Jedwab i porcelana, tom 3. Czerwony ptak - Dawid Juraszek - ebook

Jedwab i porcelana, tom 3. Czerwony ptak ebook

Dawid Juraszek

4,0

Opis

Powieść drogi – drogi wiodącej przez labirynty przeznaczenia i przypadku, przez mroczne tajemnice ludzi i bóstw, przez obce krainy rodem z mitów i annałów, przez zakamarki skrywanych namiętności i rwących się do urzeczywistnienia marzeń. Powieść orientalna – orientalna nie tylko w treści, ale i w formie.

[code]O Chinach nikt jeszcze w Polsce tak nie pisał. Cesarstwo Środka to miejsce, gdzie ścierają się siły ludzkie i moce nadprzyrodzone, gdzie niebezpieczeństwo nigdy nie jest daleko, a przygoda zawsze zaskakuje. Pośród bitewnego zgiełku, upiornych nawiedzeń i cielesnych pokus bakałarz Xiao Long zmaga się z własnymi demonami i samym sobą. „Jedwab i porcelana” to opowieść o Chinach i Chińczykach, opowieść jak ze snu – snu, z którego trudno się otrząsnąć.[/code]

Jej bohatera, pisarza sądowego Xiao Longa, czytelnicy mieli okazję poznać już w 2009 roku dzięki wydanej przez Fabrykę Słów powieści „Biały Tygrys”. Teraz prezentujemy ciąg dalszy, dotąd niepublikowany. Trzecia zupełnie nowa część przedstawia jeszcze bardziej niezwykłe przygody bakałarza, zmagania z losem, przeznaczeniem, istotami z tego i nie z tego świata.

W trzecim tomie sagi, pod tytułem „Czerwony ptak”, na bakałarza znowu czyhają groźne siły, a droga wiedzie go w obce mu strony. Czekają także na niego nowi ludzi, nowe wyzwania oraz pokusy, które wystawią Xiao Longa na kolejne próby, z którymi tak strasznie nie chce mu się mierzyć.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 260

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (6 ocen)
3
0
3
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




DAWID JURASZEK

JEDWAB I PORCELANA

Tom III

CZERWONY PTAK

Oficyna wydawnicza RW2010 Poznań 2014

Redakcja i korekta zespół RW2010

Redakcja techniczna zespół RW2010

Copyright © Dawid Juraszek 2014

Okładka Copyright © Mateo

Copyright © for the Polish edition by RW2010, 2014

e-wydanie I

ISBN 978-83-7949-025-7

Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie całości albo fragmentu – z wyjątkiem cytatów w artykułach i recenzjach – możliwe jest tylko za zgodą wydawcy.

Aby powstała ta książka, nie wycięto ani jednego drzewa.

Oficyna wydawnicza RW2010

Dział handlowy: [email protected]

Zapraszamy do naszego serwisu: www.rw2010.pl

Rozdział I

w którym koniec zwyczajnego dnia przynosi początek niezwyczajnych wypadków.

– Xiuxiu!

Dziewczyna zignorowała wołanie ojca. Leżąc na długich, wyblakłych bambusach tratewki, z podbródkiem wspartym na dłoniach, patrzyła na zachód, gdzie w rozmigotaną toń zapadał właśnie już prawie nieoślepiający okrąg słońca. Pożegnalne światło złociło wieczorną szarość pól ryżowych, ciągnących się jak okiem sięgnąć po obu stronach Długiej Rzeki. Całą okolicę, ujętą w dwa zaborczo zakrzywione łańcuchy wzgórz, porżniętych pasmami nocnego cienia, blask zmieniał w olbrzymie jezioro.

– Xiuxiu!! Gdzieś znowu polazła...

Jeszcze chwilę, pomyślała Xiuxiu, chłonąc oczyma ostatnie blaski tonącego w wąskim prześwicie słońca. Tylko kilka żagli pstrzyło nieskazitelnie naturalną scenerię wieczoru. Z drugiej strony, w dół nurtu, rzekę orały całe flotylle dżonek, ale tu, bliżej Przełomu Trykających się Baranów, gdzie oba łańcuchy wzgórz zbliżały się groźnie do siebie, nurt był zbyt wartki i zdradliwy.

– Xiuxiu!!! Utopiła się czy co! Jeśli w tej chwili...

Słońce posłało ostatni rozpaczliwy błysk i zniknęło, utonąwszy między stromymi ścianami przełomu. Kilka rozciągniętych obłoków kapało jeszcze lotnym złotem, ale nie starczało go już, by ożywić omroczniałe przestwory podtopionych pól. W powietrzu zadrżał chłód.

– Jestem!

Tratwa zachybotała, gdy dziewczyna przeskoczyła na pokład dżonki. Ojciec miał na twarzy wyraz surowej dezaprobaty, musiał jednak dostać lepsze niż zwykle pieniądze od gospodarza pola, bo nie zrugał córki, tylko ruchem głowy wskazał jej burtę z trzcinowymi klatkami. Wiedziała, co robić.

Robiła to samo co wieczór od lat.

– Lalalalalei! – zaśpiewała głosem czystym jak woda spływająca ze świętych gór i sięgnęła po bębenek. Łagodne dźwięki popłynęły ku polom ryżowym, przyzywając na nocleg strudzone po całym dniu pracy kaczki. Już wkrótce chmara pstrych ptaków jęła sunąć przez ciemną toń ku dżonce. Po sposobie, w jaki płynęły, Xiuxiu od razu dostrzegła, że były najedzone. Gospodarz musiał mieć solidnie zachwaszczone pole, pomyślała.

Ojciec ruszył wzdłuż szeregu klatek, spuszczając na płyciznę bambusowe mostki. Wnet pierwsze kaczki jęły gramolić się po pochyłościach do swych nocnych schronień. W miarę, jak przybywało ich coraz więcej, kwakanie i bicie skrzydłami donośniało. Rejwach wyciągnął na pokład Shaoshao, starszego brata Xiuxiu. Ziewając, patrzył tępo, jak ptactwo przepycha się do klatek. Dostąpił już zaszczytu jeżdżenia z ojcem po wioskach, żeby układać się z gospodarzami, i od zaganiania kaczek z pól wolał bardziej męskie zajęcia.

– Shaoshao, drzwiczki!

Ojciec uznał najwidoczniej, że wyrośnięcie z chłopaka na młodego mężczyznę nie uprawnia do lenistwa, zwłaszcza gdy brak rąk do pracy. Shaoshao skrzywił się, ale posłusznie chwycił za sznury i wprawnie nimi manewrując, jął zamykać drzwiczki wypełnionych klatek.

Większość ptaków już przypłynęła. Nadciągały jeszcze pomniejsze grupki, ale nie śpiesząc się, jak gdyby nie zależało im na noclegu w bezpiecznych pieleszach dżonki. Zawsze jakieś ptaki zostawały na rzece, nie uszczuplało to jednak całego stada, bo przy każdym zwoływaniu z pól przyłączały się doń sieroty po innych gromadach. Do ojca należała decyzja, kiedy uznać, że nie warto już czekać na maruderów.

Ale ten wieczór miał być inny.

Niedaleko dwa tuziny, a może nawet więcej kaczek nie rozpraszało się ani nie sunęło ku dżonce. W zamian uformowały nieregularny krąg i skubały jakiś ciemny kształt unoszący się na wodzie. Okolicę we władanie brała już pomroka, uniemożliwiając dojrzenie, co zatrzymało ptaki. Jedno dało się rzec na pewno: było ich zbyt dużo, by pozostawić je pośród pól.

– Niech to lis porwie – warknął ojciec i zdecydowanym, wprawiającym pokład w kołysanie krokiem ruszył ku przycumowanej do burty tratewce. Po chwili ku opornemu stadku ruszył smukły cień. Plusk żerdzi zagłuszył rozemocjonowane kwakanie. Wytężając wzrok, Xiuxiu dojrzała, że ojciec wyciąga z wody coś ciężkiego i opornego. Kiedy zawrócił, płynął wolniej, a żerdź nie pluskała raźno jak przedtem. Za to kaczki już bez ociągania zmierzały ku klatkom.

Dopiero kiedy tratewka podpłynęła pod samą dżonkę, Xiuxiu rozpoznała ładunek.

Był to człowiek.

Kolejny trup do pochowania, pomyślała bez większego zdziwienia. Ojciec często – zbyt często – opowiadał dzieciom, jak to kiedyś o mało co nie zginął, wciągnięty pod wodę przez ducha niepogrzebanego topielca. Opowieść dawno straciła walory fabularne, ale skutek odniosła. Dziś Xiuxiu wiedziała doskonale, że każdego napotkanego na rzece topielca trzeba pochować lub spalić na brzegu, bo inaczej duch będzie się mścił. Przygotowała się już więc duchowo na dodatkowe zadanie do wykonania nazajutrz. A może nawet dzisiaj, jeśli ojciec uzna, że nie wolno czekać...

– Pomóżcie – mruknął ojciec, cumując tratwę, a widząc nierozumiejące spojrzenia dzieci, wykrzywił usta. – Następny żywy, ale mocno poobijany.

Shaoshao podbiegł do burty i chwyciwszy człowieka za ramiona, pomógł ostrożnie wyciągnąć go na pokład. Xiuxiu także podeszła, ale patrzyła tylko, jak niedoszły topielec spoczywa na deskach, ociekając wodą. Był to młody mężczyzna w przewiązanym pasem chałacie nieokreślonego koloru, bez czepca, o rozpuszczonych przez nurt włosach. Czoło szpeciła mu blizna, spod bezprzytomnej obojętności na podsiniałej twarzy przezierał zastygły ból.

– Tutaj.

Ojciec kiwnął głową w bok, Shaoshao posłusznie przeciągnął bezwładny mokry kloc pod zadaszenie obok masztu, chroniące od deszczu i słońca. Cała trójka stała przez chwilę w milczeniu, patrząc na kłopotliwy połów. Odratowany mężczyzna oddychał słabo, lecz regularnie. Wyglądało na to, że jeśli nie zachoruje od kąpieli w zimnych odmętach Długiej Rzeki, wyżyje.

– Wysadzimy go na brzeg? – spytał wreszcie Shaoshao, wytrącony ze stanu znudzenia. – Można by popłynąć jutro do...

– Nie – uciął ojciec. – Przyda nam się do roboty.

Xiuxiu z trudem powstrzymała westchnienie ulgi. Odkąd ciąża matki uniemożliwiła jej ciężką pracę na pokładzie, córka nie miała już tyle co dawniej czasu na rozmyślanie o niebieskich longanach. Jeśli nieznajomy wyręczy ją w...

– A jak nie będzie chciał?

Ojciec spojrzał na Shaoshao przez tężejący mrok.

– To wróci tam, skąd przybył – prychnął i skinął na syna. Schwyciwszy ciało za ręce i nogi, ruszyli pod dach.

Xiuxiu otworzyła im drzwi do izby mieszkalnej. W ciepłym zaduchu i trzepotliwym świetle lampek łojowych, pośród zgromadzonego w bezładzie rodzinnego dobytku, leżała Weiwei, matka Xiuxiu i Shaoshao, a wkrótce trzeciego dziecka swego męża, Yina. Rodzina Shi znów miała liczyć pięć osób. Znów, bo pierworodny, Hua, zmarł w Roku Tygrysa na rozognienie trzewi.

Ciężarna z trudem podniosła głowę z maty i spojrzała na wchodzących. Twarz miała zmęczoną i senną, usta blade. Milczała. Od kilku tygodni coś ją trapiło, ale ciąża nie wydawała się zagrożona – na sprowadzenie lekarza było wciąż zbyt wcześnie. I zbyt biednie.

– Tutaj – mruknął Yin, wskazując synowi ciemny kąt. – Przebierz go w coś suchego. Gdy się jutro ocknie, będzie pod twoją opieką. Ja nie mam czasu.

Xiuxiu dojrzała na twarzy Shaoshao niezadowolenie. Chłopak nie śmiał jednak protestować, tylko bez słowa zaczął wykonywać polecenie ojca.

– Ty idź robić kolację. – Yin zajął się teraz córką. Skinęła posłusznie głową, gdy wtem pochylony nad nieprzytomnym mężczyzną Shaoshao wyprostował się strzeliście.

– Ojcze, spójrz!

W półmroku zalśniła srebrna spirala.

– On miał w pasie takie coś!

Yin bez zwłoki wyrwał Shaoshao z ręki błyszczący przedmiot.

– To miecz, ale czemu taki... – mruczał, wymachując giętką klingą, która nagle zesztywniała z jękliwym dźwiękiem. – O!

Dłuższą chwilę przyglądał się orężowi, a potem skinął wolną ręką na rozczarowanego syna.

– Dawaj ten pas... Kogośmy w rzece znaleźli, proszę, proszę... – mruczał. – To będzie w mieście sporo warte... – Napatrzywszy się, ujrzał kątem oka, że syn czeka nie wiedzieć na co. – Co jest, wracaj do roboty! Ty też! – ponaglił stojącą równie bezczynnie Xiuxiu.

Kiedy rozczarowane dzieci zaczęły wykonywać polecenia, Yin jeszcze raz dokładnie obejrzał miecz. Trochę czasu zajęły mu manipulacje mające na celu przywrócenie klingi do giętkiego stanu. Wreszcie, naciskając niezgrabnie ostrze dłonią, zdołał zrealizować zamiar. Schował zdradziecką broń do pasa, a ten zapiął sobie pod chałatem. Potem podszedł do żony. Ciemne plamy oczodołów jeszcze bardziej pociemniały w wybladłej twarzy, gdy podniosła wzrok. Nachylił się i spojrzał w jej niezdrowo błyszczące oczy.

– Taki tam, niedotopiony – wyjaśnił. – Wydobrzeje, popracuje parę tygodni i się go odwiezie na brzeg. A jak nie wydobrzeje, to się go ładnie pochowa. Po śmierci nie będzie miał powodu na nikim się mścić.

Kobieta uśmiechnęła się blado.

Niebawem Xiuxiu wyszła na pokład. Ostatnie wieczorne zorze spełzły już w nicość w ślad za słońcem, ale niebo nie zdążyło na dobre się zmroczyć, nim rozświeciły je gwiazdy. Poniżej, w objęciach wzgórz, odcinających się matową czernią od obsypanego srebrem nieba, błyszczały złote punkciki chat i statków. W dole rzeki, na północnym brzegu, jarzyło się większe ich skupisko – miasteczko Jiangcheng.

Xiuxiu, ileż można czekać!

To nie ojciec – choć głos był łudząco podobny – tylko wyobraźnia dziewczyny ostrzegła ją, że zbyt długo już traci czas na jałowe rozglądanie się po okolicy, zamiast robić to, co do niej należy. Być może zajęty czym innym Yin wcale by tak prędko nie zawołał, ale Xiuxiu już instynktownie kojarzyła podziwianie widoków z naglącymi krzykami. Nie zwlekając dłużej, zdjęła z wierzchu zadaszenia ususzone na słońcu długiego dnia ryby i wróciła pod pokład, zostawiając za plecami niedosięgłe przestworza nocy.

Jeśli chcecie się dowiedzieć, co i jak z niedoszłym topielcem, przeczytajcie kolejny rozdział!

Rozdział II

o trudach stawiania pierwszych kroków na nowo...

Nie, ciemność miał nie tylko pod powiekami. Mrugał, czuł, że to robi, lecz ciemność była wszędzie wokół.

Czy się przestraszył?

Nie, po prostu przyjął ten fakt do wiadomości. Dłuższą chwilę toczył oczyma, szukając choćby najmniejszego źródła światła. Gdy nie znalazł, sięgnął po kolejny zmysł.

W ciemności nie był sam. Słyszał nieopodal oddechy kilku osób. Ilu i jakich, tego dowiedział się nieprędko. Wsłuchawszy się uważnie, rozpoznał w końcu cztery odmienne oddechy, w tym jeden należący do bardzo młodej osoby, a inny do kogoś chorego. W tle rozlegał się jednostajny, cichy, lecz potężny szum. Po dłuższym czasie doszedł do wniosku, że to nie woda w uszach.

Teraz skupił się na własnym ciele. Czuł się słaby, było mu niewygodnie i źle. Pod czaszką pulsował tępy ucisk, w płucach bolało przy głębszym oddechu, nogi miał jak ze słomy. Pokręcił stopami – ruszały się wolno jak owinięte szczelnie bandażem. Próbował unieść ramię, ale opadło drżące i rozbolałe. O mało nie syknął. Tylko w bezruchu ból stawał się znośny.

Szorstki dotyk materii okrywającego go ubioru dał mu znać, że ma na sobie cudze – i gorsze – ubranie. Zmarszczył nos; przenikająca je woń należała do innego człowieka. Ale było suche i ciepłe, a on czuł, jak dojmujący ziąb niechętnie, lecz nieodwołalnie wycofuje się w głąb steranego ciała.

Gdzie się znajdował?

Dopiero teraz wyczuł słabe kołysanie. W tej samej chwili w oko wpadł mu z boku okruch światła. Odwrócił głowę, ignorując bolesne tętnienie w skroniach, i wytężył wzrok.

Zrazu nie dojrzał w ciemności nic – a potem mignęła ta sama iskierka. I znów znikła. A potem znów mignęła.

Gwiazda.

Widoczna przez okienną kratownicę.

Na statku.

Rozproszone dotąd myśli ustawiły się w szeregu jak żołnierze na rozkaz. W spowitym mrokiem mózgu wszystko znalazło się naraz na swoim miejscu. Ujrzał wyraźnie niczym w dziennym świetle, w jaki sposób znalazł się w wodzie, skąd najpewniej odratowali go mieszkańcy statku, na którym teraz przebywał.

Zamknął oczy, a potem otworzył je szerzej i wpatrzył się w migoczącą za oknem gwiazdę.

Żył. Ciało miał obolałe, umysł skołatany, ale żył. Kiedy leciał przerażony w dół, ku mrocznej topieli, wiedział, że nie ma odwrotu, że Smocza Rzeka pochłonie go łapczywie i wypluje tylko nędzne szczątki. Kiedy uderzenie w sunącą czerń przeszyło go mdlącym bólem i wycisnęło z płuc powietrze, wiedział, że nurt nie pozwoli mu wypłynąć. Kiedy wirował w obcym żywiole, nie poznając, gdzie góra, gdzie dół, czując, że jego ręce i nogi na próżno młócą zimną kipiel, wiedział, że mylił się, sądząc, iż zgaśnie niczym zdmuchnięta świeca. Kiedy wreszcie wydostał głowę z pienistych rozkrętów i zaczerpnął łyk palącego powietrza, wiedział, że ożywiona już w chwili skoku nadzieja umrze wnet po raz drugi – i ostatni. Potem była tylko ciemność, nieskończenie krótka, którą dopiero teraz wypełniły dźwięki, zapachy i ruch.

A więc jednak przeżył. Choć nie miał prawa.

Ale dlaczego w ogóle skoczył?

Zmrużył oczy, jak gdyby mogło mu to pozwolić zajrzeć dalej w głąb siebie. Znikąd przypłynęło wspomnienie rozpaczy, która pchnęła go na krawędź... mostu?

– Skoczyłem z mostu – wyszeptał bezgłośnie.

Powinien być wdzięczny losowi – jeśli to był los – że ten nie usłuchał rozpaczy, która pchnęła go na krawędź. Że w zamian spełnił nagłą i wszechogarniającą nadzieję, która obudziła się w straceńcu, ledwo ten puścił liny i runął w dół, w mrok, w niebyt.

Zadrżał. Na jeden moment wróciło doń tamto uczucie, dziki zamęt sprzecznych wrażeń, przenikliwa świadomość, że nie ma już powrotu, i przerażające przekonanie, że poza tą jedną, ostatnią, mylną decyzją wszystko inne można zmienić. Następne – sądził wtedy, że ostatnie, najostatniejsze – chwile wypełniło mu zdumienie, że to dzieje się naprawdę, strach, że dzieje się tak okropnie, i nadzieja, że skoro wciąż się dzieje, to może przestać. Nadzieja walcząca o lepsze z wiedzą, że z czegoś takiego nie można ujść z życiem.

A jednak.

Nie był panem swego losu.

Gdyby nim był, gniłby teraz gdzieś w szuwarach, połamany, skubany przez ryby, toczony przez robactwo. Ale żył i był cały – przynajmniej na tyle, na ile mógł to ocenić, leżąc i prawie się nie ruszając.

Zagryzł zęby. Tak, żałował jak niczego w życiu, że porwany bezdenną bezsiłą wstąpił na tamten most, chcąc wszystko skończyć raz na zawsze. Ale pamiętał, wiedział, rozumiał, dlaczego chciał skończyć.

Właśnie po to, by stać się panem swego losu.

A jednak siły, przed którymi chciał uciec, okazały się silniejsze.

Zawsze miał ogromny szacunek dla samobójców. Któż nie miał? Ale samobójstwo samobójstwu nierówne. Przypomniał sobie Pinga, który powiesił się na bramie wszetecznego notabla Suna. Tamten nieszczęśliwy człowiek osiągnął swój cel, skutecznie dążył do sprawiedliwości, tak na tym, jak na tamtym świecie. Jego dostojny skon zwrócił uwagę ludzi na dziejące się tuż pod ich nosami straszliwe zło, a jego groźny duch wymierzył zbrodniarzowi surową karę. To miało sens, to było godne szacunku i pamięci.

Ale on? Jego próba targnięcia się na życie nie była odważnym czynem, tylko krzykiem rozpaczy – a może raczej jękiem zmęczenia. Nie była dążeniem do czegokolwiek, tylko ucieczką od wszystkiego.

I dokąd?

Był tylko nędznym bakałarzem, podrzędnym pisarczykiem, młodzieńcem bez większych osiągnięć ani znaczącej pozycji. Nie zakończył życia dla szczytnego celu – wymierzenia sprawiedliwości, okazania wierności, wypełnienia obowiązku. Nikt nie spali na jego pogrzebie papierowych pieniędzy, domostwa, orszaku konnego. Wszystko to sprawiało, że po śmierci nie mógł liczyć na dobrą posadę w niebiańskiej administracji. Ba, na żadną. Byłby nikim – pozbawionym znaczenia, celu, wartości duchem bez szansy na zaświatowe szczęście.

A gdyby wrócił?...

Przecież wrócił, dokładnie tam, skąd chciał tak licho uciec.

Ale teraz mógł przynajmniej odkreślić pędzelkiem tamto życie.

Iskierka za oknem przestała mrugać; w zamian do środka jęła się wlewać lepka szarość przedświtu. Leżąc, patrzył, jak z nocy stopniowo budzi się wnętrze pomieszczenia. A wraz z nim mieszkańcy.

Pierwszy wstał mężczyzna. Wysoka sylwetka sięgnęła głową sufitu, a potem pochyliła się. Z płożącej się na podłodze pomroki podniosła się kolejna postać, należąca chyba do młodzieńca, zapewne syna. Skrzypnęły drzwi, do wnętrza wdarła się nowa fala szarości. Wyszli obaj; wkrótce ciszę brzasku zburzyło kwakanie kaczek, plusk i szum. Na ten dźwięk z maty podniosła się młoda dziewczyna i nieoczekiwanie podeszła do leżącego. Zdążył zamknąć oczy, nim znalazła się zbyt blisko. Stała chwilę cicho, a potem jęła krzątać się po pomieszczeniu. Tylko jedna osoba, ta oddychająca z wysileniem, spała nadal. Rozpoczynał się dzień.

Czym go wypełnić?

Bakałarz poczuł naraz przemożną senność. Nie wiedział, jak długo po skoku był nieprzytomny; dość, że nieświadomość to nie to samo, co sen. Teraz nie walczył, tylko z rozkoszą bezwładu pozwolił się omamić i znieczulić napływającej ciemności.

Cóż go czekało, gdy wrócił do rzeczywistości? Czytajcie dalej!

Rozdział III

...oraz na chybotliwej dżonce.

– ...dasz radę? To chodź. No, chodź!

Widział twarz nieznajomego młodzika, słyszał jego słowa i czuł w nich zdenerwowanie, ale wszystko to było mu całkowicie, kompletnie i zupełnie obojętne. Wolałby dalej spać, zdrowym, ciepłym snem. Chłopak jednak uparł się, żeby wyprowadzić go na pokład. Kiedy słowa nie przynosiły rezultatu, niecierpliwy opiekun przeszedł do czynów. Bakałarz nie stawiał oporu, gdy wzięto go pod pachy i wyciągnięto na pokład. Odzwyczajone od ruchu ciało podniosło bolesny alarm, ale tylko zazgrzytał zębami.

Kiedy owionęło go rzeczne powietrze, zadrżał. Słońce pięło się coraz wyżej, hojnie dzieląc się z ziemią promieniami, lecz mocniej od ciepła odczuwał chłód ciągnący od sunących nieprzerwanie na wschód odmętów. Nurzałbym się w nich teraz jako upiór, gdybym... – zaczął, lecz wstrzymał się wpół myśli. W świetle rozkwitającego dnia mroczna wizja sprawiała prawie fizyczny ból.

– Siedź tu – warknął chłopak, z ledwo tajonym zniecierpliwieniem sadzając bakałarza na pokładzie, pod jednym ze słupów podtrzymujących zadaszenie. Xiao strząsnął z ramion boleśnie ściskające go dłonie. Miał dość własnego bólu. Pomogło. A może chłopak też miał już dość? Tak czy owak, wrócił pod pokład, zostawiając bakałarza sam na sam z rzeką.

Kiedy zawroty głowy minęły, a oczy przywykły do jaskrawiejącego słońca, poczuł, jak po ciele rozlewają mu się sprzeczne wrażenia. Było tak, jak gdyby wyłoniwszy się z ciemnej kabiny, zostawił za sobą dręczące go reminiscencje i refleksje. Ale nie wszystkie. Potęga wody przywoływała wspomnienia: upatrywanego w niej wpierw wybawienia, a potem z nią walki. Walki, której efekty wciąż odczuwał.

Podciągnął nogawki spodni. Widok opuchlizny na kostkach nie zdziwił go – już wcześniej czuł, że stawy ruszają się opornie. Uniósł brwi dopiero oglądając ramiona, podbiegnięte krwią i posiniaczone. Rozchylił koszulę; klatkę piersiową miał równie obolałą i naznaczoną sińcami, ale żebra były całe. Uderzenie w wodę to jedno, pomyślał, ale nieźle musiały mnie trącać jakieś pniaki spływające z prądem czy coś podobnego.

Ta lustracja nie zajęła go na długo. Niebawem znów rozglądał się po rzece. A ta mogła zająć umysł widza. Bo oto:

toń srebrzy się, ołowi i miedzi pod pieszczotą wiatru i słońca

bliżej marszczą ją grzbiety i grzbieciki fal i falek

dalej pstrzą czerwone, pomarańczowe i żółte żagle

pomiędzy statkami uwijają się wiosłowe czółna i tratwy

u brzegów taplają się opasłe bawoły wodne

za nimi niskie groble dzielą podmokłe brzegi na kręgi poletek ryżowych

w ich nieregularnych lustrach odbijają się frunące lekko obłoki

pomiędzy rzędami sadzonek widać ciemne punkty żerujących kaczek

tam i sam przemykają smużne chmary ważek

za polami rzędem ciągną się drewniane chłopskie chaty

najdalej, zamiast horyzontu, roztaczają się zielone wzgórza

zwaliste granie pną się cierpliwie w błękitno-białe niebo.

Niedaleko rozległo się wołanie. Spojrzał w tamtą stronę i na wprost dziobu dżonki zobaczył tratwę z siedzącym na bambusowym krzesełku mężczyzną w brudnożółtym stożkowym kapeluszu. W dłoniach trzymał on żerdź, na końcu której siedział uwiązany na sznurku kormoran. Ptak musiał dopiero co wyłonić się z rzeki, bo jeszcze ociekał wodą. Szyję miał nienaturalnie rozdętą. Rybak chwycił go i pochylił mu łebek. Wtem w jego dłoni pojawiła się lśniąca ryba, a szyja kormorana wróciła do normalnych rozmiarów.

– Zjesz coś?

Głos był cichy, nieśmiały i słodki. Bakałarz odwrócił głowę i ujrzał młodą, ładną, uśmiechniętą dziewczynę. W dłoni trzymała miskę.

– Chętnie – odezwał się po raz pierwszy od niepamiętnej chwili i zdumiał się własnym głosem: ochrypłym, niezdrowym, cudzym. Niepewnie odwzajemniając uśmiech, wyciągnął rękę po miskę.

W środku znalazł ciepławą bladozieloną wodę z kawałkiem mięsa i strzępami liści. Nagle jego trzewiami targnął głód. Nie wiedział, od jak dawna unosił się bezprzytomny w rzecznym nurcie, ale sądząc po czczości ssącej go teraz od środka, od bardzo dawna.

W miseczce nie było łyżki, ale cóż z tego. Przechylił naczynie do ust i opróżnił je, siorbiąc głośno, nie tylko po to, by tym dowodem apetytu sprawić dziewczynie radość. Zupa rozlała po jego wnętrzu błogą sytość.

– Dziękuję – wychrypiał, oddając miseczkę i ocierając usta.

Dziewczyna stała chwilę, a potem, jak gdyby przełamawszy się, usiadła obok bakałarza, wspierając plecy o jeden ze słupów. Chwilę siedzieli w milczeniu.

– Jestem Xiuxiu, a ty? – przerwała wreszcie ciszę.

Zawahał się. W niezbornych wspomnieniach tego, co było przedtem, nie szukał dotąd swego imienia. Teraz, wywołane, wróciło doń z mroków, ciężkie doświadczeniami, mroczne od znaczeń.

– Xiao Long – szepnął w końcu. Wolał mówić zbyt cicho, niż chrypieć.

– Skąd jesteś?

– Z cesarstwa – rzucił wymijająco. Nie miał ochoty na rozmowę, nawet z kimś sympatycznym.

Ale ta obliczona na zniechęcenie lapidarność nie zraziła dziewczyny.

– Nie chcesz mówić – uśmiechnęła się – to nie mów.

Ledwo dostrzegalnie skinął głową. Wpatrzyli się oboje w prący ślepo przed siebie nurt. Ich uszy wypełnił jednostajnie zmienny szum rzeki i skrzypienie kadłuba, nosy wilgotno-ostra woń wody, ryb i drewna, umysły zaś... Xiao myślał o kamiennej kotwicy, utrzymującej dżonkę w bezruchu, na uboczu, z dala od głównego nurtu, dziewczyna być może o tym samym – albo o czymś zupełnie innym.

– Słyszałaś, co mówił ojciec?

To był Shaoshao. Odwrócili się oboje i ujrzeli jego ściągniętą niepotrzebnym gniewem, zeszpetniałą twarz.

– Miałaś się zająć matką – syknął – a przesiadujesz na pokładzie!

– A ty miałeś się zająć nim – Xiuxiu bezceremonialnie wskazała bakałarza palcem – a wolisz kisić się pod pokładem!

– Powiem ojcu – mruknął Shaoshao, ale już bez poprzedniej złości.

– A ja ci powiem, żebyś lepiej sam zajął się mamą, a ja tu go przypilnuję.

Brat popatrzył na nią przeciągle, a potem machnął ręką.

– Niech ci będzie. Ale jak ojciec wróci...

– Nie martw się na zapas.

Shaoshao podrapał się po grzbiecie nosa i odwrócił, niknąc pod pokładem. Xiuxiu spojrzała na Xiao, jakby ciekawa jego reakcji. Rozczarowała się jednak – poszarzała twarz bakałarza nie wyrażała nic poza zmęczeniem.

Siedzieli tak jeszcze czas jakiś, nie rozmawiając, patrząc tylko na uwięziony w rozległym korycie między wzgórzami żywioł. Wreszcie Xiuxiu westchnęła i podniosła się.

– Zajrzę do mamy, bo na Shaoshao to nie można... – nie dokończyła. – Poradzisz sobie?

Xiao skinął głową. Słuchał, jak kroki dziewczyny milkną, a potem przeciągnął się, aż kości zatrzeszczały, mieszając ból z przyjemnością. Nie potrzebował, nie chciał teraz żadnego towarzystwa, nawet najmilszego.

Ale nie zdążył się nacieszyć samotnością, gdy rybak łowiący z kormoranem uznał najwidoczniej, że połów jest już dość obfity. Plusk żerdzi, a potem stukot i drgnięcie pokładu wdarły się w świadomość bakałarza.

– I jak tam? – rzucił półgębkiem mężczyzna, mocując tratwę do burty dżonki.

Pytanie – powitanie? – zawisło w powietrzu niczym ważka. Xiao patrzył, jak żylaste dłonie rybaka uwijają się pośród zwojów sznura. W miarę jak milczenie wzbierało, ruchy mężczyzny zwalniały. Dżonka kołysała się łagodnie jak wcześniej, słońce przygrzewało obojętnie, ale coś w atmosferze przedpołudnia bezpowrotnie przeminęło.

– Dziękuję za ratunek – wyrzucił wreszcie z siebie Xiao.

– Nie dziękuj. – Rybak błyskawicznie dokończył pracę i wskoczył na pokład. – Wystarczy, że popracujesz tydzień czy dwa. Żona mi leży brzemienna, przyda się dodatkowa para rąk. A potem możesz iść, dokąd chcesz. Jak cię wołają?

Xiao otworzył usta, ale słowa uwięzły mu w gardle. Chwilę walczył ze sobą, wreszcie wykrztusił niechciane imię.

– Mały Smok, ha? – Rybak pokiwał głową. – Tu cię będę wołał Smoczek.

Z tymi słowy zniknął pod pokładem. Wkrótce na słońce wyłonił się Shaoshao i ignorując bakałarza, wydźwignął z tratwy kosz ryb. Za nim postępowała Xiuxiu. Kiedy brat odszedł, obarczony cuchnącym mułem ładunkiem, stanęła nad Xiao.

– Mam cię wziąć do pomocy – powiedziała.

– W czym? – Spojrzał na nią pytająco.

– Zobaczysz.

O tym, co Xiao zobaczył, a może i usłyszał, dowiecie się z kolejnego rozdziału.

Rozdział IV

o tym, jak bardzo można się pomylić – albo i nie.

– Zmęczyłeś się?

Xiao skrzywił twarz w nieokreślonym grymasie. To raczej Xiuxiu powinna być zmęczona. W jej głosie słychać było lekką zadyszkę, choć odłożyła już żerdź. Jego zadanie ograniczyło się tylko do szurania po dnie rzeki bambusowymi koszyczkami na kijach w poszukiwaniu skorupiaków. Nawet teraz siedział, gdy dziewczyna wciąż jeszcze stała. Tratwa opierała się niezmordowanemu nurtowi dzięki naprężonej linie wiodącej do dżonki.

– Siły do gadania brak ci na pewno. – Westchnęła i usiadła w kucki na wilgotnym pokładzie, pośród smug kormoranich odchodów. – Ten, którego ojciec wyłowił przedtem, był bardziej rozmowny.

– Przedtem? – spytał, bardziej z uprzejmości, niż z autentycznej ciekawości, ale ona od razu podchwyciła ten ślad zainteresowania.

– Mieszkałeś kiedyś na rzece? – Spojrzała nań badawczo, a kiedy pokręcił głową, podjęła tonem wyjaśnienia. – Gdy się mieszka na rzece, wie się o rybich demonach. Kto zginie w odmętach i nie zostanie pochowany, zmienia się w okropnego upiora topiącego nieostrożnych rybaków. Mój ojciec każdego topielca wyławia, choćby był już na wpół zgniły, i chowa na brzegu. Zeszłego miesiąca wyłowił takiego, co żył jeszcze. Wesoły chłopak, wypadł pijany z łodzi rodziców. Przepracował u nas tylko kilka dni i uciekł do swoich, ale zdążył tyle mi naopowiadać o portach w górze rzeki, że do dziś chodzą mi po głowie jego słowa. Myślałam, że i ty będziesz opowiadał, skąd jesteś, co się stało, jak wygląda świat. A ty nic. – W jej głosie zabrzmiał wyrzut. – Ledwo tyle się odezwiesz, żeby na niemowę nie wyjść. Że nie pracujesz ciężko, to wiadomo, boś mocno potłuczony. Ale od rozmowy to się zwyczajnie wykręcasz.

Xiao, który już zamiarował puścić monolog mimo uszu, zazgrzytał mimowolnie zębami.

– Uratowaliście mnie – burknął nieoczekiwanie dla samego siebie – ale to nie znaczy, że mam wam dostarczać rozrywki. Ani że mam dla was pracować. Po to twój ojciec ratuje ludzi? Nie pomyślał, że na tamtego chłopaka czekała rodzina?

Dziewczyna nie odpowiedziała. Jej twarz znieruchomiała, usta zmieniły się w cienką kreskę. Trochę za ostro, pomyślał Xiao. Akurat ona jest dość miła, bo ten jej ojciec i brat...

– Nie chcę mówić, skąd jestem ani co się stało, bo to złe wspomnienia – odezwał się po dłuższej chwili z ledwo hamowaną niechęcią. – A o świecie... Całe życie spędziłaś na łodzi?

Ledwo dostrzegalnie pokręciła głową. A potem znienacka zmieniła zdanie i pokiwała.

– Kiedy się urodziłam, mieszkaliśmy w Jiangcheng, ale potem ojciec wybudował tę łódź i od tamtej pory mieszkamy na rzece.

– I jak daleko się wyprawialiście?

– Wcale niedaleko. Ot, tutaj, od Przełomu do Jiangcheng.

Xiao pohamował irytację; nic mu to nie mówiło. Skoro jednak już zaczął rozmowę, to chciał ją dobrze skończyć.

– To znaczy odkąd dokąd?

– Przełom Trykających się Baranów to tu zaraz, za nami, a Jiangcheng, o tam. – Wyciągnęła rękę ku widocznym w dole rzeki kształtom miasta.

Bakałarz uniósł brwi.

– I to całe twoje życie?

Wydęła wargi.

– Tak.

– Ha.

– Co: „Ha”?

– Nic.

Zapanowała cisza. Na krótko.

– Znów będziesz milczał?

– Może.

– To słucham.

– Może „tak, będę milczał”, a nie może „nie, nie będę milczał”.

– Jesteś nie do zniesienia.

Chciał prychnąć, ale nagle poczuł, że usta wykrzywia mu całkiem inny grymas. Ukrył twarz w dłoniach i wtem ku swemu zdumieniu poczuł, jak między palce ścieka mu wilgotne ciepło.

– Co ci jest...?

Nie odpowiedział. Nie od razu też strząsnął dotykające go ręce. Kiedy odsłonił wreszcie twarz, była mokra i zaczerwieniona.

Nie rozumiał sam siebie. Nie rozumiał dziewczyny.

– Chcesz wiedzieć, jak wygląda świat? – wycedził i odwrócił się nagle w tył, aż tratwa zachybotała. Ogarnęła go dziwna gorączka. Nie wiedząc, co robi, złapawszy za węzeł drżącej z napięcia liny, jął szarpać go i gnieść, byle szybciej, byle mocniej, byle tylko go rozwiązać, a przez to rozwiązać coś zupełnie innego...

– Zostaw! Przestań! – wołała dziewczyna, ale on nie ustawał. A kiedy spod złamanego paznokcia pociekła krew, węzeł zaś wciąż trzymał w najlepsze, sięgnął za plecy i...

...i wzdrygnął się.

– Gdzie miecz? – spytał głuchą rzekę, a potem odwrócił się do Xiuxiu. – Gdzie miecz?! – powtórzył. W jego słowach rozbrzmiały paniczne nuty. Prócz gniewu graniczącego z rozpaczą czuł dziwne rozdwojenie, niekonsekwencję świadomości i uczuć. Wiedział już, co na siebie ściągnął, przywłaszczając miecz. Wiedział, że oręż był narzędziem kary i środkiem do wypełnienia próby z innego życia. Że ściągnął nań uwagę sił, których uwagi nie chciałby na siebie nigdy ściągnąć. Ale mimo to odkrywszy, że nie ma go przy sobie, poczuł się naraz nagi, jak krab pozbawiony skorupy.

– Jaki miecz...? – wybąkała Xiuxiu i podniosła się. Jej głos emanował zdumieniem, ale w oczach dziewczyny Xiao dostrzegł dziwny błysk.

– Ukradliście mi miecz – warknął i złapał ją za nadgarstek. – Nawet ubranie zabraliście! – Szarpnęła się raz, lekko, a potem znieruchomiała.

– Spytaj ojca – rzuciła z wyższością – zanim wyrzuci cię na brzeg. Wtedy będziesz mógł poszukać swojego miecza w mule, gdzie na pewno go postradałeś. A swoje ubranie możesz zaraz sobie odebrać. Suche.

Bakałarz chciał coś odrzec, ale nagle poczuł, że nie ma co. Zacisnął powieki – przed oczyma zawirowały mu wielobarwne koła – po omacku zanurzył dłoń w wodzie i spryskał zmarszczoną twarz. Chłód trochę pomógł. Spojrzał na dziewczynę już przytomniej.

– Dziwnie się jakoś czuję – szepnął. – O mało się nie utopiłem. Zrozum.

Sam nie wiedział, o co tak naprawdę prosi, ale dojrzał w spojrzeniu Xiuxiu zrozumienie. I przemógł się.

– Czemu chcesz wiedzieć, jak wygląda świat? – wychrypiał głośniej.

Zastanawiała się przez chwilę.

– Bo go nie znam. – Pochyliła twarz jak gdyby ze wstydem. – Wiem tyle, ile usłyszałam od rodziny, ale oni nie lubią mówić dla samego mówienia. A ja chcę wiedzieć.

– A gdyby świat był rozczarowujący?

Zastanawiała się nieco dłużej.

– Też.

– Dlaczego?

– Nie wiem dlaczego. Zwyczajnie chcę. Stąd widzę tylko wschody i zachody słońca, łodzie i statki, pola ryżowe, te wzgórza i miasto. Tyle, nic więcej. A przecież słońce oświetla tyle miejsc, statki płyną dokądś, ludzie wyprawiają się do innych miast. Tylko mnie tam nie ma.

– Nie tylko ciebie.

– Wiem, ale ktoś tam wszędzie jest. A ja tylko tutaj.

– Zostań tutaj – mruknął. – Nie warto wyprawiać się poza ten przełom i to miasto. Jeśli raz wykroczysz poza granice swego dotychczasowego życia, to już nigdy doń nie wrócisz.

– Do czego tu wracać. – Obrzuciła spojrzeniem kotwiczącą nieopodal dżonkę, na której widać było sylwetkę krzątającego się przy pustych klatkach Shaoshao.

– Do spokoju. – Uśmiechnął się blado. – Tam – kiwnął głową w dół rzeki – nigdy go nie znajdziesz. Ale wciąż będziesz szukać.

– Ty szukasz?

Teraz on z kolei zastanawiał się chwilę.

– Szukałem – wyrzucił wreszcie z siebie – ale teraz już sam nie wiem.

– Wiele przeżyłeś? – szepnęła i kucnęła na powrót.

Nie odpowiedział, patrząc tępo w pokład tratwy. Ale i to jej nie zraziło. Przez moment gryzła wargi.

– Widzisz, ty wiesz, co tam jest, i wiesz, co jest ile warte – ozwała się tęsknym głosem. – Ja nie wiem. Cały dzień marzę sama nie wiem o czym. Ojciec chce mnie wydać za syna znajomego rybaka, który także nigdzie dalej się nie wyprawia. Całe życie będę zaganiać kaczki między tymi brzegami. Czy tak trudno zrozumieć, że tego nie chcę?

– Wielu ludziom to wystarcza – mruknął.

– Wielu ludziom wystarcza dzień w dzień ta sama miska ryżu – rzuciła ostrzej. – Mnie nie. Nie wiem, w kogo się wrodziłam, bo ani rodzice, ani Shaoshao nie czują tego co ja, ale jestem, jaka jestem, i nic na to nie poradzę. Czy ty nigdy nie pragnąłeś dowiedzieć się, co jest za najbliższym wzgórzem?

Pokiwał machinalnie głową. Ledwo słuchał dziewczyny, zatopiony we własnych myślach.

– Odkąd tamten chłopak uciekł, dużo myślałam o świecie – ciągnęła. – I wiem, że chcę zobaczyć więcej. Jesteśmy tak niedaleko granicy cesarstwa. Dalej rozciąga się obcy świat. Chciałabym go zobaczyć, a nie widziałam nawet dobrze własnego kraju! Potem mogę tu wrócić, mogę mieć dom w mieście, wiosce, mogę pracować w polu, wszystko. Ale najpierw chcę zobaczyć coś więcej. Jeśli mi pomożesz... – zawahała się – powiem ci o mieczu.

Dopiero to wyrwało bakałarza ze wspomnień. Spojrzał na dziewczynę z nagłą bystrością.

– Więc nie postradałem go w mule – stwierdził.

– Może.

– Może „tak” czy może „nie”?

– Powiem ci, jak mi obiecasz, że pomożesz mi uciec.

Ledwo powstrzymał prychnięcie.

– Uciec? Chcesz zostawić rodzinę?

– Tak.

– Chcesz pójść w nieznane?

– Tak.

– Nie wiesz, na co się porywasz.

– Może.