Interregnum - Przemysław Karda - ebook + książka

Interregnum ebook

Przemysław Karda

3,9

Opis

Rok 2013, Genewa, ośrodek badań jądrowych CERN.

Dwójka naukowców, dr Monika Eden oraz dr Robert Jarecki, rozpędzają neutrina mionowe powyżej prędkości światła, podważając tym samym trafność teorii względności Einsteina. Ich odkrycie burzy stare paradygmaty naukowe, a wzmagający się sprzeciw środowiska naukowego jest silniejszy niż się spodziewali. Wkrótce okazuje się, że to zaledwie początek ich problemów.

Tymczasem daleko w Afryce, na pustyni Sahara sekcja żołnierzy pod dowództwem porucznika Legii Cudzoziemskiej Gael Lescout’a otrzymuje zadanie: sprawdzić podziemne tunele ciągnące się pod wymarłą wioską Taoudenni. Misja okazuje się daleka od tego, o czym zapewniali ich przełożeni, a odkrycie, jakiego dokonują, przyćmiewa wszystko, co do tej pory robili.

Fala zmian przelewa się przez świat, który nieuchronnie pogrąża się w Interregnum

Odpowiedział mu niewyraźny szum wbudowanej w kaptur radiostacji. Szedł, mimo że czuł się jak sflaczały embrion.
– Jest! – krzyknęła Monika, obserwując Gaëla wtaczającego się do pomieszczenia z Pandorą.
Z przerażeniem spoglądali na wykresy strzelające grubą kreską ponad skalę, otoczenie płonęło tysiącami siwertów. Jedynie krok dzielił go od…
Znowu błysnęło. W mozaice świateł i cieni coś się poruszało, kolory ponownie rozsmarowały niewyraźną ścianę, uwypuklając szerokie spektrum odcieni i barw. Chwilę potem usłyszeli nieludzkie wołanie. Nieznane dotąd nikomu akordy wypełniły przestrzeń, gwałtem wciskając się do umysłu.
– CZY NAM PRZEBACZYCIE!? – Głos z siłą grzmotu przetoczył się po pomieszczeniu.
– Aaaaa! – Przenikliwy i charczący ryk wydobył się z gardła, a chwilę po tym wszystko zamarło. Pandora gwałtownie spadła na podłogę, lampy zaś, utraciwszy pierwotną moc, tliły się bladym światłem.


Przemysław Karda (ur. 1984) – corsup, żołnierz, podróżnik, filozoficzny hałaburda…

Mieszkaniec Sochaczewa. Żołnierz pododdziałów rozpoznawczych. Absolwent Uniwersytetu Kardynała Stefana Wyszyńskiego na kierunku filozofia. Założyciel stowarzyszenia podróżniczego Wanderer. Odkrywca białych plam na mapie.

Fascynat nowych modeli rzeczywistości.

Strona autora: www.przemyslawkarda.pl

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 566

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,9 (16 ocen)
9
2
2
1
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
ursus040666

Nie oderwiesz się od lektury

niezła książeczka, całkiem sprawnie poszło mi czytanie.
00

Popularność




PROLOG

Przyszłość jest co najmniej podwójnie indeterministyczna: z jednej strony niedookreślona przez to, co stanowi obszar realnej swobody decyzyjnej wielkich ugrupowań społecznych Ziemi […]; z drugiej strony jest niedookreślona przez to, co wcale nie od nas zawisłe, zależy od nierozpoznanych jeszcze, obiektywnych własności materialnego Kosmosu.

Stanisław Lem

 

Ramię Sagittariusa Carina, planeta Interia, koordynaty: AV56-oY8 – CU42-b78

 

 

Iniri upadła na kolana. Nie miała siły dłużej uciekać. Narastająca z każdą sekundą ciemność obciążała powieki. Ból przeszywał ciało, krępował i paraliżował. Nie mogła się jednak poddać – pościg był tuż za nią. Wytężając resztki sił, ruszyła przed siebie.

„Okręty ewakuacyjne powinny znajdować się gdzieś niedaleko” – podbudowała się nadzieją.

Początkowo wszystko przebiegało po jej myśli: wtulając się w ścianę, popękaną i pokrytą pyłem, brnęła do przodu. Kazali jej biec i nie oglądać się za siebie – tak też uczyniła. Kolejny wstrząs zachwiał tunelem. Tym razem nie zdołała utrzymać równowagi. Potykając się o wystające fragmenty zbrojenia, runęła w nieznane. Desperacko starała się chwycić czegokolwiek, lecz rozpaczliwy uścisk zmiażdżył jedynie powietrze. Ciemność zakryła jej umysł, myśli leniwie osiadły na dnie i wywołały przed zamkniętymi oczyma zapomniane, wydawałoby się, wspomnienia. Wkrótce i one wyblakły, przytomność całkowicie ją opuściła.

 

Wszystko się zmieniło, a ona, wznosząc się, wypływała wolno z ciemnego zapomnienia, z rzeczywistości bez miejsca, bez dźwięków i bez obrazów. Środowisko rozpływało się, by ustąpić miejsca zamazanemu, poszarzałemu, ogromnemu oceanowi, leniwej mieliźnie snu. Czuła się tak, jakby brodziła w głębokim i rozgrzanym piasku. Takim samym, jaki pokrywał całą Interię – jej dom. Im bardziej usiłowała przebrnąć przez bolesne obrazy, wizje przeszłości, tym bardziej zapadała się i grzęzła. Rozpacz, którą próbowała wymazać z pamięci, ponownie wdarła się gwałtem do jej umysłu. Musiała się temu poddać.

Ponad nią z prędkością impulsu świetlnego pojawił się atlas gwiazd: kotłujących się kul plazmy przepełnionych elektronową zdegradowaną materią. Czerwone olbrzymy, białe karły, błękitne nadolbrzymy ciskały w przestrzeń radioaktywnymi izotopami niklu, kobaltu i żelaza, przygotowując się do przekroczenia ostatecznej granicy: przemiany w pulsar.

Iniri niczym serwer wyrzucała z siebie informacje, aktualizując mapę galaktyki. Wiedza rozrywała jej umysł, wydostając się każdą możliwą szczeliną podświadomości.

– Udało się – zabrzmiał głos. – Jest gorzej, niż przewidywaliśmy. Impuls uderzył w Ramię Węgielnicy, pozostawiając za sobą jedynie zgliszcza. Proszę was o całkowite zaangażowanie. Musimy się przygotować na trudne czasy, wezwać naszych sojuszników i utrzymywać w gotowości flotę ewakuacyjną.

Iniri przypomniała sobie przemowę Wielkiego Interiusa, najzacniejszego przywódcy cywilizacji.

„Czyżbym śniła? To wydarzyło się tak dawno temu. Czemu nadal brodzę we wspomnieniach?” – pomyślała.

– Trzeba z godnością przyjąć nadchodzące zmiany, z umysłem czystym i wolnym od fałszywych złudzeń czy nadziei – kontynuował Interius. – Pragniemy wprowadzić cywilizację w nowy czas, w nową epokę. Interianie! Potrzebujemy wielkiej wiary w naszych twórców – Cywilizacji Pierwszej. Turracy! – powiedział dumnie. – To oni zdecydowali o takim naszym losie. I tylko oni ten los mogą zmienić. Czymże jest nasz koniec bądź odrodzenie? Jak śmiemy wątpić w słuszność tak wielkiego wydarzenia, jakim jest galaktyczny impuls? Kto miałby odwagę oceniać postępowanie najstarszych? Czyż nie jest prawdą, że istniejemy i istnieć będziemy, bo taka jest ich wola?

Zapadła martwa cisza. Czas wstrzymał oddech, a pytania zawisły w przestrzeni.

– Nie możemy przecież czekać! – krzyknął ktoś z tłumu. – Musimy poczynić przygotowania do przyjęcia fali.

– Nasze struktury mogą nie wytrzymać! – wtrącił się Malachet.

Pamiętała go: jego wygląd, barwę głosu, spojrzenie smolistych, nic niewyrażających oczu. W tamtych czasach wydawał się jej roztropnym mędrcem, starszym rady Valconu, zgromadzenia najmądrzejszych władców Interacty.

Zewsząd zagrzmiały głosy sprzeciwu.

– Uciszcie się! – krzyknął Interius. – Jesteśmy silni i pełni woli przetrwania! Eterom świadomości jest aktualizowany i synchronizowany. Skoro przenosi impuls, jesteśmy bezpieczni. Ufajmy zmianom.

– Ufajmy zmianom?! – zapytał z niedowierzaniem Malachet. – Wierzycie w to? Interianie! Obawiam się, że nie stać nas na taki przywilej! Chcecie oddać los cywilizacji niepewnej nadziei?! O, matko wszystkich nieszczęść! Gdybym nie był jednym z nas, istotą o sercu przepełnionym odwagą, pomyślałbym, żeście głupcy i nieudacznicy. Spojrzałbym na was i cóż bym ujrzał? Karłowatość dawnej chwały i nikczemność w życiu przepełnionym lękiem. Jedynie na tyle was stać?

– Oszczędź nam tych metafor, Malachecie. Co sugerujesz? – zapytał Interius, podchodząc do niego. – Jakaż jest twoja rada?

Wymienili się spojrzeniami, które były jak smagnięcie biczem. Badali swoje intencje, starając się odkryć myśli zalegające w głębokich szczelinach świadomości. Przeczesywali niedostępne transzeje, tunele umysłu, aby dopaść głęboko skrywaną wiedzę.

Odkąd pamiętała, rywalizowali z sobą. Jednak nigdy się nie zdarzyło, aby otwarcie stanęli naprzeciw siebie – szczególnie podczas obrad Wysokiego Valconu.

Malachet nie odpowiedział. Rozejrzał się. Zatoczył koło, patrząc zebranym w oczy, jakby badał nastroje.

– Co powiesz? – ponaglił go Interius.

Malachet miał za nic jego nawoływania. Wskazał palcem na mapę galaktyki, na sam jej środek, gdzie zagęszczenie gwiazd dominowało nad pustą przestrzenią kosmosu.

– Użyjmy Darum! – rzekł z pełną powagą.

– To bluźnierstwo! Hańba! – wykrzyczeli chórem zebrani.

– Zdrada! – przypominali inni.

– Niegodziwość! – pomstowali.

Obrady zamieniły się w awanturę. Interius przyjrzał się Malachetowi, ten jednak nie odwzajemnił spojrzenia. Wpatrywał się w wirtualny obraz galaktyki – w skupieniu, a może w szaleństwie? Gdyby ktoś postanowił podejść do niego bliżej, usłyszałby cichy szept, jakby wygwizdywaną pod nosem melodię.

– Głosujmy! – zarządził Interius.

Wrzawa ustała.

– To uczciwe i szlachetne – dostroił się Malachet. – Głosujmy, czy oddamy los naszej cywilizacji NADZIEI – podkreślił ostatnie słowo, wolno je wypowiadając – czy wykorzystamy dary ofiarowane nam przez Najwyższych! Co będzie bardziej rozsądne?

– Czyż nie ostrzegli nas przed konsekwencjami użycia technologii, która przewyższa nas o setki tysięcy lat? – rzucił pytanie ktoś z tłumu.

– Dali ją nam po to, aby sprawdzić, czy w odpowiednim czasie zdołamy jej użyć! TO JEST TEN CZAS! – warknął Malachet.

– Nie zgadzam się! – To była ona.

Pamiętała siebie taką – młodą, odważną i ambitną. Strzegła artefaktów, wiedząc, że pokusa ich użycia zawsze nęciła młode cywilizacje. Dary dawały moc, potęgę, rozwój – wszystko, co potrzebne do dominacji i władzy. Któż by nie uległ pokusie? Mając do wyboru drogę pełną nierówności, niewiedzy, upadków i cierpienia oraz szansę na wielką wiedzę, nieograniczony dostęp do tajemnic kosmosu – cóż wybrałby każdy z nas?

– Czy te obrady nie są zamknięte dla strażników? – zapytał Malachet, nie kryjąc złośliwości.

– Korzystam z prawa Olarka! Nie wolno wam omawiać spraw związanych z technologią Turraków bez strażnika! Czyżbyście o tym zapomnieli?

– Iniri! – Interius skłonił się, a wraz z nim reszta zebranych. – Oczywiście, pamiętamy o dawnych prawach. Proszę, pozostań z nami. – Wskazał ręką miejsce.

– Dziękuję. Nie przyszłam tutaj, aby przysłuchiwać się waszej kłótni. Jestem tu, aby przypomnieć o waszej powinności względem turrackiego porozumienia. Jeśli zdepczecie najważniejsze prawo Olarka: dostępu do swobodnej i niezachwianej ewolucji, stracicie dużo więcej niż tylko wasze marne istnienie. Siewcy jasno wyrazili warunki otrzymania i przechowywania starożytnej technologii. Pozostawiam tę wiadomość do waszej dyspozycji. Uczynicie wszystko, co dyktuje wam roztropność i wielka mądrość Interii, o której tyle słyszałam…

 

Zorientowała się, że ma otwarte oczy. Ktoś lub coś pochylało się nad nią. Istota wykrzywiała minę w dziwnym grymasie, tak jakby chciała jej coś powiedzieć.

– Idzieeemyyy! Wstaaawaaaj! – Głos się przeciągał.

Kolejny wstrząs zachwiał ścianami tunelu, a tumany kurzu jeszcze bardziej przysłoniły okolicę.

– Gdzie jest… – próbowała mówić, ale jej usta wypełniły się krwią. Wyciągnęła do niego rękę.

– Jest bezpieczny! Nic nie mów! Patrz na mnie! – wydarł się jeden ze strażników.

Poczuła mocne szarpnięcie, a potem lekkość i ulgę. Obrazy przelatywały jej przed oczami. Spojrzała na swoje nogi, a raczej pozostałości po nich: skarłowaciałe, na wpół pocięte, a na wpół zmiażdżone kikuty. Jej ciało, dawniej piękne i silne, teraz przypominało zbitek krwistego mięsa. Torturowana, obdarta ze skóry, wyzwana od zdrajców – musiała dokończyć zadanie. Jasny blask Interiusa-4, rodzimej gwiazdy, oślepił ją. Musieli wybiec na powierzchnię.

– Już niedaleko! – wrzasnął obcy głos. – Szybciej!

– Są za nami! – krzyknął ktoś ostrzegawczo.

Ostatkiem sił spojrzała za siebie, gdy wzrok przyzwyczaił się do światła. Jej dom, jej miasto płonęły, a wokół tańca ogni leżały ciała mieszkańców. Kolejna eksplozja, trzaski, rozsuwanie się ziemi oraz wytrysk gorącej lawy. Potężne ścieranie się płyt tektonicznych planety. Nad nią ciemne punkty na niebie, uciekające ku gwiazdom – prawdopodobnie ostatnie wolne okręty, które nie uległy zniszczeniu wskutek działania impulsu, nieznanej ponadczasowej fali. Wszystko działo się tak szybko.

Usłyszała wwiercający się w uszy pisk, a zaraz potem nastąpiła cisza. Dowlekli się do jednego z ostatnich transporterów. Przez cały czas nieśli ją na rękach niczym niemowlę. Nie minęła chwila, a silniki zawyły, wznosząc ich w przestworza. Iniri spojrzała na apokaliptyczny krajobraz Interii. Wypalone i zburzone miasta pokrył czerwonawy pył. Wiatr wyśpiewywał ostatnią melodię cywilizacji tak cicho, że niewielu z żyjących mogło to usłyszeć.

– Wszyscy są? – zapytał pilot.

– Tak – odparł nieznajomy.

Szarpnęło, ale tylko na chwilę. Spojrzeli niżej, pościg zostawili w dole. Prawdopodobnie tamci nigdy się stąd nie wydostaną.

– Czemu nastała taka cisza?

– Jądro planety zasysa wszystko. To nie potrwa długo. Potem… – Zawiesił głos. – Potem nasza planeta zniknie.

– Lepiej, żeby nas nie było, gdy to się stanie – odparł szorstko pilot. – Lecimy na Telios-3. Podobno jest tam flota, która ewakuuje wszystkich do systemu Dareth.

Iniri próbowała usiąść, ale połamane nogi i okaleczone, zakrwawione ciało utrudniły ten zamiar. Mimo to nie poddawała się. Współtowarzysze niedoli, zauważywszy jej starania, czym prędzej jej pomogli.

– Będziesz żyła – odparł mężczyzna. – Iniri, nie pamiętasz mnie?

Objęła go pustym spojrzeniem.

– Jestem Ozum. Strażnik. – Pokręcił jedynie głową, dostrzegając wypalony wzrok Iniri. – Nie dotykaj ciała. Ci dranie… – wyszeptał.

– Co się stało? – wyjąkała. – Gdzie jest Darum?

– Ciii – uciszył ją Ozum. – To opowieść na inną okazję.

– Proszę, muszę wiedzieć – nie dawała za wygraną. – Nie pamiętam. – Ponownie zakrztusiła się krwią. – Tak niewiele pamiętam.

– Jest bezpieczny. Wyrzucony daleko, na nieznaną, bezimienną planetę. A teraz odpoczywaj!

– To… – wyszeptała. W jej oczach iskrzyła się resztka życia. – Pow… – nie zdążyła dokończyć.

Wstrząs wyrzucił ją z siedzenia i cisnął na podłogę. Jęknęła przeraźliwie, gdy ból rozlał się po kręgosłupie. Pilot próbował robić wszystko, co w jego mocy, lecz jego umiejętności okazały się niewystarczające. Nastąpiło ponowne szarpnięcie, a chwilę potem… cisza. Dryfowali w nieznane.

Okaleczony statek z amputowanymi i zdeformowanymi kończynami wytracał prędkość, niebezpiecznie zbliżając się ku Interii. Rozłożyste ogniwa słoneczne i łopatki radiatorów odleciały w obłokach pary, która natychmiast zamieniła się w śnieg. Kadłub rozleciał się na tysiące części, które bezgłośnie oddaliły się we wszystkie strony. Właz napinał się i drżał, lada moment gotów się poddać wzrastającemu ciśnieniu.

Iniri nie straciła przytomności, spoglądając w martwą próżnię kosmosu. Imponujące gwiezdne okręty turrackiej floty migotały na tle złocistej powierzchni planety. Układy pogodowe odciskały na niej swe niewyraźne kształty, piętrząc i rozciągając potężne tornada. Wypalone miasta żarzyły się przyćmioną pomarańczową barwą, a resztki cywilizacji migotały wypalającym ogniem świecy.

„Prawo do życia nie przysługuje każdemu – pomyślała, wycierając napływające do oczu łzy. – Jest darem, który otrzymujemy w celu niezachwianej ewolucji. Ewolucji, którą próbowaliśmy oszukać”.

– Dlaczego mnie nie słuchali? – wyszeptała w tym samym czasie, gdy masywny turracki okręt przysłonił widok planety, wbijając się na pierwszy plan, podświetlony od tyłu jasnym blaskiem Interiusa-4.

Ostatkiem sił podniosła się z podłogi i spojrzała przed siebie.

– Mieliście nam pomóc – wyszeptała. – Ostrzegałam was…

Wiele wysiłku kosztowało ją podczołganie się do kokpitu sterowniczego.

– Jestem jedną z was. Jestem strażnikiem – szeptała do siebie. Kolejne centymetry zakrwawionej podłogi pozostawiła za sobą. Z dwóch serc, jakie posiadała, już tylko jedno pompowało życiodajny płyn. Zwiotczałe mięśnie nie pomagały w tej heroicznej podróży. Była tuż-tuż, zaledwie kilka centymetrów od swego celu, gdy… coś chwyciło ją za rękę. Niegdyś biała i szlachetna dłoń Ozuma uniemożliwiła dalszy marsz.

– Nie – rzekł cicho, ledwie słyszalnie. – Siewcy… oni… nas wszystkich oszukali, Iniri.

– Co? – Spojrzała na niego. – Nie rozumiem.

Podczołgała się bliżej, tuż do jego twarzy. Chciała coś powiedzieć, lecz Ozum położył jej palec na ustach.

– Jest bezpieczny – szepnął, niewyraźnie charcząc. – Odrodzimy się, dokończymy zadanie – klatka piersiowa ledwie się napinała, a mówienie sprawiało mu niebywałą trudność – ale nie teraz… jeszcze nie teraz. – Jego głos cichł z każdym słowem. – Wielu umiera za późno, niektórzy umierają zbyt… – Nie dokończył, zamknął oczy.

– Ozum! Muszę wiedzieć! – wykrzyczała w nadziei, że to cokolwiek zmieni.

Kolejny błysk rozerwał lecący obok nich prom. Przypomniał jej dawne słowa opiekuna, nauczyciela i brata Interiusa:

„Wielu umiera za późno, niektórzy umierają zbyt wcześnie. Obco brzmi jeszcze nauka: umieraj w porę! Umieraj w porę, tak was pouczam. Oczywiście, kto nigdy w porę nie żył, jakżeby ten miał w porę umrzeć? Oby raczej nie był się narodził! – Tak radzę zbytecznym. Lecz i zbyteczni ważą sobie wielce swą śmierć; nawet najbardziej pusty orzech pragnie, aby go wyłuskano” – wyrecytowała w umyśle.

– Tak… – Kaszlnęła ponownie. – Nasza śmierć nie jest zbyteczna. – Spojrzała w próżnię kosmosu. – Mam taką nadzieję.

Rozrywający wszystko na swej drodze promień przypieczętował jej los. Tym razem cisza zagościła w jej umyśle na zawsze. Umarła szybko i bezboleśnie.

ROZDZIAŁ I

Gdy bawię się z kotem, kto wie, czy to on nie bawi się mną bardziej niż ja nim.

Michel de Montaigne

 

 

Żółty karzeł złociście oświetlał niegościnny księżyc błękitnej planety, wokół którego po okręgu, leniwie niczym ociężały olbrzym, orbitował Equlibrus 7, statek badawczy. Tuż przy nim uwijały się w pośpiechu niewielkie sondy kontrolujące prawidłową pracę systemów zewnętrznych oraz sprawdzające poszycie kadłuba.

Obiekt, całkowicie pozbawiony nierówności i uwypukleń, kształtem przypominał łzę. Ta owalna, krystaliczna struktura sprawiała wrażenie przezroczystej. Położenie pomiędzy planetą a jednym z jej dwóch księżyców ułatwiało utrzymanie stabilnej pozycji na orbicie. Wykorzystując niewielką grawitację naturalnego satelity oraz jego masę, starał się pozostać w ukryciu.

Błysk! Trwał sekundę, może krócej. Drugi obiekt pojawił się tuż obok. Niczym para złączona tańcem, dwa gwiezdne okręty orbitowały jeden obok drugiego.

– Przybyli – rozbrzmiała myśl Elipse w głowie Olarka, turrackiego dowódcy…

 

Kroniki Gauda, Implementacja życia w sektorze Certis AH-87N – 0Z6, Archiwa

 

ANOMALIE

15 czerwca 2013, Genewa

 

Kolejna kropla deszczu spłynęła po szybie, zatoczyła łuk na nierównym parapecie i spadła na chodnik.

– Cholerny deszcz! – zaklął Bernard, obserwując ulice przez okno.

– Ciiiszej! – odezwała się zaspanym kobiecym głosem kształtnie uwypuklona purpurowa kołdra. – Śpij, kochanie.

– Nie mogę spać, ten deszcz nie daje mi spokoju – odparł.

Monika przetarła rękoma zaspane oczy i z nadzieją spojrzała na wiszący na ścianie zegar. Jedyne, co ujrzała, to rozmyty obraz rzeczywistości. Wada wzroku, co prawda niewielka, nie zniknęła w czasie nocy.

– Która godzina? – zapytała.

Bernard usiadł na skraju łóżka i nadal wpatrywał się w rozmyte deszczem światła uśpionego miasta.

– Po trzeciej, za dwie godziny muszę wstać do pracy – odparł znużonym głosem.

– Nie sądzisz, że lepiej wykorzystać pozostały czas na spanie?

Bernard, uśmiechając się, spojrzał na swoją piękną żonę i delikatnie, z czułością położył rękę na jej kolanie.

– To przez ten nowy projekt; wyznaczy albo nie tor mojej kariery w firmie… ech – westchnął – może niepotrzebnie się przejmuję. Masz rację, śpijmy.

– Wszystko będzie dobrze – zapewniła go Monika. – Właź pod kołdrę.

Powierciła się chwilę i spytała:

– Martwisz się tym, co powie Steiner?

Bernard ponownie popatrzył na rozmazane światła za mokrymi szybami.

– Taaak, kiedy indziej ci wszystko wyjaśnię. Teraz nie mam do tego głowy. Kocham cię.

Monika objęła czule męża i spojrzała głęboko w jego ciemnobrązowe oczy.

– Ja ciebie też – odpowiedziała, wciągając go do łóżka.

 

Poranek nie należał do przyjemnych. Uderzenia kropli deszczu stawały się coraz mocniejsze, a mieszkanie wydawało się ciche, zbyt ciche. Monika, usiadłszy na łóżku, włączyła stojące na półce radio, a następnie sięgnęła po grzebień i zaczęła rozczesywać kasztanowe włosy. Mówiono jej, że są bardzo ładne i pasują do jej oczu. Splotła włosy w kucyk i wyciągnęła się ponownie na łóżku. Zaczęła wsłuchiwać się w dobiegającą z radia muzykę oraz brzmiący niczym akompaniament światowej orkiestry delikatny odgłos rozbijających się o szybę kropli deszczu.

– Zobaczmy, co my tutaj mamy – powiedziała, biorąc do ręki wczorajszą gazetę. – O proszę, piszą o mojej pracy. Naukowcy odkryli bozon Higgsa, tak zwaną boską cząstkę. Jakież to trywialne! – westchnęła, wstając z łóżka.

„Bernard już poszedł, szkoda” – pomyślała.

Zakrzątnęła się po zabałaganionej po wczorajszej imprezie kuchni. Przetarła blaty, wstawiła naczynia do zmywarki. Chwyciła za odkurzacz. Kilka minut później rozejrzała się po mieszkaniu.

– Chyba już cały ten syf sprzątnięty – powiedziała do siebie.

Wskoczyła na moment do łazienki, aż w końcu znalazła się w garderobie. Włożyła gustowny żakiet. Wreszcie wróciła do kuchni i zrobiła sobie lekkie śniadanie z dużym, półlitrowym kubkiem kawy. Zerknęła na zegarek: siódma dwadzieścia.

– Cholera! – krzyknęła. – Znowu się spóźnię!

Połknęła błyskawicznie śniadanie, zapijając gorącą kawą. Wybiegła z mieszkania w takim pośpiechu, że zapomniała pozamykać okna oraz drzwi. Na szczęście mieszkała wraz z Bernardem w ekskluzywnej, a co za tym idzie, raczej bezpiecznej okolicy. Apartament znajdował się w samym centrum Genewy, w dzielnicy Cite, na osiedlu mieszkaniowym Rive.

Monika była rodowitą Polką i prowadziła badania w CERN – Europejskim Ośrodku Badań Jądrowych. Centrum naukowo-badawcze położone było na północno-zachodnich przedmieściach Genewy, na granicy Szwajcarii i Francji, pomiędzy Jeziorem Genewskim a górskim pasmem Jury. Pracowało tutaj dwa tysiące sześciuset stałych pracowników oraz około ośmiu tysięcy naukowców i inżynierów reprezentujących ponad pięćset instytucji naukowych z całego świata.

O tej porze dnia podróż do CERN zawsze stanowiła trudne zadanie. Zatłoczone drogi sprawiały, że Monika z trudem się przedzierała z centrum na przedmieścia Genewy. Wiedząc o tym, wolała wyruszać rano, zanim ulice zapełnią się samochodami. Tym razem się nie udało.

„Na szczęście nikt mnie nie rozlicza z każdej minuty – pomyślała, ponownie spoglądając na zegarek. – Co ja takiego miałam na dzisiaj przygotować? Hmm? Raport ze zderzeń cząstek Higgsa! Cholera, zapomniałam! Mam nadzieję, że Mark nie będzie zbytnio narzekał. Ci Niemcy są tacy drobiazgowi”.

Życie zawodowe w CERN nigdy się nie kończyło. Dniami i nocami laboratoria, wykorzystywane do granic możliwości, dostarczały naukowcom nowych wyzwań. Monika prowadziła badania nad możliwościami pokonania przez cząstki neutronowe prędkości światła. Odkrycie to pozwoliłoby podać w wątpliwość szczególną teorię względności. Zagadnienie kluczowe dla zaistnienia w przyszłości dalekich podróży gwiezdnych.

– Dzień dobry, doktor Eden! – wykrzyknął z zadowoleniem doktor Jarecki, potomek emigrantów z Polski wychowany w USA. – Kolejny pasjonujący dzień. Może w końcu uda nam się pokonać Einsteina!

– Cześć, Robert. Tiaaa, Einstein go home! – Monika uśmiechnęła się, manifestując potencjalne zwycięstwo i zaciskając teatralnie pięść. – Wybacz spóźnienie, ale poranne wstawanie nie należy do moich ulubionych zajęć.

– Nic się nie stało. Nie pracujesz przy taśmie w fabryce – zażartował.

– Bernard miał ciężką noc. Obudził mnie i nie mogłam usnąć.

– Ci Francuzi. Nawet spać nie potrafią.

– Cóż, mają za to inne talenty – oznajmiła z uśmieszkiem Monika.

– Każdy z nas ma jakieś talenty – rzekł nieco głośniej.

– Czy Mark już narzekał, że mnie jeszcze nie ma? – zapytała, spoglądając na zegarek.

– Nie, ale może dlatego, że sam się spóźni.

Monika przesadnie wybałuszyła oczy, okazując zdziwienie.

– To niepodobne do tego starego Niemca – odpowiedziała, nie kryjąc rozradowania.

Doktor Jarecki się zaśmiał.

– Podobno wpadł na coś genialnego – odparł.

– Mam taką nadzieję, bo badania stoją w miejscu. Czasami wydaje mi się, że nauka raczkuje niczym niemowlę.

Robert się uśmiechnął.

– Nie dziw się, Moniko, prawdziwa nauka ma nieco ponad sto lat. Porównując to do…

– Tak, wiem – przerwała mu – porównując to do Wszechświata. Można by rzec, że jesteśmy w początkującej fazie płodu.

Robert przyjacielsko poklepał ją po ramieniu.

– Po to tu jesteśmy, żeby ten płód mógł się rozwinąć – pocieszył ją.

Monika spojrzała na zegarek.

– Chodźmy, badania czekają.

– Muszę jeszcze coś załatwić. Za chwilę dołączę – odpowiedział tajemniczo i obróciwszy się na pięcie, ruszył przed siebie.

Monika szybkim krokiem skierowała się do laboratoriów badawczych. Obalenie teorii względności raczej nie należało do zadań, które można wykonać w ciągu jednej doby. Z punktu widzenia formalizmu naukowego, gdyby jednak ktoś tego dokonał, należałoby stworzyć od nowa opis wszelkich zjawisk fizycznych.

„Żyjemy w XXI wieku – dumała, mijając kolejnych naukowców przedzierających się zatłoczonymi korytarzami do swoich miejsc pracy. – Ludzkość wkroczyła w fazę przyspieszonego skoku jakościowego. Technologie pojawiające się jedna po drugiej wydłużyły czas życia przeciętnego człowieka. Miasta to wielkie, rozrastające się do niebotycznych rozmiarów metropolie. Każdy może studiować, rozwijać się naukowo, przekraczać granice poznania. Globalizacja oraz pluralizm kulturowy dostrzegany jest coraz częściej w codziennym życiu przeciętnego człowieka”.

Monika pokonała kolejny zakręt korytarza, sunąc niczym zjawa i zmierzając do tylko jej znanego miejsca.

„Prawda jest taka – myśli z siłą wodospadu rozbijały niezaspokojoną od czasów dzieciństwa ciekawość – że od zakończenia projektu Manhattan cywilizacja nie poczyniła żadnych widocznych kroków naprzód. Gospodarka i codzienne życie nadal potrzebują surowców energetycznych, tak jak setki lat temu. Kiedyś palono w piecach drewnem. Dzisiaj używa się węgla i innych surowców. Rozwój w gruncie rzeczy jest znikomy. Zmieniły się środki, a nie przyczyny technologicznego postępu. Nadal podstawowy środek transportu opiera swe działanie na zasadzie wykorzystania koła. Tak jak dawniej. Różnica polega na tym, że samochody wykorzystują do tego konie mechaniczne, a kiedyś używano zwierząt. Rozpatrując to z perspektywy historii, ludzkość nie posunęła się daleko w rozwoju. Planeta jest zanieczyszczana odpadami coraz większej i stale się powiększającej populacji. Ludzie egzystują w stadach, w betonowych dżunglach zwanych miastami. Zatruwają się nawzajem. Przeludnienie, dzisiaj jeszcze nie tak widoczne, za kilkadziesiąt lat stanie się bardzo poważnym problemem. Ale ludzie nie chcą o tym wiedzieć, nie chcą o tym słuchać. Wolą żyć na kredyt, który planeta jeszcze jest w stanie im zapewnić. Dlatego jedynym rozwiązaniem wydaje się ekspansja. Kosmos. Nie da się ukryć, że mamy kilka ograniczeń – jednym z głównych jest pokonanie prędkości światła, znokautowanie teorii Einsteina. Muszę go pokonać”.

– Tu jesteś – rzekł Mark, wybudzając Monikę z zadumy. – O czym tak myślisz?

– O, już jesteś? – zdziwiła się. – Takie tam filozoficzne rozważania.

Ogarnęło ją poczucie wstydu tak duże, że aż się zaczerwieniła

– Mark, nie gniewaj się na mnie – wydukała z trudem. – Ten raport, o który mnie prosiłeś… zapomniałam go przygotować. Zupełnie nie wiem, jak to się stało, no po prostu wyleciało mi z głowy.

– Rozumiem – odparł, dosłownie załamując ręce. – Mam nadzieję, że dostarczysz mi go na dniach. Tak?

Doktor Eden potwierdzająco kiwnęła głową.

– Oczywiście. Daj mi kilka dni.

– Nad czym się tak zastanawiałaś? – zapytał wyraźnie zainteresowany.

– Nad rozwojem cywilizacji.

– No proszę – uśmiechnął się. – Do jakich doszłaś wniosków?

– Czy to ważne?

Mark uniósł brwi, dając do zrozumienia, że nie odpuści.

– No dobrze – mruknęła Monika. – Czasami wydaje mi się, że nauka się zatrzymała. Gdyby bliżej się temu przyjrzeć, to de facto stoimy w miejscu – kontynuowała, zerkając na Marka.

– Hmm… ciekawa teoria – oznajmił głosem pełnym powagi, nie zapominając o charakterystycznym mlaśnięciu ustami.

„Jezu, nienawidzę, jak to robi!” – pomyślała Monika, równocześnie zdając sobie sprawę, że zaraz otrzyma życiową poradę.

– Moniko, żyjemy w okresie największego rozwoju nauki w historii ziemskiej cywilizacji. – Cmoknięcie nie pozwoliło o sobie zapomnieć. – Tobie nie muszę chyba tego tłumaczyć?

– Einstein, Tesla?

– Co Einstein, Tesla?

– Ich mniej popularne teorie. Odkrycia Tesli zostały zepchnięte na boczny tor. O wielu jego projektach zapomniano. Czemu tego nie badamy? Może tam są odpowiedzi?

Z ust Marka ponownie wydobyło się mlaśnięcie.

„Boże, oszaleję!” – Monika walczyła sama ze sobą.

– Nie chcesz mi chyba powiedzieć, że mamy teraz brać pod uwagę wszystkie pomysły Einsteina czy – zaśmiał się – Tesli? Na przykład podróże w czasie. To niedorzeczne – rzekł karcącym tonem. – To tak, jakbyśmy chcieli zrealizować pomysły dotyczące wytwarzania wolnej energii. To niemożliwe. Ponadto kto zapłaci za te bajdurzenia, ty?

– Nie wiem. Mimo wszystko należy zadać sobie pytanie: dlaczego nie poszukiwać innych rozwiązań, chociażby pozyskania wolnej energii? – zapytała Monika, zatrzymując się w korytarzu, i dodała w duchu: „Tylko nie mlaskaj!”.

– To oczywiste, jest to z naukowego punktu widzenia niemożliwe, niewykonalne i nierealne. Nasi poprzednicy czasami za bardzo dawali się ponieść własnej wyobraźni. Lata badań potwierdzają tezę, że niektórzy naukowcy, bardzo zasłużeni dla ludzkości, po prostu się mylili – rzekł dumnie Mark, po czym spojrzał na zegarek.

„Uff, obyło się” – ucieszyła się Monika.

– Chodźmy. Szkoda naszego czasu – dodał, mlaskając.

Ruszyli korytarzem. Monika milczała, nie chcąc się wdawać w kolejną jałową dyskusję wspomaganą przez efekty dźwiękowe doktora Berlinga. Stanęli przy windzie i gdy tylko drzwi się rozsunęły, Mark wcisnął guzik szóstego piętra.

– Tak, teraz mi powiesz, że ambicja ich pokonała – rzekła ze złością Monika, nie mogąc znieść milczenia.

– Pokonała ich myśl, że są kimś więcej, niż byli w rzeczywistości.

Doktor Eden nie dawała za wygraną. Nie znosiła wiecznych sprzeczek z doktorem Berlingiem. Trudno jej było zrozumieć, dlaczego zawsze był taki zamknięty na alternatywne rozwiązania w nauce.

– Mark, ja chcę tylko powiedzieć, że stoimy w miejscu. Niedługo miną cztery lata, odkąd próbujemy zdobyć dowód na to, że można rozpędzić cząstkę powyżej prędkości światła. To byłby przełom dla nauki – oświadczyła stanowczym głosem.

– To prawda. – Uśmiechnął się tajemniczo, mlaskając wargami. – Byłoby to niewiarygodne odkrycie, ale pamiętaj, że CERN nie powstało tylko po to, aby obalać teorię względności – argumentował zajadle Mark. – Mamy też inne priorytety, dlatego porzućmy te futurystyczne wizje i zabierajmy się do pracy.

Monika odpuściła sobie dalszą sprzeczkę. Wiedziała, że nic dobrego z tego nie wyniknie. Zmieniła temat.

– Gdzie jest Robert? Miał zniknąć tylko na chwilę. – Rozejrzała się, wychodząc z windy.

– Pewnie poszedł na śniadanie. Zapraszam do mojego gabinetu.

Znaleźli się w małym pomieszczeniu, które było prywatną pracownią doktora Marka Berlinga, kierownika projektu AURORA. Badania polegały na monitorowaniu cząstek podczas ich wzajemnego zderzania oraz na zapisywaniu i obserwowaniu zachodzących podczas tego procesu reakcji fizycznych.

– Podejdź tu, chcę coś ci pokazać – rzekł Mark, pochylając się nad ekranem komputera. – Może jesteśmy bliżej, niż się nam wszystkim wydaje. Moniko, tylko bardzo cię proszę, nie wpadnij w zbytnią egzaltację. Nic nie jest jeszcze potwierdzone.

– Co masz na myśli?

– Wczoraj, gdy wszyscy wyszli z pracy, postanowiłem zostać i sprawdzić obliczenia dotyczące naszego ostatniego eksperymentu.

– Masz na myśli wyniki, jakie zanotowaliśmy w LHC, rozpędzając neutrina?

– Tak. Sprawdzałem obliczenia komputera oraz sprawność urządzeń. Wszystko było w należytym porządku. Przepuściłem dane przez główny komputer i dokonałem analizy, uzyskując ten sam rezultat. Powtórzyłem obliczenia kilkakrotnie. Wynik za każdym razem był taki sam.

– Mark, do rzeczy. O co chodzi? – zapytała z przejęciem Monika.

– Wyniki wczorajszego eksperymentu wskazują, że udało się rozpędzić wiązkę neutrin mionowych do prędkości większej niż prędkość światła.

– Słucham?! Jakie wyniki uzyskano, jaką prędkość?! – krzyknęła Monika, niemalże wlepiając wzrok w monitor.

– W przybliżeniu, hmm, są to bardzo wczesne dane – zastrzegł Mark. – Prędkość była większa o prawie sześć kilometrów na sekundę, co daje nam różnicę wynoszącą około sześćdziesięciu nanosekund względem prędkości światła – odparł skrupulatnie.

Doktor Eden, nie mogąc ustać w miejscu, kręciła się po pokoju, rozmyślając. Mark bacznie się przyglądał, czekając na jakiekolwiek słowa.

– Czyżby Włosi mieli rację? – rzekła po chwili.

– Słucham? – zdziwił się Mark.

– W 2011 roku w Gran Sasso wiązki neutrin mionowych przekroczyły prędkość światła. O ile dobrze pamiętam, to właśnie CERN poprosiło o przeprowadzenie niezależnych badań w celu potwierdzenia odkrycia.

Doktor Berling milczał chwilę, w końcu westchnął.

– Tak, pamiętam – mlasnął. – To było co innego. Nie śledziłem dokładnie tamtych wydarzeń, ale z tego, co wiem, było tam więcej krzyku niż naukowego odkrycia – rzekł nieco lekceważąco.

– Co robicie?! – krzyknął Robert, wbiegając do sali z kubkiem kawy i pączkiem.

– Robert! – zawołała Monika. – Przestraszyłeś mnie. Chcesz, żebym dostała zawału?

– Sorry.

– Spójrzcie na te wyniki! – prychnął Mark, przywracając ich do porządku.

Robert podszedł do komputera.

– O rety! Znam to, eksperyment OPERA. Makaroniarze odkryli to samo dwa lata temu. Z tego, co wiem, powołano kolejną grupę naukowców w ramach nowego projektu o nazwie, yyy… – zawahał się przez chwilę – ICARUS?

Spojrzeli po sobie.

– Nie wiem – odparł Mark.

– Nieważne, sprawdzę to później. Projekt miał potwierdzić wcześniejsze wyniki – rzekł szczerze uradowany.

– Robert, może powiesz coś więcej? – zapytała Monika, wpatrując się w kolegę gryzącego pączka.

– Oficjalnie ogłoszono, że pomiary były źle wykonane – rzekł, oblizując palce usmarowane lukrem. – Projekt OPERA został zamknięty, a na jego miejsce powołano nowy zespół naukowców zaangażowanych w eksperyment, bodajże ICARUS.

– Kto kierował badaniami? – zapytał Mark.

– Jakiś „makaron”, chyba profesor Alberto Guntaro. Nie pamiętam dokładnie.

Mark spojrzał na Roberta, po czym stwierdził, że nie ma sensu wdawać się w kolejną dyskusję na temat nazewnictwa innych narodowości.

– Super. Przedstawimy mu nasze wyniki i skonfrontujemy badania – dodał po chwili. – Przygotujcie zespół, sprawdzimy, czy mówimy o tym samym.

– O ile znowu nie stwierdzą – mruknął Robert – że błąd pomiaru spowodowany był luźnym osadzeniem kabla światłowodowego w gnieździe łączącym puszkę z GPS-em.

– Puszkę? – zapytała Monika.

– Komputery, mówię na nie puszki – odpowiedział, zjadając pączka.

– Czy mówiłeś komukolwiek o wynikach? – zapytała Monika Marka.

– Nie. Zanim nie będę pewny w stu procentach, nie upublicznię tego – powiedział, zamykając ekran laptopa. – Nie pozwolę, aby mnie postrzegano jako naukowca poszukującego taniej sensacji.

– Powtórzmy eksperyment. Robert sprawdzi, czy puszki są dobrze podłączone do odbiorników GPS – powiedziała Monika, wstając z krzesła. – Spotkamy się przy LHC! – krzyknęła, wybiegając z sali.

„Kod zaakceptowany” – zabrzmiał metalicznie komunikat z panelu kontrolnego, umożliwiający dotarcie do niższych poziomów. Doktor Monika Eden wsiadła do windy wypełnionej Dziewiątą symfonią Beethovena. Podróż nie trwała długo. Wielki Zderzacz Hadronów znajdował się od pięćdziesięciu do stu siedemdziesięciu pięciu metrów pod ziemią. Korzystanie z tego niewiarygodnie drogiego urządzenia było wyjątkowo ograniczone, bo jakakolwiek awaria kosztowałaby miliony euro. Skomplikowana aparatura pomiarowa, dwa duże detektory cząstek elementarnych ATLAS i CMS, dwa mniejsze ALICE i LHCb oraz trzy małe TOTEM, LHCf i MoEDA stanowiły najnowocześniejsze osiągnięcia techniki.

– Witaj, Torben – powiedziała Monika do siedzącego przy drzwiach asystenta.

– Doktor Eden – odpowiedział szczerze uradowany. – Nie mogę się doczekać kolejnych testów.

– Uwierz mi, ja też. Przygotuj urządzenie. Za chwilę pojawią się Robert z Markiem.

– Okay. Co dzisiaj będzie?

– Spróbujemy rozpędzić protony oraz wiązkę neutrin mionowych do maksymalnej prędkości – odparła Monika, siadając za panelem komputera.

– Czyli to, co zawsze. LHC będzie gotowe za chwilę.

Drzwi od windy się otworzyły. W wejściu stanęli Robert i Mark. Zdecydowanym krokiem zbliżyli się do komputerów obsługiwanych przez Torbena.

– Cześć, Torben – powiedzieli unisono, jak na zawołanie.

– Witam panów. Zaraz możemy zaczynać – odpowiedział, nie spuszczając oczu z monitora.

– Zatem do dzieła – rzekł Robert.

„Akcelerator liniowy gotowy – rozległ się komputerowy głos. – Rozpoczynam rozpędzanie protonów. Buster Synchrotonu Protonowego gotowy. Przesyłanie. Cząstki gotowe. Zwiększono energię do 26 GeV. SPS gotowy. Rozpędzam cząstki do energii 450 GeV. Protony gotowe. Rozpoczynam proces. Energia zderzenia 14 TeV. Proces w toku. Szacowany czas zakończenia: dwie godziny”.

– No to się troszkę ponudzimy – powiedział Robert. – Mogłem kupić więcej pączków.

– Niekoniecznie, Robercie. Idę obserwować cząstki podczas zderzeń. Torben, wrzuć to na mój monitor. Proszę o stały zapis – rzekła poważnie Monika.

– Yes, sir! – odparł z uśmiechem asystent.

Proces rozpędzania i zderzania cząstek przebiegał nad wyraz prawidłowo. Nie dopatrzono się żadnych nieprawidłowości. Monika siedziała i wpatrywała się w monitor niczym sroka w gnat.

„Dlaczego zamknęli projekt ICARUS, skoro byli tak blisko odkrycia? – myślała. – Świat naukowy od dawna czeka na przełomowe wydarzenia z zakresu mechaniki kwantowej. Gdybyśmy chociaż mogli udowodnić, że podróż do najbliższego systemu gwiezdnego Proximy Centauri jest na wyciągnięcie ręki. Być może to odkrycie otworzyłoby mi drogę do Europejskiej Agencji Kosmicznej, a kto wie, może i do samej NASA – w głowie Moniki wirowały myśli, obijając się jedna o drugą. – Jednakże nawet jeśli odkrycie w Gran Sasso zostanie potwierdzone, to czy pomiar prędkości światła został przez nas wykonany prawidłowo? Sześćdziesiąt nanosekund to zbyt mała wartość, aby od razu obalać teorię względności. Jeśli prędkość światła ma swoje wariacje, to do przełomowego wyniku potrzeba czegoś więcej. Nanosekundy to zbyt niska wartość, nam niezbędne są sekundy”.

– Robert, jak duże znaczenie w teorii względności ma geometria czasu i przestrzeni? – zapytała Monika, znając doskonale odpowiedź.

– Słucham? – zdziwił się. – Zasadniczo to podstawa tej teorii. Czyżbyś o czymś zapomniała? – wyszczerzył się sympatycznie.

– Zastanawia mnie moc naszej wiary w prawa fizyki – odpowiedziała ze spokojem.

– Wiara nie ma tutaj nic do rzeczy. Wszystko przedstawiają wzory i doświadczenia, lata badań – wtrącił się Mark, mlaskając ustami jak zawsze, gdy starał się pouczać innych.

– To oczywiste. Ty cwana bestio! – krzyknął Robert, podchodząc do komputera Moniki. – Fizyka w zasadzie nie ma dowodów na to, że siły fizyczne są rezultatem geometrii czasoprzestrzennej. No i oczywiście nie są to siły w klasycznym rozumieniu. Coś na podobieństwo zasady a priori sformułowanej przez Kanta. Tak?

– Dokładnie o to mi chodzi – odpowiedziała Monika. – Być może źle do tego wszystkiego podchodzimy. Być może pomijamy fakt istnienia innych, prawdziwych sił i cząstek, które budują materię.

– Co masz na myśli? – zapytał wyraźnie zaciekawiony Mark.

– To, że każda iteracja jest dowodem swojego dowodu. Myślenie w ten sposób jest rekurencyjne, bezsensowne – oświadczyła Monika. – To tak, jakbyś chciał rozwiązać równanie z zawiązanymi oczami. Prawda?

– Nie chcesz mi powiedzieć, że cały świat naukowy opiera wszystkie zasady fizyczne na błędnych przesłankach wyjściowych? – zapytał z niedowierzaniem Mark.

– Właśnie to chcę powiedzieć – odparła stanowczo. – Czasami świat naukowy wydaje mi się taki zamknięty, a to właśnie my powinniśmy być najbardziej otwarci na każdą niezbadaną teorię. Mimo to geometria czasoprzestrzenna została przyjęta, bo nie było innego wyjścia – odpowiedziała, wstając i przechadzając się po sali. – Wprowadzili ją do kanonu nauki tylko dlatego, aby wypełnić lukę w rozumowaniu logicznym.

– Nie widzę nic złego w konstruktywnym krytycyzmie i rozsądnym dobieraniu metod badawczych oraz sektorów w nauce. Czasami musimy coś przyjąć na zasadzie intuicji – zarzekał się Mark.

– Co nie oznacza, że może być bezsensowne – dołączył się do dyskusji Robert.

– Oczywiście, że nie! Nie mamy czasu w naszym życiu, aby teraz badać, czy wzór na obwód koła jest prawidłowy. Musimy zaufać naszym poprzednikom – burknął poirytowany Mark.

Atmosfera dyskusji zmierzała w niebezpiecznym kierunku i bardzo szybko mogła się przekształcić w ostrą sprzeczkę. Robert postanowił załagodzić klimat.

– To nie jest dyskusja na teraz – rzekł specjalnie łagodnym głosem. – Lepiej skupmy się na badaniach. Idę zapalić. Czy ktoś jeszcze się wybiera?

– Idę z tobą. Muszę coś zjeść. Torben, gdyby obliczenia i wyniki pojawiły się wcześniej, prześlij je do mnie. Potem odczytam, wrócę za godzinę – powiedziała Monika, wkładając kurtkę i wychodząc z sali.

– Jasna sprawa – rzekł Torben, rozkładając się w fotelu, jakby za chwilę miał zapaść w głęboki sen.

– Co za uparta kobieta – mruknął do siebie Mark, szczerze niepocieszony zachowaniem doktor Eden. Nie znosił, gdy na każdym kroku podważała jego autorytet.

Posiłek okazał się ostatnią rzeczą, o której w obecnej chwili myślała Monika. Wybrała się na godzinny spacer. Jej umysł ciągle zaprzątała sprawa aktualnego stanu badań. Nurtował i martwił ją fakt, że poszczególne dziedziny nauki się nie zazębiały. Wiedza powinna być całościowo dopasowana i zgrana z prawami faktycznymi realnego świata. Tymczasem tak nie było.

„W CERN naukowcy, którzy zbaczają z utartej ścieżki oficjalnej wiedzy, nie są postrzegani przychylnie – uciekła ponownie w świat własnych wyobrażeń. – Oczywiście nikt ich za to nie piętnuje ani nie zwalnia z pracy. Chodzi raczej o sposób traktowania. Nieszkodliwi marzyciele i dziwacy, którzy oglądali za dużo Star Treka. Z czego to wynika? Nikt nie wie. Po prostu tak jest” – tłumaczyła sobie.

Telefon umieszczony w kieszeni zaczął wibrować.

– O, Bernard – ucieszyła się. – Co słychać, kochanie?

– Cześć. Nie uwierzysz. Zgadnij, co się stało! – wykrzyczał podekscytowany.

– Hmm. Kosmici wylądowali na twoim miejscu parkingowym i nie możesz ich usunąć?

– Tiaaa, ale już ich na szczęście odholowali – zaśmiał się. – Moniko, zgodzili się. Jutro ma się zebrać rada nadzorcza firmy w celu przedstawienia mojego pomysłu w dziedzinie komunikacji.

– Bernard, mówiłeś mi o tym, ale ja nic z tego nie zrozumiałam.

– Moniko, mogę zostać kierownikiem badań komunikacyjnych Alpha Communication Industries!

– To wspaniale! To… – uradowała się Monika.

– Będziemy bogaci! – przerwał jej podekscytowany Bernard.

– Musimy jakoś to uczcić. Może uroczysta kolacja w Le Chate-Botte. Dzisiaj wieczorem?

– Oczywiście. O której godzinie?

– Dwudziesta?

– Wyśmienicie. Muszę kończyć – rzekł Bernard. – Mój nowy szef woła nas na zebranie. Do zobaczenia później. Kocham cię.

– Ja ciebie też.

Alpha Communication Industries zajmowała się wdrażaniem nowych technologii komunikacyjnych dla wojska oraz na rynek cywilny. To w niej opracowano urządzenia do komunikacji z promami kosmicznymi oraz astronautami pracującymi w przestrzeni zawieszonej pomiędzy termosferą a egzosferą.

„Jeśli Bernard jest tam prezesem – pomyślała Monika – to istnieje szansa, że pozna kogoś wpływowego, kogoś, kto mógłby mi pomóc w przejściu do bardziej ambitnych projektów niż badanie cząstek w CERN. Muszę z nim o tym pogadać. Pora wracać. Już prawdopodobnie skończyli obliczanie wyników”.

– Najedzona? – zapytał znienacka Robert, wyłaniając się za plecami Moniki niczym duch.

– Robert! Znów mnie wystraszyłeś. Dlaczego to robisz? Jeszcze nie jadłam. Nie mam na to czasu i nie jestem głodna. Rozdrażniła mnie ta przepychanka z Markiem – powiedziała, nie kryjąc poirytowania.

Robert westchnął i dodał:

– Mark ma swoje lata. Pracuje tutaj ponad dwadzieścia lat.

Monika nerwowo starała się włożyć telefon do kieszeni.

– Może o parę lat za długo. Nawet nie wiedział, co to jest projekt OPERA.

– Jego interesują jedynie oficjalne wyniki badań. Przypuszczenia traktuje jak bajki.

Udało się. Telefon łagodnie wsunął się na dno.

– Nie jestem w stanie z nim pracować. Czuję się, jakby mnie hamował.

– Musisz się przemóc. Jakkolwiek by na to patrzeć, Moniko, to on kieruje naszym działem. Ponadto coś odkrył.

– Tak, masz rację – uspokoiła się. – Wracajmy. Zdobyłeś informację o projekcie ICARUS?

– Jak by to powiedzieć, właśnie wróciłem. Jakoś nie miałem czasu – odparł Robert, uśmiechając się.

– Faktycznie. Przepraszam. Po prostu…

– Wiem, wiem – przerwał Robert. – Mam to samo. Wielkie odkrycie na miarę historii. Jednakże historyczne odkrycia potrzebują wielkich ludzi.

– Jeśli chcesz wpędzić mnie w kompleksy, to obawiam się, że ci się nie uda. Nie boję się świata naukowego i polemiki ze współczesną fizyką.

– Ja też nie, pod warunkiem, że będziemy mieli o czym z nimi rozmawiać.

Na policzkach Moniki zarysowały się niewielkie dołki, jak zawsze, gdy się uśmiechała.

– Chodź, sprawdzimy, co tam wyszło – rzekł Robert, klepiąc ją w ramię.

Praca w laboratorium postępowała. Tabelki, wykresy i obliczenia pokryły wszystkie monitory rejestrujące pracę LHC. Mnogość i obfitość informacji narastała z każdą sekundą. Torben, siedzący przy głównym komputerze, segregował i selekcjonował najważniejsze dane, cicho sobie przy tym pogwizdując. Na twarzy Marka Berlinga kumulowało się skupienie i podekscytowanie.

– Wreszcie jesteście! Nie było was ponad dwie godziny – skarcił wchodzących naukowców.

– Przepraszamy. Rozpatrywaliśmy ciekawe teorie naukowe i jakoś tak wyszło – odparł lekceważąco Robert.

Mark pokiwał głową, nie ukrywając oburzenia.

– Czy proces się zakończył? – zapytał Robert zaciekawiony stanem sytuacji.

– Tak. Opracowujemy wyniki – odparł Mark.

– Według komputerów pomiarowych udało się nam ustalić prędkość światła oraz zestawić ją z prędkością poruszających się neutrin. Komputer wskazuje, że wiązki neutrin mionowych były szybsze od światła o sześćdziesiąt nanosekund.

– Czy to pewny wynik? – zapytała Monika.

– Powtórzyliśmy obliczanie kilkakrotnie – odpowiedział Torben. – Za każdym razem rezultat był identyczny.

– Czy to nie dziwne, że nie ma żadnej różnicy? Sześćdziesiąt nanosekund za każdym pomiarem wydaje się nieco podejrzane – rzekł Robert, spoglądając na wykresy zapisane na monitorze.

– Też miałem te obawy. Wczoraj zostałem po pracy, aby dokładnie to sprawdzić. Doszedłem do tych samych wniosków – wtrącił Mark.

Wszyscy podeszli do głównego komputera i spojrzeli na wykres. Przyglądali się uważnie, szukając potencjalnego błędu w swoim myśleniu.

– Powinniśmy przedstawić te badania innym naukowcom, może coś przeoczyliśmy – stwierdził Robert, gryząc długopis.

– Najlepszym rozwiązaniem byłoby nawiązanie współpracy z naukowcami z projektu OPERA – zaproponowała Monika.

– To prawda – rzekł z zadumą Mark – lecz problem polega na tym, że tamten projekt został zamknięty.

– Na pewno pracują nad nowym zagadnieniem. Wydaje mi się, że znajdą czas na spotkanie w CERN – zaproponował Robert.

– Nie pozostaje nam nic innego, tylko się z nimi skontaktować – rzekła radośnie Monika.

– Zajmę się tym. Profesor Guntaro wydaje się ciekawą osobistością – stwierdził stanowczo doktor Jarecki.

– Torben, zapisz obliczenia. Wrócimy do badań na dniach – rzekł Mark.

– Czyli na dzisiaj koniec pracy? – zapytał uradowany Torben.

– Tak. Obliczenia mówią same za siebie. Dopóki nie porównamy badań naukowców z Gran Sasso, nic tu po nas – zaproponował Mark, spoglądając na wszystkich.

– Jestem za – odparła Monika.

– Robert, skontaktuj się z profesorem Guntaro i jak najszybciej daj mi znać, co ustaliłeś – poinstruował Mark, mlaskając.

Robert zaśmiał się, widząc zdegustowaną minę Moniki.

– Co cię tak śmieszny? – zapytał Mark.

– Aaaa, nic takiego – odparł Robert, wkładając kurtkę. – Zadzwonię i dam znać. Do zobaczenia.

– W takim razie do jutra – powiedziała Monika, z trudem powstrzymując się od śmiechu.

– Cześć, cześć – odpowiedzieli razem, rozchodząc się każdy w swoją stronę.

Monika sięgnęła po telefon. Wybrała numer Bernarda. „Odbierz – pomyślała. – Nic. Pewnie ma spotkanie. Teraz naprawdę jestem głodna”. Spakowała swoje rzeczy i opuściła CERN. Nie miała żadnego pomysłu na to, jak spędzić resztę dnia. Odgłos dzwoniącego telefonu przykleił uśmiech do jej twarzy.

– Dzwoniłaś? – W słuchawce rozbrzmiał głos Bernarda.

– Tak. Możemy przesunąć kolację na dziewiętnastą? Wcześniej skończyłam i nie mam pomysłu na resztę dnia.

– Oczywiście. Zawsze możesz przyjechać do domu. Wiesz, tak sobie pomyślałem, że możemy ugotować coś razem… – Bernard zawiesił głos.

– Przy świecach? – zaśmiała się.

– Pewnie. Jak za dawnych lat. Mam nadzieję, że tym razem nie przypalisz sobie włosów.

– Proszę, miałeś mi o tym nie przypominać. Myślałam, że się wtedy spalę ze wstydu.

– No cóż, było blisko spalenia, ale niekoniecznie ze wstydu.

– Bernard! Doskonale wiem, jak to wyglądało – powiedziała z powagą.

– Jasne. Nie ma tematu.

– Zrobię zakupy. Widzimy się w domu – rzekła Monika, wsiadając do samochodu.

– Wygląda na to, że mamy plan na cały dzisiejszy wieczór.

– Tak. Potrzebujesz czegoś, kupić ci coś?

– Nie, dzięki. Trzymaj się. Pa!

– Pa – odpowiedziała i wrzuciła telefon do torebki.

 

Silnik samochodu cicho zamruczał. Płace w Polsce nie dawały naukowcom możliwości życia na godnym poziomie. Z tego powodu najzdolniejsi uciekali na Zachód w poszukiwaniu lepszego jutra. Do tej grupy należała doktor Monika Eden. Po obronie doktoratu na Wydziale Fizyki, Astronomii i Informatyki Stosowanej Uniwersytetu Jagiellońskiego otworzyły się przed nią możliwości dalszego naukowego rozwoju. Habilitacja na paryskiej Sorbonie pomogła w otrzymaniu pracy w CERN. Doktor Eden marzyła o locie w kosmos, jednakże wykryta wada serca pokrzyżowała te ambitne plany. Tak oto, zamiast być astronautką, została kosmologiem i fizykiem kwantowym.

Zakupy okazały się nudniejsze, niż sądziła, zresztą nigdy nie lubiła ich robić. Wolała poświęcać czas nauce, wpatrywaniu się w gwiazdy, wymyślaniu teorii na temat budowy Wszechświata. Niestety, życie składa się ze spraw zarówno wielkich, jak i małych. W zdecydowanej większości ludzie egzystują monotonnie, jednak istnieje nieliczna garstka wybrańców losu, która może sobie powiedzieć: byłem i widziałem. Stałem na krawędzi, gdzie poznanie i niewiedza krzyżowały swe drogi. Do takich osób zdecydowanie należało zaliczyć doktor Monikę Eden.

– Wróciłem! – krzyknął Bernard, wchodząc do domu.

– Super. Zaraz przyjdę – odpowiedziała Monika z kuchni.

Mieszkanie, do którego wprowadzili się rok wcześniej, nie należało do największych, ale za to było pięknie urządzone. Przez przeszklony sufit przenikało mnóstwo światła, które w połączeniu ze stonowanymi kolorami wnętrz dawało wrażenie przestrzeni. „Tak jak kosmos” – mówiła Monika. Taki jej się wydawał: pusty i zarazem głęboki, pobudzający wyobraźnię.

– Jak ci minął dzień? – zapytała, krojąc marchewkę.

– Rewelacyjnie. Zarząd zaakceptował moją kandydaturę. Jutro to DZIEŃ mojego życia – odpowiedział podekscytowany, siadając do stołu.

– Świetnie. Spełniło się twoje marzenie. Odkąd cię znam, mówiłeś, że chcesz mieć wpływ na badanie kosmosu. Nowe projekty i wytyczanie przyszłych standardów w rozwoju komunikacji.

– Tak, ale ten projekt to coś jeszcze bardziej przyszłościowego.

– Rozumiem. Nie pytam, żeby nie zapeszyć. Kupiłam szampana oraz czerwone wino – powiedziała Monika, podając Bernardowi pusty kieliszek. Zasiedli do stołu.

– Za co wypijemy? – zapytał uśmiechnięty.

– Za twoją karierę i moje badania.

– Za możliwość lotu do Proximy Centauri!

– Za wszystko, o czym marzymy! Za przyszłość!

Bernard niespodziewanie i ku pełnemu zaskoczeniu Moniki położył na stole niewielką kasetkę.

– Co to? – zapytała zmieszana. – Chcesz mi się ponownie oświadczyć?

– Nie. Jeden raz wystarczy. Otwórz.

W środku znajdował się niewielki naszyjnik w kształcie wydłużonego koła.

– Nasze zdjęcie z czasu studiów – zaśmiał się Bernard. – Jest niewielkie, ale przypomina mi o naszej determinacji i pasji. Proszę, nigdy się z nim nie rozstawaj, to dla mnie bardzo ważne – dodał nieco tajemniczo.

– Zaraz się rozpłaczę – zaczerwieniła się Monika. – Od kiedy jesteś taki sentymentalny?

– Za nas. – Bernard uśmiechnął się szeroko.

Kieliszki wypełniły się czerwienią. Szkło zadźwięczało, pieczętując rytuał dobrych życzeń.

– Mmm, pyszne wino – pochwalił Bernard.

– Tak. Nie patrz tak na mnie, to nie ja wybierałam. Doradzili mi – zaśmiała się.

– Nigdy bym na to nie wpadł. – Jego poważnemu tonowi przeczył szeroki uśmiech. – Wiesz, przeglądałem projekty na najbliższe pół roku. W przyszłym tygodniu mam spotkanie z kierownikiem projektu JUICE. Eeee, nie pamiętam nazwiska.

– JUICE? Soczek? – zainteresowała się Monika.

Roześmiali się.

– Nie. Tak naprawdę to skrót nazwy: Jupiter Icy Moon Explorer, misji, która ma wystartować w celu zbadania księżyców Jowisza. Nasza firma ma opracować system komunikacyjny. Pomyślałem sobie, że zarekomenduję panią doktor Monikę Eden do wzięcia udziału w projekcie. Co ty na to?

– Panie Eden! To doskonały pomysł. Gdyby się udało, byłoby wspaniale. Mogłabym się wreszcie zająć spełnianiem swoich marzeń. Jest na to jakakolwiek szansa?

– Wydaje mi się, że tak. Masz doskonałe CV. Projekt rusza dopiero w 2022 roku, ale już teraz potrzebują specjalistów do przygotowania misji typu L1.

– L1, misje o najważniejszym priorytecie. Brzmi nieźle – odparła Monika, zbliżając się do Bernarda.

– Nie chwal dnia przed zachodem słońca – odpowiedział. – JUICE to przepustka do udziału w wielkim projekcie – uśmiechnął się.

Monika błyskawicznie zerwała się na nogi.

– Jedzenie! – krzyknęła. – Zaraz się przypali! Bernard, nakrywaj do stołu! Przygotuj sztućce.

– Robi się.

Zaterkotał telefon.

– Nie teraz – powiedziała Monika, patrząc w stronę natrętnego przedmiotu.

– Pomóc ci w czymś? – Bernard raptem wcielił się w ideał kulturalnego faceta.

– Przypilnuj makaronu. Zaraz przyjdę. Pewnie dzwoni Robert. Pracujemy nad czymś bardzo ważnym i muszę z nim zamienić słówko.

– Dobra!

– Słucham – powiedziała Monika.

– Mam ciekawe informacje! – wykrzyczał podekscytowany Robert. – Otóż próbowałem się skontaktować z naukowcami z projektu OPERA. Panowie wespół w zespół zwolnili się z pracy i nikt nie wie, gdzie są teraz zatrudnieni. Próbowałem zdobyć numery do ich rodzin, ale też bez rezultatu. Dziwne to. Spróbuję jeszcze z moim dawnym kolegą ze studiów, Terrym Whitemanem. Podobno także pracował jakiś czas przy tym projekcie.

– Byłoby super. Swoją drogą mnie to nie dziwi. Też bym złożyła wypowiedzenie, gdyby zamknęli mi projekt. Najlepiej byłoby się skontaktować z kierownikiem badań.

– Dzwoniłem do niego – rzekł Robert. – Nie wyraża zainteresowania spotkaniem.

– Co? Dlaczego? – zapytała ze zdumieniem.

– Profesor Guntaro stwierdził, że projekt został zamknięty, ponieważ były ku temu rozsądne przesłanki. Urządzenia podłączone do głównych komputerów wykazały awarię. Cały raport z badań dostępny jest w Gran Sasso.

– To niemożliwe. Nasze wyniki potwierdzają ich wyliczenia.

– Powiedziałem mu to, a wtedy stwierdził, że powinniśmy w takim przypadku sprawdzić aparaturę pomiarową. Z chęcią by nam pomógł, ale jest zaangażowany w nowe badania.

– Nie mogę w to uwierzyć! Jaki naukowiec, który od lat stara się rozwinąć teorię względności, odrzuca możliwość zbadania faktów, które dostarczą mu solidnych argumentów do stworzenia podwaliny pod nową fizykę? – zapytała, nie kryjąc irytacji.

– Moniko, wiem. To wydaje się dziwne. Dlatego sprawdziłem coś jeszcze. Kto stworzył podwaliny pod mechanikę kwantową?

– Max Planck. Co to ma wspólnego z projektem OPERA?

– Bardzo dużo. Nie chodzi jednak o Maxa Plancka. Jednym z naukowców pracujących przy projekcie OPERA była Alicja Born, córka Maxa Borna. Wiesz doskonale, że złota trójca: Pascual Jordan, Max Born oraz Werner Heisenberg – to główni twórcy mechaniki kwantowej.

– Co w tym dziwnego? Robert, do rzeczy.

– Okazało się, że Alicja Born badała zastosowanie zasady Pascuala Jordana, która głosiła, że stałe fizyczne, na których opiera się opisywanie świata, także ulegają zmianom. Wraz z upływem czasu jej badania utajniono.

– Kto utajnił? – zapytała Monika.

– Wojsko.

– Co to ma wspólnego z naszymi badaniami?

– Jeśli cząstki z biegiem czasu zmieniają właściwości i zachowują się jak żywy organizm, to taka wiedza rzuca nowe światło nie tylko na teorię względności, lecz także na całą fizykę. Naziści nad tym pracowali podczas drugiej wojny światowej. Naukowcy w projekcie OPERA powoływali się na badania Pascuala.

– Robert, to, co mówisz, przypomina opowieści z kryminałów i filmów szpiegowskich. Uważaj jutro, jak będziesz odpalał samochód. Może wybuchnąć – ironizowała Monika.

– Tak, wiem, ale jeśli w badanie projektu OPERA zaangażowało się wojsko, to zapewniam cię, że nikt nam nie pomoże. Prace są tajne.

– Może profesor nie chce nic powiedzieć przez telefon. Gdybyśmy tak spotkali się z nim osobiście? Nadal nie mogę połączyć badań nad prędkością światła z projektami nazistowskich naukowców.

– Nie chodzi o nazistowskie badania.

– Nie? A to mi ulżyło – zakpiła Monika.

– Cokolwiek odkryli w Gran Sasso, zostało zatuszowane przez rząd. Możliwe, że projekt został zamknięty na papierze, a w rzeczywistości nadal trwa.

– Tym bardziej powinniśmy porozmawiać z profesorem.

– Moniko, stygnie! – krzyknął Bernard z jadalni.

– Przeszkadzam? – Robert miał widocznie bardzo dobry słuch.

– Nie, ale teraz muszę kończyć. Porozmawiajmy o tym jutro. Znajdź adres profesora. Może złożymy mu wizytę?

– Jasne. Powiadomię Marka.

– Nic mu na razie nie mów! Pomyśli, że oszaleliśmy. Do jutra! – rzekła Monika, odkładając telefon.

– Monika! – krzyknął Bernard. – Gdzie są talerze?

– Już idę. Bernard, przepraszam cię. Mamy kryzysowy moment w badaniach. Dzwonił Robert – powiedziała, podając talerze i siadając przy drewnianym stole ozdobionym zapalonymi świecami.

– Coś poważnego? – zapytał.

– Prawdopodobnie odkryliśmy coś niezwykłego.

Bernard nałożył makaron na talerze, a następnie polał go sosem.

– To ciekawe. Opowiedz – rzekł wyraźnie zainteresowany.

– Doktor Berling podczas badań nad zderzaniem neutrin odkrył, że poruszają się o sześćdziesiąt nanosekund szybciej, niż wynosi prędkość światła.

– To niewielka różnica. Może pomiar był błędny albo urządzenia zawiodły?

– Też tak myśleliśmy, ale przeprowadziliśmy masę testów i za każdym razem wynik był taki sam – odpowiedziała, nabierając makaron na widelec.

– Czy ktoś jeszcze zajmował się tego typu badaniami? Poproście o pomoc. Może coś przeoczyliście – zasugerował Bernard.

– Próbujemy właśnie to zrobić. Jutro się okaże, a wtedy mogę wyjechać na kilka dni.

– Poważna sprawa. Dokąd jedziesz?

– Do Włoch.

– Na długo?

– Nie wiem. Musimy się spotkać z profesorem Guntaro, który prowadził podobne badania.

– Jasne, tylko chcę wiedzieć, kiedy się ciebie spodziewać z powrotem w domu.

– Zadzwonię.

– Ja w tym czasie porozmawiam o możliwości twojego przeniesienia do projektu JUICE.

– Byłoby wspaniale.

– Wiem. Widywalibyśmy się częściej. Do tego wspólna praca.

Bernard nalał wina do kieliszków.

– Co u rodziców? Chcą przyjechać do Szwajcarii? – zapytał.

– Tak. Na święta. Nie masz nic przeciwko?

– Nie, oczywiście, że nie. Lubię rozmowy z twoim ojcem.

– Tak, wiem – rzekła z udawaną powagą Monika. – Szczególnie te o UFO. Wiesz, jaki on jest…

– Ciekawy – dokończył Bernard, łapiąc Monikę czule za rękę. – Nie lubię się z nim spierać. Jednak jego teorie spiskowe często wywodzą się z braku wiedzy lub zerowego doświadczenia w pracy w instytucjach typu NASA.

– Dlatego nie kłóć się z nim. Idź na ustępstwa. On ma swoje lata.

– Wiem. Ostatnio, jak przytakiwałem, wyszło na to, że Księżyc jest sztucznym satelitą przywiezionym tutaj przez obcych.

– Kontrowersyjna teoria – rzekła Monika. – Trudno cokolwiek stwierdzić. Nie mamy dowodów, że tak nie było.

– Oczywiście. To jednak nie powód, żeby od razu traktować takie teorie niczym naukowe – oburzył się Bernard, kończąc swoją porcję.

– Nauka powinna być otwarta na wszystko. Po prostu nie kłóć się z nim. Dobrze? Bardzo cię proszę.

Monika odłożyła sztućce. Równiutko, starannie. Znowu poczuła się dziwnie. Już od jakiegoś czasu miewała silne ataki migreny. Chciała, aby ten wieczór był wyjątkowy, lecz teraz nie była w stanie na niczym się skupić. Nagle wszystko zaczęło ją irytować: zapach, światło, dźwięki.

– Oczywiście. Coś się stało? Boli cię głowa? – zapytał Bernard.

– Muszę się położyć. Może dotrzymasz mi towarzystwa? – Wstała od stołu.

– Nie jesteś głodna? Prawie nic nie zjadłaś – zapytał, wskazując widelcem.

– Nie mam teraz apetytu. Pyszne to wszystko, ale jestem zmęczona. Te badania… aż mnie głowa rozbolała.

– Posprzątam i zaraz przyjdę – odpowiedział Bernard.

– Zostaw. – Pocałowała go w policzek. – Jutro to zrobię. Czekam na ciebie – powiedziała, znikając w drzwiach sypialni.

„Jutro to jedziesz do Włoch” – pomyślał Bernard.

Monika wpatrywała się w zapadającą nad Genewą noc, która utulała miasto do snu. Światła latarni, stojących karnie w szeregu, rozjaśniały niezliczone skrzyżowania, a bezchmurne niebo w całej okazałości prezentowało swój gwieździsty bezmiar. Kosmos, jak każdego dnia, był na wyciągnięcie ręki dla zmęczonej i przepracowanej ludzkości. Wydawało się, że wszystko jest tak blisko. Tuż nad naszymi głowami. „Kiedyś tam polecę” – pomyślała, dotykając palcem gwiazd.

 

FALLING SKY

20 czerwca 2013, Calvi, Korsyka

 

Sztab wojskowy drugiego regimentu Legii Cudzoziemskiej tętnił życiem. Interwencja w Mali przeprowadzona została zgodnie z założeniami: symetryczne działania wojenne zakończyły się całkowitym sukcesem. Należało przejść do kolejnej fazy operacji. Brakowało tylko jednostki specjalnego przeznaczenia, która miała wykonać nietypowe zadanie. Nie chodziło o rutynową operację specjalną, lecz o działanie wywiadowczo-rozpoznawcze głęboko na tyłach i jeśli zajdzie taka potrzeba – w strukturach przeciwnika. Należało dobrać właściwych ludzi do specjalnej grupy bojowej. Dowództwo operacji Serwal, czyli francuskiej operacji reagowania kryzysowego, jednoznacznie stwierdziło, że najlepiej, aby byli to sami cudzoziemcy.

– Panie pułkowniku, porucznik Gaël Lescout melduje się – rzekł spokojnym głosem dobrze zbudowany oficer.

Chociaż z twarzy wyglądał na dużo starszego, to w rzeczywistości miał około trzydziestu lat; kilkudniowy zarost, niewielki, starannie ukryty z boku szyi tatuaż prezentujący rozwinięte orle skrzydło, ciemne, bujne włosy oraz bystre, taksujące spojrzenie – wszystko to sprawiało, że mało kto odgadłby, iż jest żołnierzem.

– Spocznij, poruczniku – powiedział basowym głosem mężczyzna w polowym mundurze siedzący za dębowym stołem. – Gratuluję ukończenia kursu podstawowego.

– Dziękuję.

– Jak zapewne wiesz, operacja Serwal jeszcze się na dobre nie zakończyła, a Ministerstwo Obrony pod presją opinii publicznej już myśli o ogłaszaniu pełnego zwycięstwa. Nie możemy im na to pozwolić, przynajmniej dopóki nie będziemy pewni wygranej. Nie pozwolę, aby cały ten burdel w Mali zakończył się drugim Afganistanem. Ci idioci nie zdają sobie sprawy, że dopiero teraz rozpocznie się jatka.

– Rozumiem – przytaknął Gaël.

– Minister obrony czeka na raport, mamy mu dostarczyć danych wywiadowczych. Twój zespół się tym zajmie.

– Co dokładnie mamy zrobić?

Pułkownik wstał zza biurka i podszedł do mapy prezentującej cały świat.

– Szczegółów dowiesz się później. Najważniejsze jest jednak to, że nie będziecie działać w standardowy sposób. Krótko mówiąc, będziecie wspierać agentów CIA podczas ich zadań w Mali. Rozkazy otrzymacie od nich.

Pułkownik spojrzał uważnie na porucznika, jakby czekając na jego reakcję.

– Amerykanie w Mali? Wywiad? Nie jestem…

– Nie chcę słyszeć żadnego narzekania – przerwał mu stanowczo pułkownik.

– Tak jest.

– Amerykanie nie chcą się oficjalnie mieszać w konflikt, ale z dobrze poinformowanych źródeł wiem, że w kopalniach soli w Taoudenni odkryto prawdopodobnie skład z bronią chemiczną dostarczoną rebeliantom. Wywiad twierdzi, że stoją za tym Rosjanie. O szczegółach, jak już wcześniej powiedziałem, dowiesz się od Amerykanów.

– Kiedy wylatujemy?

– Masz dwa dni na dobranie najlepszych ludzi. Jeszcze dzisiaj spotkasz się z agentami CIA.

– O której odprawa?

– O osiemnastej w sali 127. – Pułkownik zasiadł za biurkiem i wyjął kasetkę z cygarami. – Zapalisz?

– Nie, dziękuję.

– Słuchaj, Gaël, tak między nami, nie podoba mi się całe to zamieszanie. Z tego, co udało mi się dowiedzieć, wiem, że nie jedziecie tam walczyć. Przygotujcie się do działań dywersyjno-rozpoznawczych. Dobierz ludzi urodzonych w Mali, oczywiście o ile jest to możliwe.

– Czy to nadal jest nasza operacja wojskowa, pułkowniku?

Ten podszedł do niego na tyle blisko, że Gaël poczuł jego oddech na policzku.

– Tak i nie – szepnął. – Będziecie oddelegowani pod dowództwo USA. Jednak raporty składasz mnie oraz stronie amerykańskiej. Pozostanie to między nami, jasne?

– Oczywiście.

– W razie pytań wiesz, gdzie można mnie znaleźć.

– Tak jest.

– To wszystko.

Gaël szybkim krokiem wyszedł ze sztabu. Należał do specjalnej grupy komandosów spadochroniarzy, liczącej trzydziestu żołnierzy. Często powierzano im zadania specjalne: wsparcie lub dywersję na dalekich tyłach wroga. Jednakże nigdy nie byli przekazywani pod dowodzenie obcego wywiadu. Do porucznika podbiegł niski, dobrze zbudowany, łysy mężczyzna.

– Jakie zadania? – zapytał.

– Zbierz ludzi. Najlepiej rdzennych mieszkańców Mali. Muszą dobrze znać teren operacji, język, kulturę, itp. Wylatujemy za dwa dni.

– Teren działania, rozkazy?

– Afryka, podobno wsparcie wywiadowcze dla Amerykanów.

– Co, kurwa? – zdziwił się.

– Nie znam jeszcze szczegółów. Dzisiaj mamy spotkanie z Amerykańcami. Wieczorem zrobimy odprawę – rozmawiali, maszerując wzdłuż wojskowych baraków.

– Czas do wyjazdu?

– Czterdzieści osiem godzin. Teraz to pewnie czterdzieści siedem godzin i trzydzieści minut. – Spojrzał na zegarek. – Bądźmy gotowi jeszcze dzisiaj. Lepiej dmuchać na zimne. Zapakujcie wszystko, co będzie nam potrzebne do działania w nocy, w warunkach pustynnych, w mieście oraz pod ziemią.

Minęli wojskową kantynę oraz grupę młodych żołnierzy zamiatających chodnik.

– Jasne. Coś jeszcze?

– Pchła, słuchaj, nie wiem, co jeszcze. – Zatrzymali się i popatrzyli sobie w oczy. – Wieczorem będę wiedział. Idź zebrać ludzi.

– Wszystkich?

– Tak. Jak będziecie gotowi, czekajcie na mnie w hangarze.

– Robi się.

Żołnierz, na którego wszyscy mówili „Pchła”, zrobił regulaminowy w tył zwrot i odszedł szybkim krokiem. Gaëla nurtowała myśl:

„Czego takiego CIA szuka w Mali? W kraju, gdzie oprócz piasków Sahary, wiecznej suszy i pyłu w ustach nie ma nic. Żadnych surowców naturalnych. Na pewno nie jedziemy tam szerzyć demokracji. Z tego, co mi wiadomo, ona już tam jest, przynajmniej na papierze. Pieniądze tworzą wygranych, a ludzie to tylko ozdoba dla całej maskarady”.

Gaël świetnie zdawał sobie z tego sprawę, ale jako żołnierz udawał, że bawi się w ten cały patriotyzm oraz szanuje bezpieczeństwo narodowe. Tak na wszelki wypadek.

– Gaël – krzyknął żołnierz, podbiegając do niego – szukałem cię!

– Co się stało, Tusambe? – Wyciągnął rękę i przywitał się z wysokim, proporcjonalnie zbudowanym Afrykańczykiem.

– Masz się stawić u dowódcy. Podobno pilne.

– Byłem u niego przed chwilą.

– Tak, wiem, ale kazał mi ciebie zawrócić. Nie patrz tak na mnie, nie wiem, o co chodzi.

– O, kurwa! – zaklął pod nosem Gaël.

– To podobno pilne.

– Jasne… – odparł Gaël, po czym skierował się truchtem do dowództwa.

Wbiegł na pierwsze piętro, mijając innych żołnierzy. Pod drzwiami gabinetu pułkownika Blancharda stało dwóch ubranych po cywilnemu, wysokich mężczyzn wyglądających na czterdzieści lat. Jeden był zarośnięty, z wyeksponowanym brzuchem, drugi – elegancko przystrzyżony, uważnie rozglądał się wokół.

– Cześć – przywitał się Gaël. – Czekacie na spotkanie z pułkownikiem Blanchardem?

– Mhm – mruknął grubszy. Drugi nic nie odpowiedział.

– Uhum, ależ jesteście rozmowni – odparł Gaël, uśmiechając się.

Mężczyźni stali jak głazy, a ich usta nawet nie drgnęły, najwyraźniej nie udzielił im się wesoły nastrój porucznika. Prawdopodobnie poczucie humoru nie było ich mocnym punktem.

– Zapraszam! – usłyszeli stłumiony głos zza drzwi gabinetu.

Mężczyźni weszli do środka.

– Porucznik Lescout również!

Pułkownik siedział za biurkiem, gestem ręki wskazał im miejsca.

– Proszę się rozgościć – rzekł spokojnym głosem. – Poruczniku, oto agenci CIA: panowie David Fox – wskazał dłonią na osobnika z wydętym brzuchem – oraz Terry Golioza. Panowie, oto porucznik Gaël Lescout, dowódca specjalnej grupy bojowej.

– Pułkowniku – zasalutował Gaël.

– Panowie, proszę o przedstawienie sytuacji – zwrócił się Blanchard do agentów, równocześnie dając znać porucznikowi, aby spoczął.

– Nie będziemy się rozwodzić. Nastąpiła zmiana planów, dzisiaj wylatujemy. Operacja nosi kryptonim Falling Sky. Nasze satelity wykryły niebezpieczne promieniowanie na pustyni w okolicach Taoudenni. Zdjęcia nie wyodrębniły żadnych struktur na powierzchni. Podejrzewamy, że promieniowanie pochodzi z szybu kopalni. Jak wiadomo, w Taoudenni wydobywano sól. Aktualnie większość mieszkańców opuściła wioskę, a ci, którzy tego nie zrobili, umarli z powodu choroby popromiennej. Niczego nie dowiecie się od miejscowych, gdyż rząd malijski stara się wyciszyć sprawę, a miejscowi przypisują wymarcie wioski duchom Mantidane.

– Mantidane? – wtrącił Gaël.

– Nie wnikałem w szczegóły. To jakieś miejscowe zabobony – odparł z wyczuwalną ironią w głosie Fox.

– Rozumiem, że wioska została opuszczona.

– Nie do końca. Możecie napotkać szabrowników lub przemytników, jednak większość kopalni jest już nieczynna, co czyni je wyśmienitym miejscem do ukrywania zapasów broni, amunicji lub substancji niebezpiecznych. Waszym zadaniem będzie rozpoznanie obiektu, zabezpieczenie oraz sprawdzenie, co dokładnie wykryły satelity.

– Rozumiem, że to typowa misja wojskowa – rzekł porucznik, przyglądając się uważnie agentom CIA.

– Tak i nie. Żadnych rozpoznawalnych mundurów, nazwisk, emblematów. To cicha operacja, panie poruczniku – rzekł Fox prawie szeptem. – Bez raportów, akt, rozgłosu. Ta misja nie istnieje. To ważne dla bezpieczeństwa międzynarodowego, szczególnie dla operacji NATO w Libii i w Mali.

Gaël spojrzał na pułkownika, jakby czekając na potwierdzenie tych słów.

– Oficjalnie, poruczniku Lescout – rzekł wolno pułkownik – jedziecie jako szkoleniowcy pomagać armii malijskiej. Chociaż nie wiemy, czy i ta wersja nie ulegnie zmianie.

– Rządy francuski i amerykański wymagają od nas pełnej dyskrecji – dodał Fox. – Tuaregowie mogą zareagować nieprzychylnie na wieść o tym, że USA angażuje się w konflikt. Z kolei nasza opinia publiczna ma już dość wojen. Nie chcemy narażać obywateli francuskich i amerykańskich przebywających w krajach islamskich na zemstę bojówek terrorystycznych. Musimy to ukryć. Dyskrecja i zaskoczenie w tym przypadku to podstawa. Jasne?

– Oczywiście – odparł porucznik.

„Kolejne farmazony w stylu bezpieczeństwa narodowego – pomyślał w duchu. – Łamiemy prawo w imię wyższych racji. Cudownie!”.

– Wylatujemy o godzinie 19.00 – wtrącił szybko Golioza. – Ponieważ nie chcemy zwracać na siebie zbytniej uwagi, proszę o zabranie nie więcej niż sześciu ludzi.

– Moja sekcja bojowa liczy dziesięciu, a cała grupa trzydziestu – rzekł stanowczym tonem porucznik Lescout.

– Teraz to nieistotne. Proszę zabrać maksymalnie sześciu. Im mniej, tym lepiej dla tej misji – wtrącił się do rozmowy pułkownik.

– Rozumiem. Czy coś jeszcze? – zapytał Gaël, czując, że jego protest na niewiele się zda.

– Dodatkowe niezbędne informacje zostaną wam przedstawione w samolocie. Zostaje pan, zgodnie z ustaleniami, oddelegowany pod dowództwo CIA. Od tej chwili jestem pana przełożonym – powiedział Fox, wyciągając papierosa.

Gaël dyskretnie zerknął na pułkownika, dostrzegając na jego twarzy zarysowujące się zmartwienie.

– Zgadza się – wtrącił pułkownik.

– Dobrze. Przygotuję ludzi – odparł Gaël.

– To wszystko, poruczniku. Proszę nas zostawić samych – oznajmił pułkownik.

– Do zobaczenia na lotnisku – powiedział Fox, wstając z krzesła i podchodząc do okna z zapalonym papierosem.

– Panowie! – Gaël zasalutował, po czym wyszedł.

 

W imponującym hangarze