodować przy najmniejszym niekontrolowanym wstrząsie. A biedna ziemia czekała, czekała i myślała, w którym momencie to pieprznie. Pociąg teraz poruszał się lekko z górki i po prostej, a największe obawy ziemia miała przed zakrętami i podjazdem pod górkę, gdzie mogły się zacząć trudności. Koła spokojnie wystukiwały kolejne sekundy wstecznego odliczania, co pozwoliło Bezklapkowcom Ocznym zwrócić uwagę na ścisły związek czasowy zachodzący pomiędzy tym stukaniem, a szybkością przesuwania się obrazu za oknem. Ich myśli jak elektrony krążyły wokół jądra zmian, próbując dotrzeć do wnętrza wypełnionego zlepkiem ruchów pozornych z chaotycznymi. Dotrzeć, zrozumieć i uporządkować – to kierunek, w którym zmierzały ich myśli. Czasami to zamyślenie przerywali Luzacy, zadając pytania z pogranicza logiki i laikatu technicznego w sposób pozwalający na chwilę oderwania i śmiechu, a jednocześnie otwierający kolejne szuflady w szafach poszukiwania.

– Panowie, to już nie są jaja, naprawdę coś się dzieje – odezwał się Jacek Obojętny – a zresztą wisi mi to.

– Tak, tak, to już nie te jaja i mnie też już wisi – dołożył, jak zwykle, swoją filozofię Jaskiniowiec.

Ten właśnie komentarz, a nie spostrzeżenie Obojętnego, zwrócił uwagę wszystkich na zauważalne zwalnianie pociągu. Dostrzegli to nawet Lizaki. Nie mówili ani słowa, lecz w ich oczach widać było duże pytajniki skierowane w stronę Interesownych, którzy z kolei próbowali to zrozumieć i wykorzystać zaistniałą sytuację do odpowiedniego ustawienia się przy mięsie interesu, powoli trącącego już padliną. W ich mniemaniu nie miało to żadnego znaczenia, gdyż dla nich kwestia: padlina czy nie padlina, nie była ważna – ważne, że mięso. Pecunia non olet!!! Patrzący na ich twarze dostrzegli wyuczoną minę obrazującą wielkie skupienie i frasunek nad losem pasażerów wierzących jeszcze w ich możliwości rozwiązywania wszelkich problemów. Niestety, z sekundy na sekundę ich ściśnięte, zamyślone brwi przyjmowały pozycję unoszenia się nad oczami, z których wyzierała pustka. W całym przedziale zapanowała cisza będąca pytaniem „i co dalej?”. Nawet stukot zwalniających kół dostosował się, wybijając rytm: i co dalej, i co dalej, i co dalej, i co dalej… Co pewien czas kołowo-szynowy rytm przykrywały paniczno-żałosne westchnienia wydobywające się ze ściśniętych gardeł niektórych pań i jak fale tsunami uderzały o błony uszu pozostałych pasażerów, wywołując grzmot potężnego wodospadu niepewności. Tylko Jaskiniowiec nic nie odczuwał, ponieważ znajdował się w stanie pomiędzy trzeźwieniem a początkiem kaca, więc huczało mu w głowie tak potężnie, jakby był zamknięty w metalowej beczce, w którą uderzano ciężkim młotem. Nagle poruszył się i wyrzucił bez związku:

– Jakem Jaskiniowiec senior, nie pozwolę na żadne zwolnienie! Będę wilczył, to jest walczył, kiepował, pikietował i… i coś jeszcze. Stanę na czole albo na czele – tutaj bardzo głęboko mu się odbiło – no chyba, że dostanę stanowisko starszego biletera, a może bulteriera.

Po tej wypowiedzi wyciągnął piersióweczkę, pociągnął głęboko i tak mocno, aż metalowe jej ścianki zetknęły się w kilku miejscach.

– Cham – stwierdziła młoda Niemcowa.

– Może i cham, proszę pani, ale jeśli wejść między wiersze, to, proszę pani, on powiedział więcej, niż sam by chciał – zauważył Głos. – Stanowisko starszego biletera pozwala na częste obcowanie z Naczelnikami Stacji, a nawet z Głównym Rozdającym! Pozwala również rządzić sprzedającymi i kupującymi bilety oraz czerpać przyjemność z terenów zielonych dworca. Jest pani jeszcze zbyt młoda i nie wie pani, że wszystko i wszystkich można…

– Wiem, wiem – przerwał Głosowi najbardziej zorientowany Interesowny. – Wiem, dlaczego nasz pociąg zwalnia. Przyczyną jest tutaj zbyt rzadki prąd płynący w trakcji!

– Rzadki, czyli taki specjalny dla nas? – spytała Jasnowłosa.

– Nie o tym myślę. Rzadki, czyli przeciwny do gęstego, i właśnie dlatego nasz pociąg zwalnia.

– A może wsiedliśmy do złego pociągu? – zapytał spokojne Głos.

– No, co też pan opowiada?! – lekko oburzona powiedziała pani Maria Widelec. – Z mojego doświadczenia wynika coś wręcz przeciwnego: pociąg został wybrany po przeanalizowaniu setek papierów, doświadczeń innych, a także analiz zachowań społecznych i ekonomicznych na rynku pracy, co dobitnie wykazuje w tabelarycznym ujęciu problemu, że tendencje zwalniające przyspieszenie są równe tendencjom przyspieszającym zwolnienie.

Obudziło to Jaskiniowca, który bardzo spokojnie rzekł:

– Dobrze powiedziane, ale i tak nie wiem, o co chodzi.

Dyskusja nad rzadkością prądu i słusznym wyborem pociągu trwała jeszcze kilkanaście minut, w czasie których odpowiednie grupy zajmowały stanowiska. Zapewne trwałaby ona bardzo długo, gdyby nie została przerwana przez pisk otwieranych drzwi dzielących nasz przedział od gabinetu sterującego pociągiem. W drzwiach ukazali się konduktorzy z przyklejonym do twarzy uśmiechem, mówiącym: „Spoko, panujemy nad wszystkim i nie ma potrzeby panikować”. Jednak w kącikach zmarszczonych oczu dało się zauważyć lekki niepokój. Jednemu z konduktorów nawet nieznacznie wyprostowały się włosy.

Konduktorzy, będący wcześniej za drzwiami, dobrze słyszeli o niepokojach panujących w przedziale, czuli nawet wdzięczność do jednego z Interesownych za teorię rzadkości prądu. Nie zastanawiali się nawet, czy jest ona słuszna. Ważne było skierowanie myśli i dyskusji pasażerów na boczne tory, dzięki czemu zyskiwano czas oraz możliwość odwrócenia uwagi od siebie i szukania winnych gdzie indziej. Mniej istotne było rozwiązanie problemu, tak samo jak mało ważny był i sam problem. Jacek Kołdun podrapał się kilkakrotnie po głowie, wznosząc jednocześnie wzrok do sufitu. Robił wrażenie, jakby czegoś tam szukał, a może myślał tak intensywnie, a może robił tylko takie wrażenie. Prawdopodobnie tylko on wiedział, czego tam szukał… W powietrzu wisiało oczekiwanie pulsujące pytaniem: „i co dalej?”. Ciszę przerwał jeden z najbardziej znanych Lizaków, powszechnie znany jako Miki:

– A może zatrzymamy się na stacji Nowe Możliwości?

– Nie ma na to czasu – odpowiedzieli razem konduktorzy.

– A może wsiedliśmy nie do tego pociągu? – ponownie zapytał Głos.

To ostatnie pytanie zostało niby-zlekceważone przez konduktorów. Intensywnie zastanawiali się nad tym, jak nie zasiać w głowach innych ziarna namysłu nad głębokim sensem tego pytania.

– Myślę, że teoria z rzadkim prądem jest prawdziwa – zaczął Kołdun, drapiąc się intensywnie pod nosem – i podejrzewam tutaj celowe działanie Narodowego Kolejnictwa Prywatnego.

– Całkowicie z tym się zgadzam – dodał Galareta – dlatego też musimy podjąć działania zmierzające do dostosowania obciążeń pociągu do gęstości prądu. Proponuję zastosować system próżniowy, którego kolejne kroki przedstawiają się następująco:

Krok pierwszy – należy pójść do miejsca wypróżnień, zwanego inaczej ubikacją.

Krok drugi – należy zjeść zapasy jedzenia zabrane ze sobą.

Krok trzeci – należy wyrzucić za okno pojemniki, w których znajdowało się jedzenie.

Krok czwarty – w możliwie najkrótszym czasie należy powtórzyć krok pierwszy.

Pasażerowie spojrzeli na siebie, mocno zdziwieni tą propozycją restrukturyzacji własnych żołądków. Niektórzy zaczęli się głośno śmiać z tego sposobu, a najgłośniejszym śmiechem popisał się Jaś Hopkins, należący do Bezklapkowców Ocznych. Jaś, przełamując śmiech, zapytał:

– A jakie pan widzi w tym korzyści techniczne bądź ekonomiczne?

– Rzadki prąd nie wystarcza na jego zagęszczenie w turbinach, dlatego musimy zmniejszyć ciężar tego, co turbina napędza i ciągnie. To aspekt techniczny – odpowiedział Galareta. – Natomiast rozpatrując aspekt ekonomiczny, stwierdzam, że poprzez obniżenie swojego ciężaru pozwolimy rzadkiemu prądowi na mniejsze zużycie swojej siły i zapotrzebowania. Nie bez znaczenia jest tutaj także spojrzenie ekologiczne, bo dzięki wypróżnieniom nawozimy ziemię, wzbogacając ją o naturalne składniki, a tym samym minimalizujemy pompowanie do matki ziemi sztucznych nawozów opartych na chemii.

– Ależ pan palnął bzdurę – powiedział twardo Jaś. – Przeliczyłem na laptopie, o ile kilogramów zmniejszy się nasza waga przy zastosowaniu pana rozwiązania, i wie pan, co mi wyszło? Nasz wspólny ciężar zmniejszy się o 110,569 kg śmierdzącej wagi w czasie pięciu godzin. Jest to mniej więcej tyle, ile waży jakiś element. Mogę więc powiedzieć, iż pieprzy pan farmazony, delikatnie rzecz ujmując.

W obronie Galarety chciał stanąć Kołdun i w tym też celu wysunął się do przodu, otworzywszy jednocześnie usta. Nie pozwolił na to jednak Jaś:

– Niech pan się nawet nie odzywa, ponieważ pan też wcale nie zna zagadnień technicznych, a panów ekonomiczna wiedza umiejscowiona jest w latach siedemdziesiątych ubiegłego stulecia. I jeszcze jedno panom powiem, że nie czas na lizanie i pozorowanie działań, ponieważ sytuacja robi się poważna lub, jak panowie wolą: gówniana.

Konduktorów zalała krew, zęby wydawały groźne zgrzyty, oczy rzucały błyskawice, a z ust wydobywały się bezdźwięczne przekleństwa.

– O, w mordę! – zaczął podniesionym i zdziwionym głosem

Głos. – To nie tylko pociąg, ale i konduktorzy są do dupy! A co na to wszystko prowadzący to żelastwo?

Po tym stwierdzeniu w tyłach wagonu wybuchł śmiech tych wszystkich, którzy nie należeli do grup z przodu wagonu. Kołdun chwycił pod rękę Galaretę i pospiesznie wyszli z naszego jedynego przedziału, udając się do gabinetu sterowniczego, przypuszczalnie w celu naradzenia się nad dalszymi kolejami zmian. Nazwanie tak konduktorów, a właściwie porównanie ich do dupy, stało się chwilowym refrenem powtarzanym nawet przez tych z przodu. Zaczynała u nich kiełkować myśl – podejrzenie o małej ich znajomości zagadnień związanych z pociągiem do zmian. Tylko Widelec nie wiedziała, jak się ustawić, czuła się rozerwana jak ta żaba, która nie wiedziała, czy iść do pięknych, czy do inteligentnych. Oparta o drzwi gabinetu sterowniczego, podzieliła się z innymi swoimi rozterkami:

– Nie znam się na technice, a na ekonomii troszeczkę, ale w swojej kartotece mam wagę każdego pasażera i gdybym wprowadziła cogodzinne ważenie, można by zapanować nad ciężarem każdego osobnika. Co pan o tym sądzi? – zapytała Marka Wieżę.

– Wie pani, ja się na tym zbytnio nie znam, wiem tylko, że wagę zawsze można zrzucić… na przykład z czwartego piętra.

– Wie pani co – spokojnie zaczęła nikomu nieznana kobieta – można by wprowadzić system czterozmianowego kontrolowanego podskakiwania. Bo widzi pani, w trakcie podskakiwania przez jakiś czas nie obciążamy pociągu i gdyby tak zliczyć te wszystkie chwile, to nasz pojazd w określonych wartościach czasowych miałby mniejsze obciążenie rozkładające się równomiernie na każdy centymetr kwadratowy powierzchni podłogi pociągu. W obliczeniach należy uwzględnić zaburzający ruch powietrza wpływający na różnice w jego naciskach w zależności od wagi podskakującego, która jest wprost proporcjonalna do wagi jego stanowiska. Jednakże ten element można zminimalizować, otwierając okna – wtedy ciśnienie powietrza wywołane podskakiwaniem zostanie wypchnięte na zewnątrz, co oczywiście w minimalnym zakresie wpłynie na wahania pociągu i zwiększenie tarcia. Jednostki są wprawdzie małe, ale istotne z punktu widzenia matematyki nawarstwiania się czasowego ruchu pozornego. Jak pani uważa, czy moja propozycja może być zastosowana?

Widelec słuchała z otwartymi ustami, próbując nadążyć i zrozumieć logikę tego wywodu i występujących w nim zależności. Niestety, jej możliwości pojmowania zaczęły i skończyły się równocześnie na systemie czterozmianowym. Jej opadła szczęka nie pozwalała na żaden ruch i wypowiedzenie jakiegokolwiek słowa. Jedyne, co udało się zrobić, to wprawić w drgania struny głosowe, uzyskując poziom bełkotu określającego coś… coś… coś… nie wiadomo właściwie co. Obserwujący ją odnieśli wrażenie, że ten bełkot oznaczał „tak, rozumiem”. Inni odebrali te dźwięki jako coś wręcz przeciwnego, jednakże najciekawszą teorię wysnuł Kobziarz Innocenty. Określił on Widelec jako osobę mającą wielkie zadatki na polityka, ponieważ dźwięki przez nią wydane należy traktować jako odpowiedź sprytną, neutralną i bezpieczną, czyli polityczną. W zależności od zdarzeń, które w dalszym czasie nastąpią, nikt nie zarzuci jej kłamstwa w sensie: zrozumiałam – nie zrozumiałam, ponieważ wydając neutralne dźwięki, nie poruszyła głową na tak lub na nie. Można powiedzieć, że miała głowę na karku. Wszystko w tym pociągu jest filmowane i może stanowić kiedyś materiał dowodowy w czasie poszukiwania tak zwanych haków, więc zachowanie pani Widelec staje się bardziej zrozumiałe. Wspomnienie o filmowaniu pozwoliło Głosowi na stwierdzenie:

– Czyli Wielki Brat lub Bratowa czuwa. Szanowne panie, jesteśmy filmowani – dodał już o wiele głośniej.

Słowa o filmowaniu wprowadziły wielki popłoch wśród płci pięknej, która natychmiast wyciągnęła lusterka i z lubością zaczęła się w nich przeglądać, poszukując marzeń, utwierdzając się jednocześnie w idealnym pięknie swego odbicia. Faceci natomiast kompletnie zlekceważyli to ogłoszenie. Zbyt zajęci byli spektaklem zbiorowego lustrowania się kobiet. Delektowali się tym wdzięczeniem pań do małych zwierciadełek. Te grymasy, miny, wybrzuszanie i ściskanie warg górnych, smarowanie ich różnymi kolorami i smakami pomadek, to poprawianie czerni rzęs i brwi, wyrywanie zbędnych włosków i poprawianie włosów na głowie, było niesamowitym spektaklem. Jedna z pań filmowaniem, widać, była bardzo przestraszona, gdyż natychmiast po lustrowaniu wyciągnęła maszynkę do golenia i na sucho jęła golić sobie pachy. Największą jednak sensacją, godną Oskara, był pan robiący sobie delikatny makijaż, ćwicząc jednocześnie ruchy pośladków, brzucha i innych swoich części, czyli członków. Tych ruchów, a widać to było w oczach, pozazdrościły mu nawet niektóre z pań. A może to nie była zazdrość, lecz pożądanie? Całe to przedstawienie wzbudziło u Nawiedzonej obrzydzenie graniczące wręcz z samobiczowaniem, ale i ona spryskała się jakimiś perfumami, tak ciężkimi, że siedzący obok Janusz Byk natychmiast zasnął. Jakże mroczne musiały być jego marzenia senne… W powietrzu ograniczonym ścianami przedziału unosiła się kakofonia zapachów od ciężkiej konwalii, poprzez podróbki oryginałów, a także oryginały najbardziej reklamowanych perfum, a na pocie skończywszy. Nikt nie zwracał na to uwagi, być może zmysł powonienia został wyłączony przez wyżej stojący bodziec podniecenia związanego z podglądaniem przez Wielkiego lub Wielką. Obserwując panie, a właściwie ich zachowanie, można było odnieść wrażenie, że to raczej jest Wielki, przecież dla Wielkiej nie mizdrzyłyby się tak bardzo. Chociaż…

K. A. C.

Najmniej zainteresowani tym całym zamieszaniem byli dwaj pracownicy zaliczani do tak zwanego marginesu pracowniczego, czego nie należy mylić z marginesem społecznym, ponieważ podstawowym wykładnikiem określającym margines pracowniczy był niski poziom skurwysyństwa we krwi, objawiający się brakiem umiejętności lizania, donoszenia itp. Jednym z tych pracowników był młody chłopak po szkole zawodowej, a drugim facet, który dawno temu zrobił doktorat. Rozmawiali o różnych sprawach, mniej lub bardziej ważnych, które ten starszy tłumaczył młodszemu. Młody chłonął słowa Doktora i starał się jak najwięcej zapamiętać z tych interpretacji rzeczywistości. Pamiętał, jak ojciec mówił o czytaniu między wierszami, co było normą w poprzednim systemie, czytaniu w poszukiwaniu prawdy. Doktor był w wieku jego ojca, a więc i on musiał posiadać tę umiejętność, a dodatkowo był człowiekiem wykształconym, oczytanym i podobnie jak on należał do marginesu pracowniczego. Młodemu pochlebiało, że rozmawia z nim taki człowiek. Był tym nawet trochę zdziwiony, bo przecież większość takich ludzi gardzi plebsem.

– A zastanawiałeś się, Młody, nad tym, co będziesz w życiu robił? – zapytał Doktor.

– Tak właściwie to sam nie wiem, co chciałbym robić, kim chciałbym zostać. Mam jeszcze trochę czasu – odpowiedział spokojnie Młody.

– Nigdy nie wiesz, ile czasu ci jeszcze zostało.

– E tam, mam dopiero dwadzieścia lat. Dużo jeszcze życia przede mną. A pan, będąc w moim wieku, wiedział już, co chce ze sobą zrobić?

– Chyba nie. Pamiętam tylko, że chciałem, by coś po mnie zostało.

– No widzi pan, w tym wieku chce się tylko korzystać z dorosłości oraz pieniążków wydawanych na przyjemności. No wie pan, imprezy, dziewczyny…

– Masz chyba rację – młodość ma swoje prawa, ale nie należy tak całkowicie odsuwać myślenia o jutrze. Z drugiej jednak strony, patrząc na to wszystko, co wokół się dzieje…

– Mój tata mówił, że teraz jest tak jak dawniej i na trzeźwo nie da się tego zrozumieć.

– W gruncie rzeczy – zaśmiał się Doktor – podobieństwo jest, i to duże!

– A może byśmy się czegoś napili? – zapytał Młody.

– Ale tu nie ma wagonu restauracyjnego… – ze smutkiem stwierdził Doktor.

– To nic, ja mam buteleczkę wódki i jeśli pan nie wzgardzi…

– Cóż, kieliszek lub dwa na poprawę krążenia zawsze można skonsumować.

– Czemu mówi pan „skonsumować”, a nie „wypić”?