Jak Jerry O'Mara Marchewkę do posłowania namówił - Zenon Jerzy Maron - ebook

Jak Jerry O'Mara Marchewkę do posłowania namówił ebook

Zenon Jerzy Maron

3,0

Opis

Kiedy jesteśmy młodzi, na hasło "emeryt" wyobrażamy sobie niedołężnego staruszka, wygrzewającego się na parkowej ławeczce. Bohaterowie tej książki przekonują jednak, że wcale tak być nie musi!
Jerry O'Mara, Irlandczyk, po latach pracy w nowojorskiej policji nie bardzo wie, co ze sobą zrobić. Żona zmarła, dorosłe dzieci mają swoje sprawy. Przypomniawszy sobie o starym znajomym, Wiesławie, niespodziewanie decyduje się na wyjazd do Polski. Tam zaczyna nowe życie - zostaje współwłaścicielem pubu, którego w dodatku musi bronić przed zakusami polskiej mafii. Z czasem przestaje wreszcie rozpamiętywać przeszłość nad kuflem piwa i zaczyna myśleć o przyszłości. A ta zdaje się rysować w coraz jaśniejszych barwach, bo poza szczęściem w biznesie pojawia się także... szczęście w miłości.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 644

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,0 (1 ocena)
0
0
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Zenon Jerzy Maron
Jak Jerry O'Mara Marchewkę do posłowania namówił
© Copyright by Zenon Jerzy Maron 2012
ISBN 978-83-7564-335-0
Wydawnictwo My Bookwww.mybook.pl
Publikacja chroniona prawem autorskim.Zabrania się jej kopiowania, publicznego udostępniania w Internecie oraz odsprzedaży bez zgody Wydawcy.

Odwaga to panowanie nad strachem, a nie brak strachu.

Mark Twain

Prolog

– Porucznik O’Mara, do kapitana – krzyknął dyżurny sierżant – pospiesz się.

– Dobrze już idę, nie wiesz po co? – zapytał Jerry.

– Nie wiem, ale widziałem zastępcę komendanta z Greenpointu, kapitana jakiegoś tam, jakieś polskie nazwisko. Idź, to się dowiesz.

Jerry zapukał do gabinetu kapitana i po usłyszeniu zaproszenia, wszedł do środka. W gabinecie kapitana Yallewski siedział drugi kapitan policji, który podniósł się z siedzenia na widok Jerry’ego, podał mu rękę i przedstawił się, podając nazwisko Myło, a następnie poprosił, żeby Jerry usiadł. Komendant Yallewski nie reagował, tylko spokojnie przyglądał się Jerry’emu i jakby czekał na dalszy rozwój sytuacji.

– Porucznik O’Mara? Irlandczyk? – zapytał kapitan Myło.

– Tak, panie kapitanie, Irlandczyk – odpowiedział Jerry, uśmiechając się – w czym mogę pomóc?

– Kapitan – tu pokazał siedzącego kapitana, przełożonego Jerry’ego – wystawił panu jak najlepszą opinię. A jestem tu u was, bo moi powiedzieli mi, że bierze pan nauki języka polskiego. Mamy pewien wakat w komisariacie i pomyślałem sobie, że dobrze by było mieć u siebie Irlandczyka ze znajomością języka polskiego. Kapitan mówił mi, że wybiera się pan na emeryturę, ale przecież pan jest jeszcze za młody na odejście, co?

– Taki mam zamiar – potwierdził – a co to za wakat?

– Naszego komendanta wysyłają na emeryturę i ja mam objąć jego stanowisko. Słyszał pan o tym, co zaszło z naszymi policjantami. Wleźli nie tam gdzie potrzeba, zajęli się nie swoimi sprawami i dwóch z nich znaleziono martwych z kanarkami w gardle. Wiemy, że to sprawka mafii, tylko musimy znaleźć powiązania. Dlatego poszukuję dobrych policjantów, uczciwych, którzy pomogą nam ustalić sprawców tego mordu. Przecież jest pan młodym człowiekiem, ma pan czas na pełną emeryturę. Zdecyduje się pan?

– No, nie wiem. Złożyłem już papiery i czekam na potwierdzenie, że mogę odejść – tłumaczył Jerry.

– Gdzie się śpieszysz – wtrącił się kapitan Yallewski – przecież jesteś tu sam. Dzieci wyjechały do Irlandii, żona ci zmarła, co będziesz robił na emeryturze. Słuchałeś przemówienia naszego burmistrza, to powinieneś wiedzieć, że stawiamy na nową jakość.

– Panie kapitanie, czy nową jakością jest dostrzeżenie, że przestępstw w Nowym Jorku dokonuje przestępca? Od trzydziestu lat ścigam przestępców i dopiero teraz się dowiedziałem, że to przestępca jest winien wzrostowi przestępczości. Że trzeba tylko zlokalizować, gdzie on jest i gdzie popełnia przestępstwa, zatrzymać i już mamy spadek przestępczości. Na tym to ma polegać wprowadzenie nowej jakości pracy? Sorry, mam już tego dosyć. Wolę przejść na emeryturę – zakończył.

– Co będziesz robił ze sobą? – spytał kapitan Yallewski.

– Jadę do Polski – oświadczył Jerry – poznałem kiedyś policjanta z Polski. Normalny facet, wypiliśmy bardzo dużo piwa i tak mnie zapraszał, że przez kilka lat uczyłem się tego języka i zdecydowałem się pojechać do niego.

– Pracuje jeszcze w policji? – spytał kapitan.

– Chyba nie, bo jak ostatnio z nim rozmawiałem, to mówił, że idzie na emeryturę, ale czy odszedł, to nie wiem.

– Uzgodniłeś z dziećmi? – zapytał Yallewski. – Przecież one ciebie potrzebują.

– Nie bardzo. Radzą sobie zupełnie nieźle. Gdybym był z nimi, mógłbym coś im popsuć, a tak spotykamy się okazjonalnie i wszystko idzie w dobrym kierunku. – Jerry uśmiechnął się. – Chyba jednak pójdę na tę emeryturę. Nie nadaję się do przekupnej policji.

Spojrzał na obu kapitanów, na ich siwe skronie i zdał sobie sprawę, że ma już serdecznie dość tej pracy. Nie chce awansów, nowych stanowisk, chce spokoju, chce być niezależny od nikogo. Ma trochę odłożonych pieniędzy dla siebie i zrealizuje to, co sobie postanowił. Pojedzie do kumpla. Jeśli będzie mu źle, zawsze może pojechać do dzieci. U nich będzie mu tylko trochę lepiej.

Rozdział I

Miesięczna odprawa w wydziale kryminalnym warszawskiej komendy rozpoczęła się punktualnie o godzinie czternastej. Tematem odprawy była współpraca z komendą w Radomiu, w sprawie kradzieży samochodów na giełdzie samochodowej w Warszawie przy ulicy Muszkieterów i zabójstwa w Kielcach, w samochodzie skradzionym na giełdzie warszawskiej. Ilość kradzieży nie była duża, ale obejmowała dwa miasta związane z kradzieżami, dlatego też sprawę przejęła komenda stołeczna. Czterech poszkodowanych zamieszkuje na Pradze Północ, a następnych czterech na sąsiedniej Pradze, przy ulicy Grochowskiej. Dotychczasowe ustalenia wyłoniły hipotetyczne miejsce zamieszkania sprawców. Analiza zebranego materiału pozwalała przyjąć, że wywodzą się z terenu radomskiego, świadczyły o tym ich rozmowy z właścicielami skradzionych samochodów. Odnoszono wrażenie, że sprawcom kradzieży nie zależy na ukryciu rejonu zamieszkania, bo są pewni swojej anonimowości. Dlatego zdecydowano, aby do Radomia wysłać trzech pracowników z Wiesławem, kierownikiem sekcji, koordynującym pracę wykrywczą, korzystając z pomocy pracowników komendy radomskiej.

Metoda działania złodziei była niezwykle prosta. Na giełdzie niedzielnej było bardzo dużo samochodów popularnych marek zachodnich, jak i produkowanych w kraju, o różnym przebiegu. Przy autach zagranicznych gromadziło się wielu oglądających, sprawiających wrażenie chętnych do kupna. Mniej zainteresowanych gromadziło się przy pojazdach krajowych, używanych. Dwie lub trzy osoby wybierały samochód, bajerowały właściciela, mydląc mu oczy wisiorami, łańcuchami ze złota na szyjach i sygnetami na rękach oglądających. Gdy miało dojść do kupna, właściciel wyrażał zgodę na jazdę próbną pod zastaw precjozów a niekiedy i skradzionego dowodu osobistego. Kupujący, już jeden, zostawiał dwa lub trzy grube łańcuchy i dwa lub trzy sygnety, wszystko zaopatrzone w próby jubilerskie, i wyjeżdżał z giełdy, a osoby towarzyszące ulatniały się. Po kilku godzinach właściciel już wiedział, że w ręku ma tombak, a samochodu jak nie było, tak nie ma.

Tymczasem sprawcy kradzieży, prosto z giełdy warszawskiej kierowali się na giełdę w Radomiu lub w Kielcach, gdzie prawie od ręki, okazyjnie sprzedawano kradzione samochody, wprowadzając w błąd nabywcę, gdy pytał o właściciela. Sprzedający na ogół mieli upoważnienie pisane na maszynie z fałszywym nazwiskiem. Tak nabrani właściciele, kupujący i sprzedający, spotykali się później w komendach, nie mogąc niczego konkretnego powiedzieć o samych sprawcach.

W jednym ze skradzionych aut, sprzedanych na giełdzie kieleckiej, znaleziono ciało młodego mężczyzny, karanego wcześniej za kradzieże samochodów, zamieszkałego pod Wałbrzychem. Pojazd stał w Kielcach, porzucony tuż koło dworca kolejowego. Tamtejsza komenda nie miała żadnych informacji mogących wyjaśnić sprawę zastrzelenia młodego mężczyzny. Na razie przyjęto założenie, że doszło do nieporozumienia pomiędzy złodziejami przy podziale pieniędzy.

Dotarto do rodziny zastrzelonego. Wyglądało na to, że rodzina nie była zainteresowana jego losem, bo matka nawet nie chciała o nim rozmawiać, a ojciec powiedział tylko, że wyjechał po podstawówce w poszukiwaniu jakiejś pracy. W aktach policyjnych znaleziono informacje, że kilkakrotnie zatrzymywano go w Kielcach i tutejszy sąd dla nieletnich jako pierwszy karał go symbolicznie za drobne kradzieże w sklepach. Gdy osiągnął pełnoletność, sąd karny skazał go na karę w zawieszeniu. Dalsze wyroki też były krótkie, bo nie przekraczały dwu lat. Ale z żadnych akt nie wynikało, gdzie pracował, a adres zamieszkania dotyczył pokoju przy rodzinie, który wynajął na kilka miesięcy po przyjeździe do Kielc. I taki adres był w wywiadzie milicyjnym.

Wiesław zdawał sobie sprawę, że w Radomiu spędzi ileś czasu, dlatego musiał podjąć decyzję, czy wynajmuje pokój w hotelu lub małe mieszkanie, czy też jeździ samochodem do miejsca zamieszkania. Z przeprowadzonej kalkulacji wyszło mu, że taniej będzie, gdy zamieszka w Radomiu, w wynajętym mieszkaniu. I tak zrobił. Poszukał w ogłoszeniach i znalazł kawalerkę za niewielkie pieniądze, przy ulicy Dzikiej, w dużym bloku. Nawet ładnie umeblowaną. Matka właścicielki mieszkania, mieszkająca w bloku obok, powiedziała, że córka wyjechała na rok do Francji, na praktykę hotelarską i doskonalenie języka. Wysłała ją firma, w której obecnie pracuje. Firma ta wygrała przetarg na budowę kilku hoteli w Warszawie. Po skończeniu praktyk we Francji Justyna ma objąć stanowisko wicedyrektora jednego z hoteli funkcjonujących, a po wybudowaniu nowego zostanie jego dyrektorem. Ma powrócić do kraju za trzy miesiące i na ten okres Wiesław wynajął mieszkanie.

Poszukiwania radomskich sprawców opisanej kradzieży, były utrudnione, ponieważ żaden z poszkodowanych nie mógł ich dokładnie opisać. Inaczej opisywali oszustów ludzie z giełdy samochodowej, zauroczeni zastawem w postaci łańcuchów i sygnetów imitujących złoto, a inaczej kupujący samochody w Kielcach. Sporządzono kilka portretów pamięciowych, rozdając je milicjantom z drogówki, patrolom osiedlowym i pracownikom operacyjnym. Minęły już prawie dwa miesiące i nie zrobiono żadnego postępu w sprawie. Natomiast dostano sygnał, że podobną metodą dokonano dwóch następnych kradzieży samochodów, ale tym razem zastawiano nie łańcuchy i sygnety, tylko sztabki złota, a rzeczywiście był to tombak.

Zbliżała się połowa trzeciego miesiąca, w sprawie nie widać było żadnego światełka, a właścicielka mieszkania sygnalizowała, że za dwa tygodnie wraca jej córka i będzie chciała wrócić do swojej kawalerki. Narady, jakie organizował Wiesław, nie dawały odpowiedzi na pytanie: kto dokonywał kradzieży? Było szereg informacji wskazujących na zamieszkałych w Radomiu Cyganów. Oni to właśnie byli mistrzami w okazyjnej sprzedaży złotych sygnetów, grubych łańcuchów, ale żaden rysopis nie wspominał o rysach cygańskich.

W przedostatni dzień wynajmu mieszkania, wieczorem, zapukała do drzwi matka właścicielki, pani Aldona, sygnalizując, że jutro zjeżdża jej córka Justyna i prosi o uwolnienie mieszkania. Wiesław przygotował kawę, wystawił kupione wcześniej ciastka i zaprosił na krótką rozmowę.

– Pani Aldono, mogę tak mówić? – zapytał, a ponieważ przytaknęła głową, ciągnął dalej: – Sprawa, którą prowadzimy tu w Radomiu, przeciąga się i być może potrzebowałbym jeszcze z miesiąc, czy mógłbym zostać jeszcze trochę dłużej, a córka zamieszkałaby z panią w tym czasie?

– No, ja sama nie mogę podjąć takiej decyzji, bo mieszkanie jest córki, ale dzisiaj wieczorem mamy rozmawiać telefonicznie, to ją zapytam. Może się zgodzi.

– Proszę przedstawić córce, że miałbym kłopot z wynajęciem mieszkania na miesiąc, dla niej zaś byłaby to chwilowa niedogodność. Od pani miałaby trochę bliżej do pracy – uśmiechnął się Wiesław.

– Mam nadzieję, panie Wiesiu, że córka nie będzie protestowała i zostanie pan w mieszkaniu, tak jak pan sobie życzy – mówiła pani Aldona. – Dla niej to rzeczywiście trochę bliżej do pracy i powrót na łono matki. Muszę już iść do siebie, bo mają mi przywieść zamrażarkę. Do zobaczenia, dam panu znać, co córka powie.

Wieczorem pani Aldona przyszła do Wiesława i przekazała mu, że rozmawiała z córką, która wyraziła zgodę na taką propozycję. Czyli może mieszkać cały miesiąc, ale nie dłużej. Wiesław uśmiechając się, zażartował, że miał nadzieję poznania młodej właścicielki osobiście, a tak będzie musiał oddać klucze mamie, nie mając kontaktu z córką. Pani Aldona poszła do swojego mieszkania, a do drzwi zapukał jeden z pracowników, Feliks, sygnalizując, że w komendzie miejskiej pilnie potrzebują Wiesława. Otrzymali informację o poszukiwanych sprawcach kradzieży. Wiesław skorzystał, że Feliks przyjechał swoim samochodem, i pojechali obaj.

W komendzie czekano już na Wiesława, dodając do otrzymanej informacji swoje spostrzeżenia. Na prowadzonych odprawach Wiesław podpowiadał pracownikom, gdzie powinni szukać informacji mogącej pomóc w ustaleniu sprawców. Sprzedawano samochody wprawdzie po cenach okazyjnych, ale marki samochodów wskazywały, że muszą być drogie. Kupowali je ludzie posiadający gotówkę i nie targowali się specjalnie przy pierwszym oglądzie aut. Poszukiwani sprawcy kradzieży, dysponując większą gotówką, mogli spędzać wolny czas w różnych miejscach. Między innymi na dyskotekach, w restauracjach, w hotelach. Tam też pracownicy operacyjni docierali. W efekcie okazało się, że była to trafna decyzja.

Informację o dziwnym zachowaniu się gości przekazał barman restauracji w radomskim hotelu, do której schodzą się co bogatsi mieszkańcy tego miasta. Kilka dni temu – jak podawał barman – przy barze siedziało kilku młodych mężczyzn, popijających whisky z lodem. Do nich przysiadł się starszy gość, informując ich, że w najbliższą niedzielę mają wyjazd na giełdę samochodową. Barman nie dosłyszał tylko, na którą. Zastanowiło go to, bo na podane hasło jeden ze stojących w grupie klientów wyjął z torby zawieszonej ramieniu trzy grube łańcuchy złote i trzy sygnety, dając je pozostałym kolegom, stojącym razem z nim. Ci włożyli łańcuchy do kieszeni, zapłacili za picie i opuścili lokal. Ten starszy mężczyzna wrócił do swojego stolika, przy którym siedział pianista z zespołu przygrywającego klientom. Pianista ma na imię Krzysztof i można go zastać w tym lokalu wieczorem lub w szkole muzycznej, gdzie jest nauczycielem.

Dalsze ustalenia poszły bardzo szybko. Okazało się, że kradzieży dokonywała jedna rodzina, w której rolę wiodącą wiódł ojciec, kierujący całym przedsięwzięciem. Miał ośmioro dzieci, w tym czterech synów i czterech zięciów. Aby utrudnić możliwość ustalenia sprawców kradzieży, zorganizował to w ten sposób, że kradzieży dokonywał jeden z synów a sprzedawał samochód jeden z zięciów. Dlatego rysopisy sprawców były tak różne i trudne do połączenia. Gwarantowało to grupie bezkarność przez długi czas. Ten sam sprawca kradzieży nie występował na giełdzie po raz drugi. Wiktor, zięć głowy rodziny, miał kontakt z radomskimi Cyganami i od nich brał łańcuchy i sygnety z oczkami, wykonane z tombaku, z nabitymi próbami złotniczymi. Urządzenia do cechowania wyrobów skradziono w czasie włamania do pracowni jubilerskiej i wykorzystywano je do cechowania tombaku. Poszkodowani, po otrzymaniu zaproszeń do przyjazdu do Radomia, nie posiadali się z radości, że nareszcie wiadomo było, kto ich naciągnął.

Natomiast, przynajmniej na tę chwilę, wyjaśniono sprawę zabójstwa młodego chłopaka. Samochód, w którym znaleziono zwłoki, rzeczywiście był skradziony przez zatrzymaną rodzinę, a według relacji jednego ze sprawców kradzieży, sprzedano go na giełdzie kieleckiej. Nie pamiętano, komu sprzedano, ale w wyniku przeszukania siedziby złodziejskiej grupy w mieszkaniu ojca znaleziono wiele różnych dokumentów dotyczących sprzedaży samochodów, a między nimi była kopia umowy z nabywcą, gdzie były jego pełne dane. To wystarczyło, aby pracownicy kieleckiej milicji dotarli do nabywcy i wyjaśnili sprawę zabójstwa. Samochód kupił pracownik służby kolei i zastrzelił młodzieńca, gdy próbował ukraść pojazd pozostawiony przy dworcu. Nie powiadomił przełożonych o użyciu broni, bo wystraszył się konsekwencji. Zamierzał zwłoki wywieźć nad rzeczkę i wrzucić je do wody. Nie zdążył, bo znaleziono samochód ze zwłokami i odholowano go na parking milicyjny.

Zbliżał się koniec czwartego miesiąca delegacji w Radomiu, sprawę wyjaśniono i Wiesław wiedział, że powinien mieszkanie zwrócić właścicielce. Któregoś dnia, gdy miał pewność, że pani Aldona i jej córka są w domu, zaszedł do mieszkania matki i tam poznał Justynę. Kiedy wszedł do mieszkania, już od progu wiedział, że zastał obie kobiety. Zanim zobaczył córkę, usłyszał jej głośny śmiech, brzmiący jak dzwoneczki. Po chwili do przedpokoju weszła młoda dziewczyna, podając Wiesławowi rękę na przywitanie. Była śliczna. Od pierwszego spojrzenia w piękne, piwne oczy dziewczyny zachowywał się, jakby coś go obezwładniało. Niby chciał coś przyjemnego powiedzieć, a wychodziło to tak, jakby blekotu się najadł. Trzymając rękę Justyny, wszedł za nią do pokoju gościnnego i czekał na znak, że może usiąść. Matka, pani Aldona, mieszkająca w dużym mieszkaniu samotnie, bo mąż jej, a ojciec Justyny, zmarł kilka lat wcześniej, widziała, jakie wrażenie na Wiesławie zrobiła uroda jej córki. W pierwszej chwili chciała mu pomóc, ale po chwili zastanowienia zrezygnowała, wychodząc do kuchni, zostawiając młodych samych sobie. To oni – uzasadniała sobie – muszą znaleźć wspólny język, tym bardziej że Wiesław jest dużo starszy od Justyny i był już żonaty.

Tak się złożyło, że znaleźli wspólny język. To, co działo się dalej, przypominało oglądanie filmu w przyspieszonym tempie. Oboje pozałatwiali swoje sprawy w miejscach pracy, wzięli ślub i zamieszkali razem u Wiesława. Miał mieszkanie w przedwojennym domu z czerwonej cegły, z unowocześnionym systemem grzewczym, pozwalającym im spokojnie myśleć o dzieciach. Mieszkanie Justyny wynajmowali na umowy wieloletnie, odkładając na lokaty dużą część pieniędzy, a po kilku latach, po śmierci matki Justyny, Aldony, wynajmowali oba lokale, mając z tego zupełnie niezły dochód.

Przeżyli wspólnie wiele lat. Justyna, po powrocie z praktyk we Francji, gdzie wiele czasu spędzała w maleńkich, ale przytulnych kafejkach, przez długi czas marzyła o tym, by mieć własną kawiarnię i móc wyżyć się właśnie w takim miejscu, przy urządzaniu lokalu, przygotowaniu różnych potraw czy obcowaniu z wieloma nowymi ludźmi. W pewnej chwili miała dosyć dyrektorowania w coraz to nowej placówce. Była dyrektorem rozruchu hotelu i gdy wszystko zaczynało funkcjonować bez zarzutu, zarząd spółki akcyjnej przenosił ją do innego hotelu w innym mieście. Do opieki nad synem musiała zatrudnić niańkę, prowadzącą syna do wieku szkolnego. Mieszkanie na walizkach nie sprzyjało ich małżeństwu, bali się, że dziecko będzie rosło bez kontaktu z matką, dlatego gdy dziecko już dorastało, Justyna odeszła z firmy, chcąc zrealizować własne marzenia. Postanowili zarobione pieniądze zainwestować w zakup lokalu i urządzić w nim kawiarnię.

Wiesław zaś, będąc człowiekiem wieku średniego, mając wymaganą wysługę lat pracy, odszedł na pełną emeryturę. Nie mogąc siedzieć w domu bezczynnie, założył agencję detektywistyczną, a w chwilach przestoju postanowił pomagać Justy – jak ją nazywał w domu – w urządzaniu kawiarni. Justyna, mając doświadczenia nabyte za granicą, chciała mieć na własność małą kawiarenkę, tworząc w niej przytulne gniazdko dla wybranych klientów. Miała swoich znajomych, z którymi spotykali się w domach każdego tygodnia, ale wymagało to zawsze od gospodarza dokonania pewnych wyrzeczeń, po to, by móc służyć samochodem przy rozwożeniu gości. Mając kawiarnię, będzie mogła podejmować znajomych każdego dnia, gdy będą mieli ochotę do niej wpaść, a mając znajomego taksówkarza, stworzy im bezpieczną możliwość powrotu do domu.

Rozdział II

Jerry zrobił Wiesławowi wielką niespodziankę. Wiesław biorąc się za dodatkową pracę na emeryturze, otworzył swoje biuro na pobliskim osiedlu. W osiedlowym bloku, na siódmym piętrze w wynajętym lokalu zadekował się jako detektyw, ogłaszając w miejskich pismach, że rozpoczął działalność i czeka na zlecenia. Nie zawierał w ogłoszeniach informacji o praktyce milicyjnej, ale i tak trafił do niego emeryt policji, z Niu Jorku, pan Jerry O’Mara. Wszedł do pokoju detektywa jak do siebie i powiedział:

– E, tu detektyw? Bo ja siuuukam pracy w tym zawodzie. Bo, ja byłem w Niu Jork detektyw w policji i chcialem by zrobićććć mnie detektyw tu, u was – wystękał przybyły.

– A mówić poprawnie to umie? – zapytał Wiesław.

– E, Polaki w Niu Jork gadali o mnie dobzie. Ucyli mnie po polsku jak tsa, to i umie – zacinał się przybyły.

– A jak ty tu się znalazłeś? – dziwił się Wiesław.

– E, ja rodem z Irlandii. Mój ojciec Patryk O’Mara mawiał, ze moge być wsendzie, bo ja jestem dobry, irlandzki chłop. Ja mam kase, ja jezdem emeryt z policji Niu Jork, to moze porobimy razem? Psecie zwoniłem do ciebie i my gadali, ze psyjade. My razem byli w Lyonie na duzych fajfach w Interpolu, i zaprasałeś mnie do siebie, pamietas? – przypominał się Jerry. – A jak sukałem ciebie, to mi moim znajomi, Irlandczycy mieskający w Polsce, powiedzieli, ze siedzis tu na wysokim pientse. Bo mało jest u was detektywów, to i widać ciebie – zaśmiał się.

– Jerry O’Mara, to ty, nie poznałem, rzeczywiście, niedawno dzwoniłeś. Ile to lat temu widzieliśmy się ostatnio? Chyba z piętnaście. Spotykaliśmy się tylko podczas pobytu na szkoleniach w Interpolu. Zmieniliśmy się trochę obaj i dlatego ciebie nie poznałem. A poza tym, nie przypuszczałem, że naprawdę do mnie przyjedziesz. Co cię tu sprowadza, ciekawość? – dziwił się Wiesław.

– No jak to. Ty mnie tu chciał, zeby psyjechać do ciebie – przypominał Jerry – na odpocynek. Bo ja emeryt.

– No, fakt. Przy piwie rozmawialiśmy o tym, ale nie przypuszczałem, ze na serio będziesz chciał do nas przyjechać – śmiał się Wiesław.

– No, dobra, to moge wracac – zasmucił się Jerry.

– No, co ty, wyhamuj. Jak już jesteś to zostań. Mam dla ciebie propozycję – rzucił Wiesław. – Moja żona kupiła lokal i chce otworzyć kawiarnię. Możesz jej pomóc w urządzeniu, zgoda?

– OK, moge pomagać, ale lepiej zrobimy otwierając pub irlancki – ucieszył się Jerry. – Ja mam piniondze, ja moge być wspólnik. Co, moge?

– Zobaczymy, wszystko zależy od Justyny, mojej żony. Ona marzyła o małej kawiarni, nie o pubie. Masz żonę? – zaciekawił się Wiesław.

– Nie mam. Obumarła mi w Ameryce. Sam jezdem – roztkliwił się Jerry – ale dzieci som. W Irlandii.

Wsiedli do swoich samochodów i pojechali tam, gdzie Justyna urządzała kupiony lokal. Mieścił się w wolno stojącym parterowym pawilonie, z działką pozwalającą na wygospodarowanie miejsca pod parking. Był to stary pawilon, budowany w latach pięćdziesiątych, przeznaczony pierwotnie na duży sklep, później na lokal usługowy a na początku lat osiemdziesiątych przerobiony na bar. Właściciel długi czas zastanawiał się, jak go nazwać. Powiesił szyld nad lokalem ze słowem „BAR” i czekał na wyklarowanie się nazwy. Ogłosił konkurs, prosząc gości, by składali różne propozycje, wrzucając je na zapisanych karteczkach do specjalnego kartonu. Zwyciężyła nazwa mająca związek z dobrze prezentującą się barmanką, panią Zosią. Znaczna większość klientów, ponad stu na wrzucone sto pięćdziesiąt dwie karteczki, zaproponowała nazwę związaną z obrazem, jaki oglądali, wchodząc do środka. Stwierdzili, że nie może być inna nazwa jak „Bar pod cyckami”. Każdy w pierwszej chwili widział olbrzymi biust barmanki, pani Zosi, nachylonej nad ladą, a dopiero po wejściu dostrzegał salę. Tak właśnie nazwano – „Pod Cyckami”. Nazwa miała przyciągać miejscowych klientów. Przyciągała, ale tych, których nie stać było na gorące danie. Starczało im tylko na jedno piwo, spożywane pod stojącym obok, zniszczonym murkiem.

Justyna z Wiesławem za niewielkie pieniądze kupili ten bar i postanowili urządzić w nim kawiarnię. Korzystając z przyjazdu do Wiesława jego znajomego Jerry’ego O’Mara, zdecydowali oboje o wzięciu go na wspólnika i konsultanta, zmieniając przeznaczenie lokalu z kawiarni na pub. Irlandczyk doskonale wiedział, jaki wygląd powinien mieć pub. Ze wspólnego oglądu wyciągnęli wniosek, że lokal należy poszerzyć, dobudowując duże zaplecze i magazyn. Wykonano projekt, uzyskano pozwolenia i dostawiono dodatkowe pomieszczenia. W międzyczasie przystąpiono do wybierania stylu wystroju wewnętrznego, do zakupienia odpowiedniego sprzętu i zatrudnienia odpowiednich ludzi. Urządzili pub w stylu irlandzkim, zgodnie ze wskazówkami Jerry’ego. Meble zamawiano w pobliskim zakładzie stolarskim, natomiast sam wystrój, niezbędny do pubu, sprowadzano bezpośrednio z Irlandii. Trwało to kilka miesięcy, ale uzyskali wystrój taki, jak opisywał go Jerry, wspólnik Justyny.

Postanowili otworzyć pub w dniu okrągłej rocznicy urodzin Wiesława. Całe sześćdziesiąt lat. Inicjatorką biesiady była Justyna, właścicielka nowo otwartego pubu i wieloletnia żona jubilata, o czym już tak głośno nie mówiono.

– Sto lat, sto lat, sto lat, sto lat niechaj żyje nam, sto lat, sto lat, sto lat, sto lat niechaj żyje nam – echem się niosło po całej ulicy, z klubu otwartego na miejscu, gdzie kiedyś był bar – Niech mu gwiazdka pomyślności nigdy nie zagaśnie, nigdy nie zagaśnie, a w tym nowym, wspólnym życiu świeci coraz jaśniej, a w tym nowym, wspólnym życiu świeci coraz jaśniej!!! Sto lat, sto lat, sto lat, sto lat niechaj żyje nam – do Justyny dołączyła obsługa i goście pubu. Ta, uśmiechnięta, rozejrzała się dookoła i ciągnęła dalej: – A kto z nami nie wypije, tego we dwa kije, łupu, cupu, łupu cupu, tego we dwa kije – śpiewała Justyna z biesiadnikami. – Niech mi żyje, co najmniej sto lat – dokończyła.

– Nie mas go jesce dosyć? – zapytał Jerry. – Tyle lat i nie zanudził cie?

– Jerry – krzyknął Józio – zostaw Justynę w spokoju, ty cholerny micku. Żadnej nie przepuścisz? To żona Wiesława, odpuść sobie.

– OK, ale ty piepsony polacku, mozes mieć ode mnie w ryło, jak nie pseprosis za micka – obruszył się Jerry. – Jezdem irlandczykiem, a to nie upowaznia cie do obrazania mnie.

– Józio – wtrącił się Witold – nie obrażaj naszego przyjaciela Jerry’ego.

– To niech się odpieprzy od Justyny – krzyknął Józio – jak poczuje kop w jaja, to się uspokoi, a Wiesio to potrafi. Prawda?

– No pewnie – odkrzyknął Wiesław – nawet dam szansę, żeby jaja rozbujał, i tak trafię.

– Wiesiu – wtrącił głośno Jerry – po co mam bujać jaja, mnie nie wisi.

– Bo jak nie odwalisz się od Justyny, to ci je odstrzelę – zadeklarował Wiesław – rozumiesz?

– To po cio zaprosiłeś mie do tej cholernej Polski – pytał Jerry – zeby mi stzelać po jajach?

– No bo jak będziesz podrywał Justynę, to tak będzie – oświadczył Wiesław, pociągając piwko z litrowego kufla. Stracił rachubę, który to z kolei.

– To ja wracam do dzieci, do Irlandii – zaszlochał Jerry – nie chcecie mnie tutaj, Wiesio ma do moich jaj stselać, to ja tak nie chcem, wracam do dzieci – głębiej westchnął i padł na stojące krzesło.

W kąciku pubu nie było widać stanu, w jakim kołysał się Jerry, a następnie rozluźniony rozbierającym alkoholem, zawisł na oparciu krzesła. Wiesław z Józefem cichaczem wynieśli Jerry’ego do pokoju gościnnego, w którym już dawno miał swoje miejsce. Nie zawsze po wypiciu kilku kufli piwa i szklaneczki whisky miał ochotę jechać do swojego pustego mieszkania. Przytulnego, ale niestety, bez kobiety.

Rozdział III

Kierując się uwagami Jerry’ego, Justyna wprowadziła na niewielkiej estradzie duży wiszący ekran wyświetlający słowa do muzyki płynącej z dwóch dużych głośników. Urządzenia te obsługuje barman Jacek i on decyduje, kiedy i jakie kawałki mają być grane. W ten sposób utworzono dla śpiewających klientów pubu karaoke. Ma to zachęcić młodych i starszych do prezentowania swoich umiejętności śpiewu. A już od dawna wiadomo jest, że przy alkoholu i muzyce najlepiej wychodzi śpiew.

Wystrój lokalu wzorowany jest na wyglądzie pubów irlandzkich. Dębowy, ciemny wystrój wnętrza rozjaśniono kolorystyką ścian z neonowymi reklamami piw polskich, irlandzkich i angielskich, daniami na przepisach irlandzkich oraz reklamami biura turystycznego organizującego wycieczki do górzystej części Irlandii. Pod ścianami ustawiono dębowe stoły i ławy w kolorze naturalnego drewna oraz tuż przy barze dwie duże dębowe beczki, z których barman nalewał litrowe kufle piwa.

Tak zażyczył sobie wspólnik Justyny, Jerry O’Mara, irlandzki emeryt, zaproszony przez Wiesława. Panowie poznali się w czasie konferencji w Interpolu, spędzając wiele godzin w pubach przy dużych kuflach beczkowego piwa. Obaj przedkładali piwo z beczki nad piwo butelkowe, bo jak uzasadniał Jerry – w butelkach nie ma smaku beczki dębowej. Obaj przypadli sobie do gustu, dlatego Jerry pamiętając zaproszenie Wiesława, uczył się pilnie języka polskiego, decydując się przyjechać do Polski będąc względnie młodym emerytem policyjnym z Niu Jorku, jak wymawiał Jerry. Żona Elaine była wspaniałą kobietą. Pobrali się bardzo wcześnie, bo już po skończeniu college. Elaine zaszła w ciążę i uznali, że zamieszkają razem. Byli dobrym małżeństwem, mieli dwoje dzieci i świetlaną przyszłość. Jerry znalazł swoje miejsce w policji, a Elaine zajęła się nauczaniem w pobliskiej szkole. Przeżyli razem ponad trzydzieści lat i wówczas Elaine zapadła na zdrowiu, wdała się jakaś przypadłość typowo kobieca. Jeździli do różnych lekarzy, obiecujących wyprowadzenie Elaine z postępującej choroby. Wykonali kilka operacji, powycinali, to, co mogło być przyczyną, ale Elaine nie uzdrowili. Mając pięćdziesiąt lat, Elaine zmarła, a dzieci – córka Kathi i syn Brendan, nie mogąc pogodzić się ze stratą matki, po poślubieniu partnerów wrócili do Irlandii i tam postanowili zapuścić swoje korzenie, mimo ostrzeżeń własnego ojca, że może im się nie udać.

Pracując w policji na stanowisku detektywa w Niu Jorku, Jerry dosłużył do pełnej emerytury i w wieku pięćdziesięciu ośmiu lat wybrał Polskę, zachęcony zaproszeniem Wiesława. Tak mu się spodobał polski język, że pracując wśród Polaków, uczył się języka i władał nim już lepiej niż niektórzy Polacy po przyjeździe do kraju. Dopingował siebie codziennie, chcąc mówić i rozumieć lepiej niż sami Polacy, emigranci z Polski. Kiedy Justyna i Wiesław zaproponowali mu, aby został ich wspólnikiem w pubie, nie zastanawiał się. Miał trochę oszczędności, niezłą emeryturę i wiele zapału irlandzkiego chłopaka.

Mąż Justyny, Wiesław, kilka lat temu przeszedł na emeryturę policyjną. Zdobył wiedzę, umiejętności i będąc już emerytem, rozpoczął pracę na własny rachunek jako prywatny detektyw. Jerry przyglądał się temu, co robi Wiesław, i ofiarował swoją pomoc w tej – jak nazywał Jerry – brudnej robocie. Pomagał Wiesławowi w sprawach bardziej skomplikowanych, aby samemu nie wyjść z wprawy. On, będąc detektywem wydziału zabójstw policji w Niu Jorku, przepracował całe trzydzieści sześć lat i mając wystarczającą emeryturę, odszedł, bo miał dosyć użerania się z różnymi problemami w dzielnicach polskich. Polonia skupia się w dzielnicy Greenpoint na północnym Brooklynie, nazywanym przez Amerykanów „małą Polską”, zaglądał też i do innych polskich dzielnic, a między innymi i Queensu, największej dzielnicy Niu Jorku, gdzie również mieszka wielu Polaków.

Jerry nie wiedział, że Wiesław w dzieciństwie fascynował się literaturą detektywistyczną, opisującą umiejętność dochodzenia od szczegółu do ogółu, zebranego w czasie oględzin miejsca zdarzenia prowadzonych przez detektywów. Zrodziły się w nim marzenia, by być detektywem tak skutecznym jak Sherlock Holmes, Hercule Poirot, opisywani w różnych powieściach.

Jerry miał inne marzenia. W Irlandii było bezrobocie, brakowało nie tylko pracy, ale również i perspektyw dla młodych ludzi. Dlatego jego ojciec, Patryk O’Mara, w latach pięćdziesiątych zdecydował się zabrać swoją rodzinę; żonę, córkę, syna, i wraz z całą falą emigracyjną wyjechać do Stanów. W Stanach otrzymali na powitanie pewną pomoc, ale nie było tam tak, żeby mogli najeść się do syta. Przez długie lata dzieciństwa snuł swoje marzenia podsycane przez mamę, by kiedyś mógł się najeść do syta Irish stew, gulaszem irlandzkim. Irlandzki gulasz jest gęsty od aromatycznych składników najłatwiej dostępnych w górzystych rejonach Irlandii. Przyrządzano go głównie z mięsa owiec, ziemniaków, cebuli i ziół zbieranych na własne potrzeby. Pamiętał jeszcze, jak jego mama ucząc gotowania młodszą siostrę Aine, wbijała jej do głowy, że tradycyjny gulasz irlandzki podaje się z kluseczkami robionymi z łoju.

I o dziwo, Justyna, znając jego marzenia – bo co jakiś czas, gdy popił piwa, wspominał o tym bardzo głośno – podpytawszy go o skład ziół, smak i zapach gulaszu, w dniu jego urodzin ugotowała taki gulasz z ziemniakami, cebulą i przyprawami w olbrzymim pięciolitrowym garze, postawiła gar przed nim na stole, dodając do tego blaszaną miskę, drewnianą łychę i litrowy kufel beczkowego piwa, życząc mu smacznego. Jak w irlandzkim domu. Jerry’emu napłynęły łzy do oczu. Tak gotowała mama – wspomniał i rozbeczał się jak małe dziecko.

Kilka dni wcześniej przypomniał się i przyjechał do pubu dystyngowany pan Edward, dobry znajomy Wiesława, emeryt stołecznej policji, rozpoczynający swoją karierę wspólnie z Wiesławem w komendzie dzielnicowej. Przeszedł wszystkie szczeble kariery, rozpoczynając od milicjanta, dzielnicowego, pracownika dochodzeniówki a po pozytywnej weryfikacji, w roku przełomu, przeniesiono go do komendy stołecznej do pracy dochodzeniowo-śledczej. Dostrzegając jego umiejętności organizacyjne, awansowano na stanowisko naczelnika wydziału.

Wiedział, że Wiesław nie zaprzestał pracy, tylko dalej bawił się w prywatnego detektywa, tak jak to sobie wymarzył w dzieciństwie. Wpadając spóźniony, przyniósł ze sobą album zdjęć z okresu, gdy z pracowali razem. Zdjęcia do tego albumu robili sobie na różnego rodzaju spotkaniach lub wyjazdach do wydarzeń. Po kilkunastu latach zebrało się tych zdjęć na kilka dobrych albumów. Była to ich wspólna pamiątka, obejmowała okres wspólnej pracy, lata od siedemdziesiątych do dziewięćdziesiątych, gdy Wiesław awansował na kierownika. Kierownika już nie fotografowali. Mówili, że nie wypadało fotografować go za biurkiem, gdy tylko przegląda dokumenty.

Edward dołączył do grupy uświetniającej sześćdziesiątkę Jerzego i nie odrywając kufla od ust, wypił całą halbę. Poczuł się jak w klubie, w Jaworzynie Śląskiej, tam gdzie się urodził i gdzie spędził całe swoje młodzieńcze życie. Teraz jest już emerytem, po przepracowaniu trzydziestu ośmiu lat. Ma wyrozumiałą żonę, niepoganiającą go, niezazdrosną, wierzącą, że jeśli Edward ma coś do załatwienia czy jest umówiony na jakieś spotkanie, to znaczy, że powinien pójść sam i sam to załatwić, Nie chciała mu towarzyszyć, mając swój własny świat przy wnukach. Edward nigdy jej się nie sprzeniewierzył, zawsze był sobą. Zachował swoją godność nawet wówczas, gdy tuż przed odejściem na emeryturę chciano go wrobić w organizację dziwnego spotkania przełożonych z komendy stołecznej i głównej z grupą zagranicznych biznesmenów, skupionych wokół chińskiego centrum w Wólce Kosowskiej. Wywinął się, bo spotkanie miało być organizowane przez związki zawodowe policjantów, a Edward nie należał do związków.

Rozdział IV

Emeryci. Utrapienie każdego ustroju. W Polsce powojennej, po likwidacji ZUS-u, odłożone pieniądze ze składek ubezpieczeniowych przyszłych emerytów potraktowano jako rezerwę finansową i dano ją skarbowi do zatkania dziury w budżecie państwa. Była to niebagatelna suma. O takiej decyzji przewodniczącego CRZZ opowiedział Wiesławowi jego ojciec, stolarz meblowy, należący do związku od chwili jego powstania. I tak emeryci do dnia dzisiejszego są na garnuszku państwa, a nie na swoim. Po przemianach ustrojowych, gdy socjalizm poszedł w niepamięć a o kapitalizmie nie chciano już rozmawiać, wybierane rządy ratując dziury budżetowe, za zgodą i akceptacją nowo powstałych związków zawodowych, w dalszym ciągu zabierały emerytom różnego rodzaju dodatki, wypracowane w czasie ciężkiej pracy, w ustroju gloryfikującym siłę przewodnią z klasą robotniczą na czele. Pozostawiano gołą emeryturę bez dodatków, rekompensujących warunki, w jakich pracowali.

Aby pokazać emerytom i rencistom ich miejsce w kolejce klientów ZUS-u, znacznie zmniejszono zasiłek pogrzebowy, licząc na to, że firmy pogrzebowe dla emerytów i rencistów zastosują taryfy ulgowe. Firmy pogrzebowe natychmiast wyczuły koniunkturę i rodzinom emerytów i rencistów, proponują pogrzeb na kredyt, rozkładając raty na dowolny czas, nie dłużej niż dwadzieścia cztery miesiące, spłacany przez rodzinę zmarłego.

Likwidując nadopiekuńczość państwa, następne rządy winny wzorować się na procedurach akceptowanych w przeszłości. W czasach plemiennych starsi członkowie społeczności po osiągnięciu dojrzałego wieku należeli do starszyzny plemiennej, pełniącej rolę policjanta, prokuratora, sędziego, psychologa, a nawet psychiatry, gdy trzeba było wydać orzeczenie o poczytalności członka tej społeczności. Trwało to do chwili, gdy społeczność nie stwierdziła, że nadmierna ilość nieproduktywnej starszyzny obciąża nadmiernie budżet plemienia. Prawdopodobnie w głosowaniu tajnym podjęto decyzję, że szansę przetrwania ma tylko ten członek starszyzny, który potrafi na siebie zapracować. Zapędzano staruszków i staruszki pod wysokie drzewa, kazano im wspinać się do góry i trzęsiono drzewem. Na drzewie zostawały jednostki silne, przydatne miejscowej społeczności, umiejące na siebie zapracować. Pozostali, słabi i chorzy, odpadali od drzewa i zabijając się, robili miejsce w społeczności nowym, silnym jednostkom.

Wodzowie tych plemion patrzyli szerzej na płaszczyznę życia. Zauważali, że przy silnym społeczeństwie można więcej towaru wyprodukować, sprzedać do sąsiedniego plemienia i w ten oto sposób uzyskać nadwyżkę w chodliwym towarze, dając plemieniu wyraźny zysk. A to już był początek kapitalizmu. Kumulacja kapitału w prostej linii prowadziła do zwiększenia własnej produkcji, sprzedawanej następnie plemionom ościennym, podbitym w wyniku nieporozumień wieloplemiennych. A dalej to już poleciało aż do czasów współczesnych, z namiastką kapitalizmu.

Czy emeryt może być posłem? Może, jeśli go wybiorą. Tylko że aby być wybranym, trzeba mieć dużo pieniędzy i kupować głosy wyborców pieniędzmi, piwem lub kiełbasą. Bardziej delikatni proponują kawę z dużym domowym ciastem. A tego przeciętny emeryt nie ma. Dlatego może być tylko emerytem do wynajęcia.

Kiedyś, w okresie niechcianej komuny, emeryci zastępowali bogatszych od siebie, stając w kolejkach za zwykłym towarem codziennej potrzeby, byli ludźmi do wynajęcia. Teraz też są wynajmowani przez potrzebujących, mających duże pieniądze, nie do stania w kolejkach, tylko do różnego rodzaju protestów. Są emeryci „eko”, jeszcze sprawni, bo mogą wdrapać się i siadać na drzewach lub przywiązać liną do grubego pnia, protestując tylko dla pieniędzy; są emeryci mocno wierzący w swoje posłanie, siadając w proteście na autostradach, przy krzyżach czy w innym miejscu publicznym. Są nadal emerytami do wynajęcia. Mając zdrowe płuca, zdrowe gardła, są w stanie krzykiem zagłuszyć zdrowy rozsądek, byleby dorobić do swojej emerytury.

Patrzą z zazdrością na emerytów z Niemiec, wizytujących pozostawione kiedyś swoje majątki, na emerytów z Ameryki, spoglądających z wyższością na emerytów w kraju, który kiedyś był ich krajem. Teraz, nie umiejąc po polsku sklecić porządnie jednego zdania, rozdają dzieciom na szlakach turystycznych po jednodolarowym banknocie, aby zaimponować swoim bogactwem. Usprawiedliwiają przed samym sobą decyzję ucieczki, wyjazdu z kraju w poszukiwaniu olśniewającego bogactwa, jakie miała im zaoferować Ameryka. Dla wielu ten miraż kończył się wraz z zejściem ze statku, wyjściem z samolotu na grunt amerykański, a zaczynała się ciężka harówka. Jakiej nie zaznali w kraju.

Jerry to właśnie często słyszał z ust Polaków zamieszkujących w północnym Brooklynie w dzielnicy Greenpoint lub dzielnicach Queensu – Ridgewood, Maspeth & Middle Village. Słyszał od tych, co wyjechali zaraz po wojnie, od tych, co uciekali przed socjalizmem, i słuchał od tych, co wystraszyli się agresywnego kapitalizmu. Wielu z nich, bez bogactwa, bez rodziny, po latach ciężkiej pracy wracało do kraju. Z dobrą emeryturą i fatalnym zdrowiem. Aby zdążyć do rodziny i trochę się podleczyć.

Przekonał się, że Polacy tam i tu na miejscu – to duża różnica. Na korzyść oczywiście tych Polaków, którzy pozostali na miejscu. Tamtych ciągle coś gna, ciągle czegoś szukają, mają za złe sąsiadowi, że jemu się powodzi, ma trochę lepiej od innych lub jest bardziej zaradny. O różnicy między zaradnością na emigracji a zaradnością w kraju przekonał się wielokrotnie, gdy osiadł w Polsce. Na emigracji zaradność pojmowano jako dalszą walkę z socjalizmem, tylko że na obczyźnie kradnąc to wszystko, co w rękę wpadnie. Nowi starali się niwelować różnice materialne między starą i nową Polonią. Natomiast w kraju, po przemianach, zaradność pojmowano jako umiejętność dostosowania swoich możliwości do realnego życia. W miarę uczciwie.

Polonia nie podawała ręki przybyszowi z kraju, odpychała go od siebie, oszukiwała i patrzyła na efekt. Pójdzie na dno czy wypłynie. Sami Polacy skupieni w różnych Poloniach, bazując na wieloletnich doświadczeniach opowiadali, że na ogół przy tego rodzaju przejściach na wierzch wypływały tylko jednostki zdolne lub sprytne. Wszystkie inne tonęły. Tak to właśnie przedstawiano stan Polonii detektywowi nowojorskiej policji, Jerry’emu O’Mara, wiedząc, że uczy się języka polskiego i zamierza pojechać do Polski, do swojego znajomego, poznanego na spotkaniu w siedzibie Interpolu.

Wiesław i Justyna zastanawiali się, jak pomóc Jerry’emu w wypełnieniu pustego miejsca w łóżku. Jerry będąc ustabilizowanym emerytem, powinien mieć przy sobie jakąś kobietę, niekoniecznie żonę, ale przyjaciółkę, z którą mógłby spędzać swoje pełne dni. Jerry wyznawał katolicyzm, dlatego dla niego pojęcie żony miało tylko jedno znaczenie. Ślub kościelny i węzeł na całe życie. Innych opcji nie zakładał. Nie dopuszczał do siebie myśli, że mógłby położyć się do łóżka z inna kobietą niż żona. Uważał, że jeśli jego żona zmarła, to i on powinien umrzeć. Wiesław wybijał mu z głowy takie rozumienie małżeństwa, wskazując na jego dzieci, które będą miały swoje dzieci, a jego wnuki, i ktoś tym wnukom musi opowiedzieć o dziadku, babci, ich pokręconym życiu, no i przede wszystkim, nauczyć je gotować Irish stew tak, jak gotowała babcia.

– Ale to tylko umie Justyna – odcinał się Jerry.

– Hej, hej, uważaj, bo Justyna jest moją żoną. Musisz poszukać kobiety dla siebie i uczyć ją gotować – dodawał Wiesław. – Oczywiście, możesz sam się nauczyć gotować.

– No mogę – potakiwał Jerry – ale nie bendzie to taki gulas jak ugotowała Justyna. Ma smak, moze płynie w niej krew irlancka? – zakończył.

Przekomarzanie się miało na celu odciągnięcie Jerry’ego od głupich myśli, pogłębianych rozstaniem z dziećmi. Wprawdzie Jerry nie stronił od grup irlandzkich, coraz częściej przypominających w Polsce o swoim istnieniu, ale byli to tylko jego ziomkowie. Dzieci, to dzieci własne – rozmarzał się Jerry. Dzwonił do nich bardzo często i czekał, aż Wiesław zdecyduje się na wspólny wyjazd do Irlandii. Wtedy ucałuje swoje dzieci i wnuki, rosnące przy rodzicach i mające się niedługo urodzić.

Rozdział V

Jerry O’Mara, syn Patryka O’Mara, zachowywał się jak prawdziwy Irlandczyk. Wstawał o świcie, wymyślał na dany dzień różne zajęcia dla siebie, kładł się po północy i będąc współwłaścicielem pubu, przychodził do Justyny z różnymi nowymi pomysłami. Nie znał się na kuchni, nie umiał gotować, ale lubił dużo i dobrze zjeść. Justyna przyglądając się jego zabiegom, zastanawiała się, gdzie mieści tyle jedzenia, które pochłania. Jerry dobrze wyglądał, nie był otyły mimo picia dużej ilości piwa, no i narodowego napoju, szklaneczki whisky jako dodatku do dobrego jedzenia. A gotowała dobrze, gdy zastępowała kucharkę.

Jerry mówił Justy, że gotuje jak jego mama w Ameryce. Tak dobrze i tak smacznie. Podał jej kilka przepisów irlandzkich na zupy, które zapamiętał z czasów, gdy przyjechali do Stanów, zagospodarowali się i mama zajęła się na dobre kuchnią. Gotowała na przykład zupę serową, zupę gulaszową, która nie jest tym samym co gulasz irlandzki, zupę ziemniaczaną i zupę cebulową. Mieszkając w Stanach, mama Jerry’ego podpytywała sąsiadek z innych krajów o ich przepisy, spisywała je i przed śmiercią dała Aine, żeby wykorzystała, gdy będzie prowadziła swój bar. Siostra baru nie zdążyła otworzyć, bo uległa śmiertelnemu wypadkowi. Miała wówczas niecałe trzydzieści lat. Co by nie mówić, narodowe potrawy irlandzkie miały swój niepowtarzalny smak. Jerry przekomarzając się z Wiesławem, wielokrotnie podkreślał, że on jest Irlandczykiem czasowo mieszkającym w Polsce. Jeśli mu się coś nie spodoba, zawsze może wziąć dupę w troki i wyjechać do Irlandii, do swoich dzieci.

– Jerry – uspokajał go Wiesław – zawsze możesz tak zrobić, masz na tym świecie miejsca, gdzie jesteś mile widziany i zawsze potrzebny. U nas w pubie, którego jesteś współwłaścicielem, i w Irlandii u swoich dzieci, które na pewno w niedługim czasie obdarzą cię wnukami. Masz dla kogo żyć. Tylko przestań tak modlić się do świętego Patryka. Weź sobie do domu kobietę i upuść sobie trochę płynu życia. Od razu poczujesz się lepiej.

– Wiesiu – niepewnie odzywał się Jerry – a kto mnie bendzie chciał, jaka kobieta. Ja jem wdowiec całom gembo i nie mam nic do dania – płaczliwie użalał się Jerry. – W kościele powiedział mi ksionc, ze mogę tylko po bozemu z kobietom, a która tak bendzie chciała?

– Mój drogi kolego – zaśmiał się Wiesław – ksiądz żony parafian widzi tylko w kościele, własnej nie wolno mu mieć, to i nie wie, co można robić z kobietą bez pobłogosławienia przez Kościół, chyba że odwiedza parafianki w domu, no, ale to są żony parafian, nie własne – ciągnął wywód dalej – dlatego moim zdaniem powinieneś sam się zakręcić za kobietą dla siebie, a nie czekać na pozwolenie księdza.

– Ty z Justynom tyle lat som razem i dobze sie macie – rozpamiętywał Jerry – a ja, biedny wdowiec, co moge?

– Jerry, możesz dużo – przerwał mu Wiesław – możesz na początek odstawić whisky i ograniczyć picie piwa.

– W swoim pubie? – zdziwił się Jerry. – Mam nie wzionc mojej whisky i nie wzionc piwa? – dziwił się dalej.

– Piwo możesz pić, ale z umiarem – pouczał go Wiesław – whisky też możesz pić, ale też z umiarem, bo cię żadna baba nie będzie chciała.

– No dobze, już dobze, bende stawiał kreski przy piwie i licył sklanecki whisky – pokojowo zaproponował Jerry. – Nie bedzies juz bucał na mnie?

– Słowo skauta, nie będę – zadeklarował Wiesław – ale nie podrywaj mojej Justy, bo to moja żona, a ksiądz ci mówił, żebyś nie właził do cudzego łóżka. Prawda?

– Oj, prawda, właśnie tak mówił. Ale muse z Justynom pogadać, bo przypomniał mi sie jesce jeden wspaniały psepis na wołowine dusoną w piwie. Wspaniałe danie – zakończył Jerry.

– Wydaje mi się, że Justy zna ten przepis, ale zapytaj – rzucił Wiesław i wstał od stołu.

Podeszli do Justyny krążącej między kuchnią a barem, smakującej przegryzki poukładane na tackach i wstawiane do chłodzącej gabloty.

– Justy – zaczął Jerry – mam dla ciebie nowy psepis na wołowinę dusoną w piwie.

– Napisałeś? – zapytała Justyna.

– Nie, wies, ze nie lubie pisać. Ja ci powiem, a ty zapises albo zapamientas – proponował Jerry.

– No dobrze, mam już kartę i długopis i nadawaj. – Justyna nie proponowała Jerry’emu kufla piwa, bo widziała, ile wypił dnia poprzedniego.

– No to słuchaj – rozpoczął Jerry – bies jeden kilogram udca wołowego, półtorej sklanki ciemnego piwa, sto gramów chudego bocku, moze być bekon, pienćziesiont gramów masła, tzydzieści gramów monki psennej, dziesienć marchewek, seść gałązek natki pietruski, dwie duze cebule, jedną ćwiartke duzego selera oraz piepz i sól do smaku. Teraz ci powiem jak pzygotować. Ja wiem, że wspaniale gotujes, ale jak stałem przy mamie, to widziałem, jak robiła te pysne potrawy. Dlatego notuj sobie, bo to, tzeba zrobić tak: bekon nacionć wzdłuz, a następnie włozyć do duzej patelni i opiekać na wolnym ogniu około pienć minut, pokroić cebulę w okrągłe talarki i powkładać jom w naciencia bocku i wolno opiekać w dalsym ciongu. W tym casie ponacinany udziec wołowy posypujemy solom, piepsem i monkom, na pięć minut kładziemy na patelni, gdzie jest bekon, dodajemy do tego masło. Po pienciu minutach, gdy mienso jest juz troche psyrumienione, zalewamy je piwem i takom samom ilościom wody, w naciencia miensa wkładamy pociente plastry bocku i gotujemy. W casie gotowania miensa dodajemy pokrojone w kostke, obranom marchew i seler. Gotujemy około cterdziestu minut i mamy wołowine gotowom. Do tego podajemy gotowane ziemniaki i surówke z surowej zielonej kapusty. Dla mnie była to pycha – zakończył Jerry. – Zdonzyłaś zapisać – zapytał – bo nawet nie pytas, do cego seść gałonzek natki pietruszki.

– Oj, Jerry, tyle czasu jesteś moim wspólnikiem i mnie nie znasz. Oczywiście, że natka pietruszki jest do przybrania smacznego dania – zaśmiała się Justyna.

– Wiedziałem, ze wies, ale lubiem się z tobą psekomazać. Ty mi powiedz, czy Wiesio ma w pubie rewolwer? – zapytał Jerry, na którego twarzy malował się niepokój.

– Czemu tak pytasz, Jerry? – dziwiła się Justyna.

– Bo powiedział mi, że bendzie mi stzelał po jajach, a ja nie wiem dlacego – żalił się Jerry.

– Wiesław tylko tak mówi, a w ogóle to dobry chłop – zaśmiała się Justyna – nie zrobi ci krzywdy.

– Nawet gdybym zalecał sie do ciebie? – pytał zdziwiony Jerry.

– No, w takim przypadku, to nie wiem, co Wiesław by zrobił – z udanym niepokojem odpowiedziała Justyna – nigdy nie dałam mu okazji do strzelania.

– A widzis, jak mnie zobacy przy tobie, to może stselić? – pytał Jerry z niepokojem w głosie.

– Jeśli to będzie za często, to może. – Justyna wybuchnęła śmiechem.

Zbliżała się godzina otwarcia pubu dla klientów. Na szczęście Wiesław i Jerry po wczorajszej balandze doszli do siebie i Justyna była spokojniejsza, że nie będzie musiała im matkować. Na wczorajszy dzień Justyna zakupiła duże zestawy płyt z irlandzką muzyką ludową dla śpiewających karaoke i chętnych do tańca, natomiast w pozostałe, spokojne dni odtwarzano muzykę mieszaną, ludową i estradową, też w systemie karaoke. Ani Jerry, ani Justyna nie spodziewali się, że w Warszawie powstanie tyle pubów irlandzkich. Nie wiadomo, co było inspiracją, ale praktycznie w każdej dzielnicy powstawał pub irlandzki, z piwem, whisky i zespołami retro, z ludową muzyką irlandzką. I co najdziwniejsze, w każdym większym klubie grał zespół muzyczny nazywający siebie jako ten, co gra muzykę dawną, grywaną tylko na sesjach odbywających się w pubach w całym kraju. Kwintesencją irlandzkiej muzyki ludowej są pieśni w języku irlandzkim, z których najważniejsze należą do tradycji sean nós. Jest to forma śpiewu a cappella, wywodząca się przypuszczalnie z tradycji bardów.

Muzyka ludowa ma w Irlandii niezwykle bogatą tradycję. Kilka tysięcy starych melodii, przeważnie anonimowych, przetrwało do dziś, chociaż nigdy ich nie zapisano. Należały do tradycji przekazywanych z pokolenia na pokolenie, jak legendy i baśnie, stanowiące część narodowego dziedzictwa kulturalnego. Życie lokalnych społeczności w Irlandii zawsze obracało się wokół muzyki. Irlandzkie tradycje muzyczne należą dziś do najbogatszych w zachodnim świecie. Do nowszych tradycyjnych pieśni irlandzkich należą kołysanki, ballady, przyśpiewki pijackie, pieśni miłosne i piosenki nonsensowne. Do dziś żywa jest zwłaszcza w irlandzkich pubach tradycja chóralnych śpiewów przy akompaniamencie skrzypiec, akordeonu i bębna, czasami klasycznej gitary.

Będąc w Irlandii, trudno nie złożyć choćby jednej wizyty w pubie. Jest to miejsce spotkań i dyskusji mieszkańców, w którym koncentruje się życie polityczne i kulturalne. W pubie można zjeść, posłuchać muzyki, znaleźć przyjaciół, no i oczywiście skosztować piwa – Guinnessa. Piwo Guinness, rodzaj portera – ciemne i gorzkie, jest klasycznym irlandzkim napojem. Zamawiając a guinness, zawsze dostaje się pintę, czyli nieco ponad pół litra; kto chce ćwiartkę, musi poprosić o a glass. Obok kościoła i targu pub stanowi w Irlandii centrum życia towarzyskiego. Napływ emigrantów z Irlandii powodował, że w ostatnim czasie puby irlandzkie w Warszawie wyrastały jak grzyby po deszczu.

Jerry wspominał również, że najdawniejszą i najbardziej fascynującą rozrywką Irlandczyków jest układanie mitów. Bohaterami tych baśni z zamierzchłych czasów są leśne elfy, wróżki, krasnoludki i inne duszki. Współczesny Irlandczyk nie przyznaje się do wiary w żadne elfy, ale zawiesza gałązkę kolczastego głogu nad drzwiami, na wszelki wypadek, jak zawiesza się maskotkę w samochodzie. U nas na wszelki wypadek daje się panu Bogu świeczkę i diabłu ogarek.

– Jerry – zapytał Wiesław – jeśli wierzycie w duchy, to jak sobie radzicie przy długich nocach. Nie boicie się?

– Pewnie, ze siem boimy, bo tak Kosciół kaze, zycie jest pełne niespodzianek. Ale to tylko koło koła polarnego som długie noce, u nas nie jest tak strasnie. Obiecałeś, ze pojedzies ze mnom do moich dzieci, to zobacys. Irlandia jest pienkna. Aha – przypomniał sobie – Wiesiu, chciałem zaprosić kilku kolegów i zrobić tak jak ty, zeby powitali mnie w Polsce. Mozna?

– Oczywiście, tylko z Justy trzeba uzgodnić, żeby mogła przekazać kucharce, co ma gotować, bo wy macie jakieś dziwne te potrawy – Wiesław się skrzywił – na kiedy chcesz to zrobić?

– Na sobote, mozna? – upewniał się Jerry.

– Dużo osób planujesz zaprosić? – z ciekawości zapytał Wiesław.

– E, nie duzo, moze siedem, moze osiem, zobacymy – liczył Jerry – juz im mówiłem, ale teraz sie upewniam.

– Dwa stoły trzeba wam zarezerwować – proponował Wiesław – czyli w sumie ile będzie osób?

– No, razem z tobom i Justynom to chyba z dziesieć – policzył szybko.

– Trzeba Jackowi powiedzieć, żeby przygotował zestaw płyt muzyki irlandzkiej – podpowiadał Wiesław.

– Nie tseba, my śpiewamy bez kapeli, śpiewamy jak bardy – Jerry uśmiechnął się – posłuchas, to powies, cy ci sie podoba.

– Ale płyty muszą być, bo jak popijecie, to nie wiem, czy będzie można was słuchać.

– Mozna – zapewnił Jerry – u nas honorowane som nawet pijackie pzyspiewki, nie boj sie.

Jeśli takie, jak potrafią śpiewać Polacy, to tylko można współczuć słuchaczom – pomyślał Wiesław. Wiele razy, gdy jeszcze mieszkał na Pradze, w nocy wybudzały go śpiewy okolicznych bardów śpiewających popularne pieśni: „Ej, sokoły…”, „Góralu czy ci nie żal…”, wracających do domu z zamykanego Baru. Demonstrowali swoje zdolności, aby nabrać pewności siebie przed spotkaniem z żoną. Później już tylko wrzeszczeli lub płakali.

Rozdział VI

Otworzono dębowe drzwi prowadzące do pubu. W pobliżu wejścia, przy pulpicie miał swoje miejsce pan Franciszek, pełniący rolę kierownika sali, rozprowadzającego klientów po wolnych stołach; dbał o to, by kelnerki we właściwym czasie podeszły do klienta, a także aby nieproszone osoby nie zakłócały spokoju klientów siedzących przy barze i stołach. Pan Franciszek jest młodym człowiekiem; po skończonych studiach administracyjnych rozpoczął pracę w policji. Pracował kilka lat na stanowisku policjanta, a następnie dzielnicowego. Do jego przełożonego wpłynęła skarga, że Franciszek źle potraktował zatrzymanego, bo bez żadnego powodu zbił go pałką, a następnie zakuł w kajdanki i osadził w areszcie komendy. Przełożony Franciszka uznając, że stało się to z winy policjanta, wystąpił o ukaranie podwładnego. Franciszek nie godził się z takim stanowiskiem, dlatego odwołał się od kary, uzasadniając, że po to policjant ma przy sobie pałkę i kajdanki, aby przy zatrzymywaniu wymusić posłuch na osobie, którą decyduje się zatrzymać. A zatrzymywał osobę, która na jego oczach urwała lusterko od stojącego samochodu i na widok idącego policjanta odrzuciła je za siebie. W czasie postępowania zatrzymany tłumaczył, że lusterko było już urwane, a on tylko je podnosił z ziemi i oglądał. Do przełożonych Franciszka nie docierały wyniki badań daktyloskopijnych, ukazujące, że ślady na lusterku wskazują rozłożenie palców tak, jak przy urywaniu lusterka, i należą do osoby zatrzymanej. Za wszelką cenę chcieli Franciszka ukarać. I ukarali, karą dyscyplinarną, wstrzymując na długi czas premie i awans na wyższy stopień.

Koledzy też byli zadowoleni z ukarania Franciszka, bo on jedyny ćwiczył walki wręcz i potrafił jedną ręką obezwładnić przeciwnika. Był w tym naprawdę dobry. Kiedy Wiesław dowiedział się o przyczynach odejścia Franciszka z policji, zaproponował mu zatrudnienie w pubie swojej żony. Jerry, poznawszy Franciszka, widząc go w akcji, jak radził sobie z niepożądanymi gośćmi, też był zadowolony z takiego pracownika. Mieli pewność, że żadni awanturnicy nie będą zakłócać spokoju klientom pubu.

W kilka godzin po otwarciu pubu Franciszek podszedł do Wiesława, informując go, że zgłosiło się dwóch łysych i mówią, że przysyła ich jakaś Marchewka.

– Mówiłem im, że warzywa zamawiamy hurtem – zaczął z poważną miną Franciszek – ale odpowiedzieli mi, że są od pana Marchewki i mogą rozmawiać tylko z właścicielem pubu, bo są wysłannikami.

– Żona wyjechała, a Jerry jeszcze nie wrócił. – Wiesław zasępił się. – Daj ich do mnie do pokoju.

– Dobrze, szefie – odparł Franciszek i odwrócił się do klientów przysłanych przez Marchewkę – zapraszam do pokoju.

Obaj mężczyźni słusznego wzrostu z przerośniętymi karkami spojrzeli krytycznie na dużo niższego Wiesława i puszczeni przez niego przodem. weszli do wskazanego pomieszczenia.

– Proszę, siadajcie, panowie – rozpoczął, widząc w oczach klientów nieme pytanie.

– Pan jest właścicielem? – zapytał jeden z nich. – Jestem Mysiek, a to kolega Zyga.

– Moja żona jest właścicielem, ja tylko pomagam – odpowiedział.

– Za długo będzie? – zapytał ten sam.

– Za jakiś czas, ale o co chodzi?

– Możemy powiedzieć tylko właścicielowi – odezwał się ten drugi.

– No to przyjmijcie panowie, że jestem współwłaścicielem tego pubu – zaproponował Wiesław.

– Kolega powiedział, że możemy rozmawiać tylko z właścicielem – głośniej odezwał się ten pierwszy – nie słyszy pan?

– Panowie, żona moja jest kobietą, bardzo delikatną i nie wiem, czy będzie chciała z panami rozmawiać – stwierdził Wiesław, obserwując bacznie obu mięśniaków.

– Jak nie będzie chciała rozmawiać, to my z nią porozmawiamy – mruknął głośniej Zyga.

Wiesława ubodło takie potraktowanie Justy i już miał sięgnąć po broń przymocowaną pod blatem biurka, gdy otworzyły się drzwi i do pokoju wpadł Jerry. Stanął w drzwiach, pokręcił głową przyglądając się przybyłym i zapytał:

– Wiesiu, cy mas, jaki kłopot?

– Dobrze, że jesteś, bo panowie koniecznie chcą rozmawiać tylko z właścicielem lokalu, nie przyjmując do wiadomości, że jestem mężem właścicielki.

– O, widzis, to dobze powiedziane, że jestes tylko menzem właścicielki – Jerry wpadł w swój ton rozmowy. – A ze mną bendziecie panowie rozmawiać? – zapytał mięśniaków.

– A kto pan jest? – pytał ten pierwszy.

– Pierwsy właściciel – przedstawił się Jerry. – W cym moge panom pomóc?

– A gdzie jest drugi właściciel? – zapytał ten drugi.

– Robi swoje sprawy – szybko odpowiedział Jerry – mófcie, o co wam chodzi.

– Robi się niebezpiecznie – zaczął ten pierwszy – jestem Mysiek a to Zyga, musimy panów chronić, dlatego proponujemy swoją ochronę…

– Panowie chcą nas chronić? Przecież to pub prowadzony przez żonę emeryta policyjnego i byłego policjanta z Nowego Jorku – szybko wtrącił Wiesław.

– Ale emerytów – odezwał się Zyga – dlatego potrzebujecie ochrony.

– Cy panowie mówią w swoim imieniu? – zapytał Jerry. – Czy pytaliście miejscowych zuli, cy chcom na nas napadać w lokalu?

– To sprawdzał nasz szef, Marchewka – odezwał się Mysiek – dlatego na negocjacje przysłał nas.

– A kto to jest, ten wasz sef? On nie lubi policji? Powinien sam tu pzyjść, jeśli chce z nami rozmawiać – spokojnie tłumaczył Jerry.

– My jesteśmy upoważnieni do rozmów z właścicielami lokali. Za ochronę waszego lokalu zapłacicie miesięcznie pięć tysięcy złotych i ponieważ działacie tu na tym terenie już cztery miesiące, to płacicie dwadzieścia pięć tysięcy złotych. Pieniądze proszę włożyć w kopertę. My za dwa dni przyjdziemy po odbiór – wyrecytował Zyga. – Jako byli policjanci wiecie, że z nami nie ma żartów.

– O, pzeprasam, ja nie byłem na tym terenie, to nie znam zwycajów – wtrącił Jerry. – W tym casie pracowałem w Niu Jorku, a tam było inacej. Tam policję sanowano i tu, mam nadzieje, ze tez tak bendzie – zakończył zupełnie spokojnie.

– No to się rozumiemy – wtrącił Mysiek – przyjdziemy za dwa dni po odbiór.

Wiesław zerwał się gwałtownie, ale Jerry objął go ramieniem, przytulił do siebie i powiedział:

– Tylko spokojnie, bez niepotsebnych nerwów. Nie mów nawet Justy, niech siem nie denerwuje – uspokajał.

Mięśniaki wyszły z pokoju, a za chwilę przyszedł pan Franciszek. Popatrzył chwilę na Wiesława, popatrzył na Jerry’ego i zapytał:

– Przepraszam, ale czegoś nie rozumiem, wiecie panowie, że poradziłbym sobie z oboma mięśniakami, ale nic nie daliście znać. W Stanach to robi się inaczej? – zapytał.

– Panie Franku, pan tylko patsy. Ja bende załatwiał po irlancku – stwierdził Jerry.

Jerry nie chciał powiedzieć nawet Wiesławowi, w jaki sposób zaspokoi żądanie pana Marchewki. Wiesław był spokojny, wiedział, że jeśli Jerry postanowił załatwić ten temat, to na pewno temat będzie załatwiony. Nie wiedział tylko jak.

Tego popołudnia nic więcej się już nie wydarzyło, goście jak zwykle dopisali, piwo schodziło, aż trzeba było wtoczyć nowe beczki, a barman uwijając się jak w ukropie, dwukrotnie prosił o pomoc w barze, bo musiał złapać oddech. Od otwarcia pubu grano muzykę taką, jakby był to dzień świętego Patryka, irlandzkie święto. Puszczano płyty z muzyką staroirlandzką, do której tańczący klienci nie mogli dostosować swojego rytmu. Niektórzy składali reklamacje na ręce kelnerek, prosząc o muzykę do tańca. Kelnerki Joasia i Martyna tłumaczyły, że przy tych melodiach irlandzcy tancerze potrafią wspaniale się bawić, ale klienci oponowali, mówiąc, że wprawdzie pub jest na modłę irlandzką, ale w Polsce. I takiej argumentacji trudno jest nie przyznać racji. Kelnerki zgłosiły to, a Wiesław postanowił porozmawiać z Jerrym, generalnym architektem wystroju pubu. To Jerry przynosił płyty z muzyką irlandzką i on napisał barmanowi kolejność wkładania płyt. Wiesław zdawał sobie sprawę, że Jerry przez lata nie słuchał muzyki we własnym kraju i mógł nie znać współczesnej muzyki Irlandii. Przecież obok tradycyjnej muzyki ludowej Irlandia słynie też z prężnej sceny rockowej. Stąd pochodzi U2, Sinead O’Connor czy The Cranberries. Ale ich Jerry nie mógł zaprosić, nie miał takich pieniędzy, chyba żeby przyjęliby zaproszenie na kufel piwa i szklaneczkę whisky. To wtedy tak, gościłby ich z przyjemnością, a i nazwa pubu poszłaby w świat.

Przez długi czas zastanawiano się nad nazwą pubu. Jerry życzył sobie, żeby patronem pubu był jego ojciec Patryk, a nazwa pubu miała brzmieć „U Patryka”. Justy jako współwłaścicielka nie zamierzała toczyć boju o nazwę, bo uważała, że ważna jest treść, a nie puste nazwy, ale tu wtrącił się Wiesław i powiedział, że pub powinien nazywać się „U Justy”, bo to ona przecież patrzy na wszystko gospodarskim okiem, ona nadzoruje gotowanie, pilnuje baru i dba o zaopatrzenie. Jerry początkowo oponował, powołując się na irlandzkie zwyczaje, że nazwa winna wywodzić się z męskiego rodu, ale po przyjęciu argumentów klientów, przedstawionych przez Wiesława, wyraził zgodę na umieszczenie imienia współwłaścicielki, jeśli zaznaczy się irlandzki charakter pubu. Po wielu konsultacjach z personelem, znajomymi klientami czy młodzieżą wpadającą na dobre piwo przyjęto jako ostateczną nazwę pubu „U Justy – jak w Irlandii”. Jerry uznał, że to jest to, o co mu chodziło. Nazwa będzie ściągać jego rodaków, z którymi ma stały kontakt, i rozsławi na całą Warszawę niektóre rodzime potrawy.

Justy wiedziała, że nie samym szyldem ściąga się klientów, dlatego zatrudniając kucharkę Janinę i jej pomocnicę Jadwigę, sprawdziła ich umiejętności improwizacyjne, rzucając tylko nazwy potraw, jak hasła, do których kucharka musiała dopasować treść. Kucharka była po szkole gastronomicznej, ale uczyć się musiała smaku, zapachu, a nawet po rozbudzeniu wyobraźni, dekoracji potraw przygotowywanych na indywidualne zamówienie. Justy była z niej zadowolona i przechodząc się po sali, podpytywała klientów, jak smakują dania. Zdania były różne i w sumie zależały od ilości wypitego piwa. Jeśli klient napoczynał danie, zapijając pierwszym kuflem piwa, przyjmowała, że nie spaczył jeszcze smaku. Natomiast im więcej piw, tym smak klienta był mniej czuły. W jednym przypadku klient pomylił polędwiczkę wieprzową z pstrągiem i udowadniał, że danie, które dostał, zawiera bardzo dużo ości. A była to po prostu gałązka z natką pietruszki.

W pubie nic specjalne się nie działo, klienci się bawili przy muzyce, piwo płynęło szerokim korytem, kelnerki krążyły po sali, donosząc zamówione dania, Wiesław siedział w swoim pokoju przy notebooku, penetrując internet w poszukiwaniu potrzebnych mu wiadomości. Nie było tylko Jerry’ego, który zakręcił się z rana po swoim pokoju i wyjechał, nie opowiadając się Wiesławowi ani Justynie. Kiedy Wiesław podpytywał go, co zamierza zrobić w sprawie haraczu, Jerry uśmiechnął się i poprosił, aby Wiesław nie stresował się takimi głupstwami.

Wiesławowi nie dawała spokoju nazwa szefa tych dwóch mięśniaków. Pracując tyle lat w policji, spotykał się z różnymi ksywami, ale pierwszy raz usłyszał, że ktoś ma ksywę Marchewka. Czyżby rolnik czy działkowicz? Bo tylko oni na własne potrzeby zajmują się hodowlą grządek lub plantacji z marchewką. Nie mogąc znaleźć wytłumaczenia tego w internecie, postanowił pojechać do kolegów z komendy, których niedawno zostawił odchodząc na emeryturę, i poprosić o sprawdzenie, kto pod taką ksywą się ukrywa.

– Witamy polskiego detektywa z irlandzkiego pubu – przywitał go dyżurny – coś potrzeba?

– Szukam Krzysia – zapytał Wiesław – mam pilną sprawę do niego.

– Krzyś jest na wydarzeniu – odpowiedział dyżurny – znowu kogoś zabili, może szef wejdzie do Małgosi, tylko ona z wydziału została.

– Wejdę, ale swoją drogą przekaż Krzysiowi, że mam do niego sprawę. Jutro wpadnę do was z rana, to chciałbym z nim pogadać – prosił Wiesław, kierując swoje kroki w kierunku schodów.

Na pierwszym piętrze, naprzeciw schodów, w dużym pokoju, znajdowało się archiwum wydziału, gdzie królowała była pracownica Wiesława, Małgosia. Wspaniała dziewczyna. Nie mogła pracować w terenie z uwagi na pewną ułomność. Od urodzenia miała jedną nogę krótszą od drugiej, ale jej sprawność umysłowa przewyższała tych dobrze urodzonych, za których zazwyczaj myślał ktoś inny. Myślał ktoś inny, ale oni awansowali. Małgosia wiedziała wszystko to, co w pracy operacyjnej było najważniejsze, ale awansować nie mogła. Miała pamięć fotograficzną i jak raz przeczytała zapis dotyczący figuranta którejś z teczek, pamiętała dokładnie treść, gdzie ją włożyła i jak można teczkę odnaleźć. Kiedyś była podwładną Wiesława, dlatego tak dobrze pamiętał jej zalety.

– Witaj, śliczna – ukłonił się po wejściu do pokoju – nie przeszkadzam?

– Witaj, szefie, nie wspominaj lat przeszłych, mów o przyszłości. Czego potrzebujesz? – zapytała.

– Nie będę zaczynał od słów, czy pamiętasz, bo wiem, że pamiętasz wszystko. Odwiedził mnie dziwny facet powołując się na wpływy swojego znajomego o ksywie Marchewka. Pomożesz?

– Oczywiście, że pomogę.

– Małgosiu, skąd on jest – zapytał.

– Nie może go pan znać, bo po odejściu pana ta grupa zaczęła się aktywizować i zaczęli od haraczy. Józio Dudzik ma ksywę Marchewka. Mieliśmy informacje, że cały czas kieruje stworzoną przez siebie grupą mięśniaków, wymuszając haracze od restauratorów, właścicieli sklepów, na terenie Pragi. Z uzyskanych informacji wynikało, że Marchewka dostał ten teren już od dawnych lat, tylko że wcześniej dokonywali włamań, rozbojów, za które część grupy szła do więzienia. W czasie procesów nigdy nie wypłynęło nazwisko Marchewki i dlatego przez ten cały czas nie był karany. Trudno mu było cokolwiek udowodnić. Bardzo dbał o rodziny tych, co siedzieli, dlatego żaden nie decydował się na ujawnienie jego udziału w organizacji grupy.

– Był jak ojciec chrzestny? – uśmiechnął się Wiesław.

– Właściwie, to można tak powiedzieć – westchnęła Małgosia. – Stworzył taki rezerwowy fundusz dla swoich chłopców, którzy wpadali w ręce policji. Szanowali go, mimo tego, że początkowo kpili z jego ksywy. Mieszka na Zaciszu, później podam dokładny jego adres. Wiemy, że ożenił się, ma dwoje dzieci w wieku szkolnym i na przykrywkę zarejestrował się w gminie jako prowadzący działalność akwizycyjną. Nawet podatki płaci regularnie.

– A czym handluje, marchewką? Bo skąd jego ksywa? – dociekał.