Instrukcja obsługi solniczki - Szymon Hołownia - ebook

Instrukcja obsługi solniczki ebook

Szymon Hołownia

0,0
21,25 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Ks. Adam Boniecki o „Instrukcji obsługi solniczki”:

Hołownia nie należy do tych, co "patrzą na prawo, patrzą na lewo. A patrząc - widzą wszystko oddzielnie, że dom..., że Stasiek..., że koń..., że drzewo...". Hołownia pisze o bezdomnych, o dobrej zmianie, o ministrze Waszczykowskim, o papieżu Franciszku, księdzu Międlarze i biednych jak mysz kościelna księżach, o uchodźcach, misjonarzach, Helenie Kmieć, o tym, co ("oddzielnie") codziennie widzimy. Każdy felieton, jak zapis sejsmografu, pokazuje, że we wszystkich sytuacjach i sprawach zawsze jest miejsce na miłość. Książka absolutnie nie nabożna, jest ewangeliczną książką o miłości.

Szymon Hołownia:

Początkowo wydawało mi się, że pomysł wydania zbioru felietonów jest "o taki o" - takie muzeum odgrzewanych kotletów, ale jak zobaczyłem jak to wyszło, to sobie pomyślałem, że ja przecież lubię muzea (a kotlety też, tyle że sojowe...). Wyszło naprawdę całkiem git, a ja BARDZO lubię pisać do „Tygodnika Powszechnego, więc niech owoce tego uczucia zostaną zebrane w jednym miejscu.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB

Liczba stron: 215

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



KONCEPCJA WYDAWNICZA Jacek Ślusarczyk

REDAKCJA Michał Okoński

KOREKTA Grzegorz Bogdał, Sylwia Frołow, Maciej Szklarczyk

PROJ. GRAFICZNY Marek K. Zalejski

ZDJĘCIE NA OKŁADCE Grażyna Makara

ZDJĘCIA Z AFRYKI Szymon Hołownia

COPYRIGHT © by Tygodnik Powszechny, 2017

COPYRIGHT © by Szymon Hołownia, 2017

www.TygodnikPowszechny.pl

WYDANIE I W TEJ EDYCJI, 2017

ISBN 978-83-656-1005-8

DYSTRYBUCJA I ZAMÓWIENIA Tygodnik Powszechny, tel: 12 422 25 18, mail: [email protected]

PRZYGOTOWANIE WERSJI CYFROWEJ Virtualo

konwersja.virtualo.pl

FELIETONY

PRZESTRZEŃ ŻYCIOWA

■ Nie protestuję przeciw reedycji „Mein Kampf”, sam jednak jej nie nabędę. Babranie się w nieczystościach pozostawiam tym, którzy są do tego powołani.

22 SIERPNIA 1931 R. NA ROGU LUDWIGSTRASSE I BRIENNER Strasse w Monachium auto potrąciło pieszego. Prędkość nie była wielka, pieszy wylądował na bruku i miał parę zadrapań. Ale gdyby się na tym nie skończyło? To pytanie kierowca, baron John Scott-Ellis, wówczas osiemnastoletni bon vivant, zadawał sobie przez następnych kilkadziesiąt lat. Przez chwilę historia świata była w jego – jak to sam określił – „niezgrabnych rękach”. Gdyby wiedział, co zrobi za parę lat ów pieszy – Adolf Hitler, szef NSDAP i autor pisanych w więzieniu wspomnień o patetycznym tytule „Mein Kampf” – czy dodałby gazu? A widząc, że pieszy jeszcze się rusza – cofnął i poprawił uderzenie?

A może nie musiałby czekać? Wystarczyłoby, żeby zamiast emablować panny, na bieżąco czytał książki? Wszak „Mein Kampf” już wtedy sprzedała się w Niemczech w ponad 200 tys. kopii (by do końca wojny dobić do oszałamiającego wyniku 10 mln egzemplarzy sprzedanych i rozdanych; w III Rzeszy wręczano ją m.in. nowożeńcom i idącym na front żołnierzom).

Ludzie chętnie nasiąkali obsesjami człowieka, któremu za dwa lata oddadzą władzę nad dziesiątkami milionów istnień. Dowiadywali się, że wszystkiemu winni są bolszewicy oraz Żydzi. Że tych drugich należy wyrzucić, a jeśli będzie tego wymagać dobro niemieckiego robotnika i żołnierza – fizycznie eksterminować. Że Wielkie Niemcy, skrzywdzone przez historię, potrzebują przestrzeni życiowej na wschodzie. Że to, co słabe, musi być zmielone przez to, co mocne, a proces mielenia będzie bolał (w przeciwieństwie do polityków obiecujących wszystkim raj za darmo Hitler swoim wyznawcom lojalnie obiecywał drogę przez piekło, pot, krew i łzy).

Dziś też wielu wariatów pisze i wydaje książki. Casus „Mein Kampf” pokazuje jednak, co się dzieje, gdy autor dostaje szansę, by wszystkim tym, czym męczył papier, zamęczyć świat realny. Czy to znaczy, że pewnych książek nie powinno się w ogóle wydawać? Pytanie boleśnie aktualne. Kilka tygodni temu[1] prawa autorskie do „Mein Kampf”, będące dotąd w posiadaniu rządu Bawarii (który starał się ograniczać jej rozpowszechnianie), wygasły. Minęło 70 lat od śmierci autora. Rzecz trafiła do domeny publicznej i parę dni temu miałem okazję ujrzeć dzieło Hitlera na półce lotniskowej księgarni, tuż obok biografii rockowego gitarzysty Slasha oraz popularnego horroru o wojnie świata z najazdem zombie.

Mocne argumenty za niewydawaniem są dwa. Pierwszy: Europa na naszych oczach się kończy. Patetyczne hymny ku czci fundamentów kontynentu nie są w stanie przysłonić tego, że jego parter okupuje dziś niepodzielnie frustracjogenny materializm, na pierwsze piętro wprowadza się zaś ksenofobia. Przecież to idealna podpałka dla wszelkich radykalizmów. Dopóki „Mein Kampf” było trudno dostępne (w dobie internetu pojęcie „niedostępne” nie istnieje), szansa na to, że jakaś małpa wykorzysta to w charakterze brzytwy, była mniejsza. Krótkowłosi, wysportowani chłopcy i tak rozważali ją sobie na tajnych kompletach, co jednak, gdy teraz – zrównana na półce z tomem esejów Jacka Żakowskiego i wierszami Wisławy Szymborskiej – trafi do przekonania komuś mającemu w ręce bardziej wyrafinowane od bejsbola narzędzia? Co, gdy w jakimś modnym redaktorze, ważnym urzędniku, wygadanym profesorze narodzi się Goebbels? Debaty, do tej pory prowadzone na portalach dla półgłówków, trafią do głównego obiegu, na Onet, Wirtualną Polskę, Facebooka: „może to, co Hitler pisze na stronie 45, to jednak zbyt radykalne rozwiązanie, ale na 47 ma rację!”. „Racja, Adolf! Odpowiedzią na rozlazłość Europy musi być silne przywództwo!”. „To bardzo przykre, ale konieczne, niestety: ofiary muszą być!”.

I oto argument drugi: ludzie przez te 70 lat naprawdę niewiele się zmienili. Przez ponad pół wieku z systemu wymontowano jednak bezpiecznik: odeszło pokolenie, które na własne oczy widziało, co dzieje się, gdy literatura taka jak „Mein Kampf” wychodzi z księgarń i staje się życiem, gdy akademickie debaty o dziejowej konieczności eksterminacji tych czy innych przestają być akademickie. Czy skoro z doświadczenia wiemy już, że wirus czarnej ospy zabija – nie powinniśmy trzymać go w zamknięciu?

Z drugiej strony – przecież umysłu nie da się trzymać pod kluczem. Może więc lepiej, że brednie Hitlera przestaną kusić niczym zakazany owoc, znajdą się wreszcie w normalnym obiegu, opatrzone aparatem krytycznym (w edycji, którą widziałem, przypisy zajmują więcej miejsca niż sama treść), a ludzie będą mogli się przekonać, że ich autor po pierwsze był nudziarzem, po drugie – kiepskim pisarzem, po trzecie – miał nierówno pod kopułą. Niech wirus zginie w kontakcie ze świeżym powietrzem.

A jeśli przetrwa?

Zamiast zadręczać się, niczym baron Scott-Ellis, pytaniami, czy przyszłość byłaby inna, gdyby dało się odkręcić przeszłość, całą parę trzeba puścić w teraźniejszość. Jedynym wyjściem z błędnego koła rozmyślań o tym, jak tym razem być mądrym przed szkodą, jest odwrócenie zabiegu Hitlera: przeniesienie refleksji z poziomu mas z powrotem na poziom osobistych decyzji. Straszny Adolf zmienił jednostki w masę i przeszczepił jej swój mózg (robią tak wszyscy autokraci). Jedynym narzędziem, jakie mam, by się przed tym bronić, jest więc moje autonomiczne „nie”, „nie w moim imieniu”.

Nie protestuję więc przeciw reedycji „Mein Kampf”, sam jednak jej nie nabędę. Pozostanę wierny zasadzie, że nie czytam bestsellerowych wspomnień wampirów, katów, gwałcicieli i nie śledzę konnych sesji dzieciobójczyni w szmatławcu. Babranie się w nieczystościach pozostawiam tym, którzy są do tego powołani (psychiatrom, historykom, policjantom), wychodząc z założenia, że umysłowych śmieci się nie kontempluje, tylko sprząta.

TP 7/2016

BOSKA GORĄCZKA

■ Za dużo głupot słyszałem już z katolickich ambon, by miały odstraszać mnie bzdury padające z ambon prawosławnych. Od ambony ważniejszy jest wszak ołtarz.

W OPISYWANIU HAWAŃSKIEGO SPOTKANIA PAPIEŻA Franciszka z patriarchą Cyrylem[2] jako „najważniejszego wydarzenia w relacjach katolicko-prawosławnych od schizmy w 1054 r.” jest dużo przesady. Niemal dokładnie pół wieku temu błogosławiony papież Paweł VI z patriarchą Konstantynopola Atenagorasem (który był nawet gościem Soboru Watykańskiego II) wydali wspólną deklarację: zdejmujemy z siebie rzucone tysiąc lat wcześniej ekskomuniki, uznając, że obkładały nimi siebie nawzajem nie Kościoły, lecz osoby. Te osoby nie zdawały sobie sprawy ze skutków swoich działań. I to jest straszny wstyd przed Panem, który wyraźnie mówi, że jeśli jest „kwas” między tobą a bratem, masz zawrócić sprzed ołtarza, iść i pogodzić się, a dopiero później wracać na liturgię, składać dary, prośby i ofiary.

Ten jasny nakaz samego Jezusa odfajkowujemy zwykle podaniem ręki „na znak pokoju” paru stojącym najbliżej podczas mszy osobom. Zupełnie – mam wrażenie – nie czując obciachu z powodu sytuacji, w której dwóch następców apostołów tego samego Pana potrzebuje dwóch lat tajnych negocjacji prowadzonych przez zastępy współpracowników, by spotkać się na parę minut w lotniskowej poczekalni, chwilę porozmawiać i wymienić podarki.

W 2014 r. papież Franciszek podczas wizyty u patriarchy Bartłomieja pochylił się przed nim, prosząc o błogosławieństwo jak starszego brata (patriarchowie Konstantynopola to następcy świętego Andrzeja, „pierwszego powołanego” i starszego brata pierwszego papieża), a ten ucałował Franciszka w głowę. Piękny symboliczny gest. Wystarczy jednak lektura chętnie wydawanych przez innych przedstawicieli tzw. prawosławia greckiego broszurek o katolikach – heretykach (mam kilka w swojej biblioteczce), by przekonać się, że droga do realnego pojednania jest bardzo daleka.

Jeszcze trudniej rzecz ma się z tzw. prawosławiem rosyjskim, bo tu na kwestie religijne nakłada się polityka. To właśnie w rosyjskim prawosławiu przetrwała i rozwinęła się bizantyjska idea „symfonii” władzy świeckiej z kościelną. Słychać ją dziś wyraźnie w relacjach dwóch ostatnich moskiewskich patriarchów z duetem Putin-Miedwiediew (o czym symbolicznie przypomina tron dla prezydenta Federacji w ważnym miejscu moskiewskiego Soboru Chrystusa Zbawiciela). Ścisłe utożsamienie religii z narodem, a narodu z władcą i jego polityką skutkuje nie tylko słyszanymi przeze mnie czasem w Rosji kazaniami o tym, że na Ukrainie toczy się dziś wojna zaborczego zachodniego chrześcijaństwa z prawosławiem (według tego myślenia sankcjami z Brukseli obkładana jest nie Federacja Rosyjska, lecz Święta Ruś, ulubiony kraj Pana Boga), ale i tym, że pielgrzymując parę razy w roku z potrzeby serca do jednego z najświętszych miejsc Rosji, Ławry Troicko-Siergijewskiej, czuję to, co musi czuć Szwed odwiedzający Jasną Górę: na każdym kroku przypomina się tu Polakom, że choć w XVII wieku Szwedzi próbowali zdobyć klasztor, Matka Boża łaskawie pozwoliła obrońcom ich wybić, ocalić Ojczyznę i Wiarę.

Mnie to jednak nie przeszkadza. Widzę bowiem, że zarówno w katolicyzmie, jak i w prawosławiu (to kolejny dowód tego, żeśmy z jednej rodziny) idealnie wciela się myśl papieża Franciszka, że owce miewają czasem więcej intuicji od swoich pasterzy. Spotykam coraz więcej „szeregowych” katolików, dla których prawosławie to od dawna nie obiekt wyższościowej pogardy, tylko szkoła wiary, żywe źródło, dzięki któremu przywrócić możemy Zachodowi choćby ocalały na Wschodzie zmysł piękna i sacrum. Dziesiątki moich znajomych śpiewają dziś akatysty, palą świece, piszą ikony. Wspólnie ze wschodnimi przyjaciółmi często żartujemy ze wspomnianych wyżej broszur czy kazań.

Ja sam jem obiady i piję nalewki w gościnnych monastyrach, z cerkiewnymi babuszkami pogodnie ustalam, jak w czasie trzygodzinnego nabożeństwa podzielić się nielicznymi miejscami do siedzenia, opowiadam, gdzie się da, o Sergiuszu z Radoneża (prawosławnym świętym wpisanym również do katolickiego kalendarza) – próbuję przezwyciężyć ohydę rozłamu Kościoła, realizując dziedzictwo wyniesione z mojego rodzinnego Podlasia. Gdzie kurialiści obkładali się czasem dąsami, nacjonaliści z obu stron robili szatańską robotę, a ludzie obu wyznań i tak zawsze składali sobie nawzajem życzenia na Boże Narodzenie, nie trzepali dywanów, gdy druga strona miała Wielkanoc, razem płakali, jedli, razem żyli.

Za dużo głupot słyszałem już z katolickich ambon, by miały odstraszać mnie bzdury padające z ambon prawosławnych. Od ambony ważniejszy jest wszak ołtarz, a ten z prawosławnymi nas łączy. W normalnych warunkach nie możemy u siebie nawzajem przyjmować komunii, ale w niebezpieczeństwie śmierci – już tak. Obecność Pana Jezusa w Panu Jezusie nie zależy zaś przecież od tego, jak wysoką mam gorączkę. Wniosek: On tam stale jest. Ja czczę więc Pana realnie obecnego w cerkwiach, a moi prawosławni przyjaciele kłaniają się przed Nim w katolickich świątyniach. Cała reszta to teologiczne formalności (spór o istnienie czyśćca, pochodzenie Ducha od Ojca i Syna).

Zróbmy tak, jak kilkadziesiąt lat temu proponował Joseph Ratzinger: jesteśmy jednym Kościołem, choć mamy dwa obrządki i dwie eklezjologie, inspirujące się nawzajem, a nie zwalczające. Dla prawosławnych zwierzchnictwo papieża jest honorowe, dla nas – realne. Zmieścimy się przy Jezusie wszyscy: i ci, którzy żegnają się z prawa na lewo, i liturgiczne grupy rekonstrukcyjne kard. Burke’a, i o. Rydzyk, i patriarcha Cyryl, i ks. Boniecki. Czy to naprawdę tak trudne do zrobienia?

Bardzo trudne. Za dużo ran, za dużo rzucanych w imieniu Boga obelg. Wykrwawiliśmy się naprawdę solidnie. Ale teraz przed nami wybór: albo będziemy przez następnych tysiąc lat rozwiązywać supełek po supełku, pilnując, by skoro ja się przyznaję, to brat też się do czegoś przyznał, albo załatwimy to wielkodusznie, w szalonym, ewangelicznym stylu papieża Franciszka.

Który zdaje sobie sprawę z prawdziwości starego przysłowia: „Jest później, niż myślisz”. Ma przed oczami kolejny, dobitny nakaz Pana: jeśli masz na pieńku z bratem – pogódź się z nim, dopóki jesteście w drodze, bo wiecznie tej szansy mieć nie będziecie. Jestem ciekaw, kiedy to wreszcie do nas (do obu stron) dotrze: broniąc „stanu posiadania” naszej części Jezusowego Kościoła, depczemy Jego Ewangelię.

TP 8/2016

SERIA LIMITOWANA

■ Czy można mieć trampki Kanye Westa i mimo to pozostać Człowiekiem? Odpowiedź: można. Pod warunkiem spełnienia jednego z dwóch koniecznych warunków.

BIEDNI LUDZIE – POMYŚLAŁEM, GDY PO RAZ PIERWSZY zobaczyłem koczujących pod sklepem z trampkami przy Chmielnej kilkudziesięciu obywateli, owiniętych szczelnie w puchowe kurtki, przykrytych pałatkami, kulących się w ziąb i mżawkę na plastikowych krzesłach i czymś, co wyglądało jak polowe łóżka.

Sprawa jest znana ogólnopolsko: raper Kanye West (znany głównie z tego, że jest mężem Kim Kardashian, znanej głównie z tego, że jest znana), żeby ratować domowy budżet, wykazujący ostatnio 53 miliony dolarów manka, zaprojektował trampki. To znaczy – mu zaprojektowali, on dał tylko nazwisko. Przy okazji zastosowano stary chwyt sprzedażowy, czyli nakręcono popyt ograniczając podaż i skutek tego był widoczny na Chmielnej. Buty, wyglądające jak skrzyżowanie kapci z czarnego filcu z damską torebką, trafiły tylko do jednego sklepu w Polsce w liczbie trzydziestu trzech sztuk.

18 lutego w piątek, czyli w dzień światowej premiery kultowych pepegów, pod sklepem dyżurowały dwa radiowozy policji. Trudno wyczuć, czy bardziej chroniły zgromadzoną publiczność, czy może same buty, z pewnością dostarczone do sklepu w też nielichej obstawie.

Ludność zachowywała się jednak spokojnie. Sklep już w poniedziałek, gdy pod drzwiami pojawili się pierwsi amatorzy, opublikował regulamin koczowania, określonego z angielska jako „kampowanie” (koczować to se można po walonki, po trampki Kanye Westa się „kampuje”, spójność wizerunkowa musi być).

Zasady dla kolejkowiczów wyglądały jak skopiowane z zakładu karnego o systemie otwartym: niby jesteś na wolności, ale jednak nie jesteś. Trzydzieści trzy pierwsze osoby zostały wpisane na listę, a pracownicy sklepu w różnych porach doby sprawdzali ich obecność pod sklepem. Kogo nie było – wypadał z gry, a na jego miejsce dokładano gościa z pozycji trzydziestej czwartej albo trzydziestej piątej. Personel wyznaczał kolejkowiczom przerwy na jedzenie, toaletę czy drzemkę, ale musieli oni punktualnie stawiać się z powrotem. Właściciel interesu wyjaśniał, że nie ma w tym nic upokarzającego, „kampowanie” pod sklepami oferującymi limitowane serie produktów kolekcjonerskich to światowa norma, on i jego ludzie wiele razy robili to samo, a regulamin być musi, bo – to już moje dopowiedzenie – lepszy tygodniowy paraobóz dla kilkudziesięciu osób niż wybijanie szyb i tratowanie przez parę setek czy tysięcy.

To jasne. Jaka jednak treść doprowadziła ludzi do miejsca, w którym dobrowolnie dali się wcisnąć w taką formę? Rozmowy reporterów z kolejkowiczami nie pozostawiają złudzeń – to nie kolekcjonerzy, oni kupują buty (po 850 złotych za parę), by natychmiast odsprzedać je z minimum trzykrotnym przebiciem w internecie. Podobna sytuacja miała miejsce w Warszawie w listopadzie, gdy do sklepu H&M rzucono limitowaną kolekcję francuskiej marki Balmain. Ludzie tratowali się przy wejściu i zrywali z wieszaków wszystko jak leci, a znajomi zeznają, że osiągnięcie później w sieci 200 proc. zysku nie było czymś nadzwyczajnym. Chodziło więc nie o markę, nie o jakieś tam metaprzyjemności z obcowania z papuciem, na którym spoczęło oko ober-rapera, tylko o kasę. Jeden zarabia na straganie, inny w biurze, ktoś moknąc i marznąc pod sklepem.

To jednak jest jakaś ulga: skonstatować, że to nie uwielbienie idola pchnęło ludzi na zalany deszczem chodnik, że tam po prostu rozgrywało się zwyczajne misterium ekonomicznego poświęcenia. Ktoś poświęcił się dla rodziny, ktoś – bo chciał może odłożyć na książki, wyjazd czy studia. Z kolejkowiczów wyśmiewano się w necie, mnie na to skręcała żywa złość: nikogo przecież tym swoim staniem nie krzywdzą, a jak mają okazję przytulić parę groszy – why not?

Ci jednak, co sobie ów but ostatecznie kupią, niezależnie od tego, czy stali w kolejce, czy nie (i teraz słono zapłacą), będą odtąd (a przynajmniej powinni być) potężnym wyrzutem dla duszpasterzy, ewangelizatorów, współczesnych speców od praktycznej duchowości. Jako facet jeżdżący sporo po kraju i gadający ludziom o Bogu, stałem na Chmielnej, patrzyłem na ten tłumek i dumałem: co zrobić, żeby tak oddaną kolejkę zobaczyć kiedyś przed kościołem? Jakich argumentów użyć, by zwykli chrześcijanie w Wielkim Poście stali się zdolni do takiej ascezy, jak ci pod sklepem? A więc są tacy moi bracia Polacy, którzy dla buta są w stanie wyprowadzić się na ulicę – dlaczego innym (bo nie wiem, czy tym samym) nie mieści się w głowie, że mogliby to zrobić (nawet na parę przejściowych dni) dla swojego bliźniego, uchodźcy?

W takich momentach sam już nie wiem, czy Ewangelia nie ma jednak racji, dając taki wycisk pieniądzom, bogaczom, mamonie, przyrównując do fałszywego bóstwa, wskazując, że to ona w ludzkich sercach staje w szranki z Bogiem („nie można służyć Bogu i mamonie”). Posiadanie to według niej nie tylko jedna z przygód, na jakie możemy natrafić istniejąc, ale bywa, że i ersatz, podróbka istnienia. Staje się nim, gdy masz coś dla „mania”, nie do używania, podzielenia się (ta kategoria „usprawiedliwia” kolekcjonerów dzieł sztuki) lub oddania.

Dochodzimy tu do miejsca w wywodzie, gdzie nie da się już nie postawić najcięższego kalibru filozoficzno-etycznego pytania, godnego szpalt, na których publikowali profesorowie Stróżewski, Swieżawski czy ksiądz Tischner. Czy można mieć trampki Kanye Westa i mimo to pozostać Człowiekiem? Odpowiedź: można. Pod warunkiem spełnienia jednego z dwóch koniecznych warunków. Trampki rapera to nie rembrandt, więc albo należy je wdziać, nosić i czerpać z tego przyjemność proporcjonalną do utoczonej na nie krwawicy, albo pozwolić, by ponosił kto inny. Podaję adres: Szymon Hołownia, „Tygodnik Powszechny”, ulica Wiślna 12 w Krakowie.

TP 9/2016

I TAK TO DZIAŁA

■ My w Europie nie umiemy docenić tego, co nam dano, bo za bardzo martwimy się tym, co jeszcze moglibyśmy otrzymać. Może docenią to ci, którzy nie mają nic.

MARCIN MELLER W JEDNYM Z FELIETONÓW W „NEWSWEEKU” opowiadał, jak to wiózł gruzińskiego znajomego przez polską prowincję, uświadamiając go, z jak wieloma problemami boryka się dzisiaj (zdaniem niektórych) nasz kraj, jak tylko cudem udaje się nam balansować na granicy popadnięcia w totalne ruiny i zgliszcza. Znajomy słuchał, patrząc jednocześnie na odpicowane domki, czyste obejścia, porządek na drodze. I podsumował: „Wy naprawdę jesteście psychiczni”.

Subiektywne odczucia są ważne, ale nie tylko one składają się na prawdę o świecie. Rzut oka na statystyki. Dziś Polak zarabiający naszą najniższą krajową (obecnie 1355 zł na rękę[3]), mający małżonkę z takim samym dochodem i dwójkę dzieci, plasuje się w czołówce najzamożniejszych ludzi na planecie (dokładnie: w górnych 23 procentach; innymi słowy: 77 proc. jego braci i sióstr ma gorzej od niego). A jego dochód jest czterokrotnie wyższy od przeciętnego dochodu mieszkańca Ziemi (po uwzględnieniu regionalnych różnic w kosztach utrzymania; każdy może sprawdzić sobie, jak bardzo jest mu dobrze lub źle, korzystając z kalkulatora dostępnego np. na www.givingwhatwecan.org).

To jasne, że wielu ludziom jest u nas ciężko, ale w większości przypadków bieda oznacza u nas (naprawdę poważne) kłopoty. Warto pamiętać, że w przytłaczająco bardziej rozległej części globu nasze „nic” byłoby uważane za majątek, a popadnięcie w biedę oznacza po prostu śmierć.

Nie o chorych stosunkach materialnych ludzkości chcę się jednak dziś rozpisywać, lecz wrzucić kamyczek do ogródka tych, którzy biadają nad dramatycznym ponoć stanem polskiego Kościoła. Jedni lamentują, że ów ledwo się trzyma, wyszydzany i krzyżowany przez wypłukujących go od środka liberałów, powolnych tajnym zleceniom tych współczesnych Neronów: Tuska i Michnika. Inni ubolewają, że się pogubił, uwstecznił, nie ma oferty dla współczesnego człowieka, a kościelni funkcjonariusze zasłaniają w nim ludziom Boga swoimi fobiami i przesądami.

I jedni, i drudzy mówią to w Polsce, gdzie kościół stoi co krok, a księży jest pokaźny tłumek. Gdzie duszpasterze akademiccy, licealni i wszyscy inni stają na głowie, by dać ludziom maksymalnie atrakcyjną ofertę. Gdzie popularni kaznodzieje gromadzą tysiące słuchaczy, gdzie rozwijają się katoblogosfera i katoportale. Gdzie podaż literatury i prasy religijnej jest taka, że można by w nią zaopatrzyć jeszcze trzy pozaziemskie cywilizacje. Gdzie, jeśli komuś nie odpowiada sposób sprawowania liturgii, głębia kazań czy wrażliwość spowiednika, to zamiast nadal uprawiać pastoralny masochizm albo swoje zerwanie z Kościołem rozplakatowywać na Facebooku, może ruszyć niezasłużenie poniżaną część ciała i bez kłopotu znaleźć innego duszpasterza parę kilometrów dalej.

Kilka dni temu wróciłem z Beninu i z Togo, gdzie moja fundacja Dobra Fabryka wzięła pod opiekę m.in. wioskę trędowatych, szkołę i parafialną aptekę. Krajobraz duszpasterski wygląda tam tak, że i misjonarze, i lokalni księża dwoją się i troją, ale żeby mieć szansę dostać się na mszę gdzieś poza stolicą, trzeba co niedziela przejechać wiele kilometrów (w Brazylii byłem kiedyś w wiosce, do której katolicki ksiądz dojeżdża raz na cztery miesiące). Kogo na to stać? A rekolekcje? Kto tu o czymś takim słyszał? Książki religijne? Nie żartujmy. Poza tym: kiepsko się czyta i słucha, gdy w brzuchu burczy z głodu, a ręce zżera nieleczony od wielu lat trąd. Ci ludzie nie mają żadnych zewnętrznych środków do jej rozwijania, ale gdy zaczynają opowiadać mi o swojej relacji z Bogiem, widzę, że na drodze wiary zaszli o wiele dalej ode mnie, który mam do dyspozycji wszystkie środki, i to w obfitości.

Ludzie, których tym razem spotkałem, nie mieli np. pojęcia o tym, że papież Franciszek ogłosił trwający od kilku miesięcy Rok Miłosierdzia. Że wydano na ten temat parę fajnych książek, że Franciszek w każdej diecezji polecił otworzyć Drzwi Jubileuszowe (w archidiecezji krakowskiej są w dziesięciu kościołach), których przejście będzie dla ludzi widomym znakiem, że Bóg ich kocha, za darmo im wybacza i za darmo chce im błogosławić. Jeśli tylko papież mówi prawdę we wciąż powtarzanych, namiętnych tekstach o kondycji człowieka i dobroci Boga, pod każdymi z tych Drzwi powinny dzień i noc stać kolejki. W Europie, w Polsce – stoją? Co zrobiliby nasi przyjaciele z Togo i Beninu, gdyby mieli szansę, którą znaczna część z nas zdaje się mieć w nosie?

Nie wiem. Ale gdyby tak dać im ją, choćby symbolicznie? Napisałem do Ojca Świętego z prośbą o ufundowanie wiejskiej aptece w Saoudé na północy Togo, prowadzonej przez polską misjonarkę, rocznego zapasu podstawowych leków (paracetamol, chinina, antybiotyki), które są rozdawane potrzebującym za miskę kukurydzy (rozdawanej następnie tym, którzy nawet tej kukurydzy nie mają). Papież się zgodził! A my w Dobrej Fabryce od razu uruchomiliśmy akcję „dozbierania”, by tych leków było więcej (nie tylko jeden rodzaj antybiotyków, ale trzy; nie jeden lek na nadciśnienie, ale dwa). Franciszek pomoże też w uratowaniu od zamknięcia jedynej szkoły Montessori w Beninie, prowadzonej przez Wspólnotę Chleb Życia, wspomagając pilną potrzebę wykupu ziemi pod szkolne budynki. To jeden widoczny znak działania Miłosiernego Boga. Drugim będzie to, że do obu miejsc trafią liczne egzemplarze książkowego wywiadu papieża o miłosierdziu i wszystkie inne publikacje na ten temat, jakie uda mi się znaleźć w Rzymie, a miejscowi duchowni i nauczyciele opowiedzą o tym swoim ludziom. Orędzie Miłosierdzia przekroczy granice geografii, ekonomii, wykształcenia, usłyszą je ci ostatni z ostatnich, o których świat zapomniał do tego stopnia, że nie dał im nawet szansy, by nauczyli się czytać.

My w Europie nie umiemy docenić tego, co nam dano, bo za bardzo martwimy się tym, co jeszcze moglibyśmy otrzymać. Może docenią to ci, którzy nie mają nic. Odtąd każdy, kto będzie przechodził przez drzwi wiejskiej apteki w Saoudé albo przez bramę szkoły w Cove, będzie mógł doświadczyć, że nasz Bóg naprawdę chce dać ludziom wszystko.

I nie może tylko dwóch rzeczy: zmusić człowieka, by zrozumiał, że dramatycznie potrzebuje Bożej pomocy niezależnie od tego, czy ma milion dolarów, czy centa. A także: by podzielił się z bratem swoim „trochę”.

TP 10/2016

TRICEPS DLA POLSKI

■ Mnie nie przekonują emocjonalno-marszowe formy krzewienia patriotyzmu. Wszystkim, którzy je preferują, życzę, by nigdy nie mieli okazji skonfrontować się nie z kamerami do selfie, ale z wycelowaną w nich bronią.

Z TRZECH POWODÓW POCZUŁEM SIĘ ŹLE, WIDZĄC, JAK redaktor naczelny popularnego dziennika[4] prezentuje na Twitterze fotę z siłowni, na której pręży ładny mięsień, wyjaśniając, że oto triceps, który „zrobił sobie”, by uczcić żołnierzy wyklętych. A zwłaszcza jednego, którego wymienia ze stopnia, pseudonimu i nazwiska.

Pierwszy powód złego samopoczucia to ordynarna zazdrość. Wiem dobrze (bo raz spróbowałem), że na siłowni mógłbym zrobić sobie tylko krzywdę, a jedyne mięśnie, które chcą mi rosnąć, to dźwigacz trzeciego podbródka i wewnętrzny mięsień wyściełacza brzucha. Jako wielki miłośnik kultury antycznej z żywą zawiścią patrzę więc na młodych mężczyzn, którzy dziś (już nie na ateńskich stadionach, ale na twitterku, insta czy fejsbuniu) coraz chętniej prezentują swe idealnie wyrzeźbione ciała, uzyskując poklask, zachwyt i uznanie innych mężczyzn.

Martwi mnie (i to mojej złości powód drugi), że niewrażliwa na związek polskiej masy mięśniowej i pamięci historycznej narodu wciąż pozostaje rzesza przeintelektualizowanych gryzipiórków (na czele z redaktorem „Tygodnika Powszechnego”, który wzrostem przegonił wszak Romana Giertycha i spokojnie, gdyby chciał, mógłby upamiętnić sobą Kazimierza Wielkiego albo choć bitwę pod Beresteczkiem, bo ta bitwa też była wielka).

Po trzecie wreszcie – i spoważnieję już, by wypłynąć na głębię – widok patriotycznego tricepsa wywołuje we mnie zjawisko znane psychologom pod nazwą dysonansu poznawczego (według Leona Festingera), od którego nie idzie się uwolnić (fachowo mówi się: dysonans ów zredukować), dopóki człowiek nie ustali natury związku między dwoma, współwystępującymi, a zarazem nieprzystającymi komunikatami. W tym przypadku są to: mięsień i ojczyzna.

Mięsień to mięsień, ale cóż to jest ojczyzna? Słownik Lindego podaje: „kraj, w którym się kto urodził”. Instynktownie czujemy, że to znacznie więcej. To ojcowizna, a więc dziedzictwo dane nam przez przodków, które dzielimy z innymi, a tych (skoro przodkowie ci sami) wypada zwać chyba rodziną. Rodzinę ową splata tysiąc więzi: miejsce współistnienia, wspólne wyzwania, radości i dramaty, niekiedy – świat podzielanych wartości. Ojczyzna to jednak nie owe wartości, lecz w pierwszym rzędzie przecież owi ludzie.

Hymn nasz powiada, że Polska nie zginie, dopóki żyją Polacy, i ma rację. Można nam przecież zabrać państwo, rusyfikować i germanizować, ale ojczyzna będzie żyła, póki my żyjemy. Nie da się w laboratorium wypreparować, a następnie schować gdzieś kilograma polskości. To wspólnota ludzi jest więc kapitałem ojczyzny. Dlatego patriotyzm winien być przede wszystkim troską o dobre życie współsióstr i współbraci (bo – jak wykazano wyżej – stan, w którym to ja będę jedynym żyjącym Polakiem, jest skrajnie niebezpieczny dla Polski).

Skoro patriotyzm zaś to po prostu miłość bliźniego – wypada zadać pytanie: skąd w tej miłości tyle nienawiści? Spora część obserwowanych dziś w naszym kraju przejawów patriotycznego wzmożenia niesie wszak w sobie negatywny ładunek. Nie ma marszu dla Polski (z prawej czy z lewej strony), na którym nie wznoszono by haseł przeciwko innym Polakom. Dziwne, bo dowartościowani ludzie są zwykle pogodni, spokojni, zrelaksowani, nie krzyczą. Nie rzucają swojej polskości innym (lewakom, prawakom, uchodźcom, korpoludziom) w twarz niczym rękawicy. Odróżniają mądrość od arogancji, dumę od pychy, honor od egotyzmu, siłę od agresji.

Wracając do żołnierzy wyklętych – że trzeba upomnieć się o pamięć tych, którzy dla Polski ryzykowali życiem, a próbowano wymazać ich z pamięci? Nie ma kwestii. Nasza pamięć i wdzięczność sprawiedliwie im się należą. Że trzeba stanowczo potępić zachowanie tych, którzy walcząc o Polskę zapomnieli, czym różni się walka od pogromu? Nikt nie okazuje większej siły i dojrzałości niż ten, kto ma odwagę przyznać się do swoich (i swej wspólnoty) słabości. Załóżmy jednak, że uporamy się kiedyś z naszą historyczną pamięcią. Co miałoby na owej pamięci (oprócz tricepsa) wyrosnąć?