Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Pierwsza na polskim rynku wydawniczym kompletna, analityczna, a przy tym błyskotliwie napisana biografia Jarosława Iwaszkiewicza, pisarza, który przez wiele lat wpływał na kształt polskiej kultury, tworzył literackie kanony estetyczne, budził zainteresowanie swoim życiem i aktywnością artystyczną.
Pierwszy z dwóch tomów obejmuje lata 1894–1939.
Tytuł nie zawiera zdjęć obecnych w wydaniu drukowanym.
O książce:
„Potrafię być surowa, ale umiem docenić wnikliwe spojrzenie na biografię mego Ojca. Uważam za wielką zasługę autora, że zbadał ją tak dobrze, łącząc życie i twórczość, wykorzystując nieznane dokumenty. Wiele fragmentów tej książki, zwłaszcza dotyczących okresu ukraińskiego, to były rzeczy, których nie wiedziałam. I nawet było mi trochę wstyd z tego powodu”.
Maria Iwaszkiewicz
„Wiele rzeczy w tym żywocie zadziwia. Zadziwia na przykład programowy i konsekwentnie realizowany estetyzm w czasie pierwszej wojny światowej i rewolucji październikowej. Wśród gorących wydarzeń – Iwaszkiewicz z Kozłowskim cały czas tłumaczą Rimbauda. W nowym świetle jawią się doświadczenia wojskowe autora Sławy i chwały w czasie walk na Podolu, gdy jednostka artylerii, w której służył, została użyta do pacyfikacji wsi ukraińskich. Wnikliwie, z uwzględnieniem wielu odcieni psychologicznych pokazana została sytuacja społeczna bohatera biografii, żyjącego i działającego w różnych równoległych hierarchiach społecznych, towarzyskich, zawodowych. Jego ambicja, aby w żadnej z nich nie być ubogim krewnym”.
Jacek Łukasiewicz
„Znakomita książka! Piszę z rozmysłem „książka”, ponieważ – nie tracąc nic z walorów naukowych – jest to dzieło „do czytania”, przykuwające uwagę czytelnika, pasjonujące w lekturze. Daje się ono czytać na kilka sposobów: jako życiorys artysty, jako prolegomena do dziejów polskiej inteligencji i jako zarys historii polskiej literatury i kultury w okresie dwudziestolecia międzywojennego. (...) Poszczególne tematy i motywy tej opowieści kreśli autor z niesłychaną dbałością o szczegóły, które czerpie z rozmaitych i wielorakich źródeł, nieraz z nieznanych lub trudno dostępnych tekstów archiwalnych. Jego erudycja jest imponująca! Umie przy tym zachować delikatną równowagę pomiędzy wiernością faktom, a ich interpretacją, wielorakością danych, a przejrzystym tokiem narracji”.
Aleksander Fiut
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 848
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Opracowanie graficzne: Andrzej Barecki
Korekta: Dobrosława Pańkowska
Na obwolucie i okładce wykorzystano zdjęcia ze zbiorów Muzeum im. A. i J. Iwaszkiewiczów w Stawisku/FOTONOVA
Indeks osób: Radosław Romaniuk
Dofinansowano ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego.
Autor, pracując nad książką w roku 2007, był stypendystą Funduszu Promocji Twórczości Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego.
Copyright © by Wydawnictwo Iskry, Warszawa 2012
Copyright © by Radosław Romaniuk, Warszawa 2012
ISBN 978-83-244-0238-0
Wydawnictwo Iskry
Ul. Smolna 11, 00-375 Warszawa
e-mail:[email protected]
www.iskry.com.pl
Skład wersji elektronicznej:
Virtualo Sp. z o.o.
Jarosław Iwaszkiewicz urodził się jako ostatnie dziecko Marii Franciszki z Piątkowskich i Bolesława Antoniego Iwaszkiewicza 20 lutego 1894 roku, wikłając się w dwie podstawowe dla biografów kontrowersje: dotyczące daty urodzenia oraz imienia. W dniu jego przyjścia na świat data 20 lutego widniała w kalendarzu juliańskim (tzw. starego stylu), który obowiązywał wówczas w Imperium Rosyjskim. Od europejskiego kalendarza gregoriańskiego różnił się w XIX wieku o 12 dni – tak więc np. w Galicji lub Paryżu był to dzień 4 marca. W niepodległej Polsce jako oficjalny został przyjęty kalendarz gregoriański, w XX i XXI wieku różnica między nim a kalendarzem juliańskim zwiększyła się o jeszcze jeden dzień. Gdyby Jarosław Iwaszkiewicz okazywał pedantyczne przywiązanie do dnia urodzin, musiałby w ciągu swego życia dwukrotnie korygować jego datę. Pozostało więc 20 lutego – ta data figuruje we wszystkich słownikach encyklopedycznych, tego dnia również nasz bohater symbolicznie świętował dzień urodzin. Jednak nie tylko kresowe pochodzenie i wschodnia tradycja skłaniały go do uczczenia tego dnia z uszczerbkiem wobec imienin.
„Ja nie jestem ani styczniowy, ani kwietniowy Jarosław” – tłumaczył w roku 1968 w jednym z listów. „Kiedy mnie chrzczono, nie było jeszcze w polskich kalendarzach Jarosława”!… Według odpisu świadectwa chrztu, który zachował się w archiwum Uniwersytetu Kijowskiego, sakramentu udzielono 27 kwietnia 1894 roku w filialnej kaplicy ilinieckiego kościoła znajdującej się w Daszowie2. Sprawujący go duchowny (dzięki odpisowi wiemy, że nazywał się Czesław Gorkiewicz) miał odmówić nadania chłopcu „prawosławnego” imienia, kojarzącego się na kijowszczyźnie ze spoczywającym w Soborze Sofijskim ruskim księciem Jarosławem Mądrym, i ochrzcił go jako Leona – imieniem katolickiego patrona dnia 20 lutego oraz urzędującego papieża Leona XIII. Rodzice chrzestni, rodzeństwo ojca: Antoni Iwaszkiewicz i Maria z Iwaszkiewiczów Biesiado wska, uprosili księdza, aby był to Leon Jarosław – i tak pozostało. W rodzinie nazywano chłopca Jarosławem, imieniem tym będzie sygnował wszystkie swoje publikacje, ale w oficjalnych dokumentach występuje jako Leon bądź Leon Jarosław. „Dopiero po wojnie zmienił wszystko na Jarosława – wyjaśnia Maria Iwaszkiewicz – ale w dowodzie osobistym do śmierci było Jarosław Leon. My [córki] po śmierci ojca sądownie przeprowadziłyśmy dowód, iż jesteśmy córkami Jarosława, bo w metrykach miałyśmy ojca Leona”3.
„Urodziłem się w małej cukrowni, położonej pośrodku żyznej równiny”4 – napisał Iwaszkiewicz w Książce moich wspomnień, dodając rzeczywistości ukraińskiego Kalnika przełomu wieków nieco dziewiętnastowiecznego uroku. Cukrownia, najstarsza na Podolu, zbudowana w 1858 roku przez księżną Teklę Potocką i barona Gustawa Edwarda Taubego, była wzorcowym przyczółkiem kwitnącego kapitalizmu. Pracowała okrągły rok, zatrudniając większość mieszkańców Kalnika i kształcąc przyszłych pracowników w szkole ludowej. Cukrownictwo było tam wówczas najbardziej dochodową gałęzią przemysłu – dwie trzecie produkcji cukru w całym Cesarstwie Rosyjskim pochodziło z kijowszczyzny. Polacy z innych regionów z zazdrością bliską pogardzie nazywali swych ukraińskich rodaków „cukrorobami”.
Cukrownią zarządzało Towarzystwo Akcyjne „Kalnik” z siedzibą w Gniewaniu. Wśród siedmiu jego członków ukraiński historyk-krajoznawca Iwan Babenko wymienia „buchaltera B[olesława] A[ntoniego] Iwaszkiewicza – ojca znanego polskiego pisarza i działacza politycznego Jarosława Iwaszkiewicza”5. O najbliższej rodzinie Bolesława Antoniego Iwaszkiewicza wiadomo stosunkowo niewiele. Miał czworo rodzeństwa: braci Zygmunta, Antoniego i Czesława oraz siostrę Marię, po zamążpójściu Biesiadowską. Jego rodzice pobrali się w Wilnie, w kościele na Antokolu, mieszkali w tym mieście. Ojciec Bolesława, Antoni Iwaszkiewicz, syn Wawrzyńca Iwaszkiewicza, urodził się w 1818 roku i wywodził się z linii pieczętującej się herbem Trąby. Pisarz będzie określał swego dziada mianem „Litwina”. Matka Bolesława Antoniego była stryjeczną siostrą Tekli z Walentynowiczów Zubowej, żony księcia Płatona Zubowa, protegowanego carycy Katarzyny II. Księżna Tekla Zubowa znana była w Wilnie najpierw z urody i niefrasobliwego stylu życia, później z gorącego patriotyzmu. Posłużyła podobno za prototyp La Princesse z III części Mickiewiczowskich Dziadów, której Senator odmawiał taktu i zalet towarzyskich, gdyż w trakcie proszonych obiadów miała zwyczaj interweniować w sprawie więźniów politycznych. Przez ową „stryjeczną babkę”, jak ją pisarz nazywał, koligacje rodzinne Jarosława Iwaszkiewicza wkraczały na strony „Almanachu Gotajskiego”6.
Cukrownia w Kalniku (1898)
W rodzinnej legendzie zachowały się wiadomości o starszym bracie Antoniego Iwaszkiewicza, stryju Bolesława Antoniego, który emigrował po powstaniu listopadowym. Został jednym z ówczesnych „legionistów cudzoziemskich” i zaginął bez wieści w Algierze, w 1833 roku, w czasie francuskiego podboju kraju.
Ojcu Jarosława Iwaszkiewicza, urodzonemu w 1842 (20 stycznia7), również sądzone było zmierzyć się z największym w jego epoce wyzwaniem patriotycznym. Powstanie styczniowe, bo o nim mowa, stało się dzięki niemu rodzinną tajemnicą i legendą Iwaszkiewiczów, wzorcem indywidualnego poświęcenia i rozczarowania, jedną z pierwszych znanych przyszłemu pisarzowi fabuł, w których historia odciska fatalne piętno na ludzkim losie. Gdy wybuchło, Bolesław Antoni Iwaszkiewicz był studentem Cesarskiego Uniwersytetu Św. Włodzimierza w Kijowie. Na kijowszczyźnie walki rozpoczęły się kilka miesięcy później – na przełomie kwietnia i maja. Bolesław Antoni wziął w nich udział. „[…] Wraz ze swoim bratem Zygmuntem przystąpił do jakiejś grupy partyzantów, zdaje się żytomierskiej” – wspominał Jarosław Iwaszkiewicz. „Dopiero w 1939 roku spaliła się fotografia, którą posiadałem – rzadkość prawdziwa – przedstawiająca ową grupę powstańców z moim ojcem i stryjem. Wyglądali na niej tragicznie i barbarzyńsko. Stryj mój umarł z trudów powstaniowych, przedostawszy się za granicę, ojciec zaś wykręcił się kilkunastu miesiącami więzienia w Kijowie”8. W domu niewiele opowiadano o heroicznym epizodzie, okupionym przeżyciami, które nadszarpnęły zdrowie Bolesława i przekreśliły drogę urzędniczej kariery, do której przygotowywała swych studentów kijowska Alma Mater.
Gdy w 1969 roku do rąk Jarosława Iwaszkiewicza trafiła książka szkiców o kijowszczyźnie tamtego okresu, w studium Ottona Beiersdorfa na temat powstania styczniowego w Kijowie odnalazł potwierdzone historycznie i zaopatrzone w nazwiska i daty epizody rodzinnej legendy. „Dla mnie [artykuł ten] był rewelacją, dostatecznie ustalając formy udziału moich najbliższych w powstaniu i przypominając rzeczy, które słyszałem w dzieciństwie od matki i od ciotki Biesiadowskiej […]. Od ojca nie mogłem nic słyszeć, gdyż zmarł, gdy miałem osiem lat. Dopiero od Beiersdorfa dowiedziałem się, na czym polegało owo słynne «wyjście» powstańców z Kijowa, małymi grupami: w jednej z nich byli mój ojciec i stryj”9.
Plan był następujący: powstańców, rekrutujących się przede wszystkim spośród studentów, podzielono na trzy grupy – dwa oddziały kadrowe i grupę agitacyjną. Oddziały miały opuścić Kijów pod osłoną nocy. Następnie projektowano połączenie sił z ochotnikami z guberni kijowskiej i marsz w kierunku Wołynia i Polesia. Tam zamierzano skoncentrować główne siły, połączyć je z podkomendnymi Józefa Wysockiego z Galicji i wówczas udać się w drogę powrotną. Zakładano, że oddziały maszerujące na Kijów wspomoże zrewoltowany lud Ukrainy i powstańcy przeprowadzą udany szturm miasta.
Wyruszono wieczorem 8 maja 1863 roku. W pierwszej grupie, dowodzonej przez Władysława Rudnickiego, szło około trzystu pieszych. Grupa druga liczyła stu konnych, trzecia grupa to stu pięćdziesięciu ochotników, zwerbowanych najpóźniej i przeważnie pozbawionych uzbrojenia. W jednym z oddziałów znajdował się prawdopodobnie Bolesław Iwaszkiewicz.
Najwcześniej rozformował się oddział trzeci. Po całonocnym błądzeniu, po tym, jak zniknął jego dowódca, a na powrót do domów nie pozwalała świadomość, że ochotnicy zrobili już pierwszy krok na drodze czynu, powstańcy znaleźli się świtem 9 maja o kilka kilometrów od Kijowa. Ci, którzy nie zdecydowali się na powrót do życia sprzed powstania, którym nie udało się uciec, wpadli w ręce kozaków i żołnierzy. Więcej szczęścia miały oddziały pierwszy i drugi. Kilka kilometrów za miastem grupy połączyły się, maszerując na Romanówkę i Borodziankę. Zwycięska potyczka pod Romanówką podbudowała morale powstańców. Zdecydowano się jednak rozproszyć siły oddziału, zbyt trudnego do ukrycia i dowodzenia. W małych grupach maszerowano w kierunku Borodzianki i dalej, przez Michalską Rudnię (dziś Michałki), Mirczę, Blidczę, Rozważówkę (dziś Rozważiw)10. Przekraczano rzeki Irpień, Zdwyżch, Teterew. Podczas postoju w Borodziance odbyła się bitwa z grupą pościgową barona Tyzenhauza. Powstańcy zostali otoczeni przez oddziały kozaków i konnicy, wieś szturmowała piechota. Niewielu Polakom udało się wyjść z okrążenia. Tyzenhauz wziął 70 jeńców. Decydująca bitwa odbyła się po pięciu dniach marszu, 13 maja 1863 roku, pod Wiercholewskiem (dziś Wierzcholesie), gdzie rozbito pozostałą część kijowskiego oddziału. Ocaleli powstańcy, w tym dowódcy, dostali się do niewoli.
Od pierwszej grupy powstańców oddzielił się jeszcze jeden niewielki, liczący 21 osób oddział. Dowodził nim krewny Iwaszkiewiczów, Antoni Juriewicz, podobnie jak ojciec pisarza student Uniwersytetu Kijowskiego. Grupa od heroicznej misji, jaką podjęła, została nazwana „utrapieńcami”. Przechodzili oni przez wsie, odczytując mieszkańcom Złotą Hramotę, w której ogłaszano włościanom uwolnienie od pańszczyzny i wzywano do walki ze wspólnym wrogiem. W misji swej mieli stosunkowo dużo szczęścia. Realizowali ją nieniepokojeni przez wojskowe garnizony i traktowani pobłażliwie przez autochtonów. (Zakładali, że w razie ataku z ich strony, na dowód szlachetnych intencji, nie będą stawiać oporu i zginą raczej, niż przeleją krew „zbłąkanych braci”). W końcu zostali zaatakowani przez tłum w Sołowijówce. Tych, którzy przeżyli, przekazano władzom.
Rozpoczął się drugi, znacznie dłuższy akt styczniowego, a ściślej mówiąc majowego, powstania. Jeńców osadzono w kijowskiej cytadeli, zajmując się nielicznymi grupami rozproszonymi na wolności i zakładając, że same warunki panujące w więzieniu stanowią dla „buntowników” wystarczającą karę. Wśród powstańców, którzy uniknęli niewoli, znalazł się Zygmunt Iwaszkiewicz, któremu udało się przedrzeć do Galicji.
„[…] Transporty jeńców odbywały się z pewnego rodzaju ostentacją, wystawą, prowadzono ich głównymi ulicami miasta wśród brutalnych wykrzyków motłochu, pokazywano zwyciężonych i upokorzonych, jakby umyślnie chciano naocznie pokazać swoją potęgę i następstwa za «bunty»” – wspominał Franciszek Rawita-Gawroński11. Od razu ukonstytuował się Komitet Pomocy dla Więźniów, który starał się uczynić znośniejszym los osadzonych w kijowskiej cytadeli, w miarę możliwości wpływał na zmniejszanie kar, dyskretnie wspomagał też próby ucieczki. Jarosław Iwaszkiewicz zapamiętał opowieści o „częściowo udanej” próbie ucieczki podkopem drążonym dwa miesiące, od stycznia 1864 roku – nocami, w zmarzniętej ziemi, którą więźniowie wynosili w kieszeniach. Nocą z 3 na 4 marca tunel udrożniono. Niestety, ucieczka dwóch pierwszych więźniów zaalarmowała psy, otwór zamaskowano w oczekiwaniu dogodniejszego momentu. Wśród uciekinierów był wspomniany Antoni Juriewicz – dzięki swej odwadze zyskał miano „dyktatora Rusi”, a szlak ucieczki doprowadził go na Père-Lachaise – zmarł w stolicy Francji sześć lat później. Za dnia do zamaskowanego wyjścia podkopu wpadła kobieta; jej alarm postawił na nogi korpus cytadeli. „[…] Więźniów, którym nie udało się opuścić więzienia – pisze Beiersdorf – spotkały szczególnie dotkliwe represje: wsadzono ich do tzw. workowych więzień, gdzie tylko stać lub leżeć [było] można, na chleb i wodę, i trzymano tak na indagacjach aż do maja 1864 r. Wkrótce potem wysłano ich na Sybir”12.
Tyle historia, oddajmy teraz głos rodzinnej legendzie. W 1911 roku siedemnastoletni Jarosław zanotował opowiadanie matki o tym, że ojciec: „[…] Był skazany na rozstrzelanie i wykradli jego z więzienia, tylko tatko nie mówił, broń Boże, kto”13. Obie informacje na pierwszy rzut oka wydają się mało prawdopodobne. Pierwszą wypada zakwestionować dlatego, że Bolesław Iwaszkiewicz nie spędził w kijowskiej twierdzy okresu niezbędnego do przeprowadzenia śledztwa i wyroku śmierci, jeśliby na ten wyrok w oczach władz zasłużył. W więzieniu, przez które przewinęło się w latach 1863-1865 półtora tysiąca osób, wykonano siedem wyroków śmierci i dotyczyły skazanych zaliczonych do tzw. pierwszej kategorii: działaczy administracji powstańczej oraz żołnierzy armii rosyjskiej, którzy przeszli na stronę „buntowników”. Nie ma go na listach więźniów kijowskiej twierdzy, publikowanych w 1863 roku na łamach „Kijewskich Gubernskich Wiedomosti”14, można więc przypuszczać, iż albo do więzienia nie trafił, albo nie przebywał w nim długo.
Zachowały się natomiast dwa dokumenty, które mogą być śladami „działalności powstańczej” Bolesława Iwaszkiewicza. Pierwszym jest raport policyjny z 13 lutego 1863 roku, mówiący, że 8 i 9 lutego na podwórzu domów Ułaszyna i Dynnikowej przy ulicy Kuzniecznej i Włodzimierskiej w Kijowie znaleziono broń, proch, formy do wytapiania kul, matrycę, czcionki i wydrukowane nimi „instrukcje rewolucyjnego komitetu”. Raport zamyka konkluzja: „W momencie przeprowadzania rewizji kwaterujący w domach studenci tutejszego uniwersytetu: Wiktor Wyszyński, Feliks Kluczkowski, Jan Baranowski, Bolesław Powiatowski, Bolesław i Zygmunt Iwaszkiewiczowie] ukryli się w nieznanym miejscu, co skłania do podejrzeń, że wszystkie znalezione rzeczy są ich własnością”15.
Rewizję przeprowadzono dwa miesiące przed wydarzeniami kijowskiego powstania. Bracia Iwaszkiewiczowie nie zostali wówczas aresztowani i mieli szansę wziąć udział w wymarszu z miasta. Mogli również ukryć się – poszukiwani, bez perspektyw powrotu na Uniwersytet. Uczyniło tak trzech kolegów z policyjnej listy. Feliks Kluczkowski wyjechał do Nowogródka, Wiktor Wyszyński ukrył się w Bobrujsku. Dla Jana Baranowskiego kijowska rewizja stała się impulsem do emigracji, strach przed carską policją zaprowadził go do Konstantynopola16. O drogach Bolesława i Zygmunta niczego nie wiemy, prócz tego, że w sierpniu 1863 roku, gdy powstanie na kijowszczyźnie zostało zdławione, znajdowali się prawdopodobnie nadal na wolności.
Wskazuje na to dokument drugi. W Rozporządzeniu Wydziału Policji przy powstańczym Rządzie Narodowym, wydanym 31 sierpnia 1863 roku (a więc sześć miesięcy po odnalezieniu arsenału w domu kijowskich studentów i ponad trzy miesiące po wydarzeniach powstania kijowskiego), znajdujemy ostrzeżenie dla osób „poszukiwanych przez policję moskiewską”. Wśród dwunastu poszukiwanych wymienieni są studenci z Kijowa „Bolesław i Zygmunt Iwaszkiewicze” oraz cztery inne osoby związane ze sprawą znalezionej w lutym 1863 roku broni17. Dane o poszukiwanych musiały być aktualizowane. Wydział Policji miał siatkę informatorów w urzędach rosyjskich, naczelnik Wydziału otrzymywał te same raporty tajnej policji, co książę Konstanty. Jeśli więc i w tym wypadku dokumenty policyjne, które trafiły do rąk powstańców, były aktualne, wynikałoby z tego, że w sierpniu 1863 roku Bolesław i Zygmunt przebywali na wolności.
Zestawienie przywoływanych dokumentów i rodzinnej legendy (nie pozostaje nam nic innego, jak przyjąć, że wszystkie są prawdziwe) podpowiada następującą wersję wypadków. Od chwili wybuchu powstania w Królestwie „bracia Iwaszkiewicze” przygotowywali się do akcji zbrojnej. W lutym 1863 roku, w obliczu zagrożenia rewizją, ukryli zgromadzoną broń na podwórzu wynajmowanego domu. Arsenał odnaleziono, oni sami nie wpadli jednak w ręce policji. Na uczelnię nie można było wracać, Bolesław i Zygmunt ukrywali się do czasu wymarszu oddziałów powstańczych w nocy z 8 na 9 maja – przypadkiem dokładnie trzy miesiące po rewizji w domach na Kuzniecznej i Włodzimierskiej. Fakt, że nie byli zapewne nieuzbrojonymi ochotnikami z pospolitego ruszenia ani też najprawdopodobniej członkami powstańczej konnicy, każe przypuszczać, że wyszli z pierwszą trzystuosobową grupą. Na szlaku przemarszu grupy powstała fotografia, o której wspomina Jarosław Iwaszkiewicz – materialny dowód udziału ojca pisarza w „zbrojnym czynie”. Najpóźniej 13 maja 1863 roku ich oddział został rozbity. Zygmuntowi udało się umknąć, Bolesław trafił do niewoli. To, że nie ma go wśród kijowskich więźniów, a także legenda o ucieczce z więzienia, każe przypuszczać, że faktycznie udało mu się zbiec – w drodze do kijowskiej twierdzy lub z samego więzienia. Wspominany „utrapieniec” i organizator brawurowej ucieczki, Antoni Juriewicz, również nie figuruje w spisie kijowskich więźniów. W twierdzy Bolesław nie spędził kilkunastu miesięcy, jak przypuszczał Jarosław Iwaszkiewicz, jeśli brak go w wykazach uwięzionych, a w sierpniu 1863 roku poszukiwała go „moskiewska policja”. To jedyna istotna korekta rodzinnej legendy, mającej w tym momencie dwie wersje: ucieczki i wielomiesięcznego więzienia.
Bolesław Iwaszkiewicz – ojciec pisarza (ok. 1874)
Ucieczka młodego Bolesława Iwaszkiewicza z rąk Rosjan tłumaczyć też może fakt, dlaczego w jego domu powstanie styczniowe było tematem, do którego nie wracano. Do Zygmunta Iwaszkiewicza pisało się listy jako do „panny Zosi”, niewykluczone, że i Bolesław część okresu późniejszej pracy jako nauczyciel domowy spędził, posługując się fałszywymi personaliami. Bezpośrednie zagrożenie ze strony władz zlikwidował czas, psychiczny uraz pozostał i gdy w 1911 roku matka opowiadała Jarosławowi Iwaszkiewiczowi o powstańczej przeszłości ojca, zaznaczyła, że on sam nie mówił o tym „broń Boże” wszystkiego. W rodzinie epizod ten owiany był tajemnicą, zaś najbardziej heroiczne jego momenty dotyczyły ewentualnej kary, jaka miała spotkać Bolesława. Do „panny Zosi” pisano za granicę niedługo, bo Zygmunt Iwaszkiewicz zmarł na suchoty, których nabawił się w fatalnym maju. Najmłodszy brat Bolesława, Czesław Iwaszkiewicz, znalazł się w następstwie powstania w Aszchabadzie, gdzie pracował jako lekarz. Patriotyczny obowiązek okazał się gorzki i co gorsza nieco groteskowy. Przyniósł konsekwencje poważne i na całe życie.
Należy wspomnieć także o dwóch literackich wersjach powstańczej biografii Bolesława Iwaszkiewicza. Stworzył je Jarosław Iwaszkiewicz – pierwszą w formie niedokończonej powieści bez tytułu, pisanej prawdopodobnie w 1920 roku, drugą w 1939 roku, w innej niedokończonej książce opatrzonej roboczymi tytułami: Szkice ukraińskie lubPodróż po Ukrainie.
Powieść toczy się w 1863 roku na Ukrainie i jej bohaterem jest kapitan Rytard, który swe nazwisko, a pewnie i rysy postaci, zapożyczył od ówczesnego przyjaciela autora Mieczysława Kozłowskiego, publikującego jako Jerzy Mieczysław Rytard. Ów kapitan Rytard był towarzyszem powstańczej wyprawy braci Iwaszkiewiczów i opowiada o niej narratorowi. Opisuje nocny konspiracyjny wyjazd z Kijowa w kierunku Żytomierza. Bolesław powozi jako furman.
Zygmunt ukrywa się w powozie przebrany za kobietę (w jego życiu zaczyna się przebieranka). W przydrożnej karczmie ma miejsce potyczka z oddziałem żandarmów. Zygmuntowi udaje się uciec, Bolesław zostaje aresztowany i osadzony w Prozorowskiej Baszcie w Kijowie. Rosjanie mają jednak ważniejszych więźniów, bo niedoszłego powstańca wypuszczają bez prawa kończenia uniwersytetu, przyjmując jego wyjaśnienie, że w momencie aresztowania podróżował do majątku kuzynki jednego ze swych towarzyszy pod Żytomierz. Dlaczego jego pasażerka zbiegła przed żandarmami – tę kwestię udaje się jakoś ominąć. Zygmunt przedarł się do Kongresówki, gdzie należał przez pewien czas do oddziału powstańczego Bosaka. W 1865 roku znalazł się w Galicji. Tyle powieściowa wersja wypadków18.
Podróż po Ukrainie otwiera imaginacyjna wyprawa ze starszą córką Marią do Daszowa, na grób ojca i dziadka. Powstanie styczniowe w Kijowie nie zaczyna się w tej opowieści w maju, jak to miało miejsce, lecz podobnie jak w Królestwie zimą, w karnawale. Pisze Iwaszkiewicz: „Było to dawno. Zima była wszędzie, na Ukrainie śnieg leżał głęboki. Po mieście krążyły dziwne pogłoski. Miasto Kijów jednak bawiło się wesoło. Karnawał był jak najprzyjemniejszy i twoje słynne z wesołości prababki Trypolskie zjeżdżały na saneczkach z bardzo stromej Luterańskiej ulicy aż na sam Kreszczatik […] towarzyszyło im mnóstwo bardzo eleganckich kawalerów, a zwłaszcza błyszczących oficerów. I tym, i owym nawet paniom wypływały na czoło niechętne zmarszczki, kiedy padało słowo: Warszawa. Ach, ci tam w Warszawie! Szaleństwo! Co za heca! […] Co im do głowy przyszło?”19. Co im do głowy przyszło: Bolesław i Zygmunt Iwaszkiewiczowie, jak przystało na karnawał, wkładają przebrania. Starszy udaje stangreta i siada na koźle. Młodszy zakłada suknię i wsiada do powozu jako Zofia Walentynowiczówna. Na rogatkach miasta straże kontrolują wyjeżdżających. Ich przepuszczają. „Koniom wyrastają skrzydła, ludziom, jakby naprawdę na bal jechali, humory się poprawiają. Gwiżdże Bolesław […] na koźle nieudolną piosenkę, przypomina zapomniane melodie, niedokładnie dodaje nuty, które później jego syn w 1920 roku będzie śpiewał pełną piersią: «Jak to na wojence ładnie…». […] Ale o parę mil, gdy siedzieli w karczmie, wszedł patrol, karczmę otoczono. Zaaresztowano. Tylko […] stryj Zygmunt, któremu, jako kobiecie, ofiarowano pokój w głębi, zdołał uciec. U Langiewicza walczył, potem przekradając się przez granicę, zaziębił się, we Lwowie czy Stanisławowie na suchoty zmarł. Dziadka aresztowano, trzy lata przesiedział w więzieniu. Potem nie wolno mu już było wstąpić na uniwersytet ani mieszkać w żadnym większym mieście. […] To wszystko”20. Tyle jeszcze jedna wersja rodzinnej legendy z wziętymi z życia postaciami i szczegółami („panna Zosia” dostaje tu zapewne „autentyczne” nazwisko po matce: Walentynowiczówna) oraz z faktami, którym przeczą inne autentyczne szczegóły: data wybuchu powstania na Ukrainie, zdjęcie Bolesława i Zygmunta w powstańczym oddziale, dokument z sierpnia 1863, który miał ostrzec poszukiwanych. Może rzeczywiście taką podróż odbyli, skoro szczegół ten powtarza się w obu literackich wizjach. Nie skończyła się ona jednak wieloletnim więzieniem, mało też prawdopodobne, aby wtedy – jak chciał syn – Bolesław w chwili poczucia wolności śpiewał piosenkę, która będzie prześladowała Iwaszkiewiczowskich nieszczęśliwych bojowników o powszechne szczęście.
Mit udziału w zbrojnym czynie, wyolbrzymiany w kwestii kar, które Bolesława za jego działalność spotkały lub czekały, nie zaś samych bojowych dokonań, musiał być zbudowany na przesłankach, choćby najbardziej niewinnych, lecz jednak istniejących. W setną rocznicę powstania styczniowego Jarosław Iwaszkiewicz, mimo iż nie ukrywał swej niewiedzy co do szczegółów, bez wątpienia wskazywał na obecność swego ojca wśród ochotników wyruszających z Kijowa. Sam chętnie wpisywał się w legendę dziewiętnastowiecznego zrywu jako „syn powstańca”, który „zwątpienie w tego rodzaju zabawy” wyniósł z lasów między Kijowem a Żytomierzem21. Oparte na faktach opowiadanie powstańcze Heydenreich zadedykował w rękopisie: „Pamięci mojego ojca i stryja Bolesława i Zygmunta Iwaszkiewiczów, powstańców 1863 roku”22. W końcu dowodem na udział w relacjonowanych wydarzeniach jest „złamane życie” Bolesława Antoniego Iwaszkiewicza.
Powstanie styczniowe miało więc w oczach pisarza wymiary osobisty i historyczny. W wymiarze historycznym było wzorem przyszłych polskich patriotycznych zachowań, najdokładniej zrealizowanym osiemdziesiąt lat później w Warszawie. „Niewątpliwie 63 rok jest zasadniczym zagadnieniem naszej historii ubiegłego stulecia i bez gruntownego poznania tej epoki nie pojmiemy wszystkiego, co zachodziło potem” – stwierdzał Iwaszkiewicz w 1969 roku23. Dzięki nim – pisał o powstańcach 1863 roku, „naszych ojcach i dziadach” – „jesteśmy tym, kim jesteśmy”24. „Powstanie było pierwszym historycznym faktem, który zaświadczył istnieniu Polski współczesnej, który odrodzenie Polski współczesnej warunkował”25. Nazywał powstanie „pokarmem mitologicznym naszej publicystyki i literatury”26 i jego literatura miała się też tym pokarmem żywić.
Choć w domu Iwaszkiewiczów nie dyskutowano faktograficznych szczegółów narodowego zrywu, w wymiarze osobistym powstanie styczniowe stało się – jak rzecz określił Marek Radziwon – „założycielskim mitem rodzinnych niepowodzeń”. „Te rodzinne podania – pisał – miały […] istotną, być może niezamierzoną, ale oczywistą naukę – w ich finale nieodmiennie czaiła się klęska: ucieczki, wieloletnie zsyłki na Sybir, przymusowe emigracje i, jak w wypadku stryja Zygmunta, młodszego brata ojca, bieda i gruźlicza śmierć”27. Doświadczenie ojca uformowało stosunek Jarosława Iwaszkiewicza do przyszłych szans zbrojnego czynu: pogląd, w którym jednostce odmówione będzie prawo wpływania na bieg historycznych wydarzeń, dziejom przydana siła kruszenia życia jednostek, zaś historii fatalny urok oferujący perspektywę „chwały” i wytłumaczenie indywidualnej klęski. Antylegenda powstania styczniowego, widzianego w tym wymiarze, stała się lekcją biograficzną i literacką. „Stąd być może wywodzi się ten dyskretny wątek masochistycznej ironii, wyczuwalny w Nocy czerwcowej czy w Zarudziu, stąd tragizm scen powstania warszawskiego w trzecim tomie Sławy i chwały, stąd zapisane jeszcze w Sérénité słowa daremnego buntu wobec okrucieństwa historii” – wylicza monografista pisarza, Andrzej Zawada28. Ale dzięki temu, że Iwaszkiewicz widział dziewiętnastowieczny zryw narodowy w dwóch wymiarach, powstanie styczniowe miało również swą „pozytywną” legendę. Łączyło heroizm współczesnych z bohaterstwem pokoleń, które przelewały krew w walce za ojczyznę. Iwaszkiewicz z dumą określi więc kiedyś ojca mianem ostatniego, który „miał jeszcze szlachecką broń w ręku przed dawnymi laty”29. Przypominało, że pod skorupą mapy z zaborczymi granicami wrzały prawdziwe uczucia. „[…] Nie tylko ratowało wiarę w Polskę, ale niejednokrotnie samą wiarę w człowieka”30. Oferowało chwilę nieracjonalnego poczucia wolności, dla której kijowscy studenci przebierają się w dziwaczne stroje i upojeni momentem wolności śpiewają, jadąc ku klęsce i więzieniu.
„Życie mojego ojca było złamane przez powstanie 1863 roku” – stwierdzi Jarosław Iwaszkiewicz w Książce moich wspomnień. „[…] Nie wolno mu już było potem kończyć uniwersytetu, pomiędzy rokiem 65 a 75 przebijał się posadami nauczyciela domowego, a potem za protekcją wychowawcy i opiekuna mojej matki, barona Karola Taubego, otrzymał lichą posadkę najpierw w cukrowni Sitkówce, a potem w cukrowni Kalnik, gdzie już pozostał do śmierci”31.
Trzydziestodwuletni domowy nauczyciel i dwudziestoletnia wychowanka baronostwa, Maria Franciszka Piątkowska, poznali się w majątku Taubów w Sitkowcach koło Hajsyna. Historia panny była nie mniej dramatyczna niż narzeczonego. Jej także zewnętrzne okoliczności „złamały życie”. Urodziła się 2 kwietnia 1854 roku we wsi Sorokotiacha w guberni kijowskiej, pomiędzy Białą Cerkwią a Humaniem, w sercu Ukrainy. Piątkowscy z Sorokotiachy byli jedną z zamożnych rodzin ukraińskich, lecz rodzice Marii stracili pokaźny majątek na skutek nierozważnych decyzji finansowych, o których informacje nie zachowały się. We wspomnieniach rodzinnych mówiło się o upadku fortuny ojca dziewczyny, Leopolda Piątkowskiego, jak o jednym z największych krachów finansowych na Ukrainie. Jeśli nie wielkość tego upadku może robić wrażenie, to z pewnością jego głębia: inna rodzinna legenda mówi, że jedynym majątkiem Leopolda Piątkowskiego stały się bryczka, furman i para koni. Dziadek pisarza prowadził więc żywot wędrowny, podróżując między rozsianymi po Ukrainie i szeroko skoligaconymi polskimi dworami. „Wszyscy go bardzo lubili, był bardzo miły, serdeczny i dowcipny. Grywał ze staruszkami w karty, jeździł z młodzieżą na majówki, i fruwał od domu do domu jak beztroski ptaszek. Wszędzie przecież karmiono bez ceregieli jego, jego konie i jego furmana”32. Los ten dzieliła jego żona, Faustyna z Newlińskich Piątkowska, córka Antoniny Krzeczkowskiej. Jej dwie siostry weszły przez małżeństwo do zamożnych ziemiańskich rodzin Taubów oraz Iwańskich, a dziadek Faustyny – Jakub Krzeczkowski – był owym półlegendarnym „wspólnym prapradziadkiem” Jarosława Iwaszkiewicza i Karola Szymanowskiego.
Maria Piątkowska – matka pisarza (ok. 1874)
Na listach Faustyny Piątkowskiej do córki widnieją rozmaite miejsca nadania, choć główną siedzibą małżonków była Sorokotiacha i całkiem możliwe, że ich sytuacja nie była tak tragiczna, jak głosi rodzinna legenda, usprawiedliwiająca oddanie córki na wychowanie rodzinie ciotki. W taki bowiem sposób Maria trafiła do domu ciotki ze strony matki, Michaliny Taubowej. Pani Michalina, ożeniona z baronem Karolem Eugeniuszem Taube, miała siedmioro dzieci. Czworo z nich oraz założone przez nich później rodziny zapiszą się w życiu Iwaszkiewiczów – byli to: Anna Taube (ur. 1853), późniejsza Stanisławowa Szymanowska (dla Jarosława Iwaszkiewicza „ciocia Nuńcia”), Józefa Taube (ur. 1856), późniejsza Marcinowa Szymanowska („ciocia Józefa”), Helena Taube (ur. 1863), późniejsza Kazimierzowa Kruszyńska („ciocia Hela”) oraz Karol Hipolit Taube (ur. 1864), ożeniony z Anną Zbyszewską. Żyła wtedy jeszcze najstarsza córka Michaliny Taubowej, Maria Michalina, zmarła w 1916 roku. W sitkowieckim dworze traktowano siostrzenicę prawie jak córkę. Obowiązek jej wychowania musiał jednak wydawać się pani Taubowej trudny lub nie dość przez siostrę umotywowany. Co jakiś czas wypominała jej pisemnie „nieczułość dla dziecka i zapomnienie”33, prawdopodobnie wyolbrzymiając jednocześnie wychowawcze kłopoty, jakie dziewczynka sprawiała. Znamy list wystosowany przez Faustynę Piątkowską do córki po odebraniu jednego z takich pism, pouczenie, które niech będzie tu elementem charakterystyki obyczajowości i pedagogiki, jakie wpojono Marii Piątkowskiej. „Mario. Bardzo mnie smutny list doszedł, zmartwiłam się okropnie, a ty jesteś tego wszystkiego powodem, donosi mi Ciocia, że jesteś tak zła, uparta i nic się uczyć nie chcesz, że to wyobrażenie przechodzi. Ty się maleńka zastanów się nad sobą [sic!], jaka będzie przyszłość twoja, jak się z tych wad nie poprawisz, każdy będzie tobą pogardzać, nikt cię nie zechce widzieć u siebie, każdy będzie się lękał ciebie jak zapowietrzonej, a co najważniejsza, że okropnie tym grzeszysz, bo jesteś powodem okropnych umartwień dla kochanych twoich opiekunów i nam starym pociechy z ciebie nie ma, wybieram się do was ciągle, ale z wielką boleścią, bo do tego mnie doprowadzasz swoim postępowaniem […]. Popraw się, wezwij Boga na pomoc, módl się do Przemienienia Pańskiego, mów Koronkę, aby Bóg się zlitował nad tobą i nad nami, i zmienił twój zły taki charakter. Całuję cię i błogosławię z wielkim westchnieniem do Boga o twoją poprawę, twoja Matka Faustyna Piąt[kowska]”34.
Pouczenie i modlitwy odniosły pożądany skutek. Tak się nawet złożyło, że surowy charakter Michaliny Taubowej, jej sposób bycia i spojrzenie na świat w małym stopniu odbiły się na charakterach jej córek, zostały natomiast przekazane wychowanicy. „Głęboka i surowa religijność, purytańska niechęć do radości życia, wierność praktykom i obrządkom Kościoła, na poły religijne przechowywanie tradycji rodzinnych” – te cechy wymienia pisarz jako wiano odziedziczone przez matkę po Michalinie Taubowej35. „Najukochańsza Ciocia”, przez młode pokolenie zwana „babunią Misiunią”, którą z czasem własne dzieci i wnuki traktowały z połączeniem rewerencji i pobłażania, pozostała dla wychowanicy ideałem kobiety.
Niewiele wiadomo o innych niż rodzina Taubów krewnych Marii, ponad to, iż brat Leopolda Piątkowskiego, Leonard Piątkowski, marszałek powiatu humańskiego i właściciel majątku w Ochmatowie, opisywany przez Augusta Iwańskiego seniora jako człowiek ekscentryczny i bogaty, był założycielem „artystycznej linii” Piątkowskich. Jego synem był Henryk Piątkowski (ur. 1853), malarz i autor szkiców poświęconych literaturze i historii sztuki, zaś wnuczką pisarka i malarka Natalia Dzierżkówna (ur. 1861), córka Mirosławy („Marii”) z Piątkowskich Dzierżkowej (ur. 1837) (dla Jarosława Iwaszkiewicza „cioci Miluni”) i Ottona Henryka Dzierżka (zm. 1877).
Maria dorastała w towarzystwie dzieci Taubów. Jedyną różnicą w traktowaniu jej w tej rodzinie był fakt, że nauczycielka fortepianu dziewczynek zadawała jej do gry nudne utwory salonowe, podczas gdy jej starsza o rok „siostra” Anna grała sonaty Beethovena oraz walce i mazurki Chopina. Marię przygotowywano do obowiązków żony i pani domu. Obie panny wyszły za mąż w tym samym 1874 roku za sporo starszych od siebie kawalerów: Maria za nauczyciela domowego Bolesława Antoniego Iwaszkiewicza, Anna za Stanisława Korwin Szymanowskiego, rówieśnika Bolesława, potomka zamożnej rodziny, której genealogia od XVIII wieku rozdzielała się na linię mazowiecką i ukraińską, właściciela majątku w Orłówce (dziś Orłowa Bałka), przyszłego dziedzica Tymoszówki.
„Oczywiście małżeństwo moich dziadków było «ułożone»” – wspomina córka pisarza, Maria Iwaszkiewicz. „Babka była biedna, była w domu Taubów tzw. biedną kuzynką, której «nawinął się» nauczyciel domowy. Wydali ją za mąż. Ojciec we wspomnieniach nawet sugeruje, że rodzice chyba nie bardzo się rozumieli. Chyba rzeczywiście nie, bo z tego, co ojciec pisze, babka była bardzo łagodnego usposobienia. Ale też na przykład mówiła paroma językami. Dziadek Bolesław nie mówił żadnym językiem, więc nawet wykształcenie było inne. Babka była bardzo muzykalna i wrażliwa na muzykę – on był niemuzykalny zupełnie. Oczywiście są to drobne przesłanki, ale wskazują na jakiś rozziew w tym małżeństwie”36.
Kilka miesięcy po ślubie, który odbył się 15 kwietnia 1874 roku w kościele katolickim w Sitkowcach, państwo młodzi wyjechali do Rygi. 1 sierpnia 1874 roku Bolesław Iwaszkiewicz podpisał z Karolem Eugeniuszem Taube umowę, na mocy której Iwaszkiewiczowie zobowiązali się na okres pięciu lat przyjąć na wychowanie trzech chłopców w wieku gimnazjalnym: piętnastoletniego Adama (syna Karola Eugeniusza), siedemnastoletniego Aleksandra i szesnastoletniego Romana Taubów (synów Gustawa Edwarda). Młoda żona, w ciąży z pierwszym dzieckiem, miała wdrażać się w obowiązki przyszłej matki. Bolesław zobowiązał się uczyć chłopców języków rosyjskiego i polskiego oraz polskiej literatury.
Ostatniego dnia 1874 roku, „z braku towarzystwa i rozrywek”, Maria rozpoczęła pisanie dziennika, który nazywano wówczas „pamiętnikiem”, deklarując „mocne przekonanie pisać go przez całe życie, a przynajmniej przez cały mój pobyt w Rydze”37. W pamiętniku wspomina o trapiącej małżonków tęsknocie i nudzie, którą przerywało nadejście polskich gazet i książek. Bolesław czytał na głos najnowszą powieść Victora Hugo Rok 93 oraz „poważne artykuły z dzienników”. Maria zapisywała autodydaktyczne rozmyślania. „Teraz jestem bardzo szczęśliwa w pożyciu z moim drogim Bolesławem, Boże mój, daj ten spokój i szczęście zatrzymać jak najdłużej. Ja czuję i wiem, że domowe szczęście najwięcej od kobiety zależy, jej to obowiązek męża i wszystkich co ją otaczają uszczęśliwić – ale mnie to bardzo trudno przychodzi, ja mam tak przykry i fantastyczny charakter, tak umiem wszystkim dokuczyć. Boże, dodaj mi siły do pokonania moich złych skłonności i wad, i tego przykrego i niecierpliwego charakteru”38.
Karol Eugeniusz Taube, jak pamiętamy, w formie prezentu ślubnego dla młodej pary zaprotegował Bolesława na stanowisko oficjalisty w cukrowni w Sitkowcach, a później w Kalniku. Rodzina mieszkała kolejno w tych miejscowościach. Pamiętnik Marii został przerwany jeszcze przed wyjazdem z Rygi i już do końca życia nie miała czasu, by do niego powrócić. Bolesław znalazł się w grupie społecznej „inteligencji technicznej”, wywodzącej się ze zubożałej drobnej szlachty, ziemiaństwa i elementu napływowego, prawie bez wyjątku reprezentowanej na Ukrainie przez Polaków.
Iwaszkiewiczowie stworzyli dom realizujący zasadę umiaru, „poprzestawania na swoim”. Dochody z pracy Bolesława oraz z prowadzonego przez Marię niewielkiego wiejskiego gospodarstwa pozwalały utrzymać rodzinę. Na świat przychodziły kolejno dzieci: Bolesław junior (ur. 1875), Stanisław (1876-1877), Helena (ur. 1879), Anna (ur. 1882), Jadwiga (ur. 1886) i Jarosław (ur. 1894).
Między Leonem Jarosławem i jego najstarszym bratem, nazwanym na cześć ojca imieniem Bolesław, było dziewiętnaście lat różnicy Od najmłodszej siostry dzieliło go osiem lat. Jego dzieciństwo, mimo czworga rodzeństwa, upłynęło w domu pozbawionym dzieci. Dom ten nazywano „starym”, w odróżnieniu od wygodniejszego „nowego”, do którego rodzina przeprowadziła się w 1900 roku, zapożyczając nazwy od zakorzenionych w miejscowej tradycji określeń „starej” i „nowej” części Kalnika.
„Mieszkaliśmy przez wiele lat w małym domku dość daleko od fabryki położonym, gdzie też ujrzałem światło dzienne. […] To stare domostwo, niskie i o grubych murach (częściowo chyba drewniane?) było zaczarowanym pałacem mego dzieciństwa. Wydawało mi się ogromne i miejscami tajemnicze”!… Był to dom skromny, choć przestronny, z systemem korytarzy. Na prawo od sieni znajdował się „salon”, rzadko używany, służył za magazyn starych mebli. Po drugiej stronie, na lewo, wchodziło się do pokoju stołowego, z żółtym fortepianem i paradnym stołem przykrytym takąż żółtą ceratą. Za jadalnią mieścił się pokój najstarszej z sióstr Jarosława, Heleny. Z jego okien rozciągał się widok na położony w dole staw. „Ten widok […] tak głęboko wbił się w moją pamięć – pisał Jarosław Iwaszkiewicz – że raz po raz pojawia się w moich utworach. Zwłaszcza kiedy staw był oświetlony słońcem i na szczycie każdej jego fali tworzyła się mała słoneczna iskierka – widok ten fascynował mnie. Dziecinny mój umysł nie mógł sobie wytłumaczyć, skąd się biorą te gwiazdki promienne na lazurowym tle wody i mogłem na nie patrzeć godzinami”2. Z drugiej strony jadalni był pokój najmłodszej siostry, Jadwigi. Za nim znajdował się pokój z weneckim oknem, zajmowany przez matkę i małego Jarosława. „W głębi obok łóżka mojej matki stało moje drewniane łóżeczko. Zamiast siatki miało ono drewnianą barierkę z żółtymi balaskami. Tam mnie lokowano po kąpieli (z obwiązaną głową) i karmiono kaszką na mleku. Są to najdawniejsze moje wspomnienia”3. Z pokojem Marii Iwaszkiewiczowej sąsiadował pokój męża. Pachniało w nim dobrym tytoniem, stało tu olbrzymie biurko, na ścianie wisiało wielkie przydymione lustro. „Do pokoju tego nie wolno było wchodzić i zachował on zawsze tajemniczy czar rzeczy zakazanych”4. Z jadalni przez długi korytarz można było przejść do bielonej dwuizbowej kuchni oraz pokoju gościnnego (zwanego „zimnym pokojem”), który jesienią zmieniał się w spiżarnię, gdzie przechowywano owoce i włoskie orzechy.
Dom otaczały drzewa, tak że po latach Jarosław Iwaszkiewicz wspominał, że był on usytuowany w ogrodzie. Pod oknami jadalni rosła rozłożysta akacja, zacieniając miejsce letnich posiłków. Weneckie okno dziecinnego pokoju chłopca otwierało się na krzak bzu. Wokół domu rosły stare grusze, krzaki słodkiego agrestu, „zarośla bzu i osiny”. Wszystko było „ogromne” i pozostało takie na kartach prozy i w wierszach Iwaszkiewicza.
Wieczorami w ogrodzie siadywał ojciec. „Już wtedy – choć byłem bardzo jeszcze mały – wspominał pisarz – interesowało mnie to, o czym ojciec mógł rozmyślać. Ojciec był surowym człowiekiem, wszyscy się go w domu bali. Jak to było z tym powstaniem, nic nie wiedziałem, ale wiem, że chyba ojciec myślał o tym, jak to siedział w więzieniu, jak groziło mu wywiezienie na Sybir i jak tego wszystkiego uniknął. Dlaczego? Nigdy nie będę o tym wiedział”5.
„Mam wrażenie, że dom nasz odznaczał się wśród innych domów drobnych kalnickich oficjalistów wyższym poziomem kulturalnym”-stwierdzał. „Mój ojciec sprowadzał dużo książek, o ile mu na to środki pozwalały, prenumerował stale «Gazetę Polską», «Kraj» i «Tygodnik Ilustrowany», a nawet sam pisywał anonimowe korespondencje do «Kraju» […]”6. Regularnie przysyłano do Kalnika prenumerowane przez Bolesława książki z popularnych serii Biblioteka Najcelniejszych Utworów Literatury Europejskiej oraz Biblioteka Dzieł Wyborowych. Po latach syn wspominał, z jaką starannością ojciec wynotowywał z katalogów książki do sprowadzenia, że „długo się zastanawiał nad ich wyborem i potem cieszył się bardzo w momencie, kiedy przychodziła paczka z Warszawy zawierająca wybrane dzieła. Katalogowało się zaraz te książki – przychodzili znajomi, pytali się: a co pan sprowadził? I zapisywała się kolejka do ich wypożyczania…”7. Tytuł ulubionej gazety ojca: „Gazeta Polska”, stał się pierwszym słowem, jakie odczytał samodzielnie Jarosław Iwaszkiewicz. „Jeszcze do dziś – pisał w 1964 roku – mam w oczach krój czcionek, format pisma i wyraz twarzy mojego rodzica, gdy wieczorami czytywał ten dziennik, w którym pisali najświatlejsi ludzie tamtych brzemiennych w skutki czasów”8. „Ojciec był poważnym, surowym człowiekiem, choć od rodziny nie stronił. Najlepiej pamiętam go czytającego gazety […] wieczorem, po kolacji, przy jadalnym stole” – pisał w Książce moich wspomnień9.
Jarosław Iwaszkiewicz (1897)
Bolesław Antoni Iwaszkiewicz miał również uzdolnienia literackie. W 1891 roku, po śmierci dobroczyńcy rodziny, Karola Eugeniusza Taubego, zamieścił na łamach „Kraju” poświęcony mu niewielki nekrolog, który wspominano po latach jako „piękny”10. W papierach jego ogromnego biurka, dokładnie takiego, jakie w przyszłości mieć będzie jego najmłodszy syn, pośród oficjalnych i osobistych dokumentów znajdowały się karty gęsto zapisane starannym, drobnym pismem, niezwykle przypominającym późniejszy charakter pisma syna. Była to legenda ukraińska w stylu prozy Gogola oraz początek powieści z opisem Sitkowiec, gdzie poznał i poślubił żonę. Fragment ten Jarosław Iwaszkiewicz wykorzystał w powieści Księżyc wschodzi, oddając hołd pozostającej w ukryciu sferze osobowości ojca: wrażliwości na piękno natury, atmosferę i zapachy jej pór dnia, genius loci ukraińskiej prowincji, na wszystko, czego Bolesław szukał, siadując wieczorami na ławce przed kalnickim domem.
Wielką rolę w domu Iwaszkiewiczów pełniła muzyka. „W naszym starym domu – pisał Jarosław Iwaszkiewicz – fortepian nie był odsunięty od «salonu», nie stał w uroczystej pozie wśród staroświeckich mebli, w pokoju, do którego się rzadko zaglądało, ale przeciwnie, stanowił jak gdyby dopełnienie tego centrum rodzinnego życia, jakim był stół w jadalnym pokoju. Można było doń sięgnąć ręką wprost odjedzenia – i nawet jak ojca nie było w domu, czyniłem to, brzdąkając po klawiszach. Lubiłem to czynić, nie znając jeszcze nut, i improwizowałem różne burze, kołomyjki i inne tańce w bardzo hałaśliwy sposób”11. Dwa domowe koty – biała Tyrsia i perłowoszara Siunecia – obserwowały z fortepianu obiadowe półmiski. Regularnie grała na instrumencie Maria Iwaszkiewiczowa. W repertuarze miała dwa rodzaje utworów: „sztuczki” i muzykę „prawdziwą”. Do pierwszej grupy należały „polki i dumki cioci Seni”, krewnej Iwaszkiewiczów, kompozytorki Seweryny Keyzer, walc cygański Oczi cziornyje, Taniec hiszpański Maurycego MoszkowskiegoR Jarosławowi niezwykle spodobał się kiedyś grany przez matkę walc. (Z notatki do cyklu radiowych felietonów o swych kontaktach z muzyką, realizowanych w 1958 roku, dowiadujemy się, źe było to 3-e Valse brillante Benjamina Godarda13). Jak ja lubię tego walca Chopina!” – powiedział14. „Trudno opisać oburzenie mojej matki! Cóż ty sobie myślisz, że to jest Chopin? To jest Chopin!” – odpowiedziała i zagrała pod rząd trzy walce Chopina: e-moll z pośmiertnego opusu, fis-moll i cis-moll (op. 64, nr 2), które – jak wspominał pouczony syn – „na zawsze już zrosły się dla mnie z najwcześniejszymi wspomnieniami dzieciństwa”15. Inna wersja biograficznej legendy na temat zetknięcia się małego Jarosława z utworami geniusza z Żelazowej Woli mówi o granym przez Marię Iwaszkiewiczową Mazurku gis-mollz op. 33 i jej dialogu z synem: „- Mamo, czy to Chopin? […] – Tak. Oczywiście to Chopin”16. W chopinowskim repertuarze Marii Iwaszkiewiczowej była również Etiuda c-moll (op. 10, nr 12), powszechnie zwana „Rewolucyjną”, którą ona określała zaskakującym apolitycznym tytułem Topielica, polonezy d-moll(op. 71, nr 1) i cis-moll (op. 26, nr 1) oraz Fantasie-Impromptu cis-moll op. 66. Do „poważnego” repertuaru, jaki zapamiętało dziecko, należał jeszcze Król olchSchuberta i Liszta – ten motyw poetycki i muzyczny odezwie się w twórczości Jarosława Iwaszkiewicza17.
W hierarchii wartości Marii Iwaszkiewiczowej sztuka, nawet ta „prawdziwa”, była pożyteczną duchowo rozrywką, znaczenie zasadnicze odgrywała jednak religia. „Zrozumieć i wytłumaczyć sobie nie mogę – pisała jako dwudziestolatka w Pamiętniku – dlaczego człowiek właśnie o religii poznanie jak najmniej dba, i raz nauczywszy się katechizmu w dzieciństwie, na całe życie już jest spokojny, ani mu nawet na myśl nie przyjdzie choć cokolwiek w niej się więcej oświecić”18. Gorliwie wtajemniczała więc dzieci w symbolikę katolickiego obrządku, gdy co dwa tygodnie rodzina wybierała się na niedzielną mszę do kaplicy pałacu Potockich w Daszowie lub parafialnego kościoła w Ilińcach. Ważnym doświadczeniem, jakie Jarosław Iwaszkiewicz zawdzięczał kościołowi w Ilińcach, było spotkanie z malarstwem. W bocznym ołtarzu świątyni znajdowała się ufundowana przez rodzinę Potockich i przywieziona z Włoch kopia Przemienienia Pańskiego Rafaela. Maria Iwaszkiewiczowa, mająca wielki kult dla święta i tego malarskiego przedstawienia („módl się do Przemienienia Pańskiego” – radziła jej matka), modliła się z najmłodszym synem w tej kaplicy, zaś chłopiec chłonął uspokojoną i pozbawioną dramatyzmu atmosferę ostatniego dzieła włoskiego mistrza. Sąsiadka Iwaszkiewiczów, pani Klotylda Madeyska, była właścicielką innej kopii obrazu tego malarza, Madonny della Sedia. „Rafael był «moim» najwcześniejszym malarzem” – stwierdzi Iwaszkiewicz po latach na kartach Dziennika19.
Wróćmy jeszcze na moment do matki pisarza. „Była cicha, skromna, bardzo pobożna” – wspomina Marię Iwaszkiewiczową jej wnuczka i imienniczka, Maria Iwaszkiewicz. „Ale nie taką pobożnością ostentacyjną. Mam wrażenie, że ksiądz Brym z Matki Joanny od Aniołów, który mówi, że trzeba przyjąć grzech, że ludzie są tylko ludźmi – że to jest obraz pobożności babki. Ona szalenie kochała tego najmłodszego syna”20. W jej osobowości łączyły się religijność, wrażliwość na poezję, muzykę, przyrodę ze skłonnością do roztkliwiania się nad sobą. Starsze dzieci nazywały ją złośliwie: „Maria z Narzekalskich Postękiewiczowa, primo voto Jęk”21. Nie była osobą szczęśliwą jak jej „siostra” Anna Taubówna. Nie była, tak jak „siostra”, damą, matroną, patronką artystycznego salonu i światowych sukcesów dzieci. Mimo pozorów silnej woli, w trudnych chwilach wolała zdawać się na los, niż planować i realizować powzięte projekty. (Z czasem Iwaszkiewicz będzie widział w tej postawie właściwość rodzinną). Pochłonięta najpierw walką z własnym „żywym”, „przykrym i fantastycznym” charakterem, potem gospodarskimi troskami, zmagająca się wreszcie z sytuacją materialną rodziny, bez czasu dla siebie i swoich pasji, była jedną z „cichych i pokornych sercem” błogosławionych w ewangelicznym Kazaniu na Górze.
Iwaszkiewiczowie przywiązywali duże znaczenie do edukacji dzieci. Męscy przedstawiciele rodzin o podobnym statusie majątkowym czuli się zobligowani do ukończenia rosyjskiego realnego gimnazjum i studiów, zwykle technicznych, zapewniających bezpieczną materialnie przyszłość. Los starszego brata Jarosława Leona, Bolesława juniora, przypominał w tej sferze ojca. Uczył się w gimnazjum w Niemirowie, którego nie ukończył z powodów „politycznych”. W ostatniej klasie przeniósł się do gimnazjum w Libawie. Potem studiował chemię na Politechnice Ryskiej. Stamtąd został wydalony w 1899 roku, po kilku miesiącach więzienia, także z „politycznych” przyczyn. Studia kontynuował w życzliwszej atmosferze monarchii austrowęgierskiej w Wiedniu, potem w Monachium i Karlsruhe – zyskując tytuł inżyniera chemika. Jarosław prawie nie znał brata, który opuścił dom jeszcze przed jego narodzeniem się i bywał w nim świątecznym gościem, na co dzień obecnym tylko jako przedmiot rozmów zmartwionych jego prowadzeniem się rodziców Mimo to powikłana młodość Bolesława juniora wywarła wpływ i na młodszego brata. „To przymusowe wygnanie polityczne brata – pisze Marek Radziwon – było jednak też błogosławieństwem, nauką świata, spotkaniem z jedną z najważniejszych stolic europejskich, a dla Jarosława stało się pierwszym mimowolnym i niewinnym spotkaniem z zachodnią kulturą. Brat «przywiózł opowiadania o nowo zbudowanym gmachu Secesji wiedeńskiej, pokazywał pocztówki z wyobrażeniem tej budowli o kopule z pozłacanych liści»”22.
Córki państwa Iwaszkiewiczów nie musiały mieć zatwierdzonego przez władze dokumentu o ukończonej edukacji i po okresie nauki domowej rodzice wysłali je na pensję do Krakowa, która miała dać im możliwość silniejszego związania się z polską kulturą. „Jeszcze nie miałem pojęcia, jak wygląda miejska ulica w ogóle, a tym bardziej ulica w Krakowie – wspominał Jarosław Iwaszkiewicz – a już widziałem koperty […] adresowane drżącym, dziwnym pismem mojej matki: Krakau, Galizien, Kraków, ulica Świętego Jana 14, Pensja Pani Roguskiej, dla Nuci [Anny Iwaszkiewiczówny – R.R.] czy tam dla Jadwini Iwaszkiewiczówny”23. Kraków, Wawel, Planty, Błonie – stały się magicznymi nazwami jego dzieciństwa, miejscami, do których wyruszał w wyobraźni. „Podróże” te musiały zastąpić zabawy z rówieśnikami, których nie było w jego otoczeniu. Najwięcej rozrywki dostarczała więc chłopcu obserwacja dorosłych, współudział w domowych obrządkach oraz opowieści starszych, jeżeli zdecydowali się poświęcić mu trochę czasu. Po latach Jarosław Iwaszkiewicz wspominał jedną z samotnych zabaw – odprawianie mszy w dziecinnej łacinie („mjase kulase kulorum”). Celebrował je u stóp wielkiego pieca, siedząc na ceglanym stopniu do kładzenia drewna, ubrany w ornat z matczynej chustki.
Gdy w domu były jeszcze siostry, małego Jarosława dopuszczano niekiedy do ich „dorosłych” zabaw, którym można było oddawać się jedynie, kiedy rodziców nie było w domu. Należała do nich na przykład zabawa „w śmierć”. Śmiercią była jedna z sióstr lub córka kucharki, Maryjka, przebrana w prześcieradło, z białą papierową maską na twarzy. „Ja z Jadwinią lub Maryjką chowałem się do szafy lub pod łóżko, za fotel lub w wiszące ubrania, a owa przebrana śmierć wchodziła, wyciągała ręce, schylała się pod łóżko…” – wspominał. „Do dziś dnia dreszcz mnie ogarnia, gdy przypomnę sobie uczucie strachu, którego doznawałem, tuląc się pod łóżkiem do Jadwini, gdy Maryjka w potwornej masce schylała się ku nam i ukazywała swą białą twarz. Krzyczałem przeraźliwie, gdy mnie ta kostucha usiłowała wyciągnąć z mojego ukrycia”24. W letnie lub jesienne wieczory, w pokoju Heleny, siostry godzinami śpiewały podsłuchane u włościan ukraińskie ludowe pieśni lub polskie „zakazane” z okresu kolejnych powstań narodowych. Iwaszkiewicz wspominał o nich jak o pierwszych przeżyciach artystycznych. Czasami odbywały się uroczyste przeglądy ukrytych w szkatułkach dziewcząt „skarbów”: kamyków, szyszek, szklanych kulek, monet i kawałków jedwabiu – znajdowanych, kupowanych, otrzymywanych w prezencie lub drogą wymiany za jakiś drobiazg, kryjący inną tajemnicę. Odbywano wspólne lektury, a głośne czytanie Trylogii Sienkiewicza wspomni Iwaszkiewicz po latach jak doświadczenie przymierza między XVII wiekiem na Ukrainie i współczesnością kalnickiego otoczenia. Po śmierci Henryka Sienkiewicza w artykule opublikowanym na łamach „Wiadomości Literackich” napisał: „Równym głosem jednej z sióstr zaklinane przychodziły postacie, osoby, obrazy, przychodziły, aby już zostać na zawsze. Oddychały one tym samym powietrzem, którym przed chwilą myśmy oddychali, wiatrem od stepów szerokim, żywicielskim, soczystym. […] Raz wraz chwytałeś znajome nazwy okolicznych wsi, znane imiona, postacie podobne otoczeniu”25. Podobne, ale inne. Sława Sienkiewiczowskich bohaterów podsuwała myśl o braku intensywności ich współczesnego życia, „pełnego smutnego gospodarowania”, podsuwała tęsknotę za tętentem koni i szumem skrzydeł, szczękiem broni napełniającym step. „I podchodzę do ojca, który ostatni miał jeszcze szlachecką broń w ręku przed dawnymi laty – i zapytuję: «Tatku, czy może być jeszcze raz powstanie?»”26. Nie otrzymuje odpowiedzi.
Nie mniejszych emocji dostarczało otoczenie domu. Staw i wycieczki łódką z siostrami, spacery po łąkach, senna atmosfera spokoju i dziecinnego szczęścia – ulotne wrażenia utrwalone później w wierszu Moje siostry, który otwierał „nurt” kalnickich wierszy, pisanych przez Iwaszkiewicza do końca życia.
W pamięci dziecka zachował się barwny album postaci pojawiających się w „starym domu” – bywalców kuchni, w której rządziła kucharka Wasyłyna. Byli to: Żyd Gdal z Daszowa, atleta Boruch, ślepy limik Semen, tajemniczy „brat” Wasyłyny Hrehorko, „pół-drwal, pół-ogrodnik”, opowiadający malcowi ukraińskie bajki. Mykita od koni awansował do statusu jego pierwszego przyjaciela.
„[…] Nawet nie pamiętam dobrze, jaka to była ta nasza przyjaźń” – pisał Iwaszkiewicz w niedokończonej Podróży po Ukrainie. „Pamiętam tylko, że smutno mi było, kiedy Mykita odchodził; odchodził gdzieś do swojej Kanteliny czy Pariówki, do własnej rodzonej wsi, a ja go odprowadzałem. Odprowadzałem aż do miejsca, gdzie leżało w trawie zardzewiałe żelastwo, i pocałowałem”27.
Pobożna pani Klotylda Madeyska, sąsiadka Iwaszkiewiczów i niekiedy także grzecznościowa opiekunka małego Jarosława, skoligacona z Trubeckimi, jedną z najznakomitszych rosyjskich arystokratycznych rodzin, praktykowała życiowy minimalizm i ascezę. W pamięci dziecka zachował się jej obraz, jak w chustce na głowie i wielkich mężowskich butach wędrowała o świcie na roraty do Iliniec lub nowennę do Kuny. Jej nieco dziwaczna pobożność wywarła wielki wpływ na zainteresowania małego Jarosława sprawami katolickiego rytuału. Twarz męża pani Klotyldy, Włodzimierza Madeyskiego, miał z kolei w wyobraźni Jarosława Sienkiewiczowski Zagłoba.
Chłopiec uczył się skomplikowanej hierarchii społecznej i towarzyskiej pogranicza, osobliwej mieszanki demokratyzmu i elitaryzmu, w której żyli obok siebie ukraińscy chłopi, służba, żydowscy kupcy, ukraińscy i polscy pracownicy cukrowni, ilinieccy księża, ziemiańskie rodziny z sąsiedztwa o różnym statusie materialnym i społecznym. Tacy, którzy są „bardzo dobrze”, „lepsi”, „gorsi”, i tacy, którzy w tej klasyfikacji jeszcze się nie mieszczą. Określone miejsce w społecznej hierarchii nie oznaczało towarzyskiej izolacji. Było obiektywnym faktem i znajdujący się wyżej chętnie wykonywali pełne kurtuazji gesty. „Na Kresach było się z jednej strony niesłychanie wrażliwym na to «kto kogo rodzi», na kulturę, formy, «maniery»” – wspominała Wanda Zaleska-Kurnatowska. „A jest rzeczą bezsprzeczną, że kultury, wraz ze wszystkimi jej «finezjami», nie da się nabyć w jednym pokoleniu. […] Bywali [więc] u siebie ci z pałaców i ci ze skromnych, bardzo skromnych dworów. Nowymi ludźmi nikt nie pogardzał, tylko po prostu dano im czas, żeby przestali być nowi”28. Podczas ciężkiej choroby, kiedy fizyczne cierpienia pociągały za sobą fantastyczne zachcianki, matka Jarosława zapragnęła ananasowych konfitur, które – jak Iwaszkiewicz wspomina – znalazły się w spiżarniach pałacu Czetwertyńskich i z ochotą zostały podarowane przez księżną.
Kultura polska była jedną z warstw ukraińskiego palimpsestu, jednym z kolorów palety barw za oknem. Cerkiewny kalendarz liturgiczny ustalał miarę czasu zarówno dla wyznawców prawosławia, jak i katolików „Całe życie było tak związane z cyklem cerkiewnym, że trudno nawet sobie wyobrazić inną rachubę” – wspominał po latach Iwaszkiewicz29. Każdy z współmieszkających narodów miał swoje tajemnice i symbole. W prawosławny Wielki Czwartek z okien „starego domu” obserwowano ukraińskie rodziny wracające z wieczornego nabożeństwa ze świecami, które należało donieść płonące do domów Płomyki wspinały się powoli w kierunku chat po drugiej stronie stawu. Dzień 19 sierpnia, święto Przemienienia Pańskiego, zwane w tradycji prawosławnej świętem Spasa, „pachniał nagietkami i jabłkami”, bo święcono wtedy owoce i od tego dnia wolno było jeść jabłka. Ale również napawał niepokojem. Onegdaj Cyganka przepowiedziała „babuni Taube” śmierć na Spasa i w dzień ten co roku zjeżdżała do niej rodzina, z matką Jarosława włącznie, nie spuszczając staruszki z oczu i wzdychając z ulgą, gdy dzień mijał. Z kolei 19 stycznia, na prawosławne święto Chrztu Pańskiego, Iwaszkiewiczowie obserwowali, jak staw kalnicki przeobrażał się w Jordan, wycinano w nim przerębel, ustawiano barwione lodowe krzyże, po czym w uroczystej procesji z chorągwiami dokonywano poświęcenia wody.
Każda sfera życia miała swoje rytuały. Wyjeżdżając z domu, należało na przykład uważać, kiedy koń prycha, bo było to z jego strony ostrzeżenie przed niebezpieczeństwem, które może spotkać w podróży. Aby je odwrócić, wystarczyło odmówić Zdrowaś Mario. „Tak więc trzeba się modlić całą prawie drogę, opasłe bestie często prychają, a jeszcze im trzeba zdrowia życzyć, bo koń to prawie człowiek” – wspominał Iwaszkiewicz w beletrystycznej Podróży po Ukrainie. „Mozaika więc rozmowy samej z sobą i z nami tak się ciotce mniej więcej układa: Koń prycha. Zdrów, mamko, zdrów. Zdrowaś Maryjo, łaskiś pełna, Pan z tobą – aj, Janku, a nie wywróć – błogosławionaś ty między niewiastami – a widzisz tam drogę…”30.
Spacery zimowe saniami, bale u sąsiadów, na których bywały siostry, przygotowując starannie toalety, rodzinne wyprawy na jarmarki i odpusty, słynne „kontrakty kijowskie”, z powodu których ojciec raz do roku na dłużej opuszczał dom, przywożąc potem moc prezentów i opowieści – wszystko to, nie mówiąc już o używanych w domu i nadal aktualnych przepisach kulinarnych prababek, łączyło Jarosława Iwaszkiewicza z tradycją XIX wieku, a nawet wkraczało dalej w przeszłość. „[…] Ponieważ Ukrainę i jej zapadłe kąty w XIX wieku łączyło niejedno jeszcze z wiekami poprzednimi, wydaje mi się
Jarosław Iwaszkiewicz z siostrą Heleną w „starym domu” w Kalniku (1898)
czasami, że pierwsze lata mego życia przypadają niemal na czasy Trylogii – a w każdym razie na ostatnie lata Rzeczypospolitej” – pisał31.
Określenia „stary” i „nowy” Kalnik pozostały pamiątką po długiej i burzliwej historii tej miejscowości. Cały jej przebieg ukrywał się już w słowie „Ukraina”, które w języku staroruskim i staropolskim pierwotnie oznaczało peryferia, ziemię leżącą na pograniczu i dopiero w XVI wieku stało się określeniem geograficznym. Najstarsze ślady ludzkich siedzib datuje się tu na VI wiek p.n.e. Kilka stuleci później teren ten zamieszkiwały koczownicze plemiona scytyjskie, przybyłe z Azji, pozostawiając na terenie Kalnika swe grobowce. Kryły one broń, gliniane naczynia, artystyczne wyroby ze złota, srebra i brązu. Wojowników grzebano wraz z żonami, niewolnikami i bojowymi końmi w pełnym rynsztunku – wszystkich zabijano podczas uroczystości pogrzebowych. Jeszcze w początku XX wieku naukowcy odkopali w Kalniku dwadzieścia siedem kurhanów i pozostałości wałów z VI wieku p.n.e. W 1891 roku, a więc trzy lata przed narodzinami Jarosława, groby te były przedmiotem badań rosyjskich archeologów.
Scytów zastąpili Sarmaci i plemiona słowiańskie zajmujące się rolnictwem, myślistwem i rybołówstwem. Od połowy XIII wieku tereny te, należące do księstwa kijowskiego, były systematycznie najeżdżane przez Tatarów, którzy podporządkowali je Złotej Ordzie. Ślady tamtych czasów zachowała topografia Ukrainy, wiele nazw miejscowych ma tatarską proweniencję, z nazwą Kalnik włącznie (występującą również w wersjach: Kalnicz, Kałnyk, Kałniuk).
Około 1362 roku Kalnik i ziemie nad Sobem weszły w skład Wielkiego Księstwa Litewskiego. Od unii lubelskiej w 1569 roku stał się własnością polskich wielmożów, aż do rozbiorów związany odtąd z historią Rzeczypospolitej. Najwcześniejszym notowanym właścicielem Kalnika był z nadania króla Kazimierza Jagiellończyka kasztelan Szembor. W pierwszej połowie XVI wieku wieś wraz z „kluczem kalnickim” należała do rodziny Jańczyńskich, którzy przybyli na Podole z Wołynia, otrzymując tu majątki w nagrodę za zasługi dla Rzeczypospolitej32. W końcu XVI stulecia „klucz kalnicki” został rozdzielony między licznych spadkobierców rodziny. Od 1600 roku majątki te zaczęła skupować księżna Anna z Chodkiewiczów Korecka, siostra sławnego wodza Jana Karola Chodkiewicza, żona księcia Joachima Koreckiego.
Mieszkańcy, bez względu na ich państwową przynależność, nadal żyli pod groźbą łupieżczych wypraw Tatarów, podejmowanych niemal rokrocznie.
W 1612 roku miało miejsce pierwsze z wydarzeń, które nie pozwoliło nigdy dynamicznie rozwijającemu się Kalnikowi stać się miastem. Wieś, wtedy już centrum rzemiosła i handlu, została niemal doszczętnie zniszczona, a jej mieszkańcy uprowadzeni w jasyr O rozmiarach klęski mówi fakt, iż dokument z roku 1613 określa Kalnik jako „puste uroczysko”33. Polscy właściciele tutejszych latyfundiów i osadnicy z Wołynia szybko podnieśli miejscowość z ruin, wtedy też zyskała ona topograficzny podział na część „starą” i „nową”. W 1629 roku, kilkanaście lat po tragedii, Kalnik znów liczył blisko cztery tysiące mieszkańców. Anna Korecka dla obrony przed Tatarami wzniosła tu fortecę – w dokumentach transakcji finansowych rodziny pada nawet określenie: „zamek Kalnik”. Po śmierci księżnej w 1626 roku Kalnik objął w posiadanie jej syn, a potem wnuk. Obaj otrzymali staranne zagraniczne wykształcenie, które łączyli z działalnością wojskową. Syn, Jan Karol Korecki, zaciągnął się do wojska w Holandii, po czym, walcząc na morzu ze Szwedami, trafił do niewoli i jako krewny znienawidzonego Jana Karola Chodkiewicza spędził w więzieniu pięć lat. Wykupiony po tym czasie, powrócił do Kalnika, gdzie wypełnił ślub złożony w niewoli, przyjmując greckokatolicyzm i wznosząc w miejscowości unicką świątynię. Jego syn, Samuel Karol Korecki, ukończył za granicą fakultet filozoficzny. „Powróciwszy nareszcie do ojczyzny i zastawszy wojnę kozacką – pisze autor Słownika geograficznego Królestwa Polskiego i innych krajów słowiańskich – na wszystkich wyprawach rycersko stawał: pod Korsuniem kozacy chorągiew jego całą znieśli, czego mszcząc się, na wielu miejscach potężnie ich gromił. Pod Zborowem konia pod nim zabito”34. Umarł przedwcześnie i bezpotomnie, w 1651 roku, nie na polu bitwy jednak, lecz „czarami przez niewiasty zgładzony”35.
„Zamek Kalnik” w 1648 roku, a więc jeszcze za życia nieszczęśliwego filozofa i żołnierza, został zajęty przez Kozaków. Ufortyfikowana wieś na podolskiej równinie stała się jednym z ważniejszych ośrodków kozaczyzny. W latach 1648-1654, okresie powstań Bohdana Chmielnickiego, w Kalniku stacjonował pułk kozacki, rachowany na sześć tysięcy szabel. Dowodził nim bohater ukraińskiej historii Iwan Bohun oraz Iwan Cirko, który wraz z synem hetmana, Jurijem Chmielnickim, prowadził później rokowania z przedstawicielami rosyjskiego władcy w Perejasławiu.
Warowni księżnej Koreckiej nie dane było służyć polskim budowniczym. W 1653 roku odbił ją na krótko z rąk kozackich Stefan Czarniecki.
W 1671 roku przez ponad miesiąc ukraińska załoga broniła fortecy przeciwko armii Jana Sobieskiego, która twierdzy nie zdobyła. Udało się to dopiero rok później Turkom. Kalnik, znów wyludniony i spustoszony, podobnie jak inne ziemie nad Sobem, wrócił w polskie ręce dopiero w latach osiemdziesiątych XVII wieku. Stał się częścią dóbr rodziny Czartoryskich, z której wywodziła się księżna Korecka, w XVIII wieku jego właścicielami były rodziny Platerów i Potockich.
Później Kalnik przeszedł pod zarząd kompanii cukrowniczej. Mimo że ostatecznie przybrał postać nieco ospałej wsi, jaką jest do dziś, wśród okolicznych miejscowości musiała go wyróżniać nie tylko bogata historia, skoro Henryk Rzewuski od opisu tej wsi rozpoczyna jedną ze swych historycznych powieści. Chociaż utwór osadzony jest w XVI wieku, hrabia Rzewuski takim, nieco arkadyjskim, musiał widzieć Kalnik w I połowie stulecia XIX. Jest to wieś obszerna – pisze – chałupy w niej odznaczają się czystością i budową, ledwo że nie koło każdej z nich jest sad, a gdzieniegdzie nawet pasieka. Kalnik słynie wesołością swych parobków, pięknością swoich dziewek, zalotnością swoich mołodyć. To pewna, że Kalnik leży wśród okolicy, której płodność ledwo że nie wyrównywa się tej szczęśliwej ziemi, którą Nil corocznie stłuszcza, że trzoda wiejska wypasiona na rżyskach kalnickich jest nierównie liczniejsza niżeli we wsiach sąsiednich, i że między siołami ukraińskimi [Kalnik] odznacza się jakąś wyższością, która ujść nie może uwagi wędrowca. Wszakże Kalnik dziś już nie jest tym, czym był przed laty, i jak każdy stary, wiele widział i dole doświadczył”36.
Wiek XIX był więc w Kalniku stuleciem rozwoju przemysłu cukrowniczego i wiekiem historycznych pamiątek. Rozpoczęto badania nad scytyjskimi kurhanami, o których wśród ludu krążyły podania, że kryją kozackich bohaterów. Scytowie, Tatarzy, Kozacy Chmielnickiego, armia króla Sobieskiego, która nie potrafiła pokonać obrońców kalnickiej twierdzy – wszystko to było doskonałą pożywką dla romantycznej wyobraźni. Sienkiewiczowska Trylogia zaludniała literackimi bohaterami realne pejzaże.
W latach osiemdziesiątych wieś liczyła tysiąc trzystu piętnastu mieszkańców – tysiąc dwustu dwudziestu prawosławnych i dziewięćdziesięciu pięciu katolików37. W 1900 roku Kalnik zamieszkiwały już dwa tysiące sześćset pięćdziesiąt trzy osoby, wieś liczyła czterysta osiemnaście zabudowań38. Nowa epoka pukała do drzwi. W 1895 roku zanotowano na Podolu trzydzieści siedem strajków pracowników cukrowni, protestujących przeciwko warunkom i czasowi pracy, który sięgał czternastu godzin, bez dni wolnych39. W roku urodzenia Jarosława Iwaszkiewicza w sąsiedniej cukrowni w Ilińcach uruchomiono oświetlenie elektryczne.
Jeszcze w „starym domu” mały Jarosław nauczył się czytać. Pierwszy krok został postawiony dzięki klockom zamówionym przez ojca w fabrycznej stolarni, na których siostra Helena Iwaszkiewiczówna namalowała kształty liter. Krok drugi dotyczył kwestii, jak owych liter używać oraz płynących z tego pożytków. Został uczyniony również z pomocą sióstr. Krok trzeci i ostatni zrobił pięcioletni Jarosław już samodzielnie, w okresie gdy w Kalniku panowała epidemia ospy, na którą zapadła także matka. Pozostawiony bez opieki, przeczytał Gucia zaczarowanego Zofii Urbanowskiej – najpierw samodzielnie całość, potem na głos matce wybrany rozdział.
Wielkim wydarzeniem dzieciństwa chłopca były zjazdy rodzinne. Najmłodszy brat Bolesława, Czesław Iwaszkiewicz, co jakiś czas wyruszał z Aszchabadu na urlop w Radomskie, do rodziny żony, Stefanii z Ponikiewskich Iwaszkiewiczowej. Po drodze odwiedzał brata i siostrę Marię Biesiadowską. W ustalonym czasie i miejscu stawiał się również średni brat Antoni z rodziną: żoną Celiną z Waśkiewiczów Iwaszkiewiczową oraz synami Adamem i Jerzym. Niedotknięty popowstaniowymi represjami, pracował w towarzystwie prowadzącym żeglugę po Dnieprze. Na pamiątkowej fotografii z takiego zjazdu, wykonanej w 1897 roku (gospodarzami byli wówczas Maria i Julian Biesiadowscy – oboje w centrum zdjęcia), znajduje się dziewiętnaście osób. Siedzący na kolanach matki trzyletni Jarosław jest w tym towarzystwie najmłodszy. W czerwcu 1901 roku zjazd Iwaszkiewiczów odbył się w „nowym domu” Marii i Bolesława. Ostatniego wieczora rozpalono za domem ognisko i rodzina odśpiewała przy nim ulubione pieśni, z patriotycznymi na czele. „W owych uśpionych czasach – pisał Jarosław Iwaszkiewicz – był to już jak gdyby czyn polityczny, w każdym razie za taki był uważany przez zabiedzonych urzędników cukrowni. Przypuszczam,że inicjatorem […] był mój ojciec”40. Nie przypadkiem więc w przywoływanej już literackiej wersji powstańczej biografii Bolesława Iwaszkiewicza śpiew odgrywa rolę równą walce i zastępuje zbrojny czyn. Ojciec śpiewa Jak to na wojence ładnie…, a syn opatruje scenę następującym komentarzem: „Boże, jakże tu myśleć można o powszechnej szczęśliwości, o braterstwie ludów, o umiłowaniu wszystkich, jakże tu wyciągać ramiona do wszechświata, kiedy tu oddychać nie można, mówić nie można, kiedy się słowa piosenki siłą muszą w zamarłym powietrzu przedostawać, kiedy wszystko śpi śniegiem zimna przysypane, na zawsze zamknięte dla życia”41. Polski śpiew, który noc niosła nad uśpionym Kalnikiem, w „uśpionych” czasach, pieśni śpiewane przez „uśpionych” powstańców, którym patriotyczne uczucia złamały biografie – ta chwila musiała utkwić głęboko w pamięci chłopca.
Zjazd rodziny Iwaszkiewiczów (Czernysze 1897)
Świat już wtedy rozszerzył się nieco w jego oczach dzięki wspólnym podróżom z matką do majątków krewnych i przyjaciół. Barbarówka – dom ciotki Didkowskiej w Ilińcach – rozbudowany ponad pojęcie chłopca, stał się dlań wzorem okazałego domostwa. Gdy po wielu latach w Kopenhadze odwiedzi dom złożony z trzydziestu pięciu pokojów, podziemnych schodów, z plątaniną korytarzy, wspominać będzie nieistniejącą już iliniecką Barbarówkę.
Maria posyłała też syna na „wakacje” w towarzystwie starszego rodzeństwa do majątku Marii i Juliana Biesiadowskich. Już na wspomnianych zjazdach rodzinnych chłopiec narażony był na konfrontację z pięcioma stryjecznymi braćmi: dwoma synami Antoniego i trzema Czesława – Wincentym, Wacławem i Stefanem, zwanymi w rodzinie „Azjatami”. Czynili oni z nieśmiałego malca przedmiot zabaw i żartów – rola ta miała go prześladować jeszcze przez lat kilkanaście. Ciążyła na nim opinia maminsynka i niezdary. „[…] Nie paliłem się do koni – wspominał pobyty u cioci Masi – unikałem stajni, zleciałem z krnąbrnego kuca, ledwie mnie na nim posadzono, i brzdąkałem cały dzień na fortepianie. Mimo to starałem się dorównać moim rówieśnikom w ich bujnym używaniu wiejskiego życia, godzinami kąpałem się w błotnistym stawie, nauczyłem się po pewnym czasie jeździć konno i cały dzień byłem w polu. Do własnego domu wracałem, ku przerażeniu mojej matki, bardzo rozpuszczony”42.
Wspomniana uroczystość rodzinna z Marią i Bolesławem w roli gospodarzy była możliwa dzięki poprawie sytuacji materialnej rodziny na przełomie wieków. Wiązało się to prawdopodobnie z awansem Bolesława na członka zarządu Towarzystwa Akcyjnego „Kalnik”. Najistotniejszym przejawem owej zmiany statusu była przeprowadzka do „nowego domu”, znacznie bardziej komfortowego niż „stary”, który jednak w pamięci dziecka pozostawił nieporównywalnie mniej wrażeń. Przeprowadzka miała miejsce w 1900 roku. Dom dzielili z mieszkającą w jego bliźniaczej części rodziną państwa Trzcińskich. Mieli oni czterech synów w wieku zbliżonym do wieku Jarosława i przyszły pisarz zapamiętał pełne napięcia rozmowy z nimi w sylwestra 1900 roku, których tematem było oczywiście nadchodzące stulecie. W „nowym domu” rozpoczęła się również regularna edukacja chłopca. Matka zaczęła udzielać Jarosławowi lekcji muzyki. Specjalnie dla niego sprowadzono guwernantkę i nauczycielkę języka niemieckiego. Był to pierwszy język obcy, jaki poznał, obok ukraińskiego i rosyjskiego, którymi mówił „od zawsze”. Lekcji polskiego, historii i geografii udzielała mu siostra Anna. Dzięki splotowi ojczystego języka i geografii z historią, nazwy polskich miast i rzek przechowały w wyobraźni Iwaszkiewicza osobliwy ładunek poezji, podobne egzotycznym imionom. Stąd siła inspiracji, jaką będą miały dlań w przyszłości polskie toponimy: Pilica, Utrata, Kamionna, Koń, Iłża, Marcule.
Wkrótce po tym, jak nauczył się pisać, zaczęły się jego pierwsze próby „literackie”. Inspirował je amatorski teatr, który był w domu Iwaszkiewiczów szczególnie łubianą rozrywką. „Pierwszy spektakl mojej sztuki odbył się w lipcu 1902 roku, w pokoju […] domu w Kalniku” – wspominał43. „Od najmłodszych lat – notował w innym miejscu – zapisywałem całe mnóstwo papieru wierszami, dramatami i prozą (tą najmniej), i wszystko pomału składało się na to, abym to rzemiosło pisarskie wreszcie jako tako posiadł”44. Ówczesne literackie wprawki podzieliły los większości prób – na pierwszy „prawdziwy” wiersz trzeba będzie jeszcze czekać dwa lata, na „dorosły” wiersz lat trzynaście, na pierwszą sztukę, która się zachowała, dziewięć lat. Literacki debiut wydarzy się za lat piętnaście.
Jarosław zapamiętał panującą w tym okresie w domu atmosferę towarzyskiego ożywienia. Jednak jeden z ostatnich wieczorów, gdy rodzice przyjmowali gości, 20 stycznia 1902 – rocznica urodzin Bolesława Antoniego – został już w jego pamięci naznaczony piętnem zbliżającej się katastrofy. Ośmioletni chłopiec zapamiętał „zjawienie się” sąsiadki rodziców, „pięknej jak anioł” żony dyrektora cukrowni. (Wiadomo, że nazywała się Helena Kossarska). Jej dni zdawały się upływać na spacerach, malowaniu pejzaży i grze na fortepianie. Chłopiec lubił obserwować, jak okryta woalką spaceruje wolno z parasolką w ręku. Nie utrzymywała towarzyskich kontaktów, zawsze samotna, przedmiot sąsiedzkich plotek. W dziecięcej wyobraźni stawała się eterycznym symbolem poezji, a może również symbolem śmierci. „Wydaje mi się – wspominał Iwaszkiewicz po latach – że owo fascynujące wrażenie, jakie czyniła na mnie ta kobieta, działało również i na mojego ojca. Ten dzień to były jego ostatnie urodziny […]. I oto piękna pani Helena przychodziła do niego jak wspomnienie wszystkiego, czego nie zaznał w życiu, jak sama uroda w tej białej jedwabnej i obcisłej sukni. Zapewne było mu żal. Te lata monotonne i jednostajne, które spędził przy biurku, wydawały mu się stracone, z matką nie wiem, czy się rozumieli; i lubię myśleć, że w tej nagłej skłonności, jaka ku sobie schyliła tego wieczora starego człowieka i piękną kobietę, uczuli coś wspólnego, co ich łączyło, dolę zmarnowanego życia. […] Wyszła wcześniej od innych, zatrwożona, znużona, tuląca się w boa z białych piór i w kołnierz jasnej szubki. Widzę, jak ojciec mój żegna ją w przedpokoju, całując w ręce. Mam wrażenie, że potem była u nas dopiero na jego pogrzebie”45.
Jeszcze jedno wydarzenie sprawiło, że dzień ten