Iggy Pop: Upadki, wzloty i odloty legendarnego punkowca - Paul Trynka - ebook

Iggy Pop: Upadki, wzloty i odloty legendarnego punkowca ebook

Paul Trynka

3,9

Opis

Obnażanie się w miejscach publicznych, seks z nieletnimi, samookaleczanie, zaburzenia psychiczne, narkotyki, zdrady, przemoc, śmierć i David Bowie… Jeśli nie liczyć tych wszystkich bzdur, Iggy to prawdziwy profesjonalista. Podobnie jak Trynka.

- Guardian Rock&rollowy zwierz, jakiego nie znajdziecie w dzisiejszej muzyce.

- Playboy

Życie Iggy’ego Popa obfitowało w spektakularne wzloty i miażdżące upadki. Każdy „wściekły, zły, nieokiełznany” rockman ma wobec niego dług wdzięczności, a opowieści o jego szaleństwach przeszły do historii. Ale Iggy Pop to również alter ego Jima Osterberga – chłopca, którego szkolni koledzy mianowali „największą nadzieją klasy”. Co więc się stało, że ten grzeczny, ułożony, piątkowy uczeń został ikoną rockandrollowego rozpasania?

Pierwsza pełna biografia jednego z najwybitniejszych pionierów rock ’n’ rolla i zarazem prawdziwie dzikiego człowieka. Kiedy Jim Osterberg stał się członkiem punkowego zespołu the Stooge, rozpoznawalnym pod imieniem Iggy, przylgnął do niego pseudonim „Ojciec Chrzestny Punka”. Jest chyba najbardziej porywającym i lekkomyślnym artystą w historii muzyki, a niemal całkowite oddanie się sztuce czyni go postacią legendarną. Jego życie osobiste to inna bajka, jedna z tych mrocznych – zmagał się z narkotykowym uzależnieniem, chorobą psychiczną i komercyjną przyszłością muzycznego świata. To, że nadal pozostaje żywy i wciąż występuje dzieląc się z fanami swoją niesłabnącą energią, jest cudem. Muzyczne pokolenia punku, glamu czy Nowej Fali wychowywały się i czerpały garściami z jego pracy.

Iggy Pop: Upadki, wzloty i odloty legendarnego punkowca to nie tylko kompletny zapis chaotycznego życia szurniętego artysty, ale także opowieść o śmierci hipisowskich marzeń, wpływie narkotyków na ludzką twórczość, naturze koleżeństwa i destrukcyjnej sile sławy.

Paul Trynka dotarł do setek przyjaciół i znajomych gwiazdy, do jego bliskich, kochanek i zaprzyjaźnionych muzyków, wydobywając na światło dzienne niezliczoną ilość nowych historii. Efektem tego jest niniejszy fascynujący portret człowieka wojującego z całym światem i z samym sobą.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 720

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,9 (7 ocen)
2
2
3
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
MA9WE

Nie oderwiesz się od lektury

Solidna biografia. Polecam. dobrze napisana z jajem, fascynacją. Ciekawe jest to że po zapoznaniu się z okolicznościami powstawania płyt Iggiego stają się one ciekawsze muzycznie
00

Popularność




IGGY POP

OPEN UP AND BLEED

Upadki, wzloty i odloty

legendarnego punkowca

Dla Lucy i Curtisa

SŁOWO WSTĘPNE

Ta książka to opowieść autentyczna, choć historia rocka żywi się mitami i legendami, w których roi się od bohaterów i antybohaterów, w większości zresztą martwych. Tę barwną panoramę tworzy galeria dziwaków i odmieńców. To hałaśliwy korowód nonkonformistów, kontestatorów i wszelkiej maści odszczepieńców społecznych. Ten swoisty firmament mniej lub bardziej romantycznych straceńców i indywidualistów raz po raz rozbłyska migotliwym światłem kolejnej upadłej gwiazdy. Miliony zwykłych śmiertelników wypatrują z zachwytem narodzin, wzlotu, a przede wszystkim spektakularnego samospalenia kolejnego herosa. Pół wieku kultu seksownych łobuzów z gitarami elektrycznymi i baterią kotłów to iście psychodeliczny kalejdoskop najdziwniejszych życiorysów. Idole zbiorowej świadomości kolejnych pokoleń fanów rocka konkurują ze sobą w ilości skandali, pokręconych karier i widowiskowych śmierci. W tej rywalizacji są prawdziwi mistrzowie, najlepsi z najlepszych, najtwardsi, niezniszczalni, wybrańcy bogów, wiecznie młodzi, nieujarzmieni, odporni na upływ czasu. W tej kwaśniej śmietance szołbizu króluje właśnie on – niezłomnie stojący na straży wyznaczników swej epoki: „sex, drugs and rock and roll” – ojciec chrzestny outsiderów, guru popaprańców, papież Kościoła wszystkich niepoprawnych typów. Niezwyciężony przez miernotę i na ciągłej kontrze – IGGY POP. Bez niego i legendarnych The Stooges punk rock byłby sierotą, a grunge’owcy wraz z deszczem spłynęliby bez śladu rynsztokami Seattle.

Gdyby Iggy nie istniał, chyba nikt nie odważyłby się go wymyślić. Bo kto przy zdrowych zmysłach uwierzyłby w kogoś tak pokręconego?

Gdy Iggy burzył wszelkie granice między pierwotnym szaleństwem a ideą czystej sztuki, Marilyn Manson bawił się jeszcze w pampersach swoim siusiakiem.

Gdy amerykańska młodzież obwiesiła się pacyfkami i nurzała w błogostanie, gitarzysta The Stooges pojawiał się na scenie ze swastyką na ramieniu, w nazistowskim mundurze, a Iggy zalewał się wymiocinami i własną krwią. W okrutny i wyrazisty sposób pozbawiał złudzeń swoje pełne nadziei pokolenie. „No fun, my babe, no fun”.

Iggy Pop – kochany i nienawidzony, wzgardzony i uwielbiany. Zawsze na przekór głównemu nurtowi, wbrew rozsądkowi i przeciw normom. Hołubiony przez intelektualną bohemę, utrzymywany przez bogate matrony i rozdziewiczający zakochane w nim nastolatki. Uwodzący gejów i transwestytów, zdradzający przyjaciół. Naćpany wszystkim, co wpadło mu w ręce. Pacjent szpitali psychiatrycznych i bezwstydny ekshibicjonista, przez lata nieutrzymujący kontaktu z jedynym synem. Wyrachowany i pamiętliwy.

A teraz z drugiej strony – Jim Osterberg. Ujmujący „Piotruś Pan” z rozbrajającym uśmiechem i głębokim spojrzeniem wielkich, błękitnych oczu. Uosobienie błyskotliwej inteligencji, elokwencji i dobrych manier. Kipiący poczuciem humoru ekstrawertyk o chłopięcej sylwetce i zwinności jaszczurki. Człowiek obdarzony niebanalnym talentem literackim, muzycznym i scenicznym. Dusza towarzystwa. Miłośnik zwierząt i koneser dobrych win. Wnikliwy obserwator rzeczywistości. Niezwykle kreatywny, pracowity i ambitny. Istny wulkan energii i uosobienie amerykańskiego snu o drugiej szansie.

Jim Osterberg, a może Iggy Pop, to człowiek o dwóch twarzach – obu równie wyrazistych i autentycznych. Trudno jednoznacznie stwierdzić, czy miarę jego sukcesu stanowi ilość życiowych porażek, czy też niezwykła siła przetrwania. Nie sposób jednak nie zauważyć, że nad artystą zdaje się czuwać opatrzność: podczas gdy kolejni współpracujący z nim muzycy, jakby na skutek jakiejś klątwy, kolejno rozstawali się z życiem – on wyszedł cało z niezliczonej liczby wypadków, udało mu się nie przedawkować i nie zarazić hiv, wyrwał się także mocy voodoo. Zupełnie jakby dane mu było poznać tajemne zaklęcia przeciw fatum.

W 2012 roku Iggy Pop skończył sześćdziesiąt pięć lat. Wydał kolejną płytę i wyruszył w światową trasę koncertową z kapelą, której liderem pozostaje od lat czterdziestu pięciu. Historia Iggy’ego / Jima mogłaby stanowić kanwę filmów w zasadzie każdego gatunku i kategorii od A do C – komedii, dramatu, filmu porno, thrillera, romansu, a nawet kreskówki.

W przeszłości nic nie wskazywało na to, że jego życie okaże się tak pokręcone i niezwykłe. Był dzieciakiem spod znaku „dobrze zapowiadających się”, pilnym uczniem, sportowcem, aktywistą organizacji młodzieżowych z politycznymi ambicjami. Pochodził z porządnej inteligenckiej rodziny. Zawsze otaczał się gromadą wiernych druhów, zabiegając przy tym o względy kolegów z zamożnych i wpływowych rodzin. Był łasy poklasku, ale niekoniecznie akceptacji. Z czasem stało się jasne, że nie cofnie się przed niczym, by zrealizować każdy plan.

Nie sposób nie spytać, dlaczego ten bystry młodzieniec wybrał właśnie muzykę. Co przyciągnęło go do bluesa i rocka? Czym zafascynowali go mroczni bracia Ashetonowie, późniejsi Dum Dum Boys? Kiedy postanowił zejść na dobre z wygodnego szlaku przewidywalnej egzystencji zwykłego obywatela, pozwalając, by grzeczny chłopiec z przedmieść przeistoczył się w „ulicznego geparda”? Napędzany szaloną energią niczym atomowy podmuch dewastował amerykańskie dobre samopoczucie. Rozcierał w proch najśmielsze wyobrażenia o tym, jak daleko może posunąć się człowiek ogarnięty pasją.

Na kartach tej biografii znajdziecie studium tego wyjątkowego przypadku autokreacji.

Nie uwierzycie własnym oczom, czytając o losach The Stooges, zespołu skazanego przez swego twórcę na zagładę, który doczekał jednak zmartwychwstania i w glorii i chwale dołączył do pocztu królów rocka – Rock’n’Roll Hall of Fame. Będziecie przerażeni tym, co Iggy wyprawiał ze swoim ciałem i umysłem. Jego seksualne ekscesy z pewnością Was zniesmaczą, a opisy dalekiego od ideału ojcostwa wzbudzą co najmniej niechęć. Wzruszycie się jego niedolą i osamotnieniem. Być może Was rozśmieszy, a może zmrozi Wam krew w żyłach mroczna opowieść o Haiti. Powędrujecie przez Berlin lat siedemdziesiątych śladami kultowych albumów The Idiot i Lust For Life. Dowiecie się, co Jim robił w Moskwie, Warszawie i Paryżu. Nie doszukacie się wątków homoerotycznych w opowieści o wielkiej przyjaźni Iggy’ego z Davidem Bowiem – stety lub niestety – do wyboru. Zaskoczy Was imponująca lista współpracowników i kumpli bohatera tej historii, od guru lat sześćdziesiątych po współczesnych aktorów i reżyserów. Przewiną się MC5 i The Damned, Sex Pistols, Patti Smith i Blondie, Andy Warhol i Johnny Depp.

Jedno nie ulega wątpliwości – Iggy Pop nie przetrwałby dziesięcioleci burzy i naporu, gdyby zabrakło mu Jima Osterberga. Jim Osterberg zaś bez Iggy’ego Popa przepadłby już na początku swej drogi.

Książka, którą trzymacie w rękach, to akt absolutnego oddania i podziwu jej autora dla swojego idola. To także rzetelna biografia jednego z najwybitniejszych artystów naszych czasów. Jej autor, jak nikt dotychczas, uporządkował i opisał fakty dotyczące wzlotów i upadków Iggy’ego i The Stooges, ukazując historię „Ojca Chrzestnego Punka” w zupełnie nowy sposób. To lektura obowiązkowa nie tylko dla fanów, lecz także – a może przede wszystkim – dla tych, którzy chcą poznać kulisy szołbiznesu i muzyki rozrywkowej ostatnich pięciu dekad.

* * *

Redakcja biografii Iggy’ego Popa to dla mnie osobista frajda. Trafiłam na Iggy’ego Popa trzydzieści lat temu, poprzez fascynację Davidem Bowiem. Pracę nad tą publikacją traktuję więc jako wyróżnienie i swego rodzaju „prezent rocznicowy”. Pozwólcie mi zatem na odrobinę prywaty i kilka wspomnień.

Rok 1989 – wakacje w usa. Godziny spędzone przy Bleecker Street na Manhattanie, gdzie podobno mieszka Iggy. Tylko które to jego okno? Nigdy się nie dowiedziałam. Może dlatego, że… on chyba nigdy tam nie mieszkał. Jesień tego samego roku – koncert Steviego Wondera w Warszawie na Stadionie Dziesięciolecia. Wraz z przyjaciółką, zamiast słuchać klasyka subtelnego popjazzu, kolędujemy wśród publiczności z plikiem kartek, zbierając podpisy pod petycją w sprawie zorganizowania koncertu Iggy’ego w Polsce. Nazwisk na „tak” jest kilkadziesiąt.

Upada mur berliński, otwierają się granice. Rodacy masowo podróżują do Niemiec po zaopatrzenie w dyskontach i tanie magnetowidy. W pociągach po sufity wypełnionych kartonami dóbr konsumpcyjnych wraz z przyjaciółmi do Polski wwozimy tylko jedno: winyle, całą dyskografię Iggy’ego. Na stołecznej giełdzie płytowej wszyscy mnie znają – przychodzę regularnie uzupełnić płytotekę Bowiego, Popa i Lou Reeda.

Początek lat dziewięćdziesiątych – pierwsza praca dla branży muzycznej i kolejna próba namówienia decydentów na zorganizowanie występu Iggy’ego. Piszę faksy do agencji koncertowej w Nowym Jorku, o której dwadzieścia lat później czytam w niniejszej książce. Odpowiedzi dostaję zdawkowe.

Mija kilka lat, jestem promotorką zespołu Illusion, Iggy ma po raz pierwszy wystąpić w Warszawie, na Torwarze (zawita tu potem jeszcze raz). Udaje mi się załatwić support chłopaków z Trójmiasta. Po koncercie wspólna balanga z jego muzykami w podwarszawskiej Radości. Wśród gości są Martyna Jakubowicz, Apteka, Illusion i ówczesna awangarda polskiego szołbizu. Niestety gwiazda wieczoru wybrała intymną kolację i nam nie towarzyszy.

Wywiad z Iggym Popem udało mi się przeprowadzić trzykrotnie. Przy pierwszym spotkaniu okazał się towarzyski i gadatliwy, a moja trema prysła w mgnieniu oka. Wspominał swoich kumpli Polaków – podobno jeden z nich podarował mu skórę z wyhaftowaną cekinami Matką Boską Częstochowską. Kolejna rozmowa była już jak spotkanie ze starym znajomym (przynajmniej tak to odebrałam), a trzecia, czyli wywiad telefoniczny po płycie Préliminaires, trwała ponad godzinę i przerodziła się w luźną pogawędkę o współczesnej sztuce, sprzedaży domu w Miami i prozie Michel’a Houellebecq’a. Iggy opowiadał o swojej kilkuletniej wnuczce oraz o zerwaniu kontaktów z synem.

A jak obecnie wygląda codzienność „Iguany”? W wolnych chwilach czyta literaturę francuską, maluje i ćwiczy tai chi lub pływa długie dystanse. Od czasu do czasu bierze też udział w kampaniach społecznych. Ostatnio pojawił się w mediach w kreacji à laSeks wwielkim mieście, aby zaprotestować przeciw – nomen omen – seksizmowi. Swój udział w akcji skomentował słowami: „Nie wstydzę się ubierać jak kobieta, ponieważ nie uważam, by bycie kobietą było wstydliwe”. Nieźle jak na autora poezji w stylu Pussy Power.

Ten gość naprawdę wie, jak zrobić dobre wrażenie. I złe też. A już na pewno pozostawia niezatarte wrażenie po pierwszym kontakcie. Przekonajcie się sami, że Iggy Pop uzależnia bez reszty.

Jak śpiewał niegdyś zespół Manfred Mann: „Mama always told me not to lookinto the eyes of the sun, but mama. That’s where the fun is”.

Agnieszka Wojtowicz-Jach

Agnieszka Wojtowicz-Jach– dziennikarka od lat związana zprzemysłem muzycznym. Pracowała wfirmach WarnerMusic Poland iEMI Poland. Pisała do prasy muzycznej, obecnie publikuje wmediach lifestyle’owych. Interesuje się kulturą, zjawiskami iruchami społecznymi oraz szołbiznesem.Ma słabość do ciekawych ludzi, dobrej kuchni iwina. Uwielbia Berlin, Lizbonę oraz rodzinną Warszawę. Mamęża Grzegorza, córkę Ninę Kalinę ilabradora imieniem Barolo. Długoletnia fankaDavida Bowiego, Iggy’ego Popa iLou Reeda.

PROLOGNie sądziłem nigdy, że do tego dojdzie

To była prawdziwa wojna, bez orderów. Scott Asheton skulił się za bębnami, które zapewniały mu nieco ochrony przed obstrzałem. Ze swojego stołka na tyłach sceny widział wyraźnie przelatujące w blasku reflektorów butelki po whisky i Strohu, ciężkie, czarne butle po szampanie, szklanki, monety i dymiące niedopałki. Dobra miejscówka i bystry wzrok Scotta pozwalały mu wyłapywać z tego deszczu okazjonalnie spadające torebki z trawką. Jego anioł stróż, John Cole, skrzętnie chował je we wnętrzu bębna basowego. Scott zerknął na Iggy’ego, wokalistę, z którym próbował już wszelkich możliwych substancji. Perkusista był coraz bardziej poirytowany, bo za każdym razem, kiedy Iggy wywoływał w tłumie pod sceną nową falę szału, podchodził do perkusji, co koncentrowało na nim uwagę rzucających. Ale Scotty nie winił Iggy’ego. Gość był popieprzony, to prawda, jednak on sam był niewiele lepszy. Był mroźny wieczór 9 lutego 1974 roku. Każdy zmuzyków bujał wswoim świecie. The Stooges toczyli beznadziejną batalię na deskach sceny Michigan Palace, rozpadającego się, ponurego,wiktoriańskiego kina przy Michigan Avenue wcentrum Detroit. Klawiszowiec Scott Thurston, który dołączył do zespołu niedawno, zdążył już nabrać szacunku dla małomiasteczkowego heroizmu kolegów, do ich, jak uważał, głupiej nadziei (którą zczasem sam zaczął podzielać), że uda im się udoskonalić styl izatryumfować „na przekór wszystkiemu”. Ale to, co tu się teraz działo, było, uznał za... niegodne. Kiedy obserwował, jak Iggy znów podjudza tłum do kolejnego ataku furii, czuł wobec niego podziw pomieszany zżalem. Gość był nawiedzony, miał wszystko poza sukcesem.

Gitarzysta James Williamson, młody zawadiaka, który postrzegał The Stooges jako bilet do sławy (oraz źródło pieniędzy na chleb), pogardliwie nazywany był przez resztę zespołu igarstkę wielbicieli „Czaszka”. Koncentrował się na strojeniu gitary iwykręcaniu mistrzowskich, ostrych riffów. Spoglądał na Iggy’ego zodrazą. Dziwaczny kostium Williamsona wstylu sci-fi, wykonany przez hollywoodzkiego projektanta Billa Whittena, robił piorunujące wrażenie oglądany zwidowni, ale zbliska łatwo było dostrzec, jak bardzo jest brudny iwymięty. Jeszcze miesiąc temu James był siłą napędową zespołu. Zawsze gotowy do pisania ićwiczenia nowego materiału, nawet jeśli nie było żadnych widoków na jego wydanie. Ale teraz nawet on zaczynał popadać wrozpacz. Ich frontman był przegrany, on sam również. Zaliczył zThe Stooges niejedną porządną orgię, ale jego żądza tryumfu zaczynała się wypalać. Kiedyś podobała mu się ta psychodrama, teraz nie mógł jej znieść. Iggy zdradził Jamesa, adziś nie potrafił nawet porządnie wykonać swojej części roboty. Mimo to James czuł do niego sympatię – wiedział bowiem dobrze, przez co tamten przeszedł.

Ron Asheton czuł się wypompowany. Przetrwał najgorsze upokorzenia. Zwolniony z pozycji gitarzysty zespołu i zdegradowany do roli basisty, odrzucony przez Iggy’ego i swego własnego brata, czepiał się kurczowo nadziei, że kapela, której był współzałożycielem, zdoła wypełnić swoje przeznaczenie i zostać amerykańskimi Stonesami. Wolny od narkotyków, którymi odurzała się większość zespołu, widział z niczym niezmąconą klarownością, że obecna trasa koncertowa była jedynie próbą reanimacji zwłok. Zwłok, które zaczynały już obracać się w szkielet. Do tej pory trzymał go przy życiu wisielczy humor, cyniczne uwagi na temat żałosnego stanu grupy i jej frontmana, które rozbawiały wszystkich. Ron zaliczył parę panienek, spędził z kapelą wiele przyjemnych chwil, to były dobre czasy. Ale dobre czasy się skończyły.

Iwreszcie Iggy. Niezniszczalny Iggy, który wciągał do nosa wszystko, co przed nim kiedykolwiek postawiono. Który wielokrotnie wtrakcie ostatnich miesięcy był wywlekany na scenę przez menadżera trasy koncertowej; który parę dni temu znokautowany przez grupę motocyklistów zaprosił ich do Michigan Palace po więcej. Artysta wydawał się zużyty, zarówno mentalnie jak ifizycznie. Jego niespożyta witalność oraz anielska uroda zdawały się przygasać. Ludzie zjego najbliższego otoczenia uważali, że gdzieś po drodze Iggy musiał doznać załamania nerwowego, które pozostawiło po sobie trwały ślad. Jego twarz była napuchnięta, ahipnotyczne, błękitne oczy, które uwiodły tak wiele gorących amerykańskich dziewcząt, otoczone były zmarszczkami. Dzisiaj postanowił zagrać na nerwach obecnym na widowni motocyklistom, którzy mieli go za geja. Założył czarny trykot, owinął się wpasie jakąś chustą, która udawała przejrzystą spódniczkę. Przesłanie brzmiało: pomimo tego absurdalnego stroju, amoże właśnie dzięki niemu, ich dziewczyny itak wolały się pieprzyć znim. Gdyby przesłanie to nie było dość jasne, tytuł następnego kawałka,Cock in My Pocket1, Iggy wygłosił ostentacyjnie lubieżnym głosem. Kiedy tańczył, szczupły izwinny niczym baletmistrz, roztaczał szamańską moc. Elektryzował tłum, wpołowie ogłupiały zuwielbienia, wpołowie oszalały znienawiści, awdużej częściotumaniony barbituranami, które tego dnia królowały wMichigan Palace.Bezlitosna, psychotyczna gitara Jamesa Williamsona nadawała muimpetu, zktórym rzucał się wkolejne utwory.Gimme DangerczyIGotNothingwyrażały poczucie nieuchronnie zbliżającej się zagłady, pisał je, choć na horyzoncie nie było już żadnego wydawcy. Każdy na widowni, wróg czy przyjaciel, zauważał jego stan. Kiedy krzyczał: „mam was wdupie, ćpuny, zarabiam dziesięć kawałków za numer”, wszyscy wiedzieli, że to jedynie czcze przechwałki. Być może dawał się nabrać sam Iggy Pop, ale na pewno nie Jim Osterberg, człowiek, który stworzył to obdarzone własnym życiemalter ego.

Wcześniej tego wieczoru, podczas krótkiej rozmowy z Jimem, Michael Tipton, który miał nagrywać dzisiejszy koncert na taśmę magnetofonu szpulowego, zdał sobie sprawę, że to będzie ostatni występ The Stooges. Okazja, by Iggy mógł się powygłupiać, pokpić sobie z widowni i własnego opłakanego stanu. Wielu widzów, zarówno wrogów jak i miłośników The Stooges, przyszło tu zobaczyć, jaki absurdalny strój Iggy założy tym razem. Chciało obserwować pyskówki i wybuchy wrogości pomiędzy zespołem a publiką. Występ coraz bardziej przypominał bezmyślny cyrk. „Jestem niezwyciężony!”, krzyczał Iggy, idąc na dno ze swoim zespołem, pod gradem jajek, z których jedno trafiło go w twarz. Ron nerwowo obserwował śmigające nad głową Iggy’ego jajka i uważał na niedopałki papierosów. Obawiał się, że któryś z nich może podpalić mu włosy. Jakaś moneta wyleciała nagle zza reflektorów i wyrżnęła go w czoło. Ron przyłożył dłoń do bolącego miejsca. Na palcach zobaczył krew.

Całe otoczenie The Stooges rozumiało, że ten cyrk już dłużej trwać nie może. Natalie Schlossman, organizatorka fanklubu, opiekowała się kapelą już od prawie czterech lat. Niańczyła Iggy’ego, kiedy tracił nad sobą kontrolę. Układała go do łóżka izabierała ubrania wdaremnej nadziei, że powstrzyma go przed włóczeniem się po hotelowych korytarzach wposzukiwaniu narkotyków. Przez ten czas zastała ich już we wszelkich możliwych kombinacjach seksualnych – James zdwiema dziewczynami wzachlapanej krwią łazience, Iggy włóżku ztrzema, Scottie Thurston iRon wpokoju hotelowym zjedną, dwadzieścia obcych osób wtrakcie orgii wpokoju Iggy’ego. Cokolwiek robili, traktowała ich zdobroduszną, matczyną opiekuńczością, gotowała im posiłki iprała ich coraz bardziej zapuszczone kostiumy. Natalie wiedziała, że nawet będąc wstanie tak żałosnym, na scenie Iggy’emu uda się wydobyć zsiebie coś czystego iprawdziwego. Zaczynała jednak mieć dość bagna, wktórym tarzał się zespół. Winą za ten stan rzeczy obarczała głównie Jamesa Williamsona. Jeśli koniec miał nadejść wkrótce, byłby błogosławieństwem dla wszystkich.

Iggy podszedł do Tiptona i zapytał, czy powinni zagraćLouie Louie. Granie oklepanego, garażowego klasyka nie specjalnie podobało się Jamesowi, ale podkręcił brutalnie prostacki trójakordowy riff piosenki, a reszta zespołu podążyła za jego przykładem. Iggy zawył: „Nie sądziłem nigdy, że do tego dojdzie!”, a gdy rzeźnickie, muzyczne inferno generowane przez The Stooges osiągnęło apogeum, posłał widowni uśmiech, który mówił: „Mam was w dupie” i zaśpiewał obsceniczną wersję piosenki, która przed dekadą pomogła zdobyć sławę śpiewającemu perkusiście Jimowi Osterbergowi. Piosenka, która symbolizowała początek jego kariery, wydawała się odpowiednia, by ją zakończyć. Wtedy, w 1965 roku, podczas sielankowych koncertów, grał dla elity stanu Michigan, a piętnastoletnie dziedziczki fortuny niewinnie rzucały na scenę jego ulubione słodycze. Poziom wyrafinowania obecnej widowni wskazywał, że najlepszą rozrywką są dla niej krwawe wypadki samochodowe. Durny hymn Detroit z wulgarnym tekstem na poziomie szkoły podstawowej wydawał się w sam raz pasować do jej poziomu intelektualnego. „Była zaklejona, więc zająłem się górą”,śpiewał chropowatym głosem. Wymawiał każde słowo bardzo starannie i szczerzył zęby, by nikt nie miał wątpliwości, że chodzi o menstruację. „Zaraz biorę się do rzeczy... ma kwiaty we włosach, czarną dupę i gołe cycki”.

Kiedy James Williamson zaczął wykręcać swoje dzikie, rezonujące solo, Iggy powstrzymał się przed skokiem w tłum. Zostało jedynie kilka minut do końca. Nawałnica dźwięków płynąca z gitary Jamesa, zamieniła szemraną melodię w ostrą i napuszoną parodię, aż gitarzysta uspokoił się nieco i wrócił do spokojniejszych, łamanych akordów. Iggy czule wyśpiewał ostatni wers. Po czym nagle wszystko dobiegło końca, tylko Scotty walił w werbel, a Iggy oznajmił, „No cóż, znowu daliście dupy, powodzenia następnym razem”, po czym zniknął za kulisami. Ale nie miało już być następnego razu.

Na tle niedawnej historii The Stooges ten żałosny występ nie był jednak najgorszy. Przetrwali gorsze upokorzenia, zmuszani do ucieczki ze sceny, pobici i ośmieszeni. Tym razem nawet udało im się doprowadzić koncert do końca. Ale duch bojowy wokalisty ostatecznie się załamał. Przez wszystkie te lata pozostawał wierny muzyce, która miała jego zdaniem zmienić świat – okazało się to gówno warte. Następnego dnia rano zadzwonił do reszty zespołu, oznajmiając, że ma dość.

Gdyby tylko wiedział, co go czeka, być może trzymałby się swoich The Stooges, choćby dla towarzystwa. Prawda była taka, że nie sięgnął jeszcze dna. Miał upaść znacznie niżej, do śliskiego podziemia Hollywood, którego mieszkańcy mieli rzucić się nań niczym złaknione padliny sępy, skłaniając go do rytuału samopoświęcenia i samookaleczenia, adoptując go jako seksualne trofeum i publicznie wyszydzając jego żałosny stan. Sam piosenkarz porzucił, jak się wydawało, ostatecznie swoją nieposkromioną ambicję. Tym niewielu ludziom, którzy byli gotowi słuchać, mówił, że nad nim i The Stooges ciąży klątwa. I że już nie ma ratunku.

Potem nadeszła półświadoma, chaotyczna wegetacja, pobyt w zakładzie psychiatrycznym, zlewające się w jeden dni w opuszczonym garażu razem z hollywoodzkim chłopcem do towarzystwa. A w końcu więzienie. Była to otchłań, na którą, jak wielu uważało, Iggy w pełni sobie zasłużył. Otchłań, w której wielu jego znajomych odeszło po przedawkowaniu dragów albo prozaicznie zapiło się na śmierć. Wydawało się, że los chce, by Iggy stał się przeklętym totemem, obiektem żartów, żywym przykładem na to, jak wygląda klęska totalna.

Kiedy skazany na zatracenie wokalista powoli znikał z publicznej świadomości, rozeszła się wieść o bohaterstwie ostatnich dniThe Stooges. Dla niektórych była to współczesna wersja mitu o dzikim zachodzie, o odwiecznym heroizmie pięciu rewolwerowców, którzy szli na pewną śmierć. Inni mieli skojarzenia niemal biblijne. Niebawem pewien angielski autor, osobisty Jan Chrzciciel Iggy’ego,wsiadł do samolotu do Paryża, wioząc nagranie koncertu w Michigan Palace,relikwię przekazywaną wkrótce przez wiernych z rąk do rąk. Kolejni młodzi fani wpatrywali się w okładkęMetallicko, albumu opartego na nagraniach Michaela Tiptona, z czarno-srebrnym zdjęciem Iggy’ego, homoerotyczną wersją zdjętego z krzyża Jezusa, i byli przekonani, że ta muzyka przekazuje coś bardzo ważnego. Było to od dawna wyczekiwane antidotum na nudny świat rozbuchanego popu, przepełnionego samozadowoleniem country czy nierozpoznawalnych utworów taśmowo produkowanych przez pozbawionych twarzy producentów i muzyków sesyjnych. W przeciwieństwie do nich The Stooges Iggy’ego byli prawdziwi: heroiczni, skazani na katastrofę i zbyt głupi, by to pojąć. Ich frontman stał się symbolem animalizmu, znudzenia, energii i apatii – oraz bezgranicznego oddania muzyce, nawet za cenę życia, którą w każdej chwili mógł zapłacić.

Młodzi fani, którzy poznali ten album, ruszyli na własne krucjaty. Brian James, gitarzysta zespołu zwanego Bastard, szukał „swego własnego Iggy’ego”. Tak powstały dwie bardzo ważne grupy – Londonss– zktórego popiołów miały się zrodzić The Clash iGeneration X – oraz The Damned, która wprzyszłości miała ogłosić mobilizację dla nowego ruchu, nazwanego później punkiem. Ian Curtis, początkujący piosenkarz zManchesteru, miał również kupić tę płytę iodtwarzać ją swoim kumplom zWarsaw, przemianowanego później na Joy Division. Basista Joy Division, Peter Hook, podobnie jak wielu innych, miał podkreślać zprzejęciem, żeMetallickotobył „prawdziwy koncert, prawda na żywo”, jedyny album, który oddawał emocje zchaotycznych koncertów jego własnej, szybko zdobywającej popularność grupy, gdzie wszystko balansowało „na krawędzi”. Muzyki tej mieli też słuchać tacy angielscy nastolatkowie jak John Lydon iGlen Matlock, którzy później zaadaptowali piosenki The Stooges na potrzeby swojej własnej kapeli, Sex Pistols. Joe Strummer, podczas jednej ze swych pierwszych wizyt wNowym Jorku, spędzając noc znową kochanką, miał odtwarzać ten album raz za razem, zatapiając się wjego intensywności isile brzmienia. Dekady później młodzi ludzie jak Anthony Kiedis czy Jack White słuchali The Stoogesipragnęli podążać ich drogą. Nie każdy, kto odsłuchałMetallicko, albo któryś zpoprzednich albumów grupy, założył własny zespół. Ale naśladowców było wystarczająco dużo, by kilka lat później niezłomny Iggy mógł zmartwychwstać, wynoszony na ołtarze przez nową publiczność. Był to kolejny zniesamowitych zwrotów wjego życiu ikarierze, zawsze na przekór oczekiwaniom wobec jego wzlotów iupadków.

* * *

W 1976 roku Iggy Pop w aurze niezwyciężonego bohatera wynurzył się z niebytu, by powitać nowe pokolenie fanów. Kiedy fani wyszli z szoku, że ich samozwańczy, „najbardziej zapomniany chłopiec świata2” przetrwał w niemal nienaruszonym stanie, oczekiwała ich jeszcze jedna niespodzianka. Don Was, słynny producent, który pracował między innymi z The Rolling Stones czy Bobem Dylanem, który w młodości oglądał The Stooges i przyczynił się do odrodzenia kariery Iggy’ego w latach dziewięćdziesiątych, opisuje to tak:

„Kiedy go spotkałem, nie mogłem uwierzyć, jaki jest naprawdę. Nie zaprzeczało to mojej o nim wiedzy, ale zaskoczyło mnie, że facet, który gotów jest ciąć się tłuczonym szkłem, może być tak elokwentny. Nie chcę przez to powiedzieć, że był zbyt mądry, by zrobić coś takiego, że te historie to tylko bajki. Ale byłem kompletne zaskoczony”.

Zaskoczenie Dona było zrozumiałe, gdyż osoba, z którą się spotkał, nie była jedynie Iggym Popem. Poznał on również Jima Osterberga: ambitnego, czarującego, charyzmatycznego chłopca z Ann Arbor, który stworzył legendarną rockandrollową bestię. Większość z tych, którym dane było stanąć oko w oko z tym człowiekiem, mówi to samo. Ma naturalny wdzięk, a jego głos jest głęboki, przypominatimbreJimmy’ego Stewarta. Mężczyzna ten wydaje się perfekcyjną amerykańską ikoną, jest ciepły, pełen życia, wrażliwy i chętny do żartów.Imponująco szczupły i wysportowany, porusza się z gracją, niczym kot. Rozmowa potrafi sięgać od Bertolda Brechta do greckiej mitologii, od awangardy do tai chi, nieraz dotyczy różnic pomiędzy ideałem apollińskim a dionizyjskim. Spojrzenie jego jasnobłękitnych oczu skupia się na tobie z uwagą, która jest aż onieśmielająca, ale czasami Jim spuszcza powieki niczym zawstydzony chłopiec, albo posyła ci szeroki, uwodzicielski uśmiech, którym puentuje kolejną lekko przerażającą anegdotę. Przemawia atrakcyjnym i eleganckim głosem, z uwagą słucha pytań, śmieje się z karykaturalnej natury swojego życia, z dowcipem opisuje niezliczone absurdalne sytuacje, w które się wpędził, przedrzeźnia autodestrukcyjne głosy, które słyszy w swojej głowie. Jak na kogoś o sławie najbardziej kontrowersyjnego performera jest szokująco skromny i autoironiczny. Nigdy jednak, nawet przez chwilę, nie podważa swego absolutnego i bezgranicznego oddania muzyce.

Wychodząc ze spotkania z Jimem Osterbergiem, będziesz zapewne oszołomiony i zafascynowany jego osobą, a przynajmniej poczujesz doń szacunek i sympatię. Rockmani, przeciętniacy, arystokraci i magnaci medialni – tysiące ludzi opowiada o swoim spotkaniu z tą pełną pasji, utalentowaną, nieokiełznaną istotą, z człowiekiem, który sięgnął głębin zdeprawowania, zachowując przy tym niepodważalną szlachetność. Wszyscy oni wyrażali szacunek i podziw dla jego niesamowitego, pełnego ironii i sprzeczności życiorysu. Ale mimo to niewielu było w stanie pojąć wyżyny jego wzlotów i głębię upadków, gdyż tego rodzaju doświadczenia leżą przeważnie poza zdolnością zrozumienia.

Wielu muzyków, którzy doświadczali podobnych szyderstw i upokorzeń, którzy samookaleczali się i nadużywali narkotyków, zostało po dziesięcioleciach uznanych za bohaterów przez legiony naśladowców. Ale nikt inny nie potrafił, jak Iggy Pop, przemawiaćdo kolejnych generacji muzyków na tak osobistym, intymnym poziomie ani inspirować w muzyce fali za falą, która zmienia bieg głównego nurtu. We wczesnych latach siedemdziesiątych nagranieFun HouseThe Stooges było klejnotem dla Briana Jamesa z The Damned, a niemal dwie dekady później Kurt Cobain z Nirvany odtwarzał raz za razem albumRaw Power, zwierzając się swojemu pamiętnikowi, że to jego album wszech czasów. Napisał nawet piosenkę dedykowaną swojemu idolowi. W nowym tysiącleciu Iggy koncertował zaś u boku współczesnych gwiazd, takich jak White Stripes czy Red Hot Chili Peppers, skacząc, wijąc się i wrzeszcząc do tysięcy dwudziestolatków. Muzycy, którzy byli na topie w czasach jego młodości i wtedy obrzucali go żarówkami lub publicznie nazywali nieudacznikiem, grali teraz dla kurczących się rzesz starzejących się fanów.

Wszystko, czym kiedyś Iggy wywoływał wściekłość lub niezrozumienie – jego wygląd, zwyczaj przełamywania barier pomiędzy artystą a publicznością, elokwentna prostota melodii, agresywna chaotyczność tekstów – stało się integralną częścią współczesnego rocka i muzyki alternatywnej. Takiej odmiany nie zna historia, ale nie jest to też bajkowyhappy end. Iggy Pop w kolejnych dekadach poniósł zbyt wielkie fizyczne i psychiczne straty, przeżył zbyt wielkie katastrofy i rozczarowania, nawet jeśli w końcu przeszedł pełną rehabilitację i szczęśliwie pojednał się ze swoim twórcą, Jimem Osterbergiem.

Legenda i muzyka Iggy’ego Popa są dzisiaj powszechnie znane, ale wciąż pozostają zagadkowe. Jak artysta może być tak wielbiony i znienawidzony zarazem? Jak człowiek może być jednocześnie tak mądry i tak głupi?

ROZDZIAŁ 1Wybraniec

Do Silver Lake, ośrodka wypoczynkowego położonego na wschód od jeziora Michigan, prowadziła przyjemna droga. Tutejsze plaże były ulubionym miejscem spotkań młodzieży – przynajmniej tej, która mogła poszczycić się posiadaniem własnego samochodu. Trwały wakacje 1965 roku, a młody Jim Osterberg właśnie dołączył do tego grona. Jak to on, nie uznał za stosowne zadbać o takie szczegóły jak posiadanie prawa jazdy czy choćby odbycie formalnej nauki. Lynn Klavitter, z którą chodził przez całą dwunastą klasę, była pod wrażeniem faktu, że zdołał zaoszczędzić dość pieniędzy na kupno chevroleta kombi rocznik ’57, którym odbywali tę trzystukilometrową podróż. Była też pod wrażeniem stylu, w jakim prowadził swój pojazd, ale nie było to wrażenie pozytywne. Na każdą jej grzeczną, wypowiadaną spokojnym głosem prośbę, by trochę zwolnił, jej dobroduszny, zabawny, ale też coraz bardziej uparty chłopak reagował jedynie mocniejszym dociskaniem gazu i zapewnieniami, że wszystko ma pod kontrolą.

Na ostatnim odcinku autostrady przed Silver Lake, kiedy Jim rozpędził ospałego chevroleta do stu pięćdziesięciu kilometrów na godzinę, dziewczyna zaczęła w końcu tracić panowanie nad sobą. Teraz oboje krzyczeli na siebie nawzajem, a tyłem pojazdu zaczęło niebezpiecznie zarzucać. Kiedy początkujący kierowca usiłował go skorygować, niechcący gwałtownie skręcił i nim zdążyli zareagować, samochód wyleciał z drogi, przekoziołkował po trawiastym poboczu raz, drugi, trzeci, kosząc dwa drzewa, po czym zatrzymał się w krzakach, ryjąc dachem w ziemi. Kabinę wypełniły szczapy drewna i kurz.

Para nastolatków wygrzebała się ze środka przez okna, patrząc po sobie. Samochód zmienił się w kompletny wrak, ale oni – nie licząc paru zadrapań i siniaków po zderzeniu Jima z kierownicą – wyszli z tego, wbrew wszelkiej logice, bez szwanku. Nagle zapadła absolutna cisza. Jim spokojnie podniósł oderwaną tablicę rejestracyjną, wziął Lynn za rękę i ruszył wzdłuż szosy. Pokonali tak całą pozostałą drogę do ośrodka, gdzie położyli się na zalanej słonecznym blaskiem plaży.

Kilka dni później Osterberg zwierzył się swojemu najlepszemu przyjacielowi Jimowi McLaughlinowi, jak wielkie miał szczęście, że przeżył. „No nie, kolejna wyssana z palca historyjka”, pomyślał McLaughlin i wkrótce o wszystkim zapomniał. Kilka lat później Iggy Stooge wspomniał w wywiadzie, że jest wyjątkowy, że przetrwał wypadek, w którym powinien był zginąć, i że przeznaczone mu jest zostawić swój ślad. Chociaż taka uwaga gwiazdy rocka o własnej niezniszczalności brzmiała absurdalnie, to, podobnie jak wszystkie jego buńczuczne wypowiedzi, sprzedawała się całkiem dobrze.

Ameryka przeżywała wówczas pełne optymizmu lata powojennego boomu. Wszystko wydawało się możliwe. Był to czas, w którym bystry młodzieniec dorastający w środowisku intelektualistów i luminarzy nauki, wychowywany przez inteligentnych, ambitnych i ciężko pracujących rodziców, mógł, jak się wydawało, osiągnąć wszystko, co mu się zamarzy. Mógł zadzierzgnąć nić przyjaźni z tytanami przemysłu i na własne oczy zobaczyć świat sztuki zaludniony przez przyszłe supergwiazdy. W takim otoczeniu chłopiec o odpowiednich przymiotach – pełen ambicji, przenikliwej inteligencji i odpowiedniego rodzaju charyzmy – mógł zostać nawet prezydentem Stanów Zjednoczonych. A taką właśnie przyszłość rówieśnicy i nauczyciele z Ann Arbor przewidzieli dla Jima Osterberga, bystrego, dobrze ubranego klasowego aktywisty, obdarzonego godną pozazdroszczenia umiejętnością zjednywania sobie wśród wielkich tego świata.

Park przyczep kempingowych Coachville Gardens leży wśród drzew, przy Carpenter Road, na obrzeżach miasta Ann Arbor. Oficjalnie przynależy do miasteczka Ypsilanti w stanie Michigan. Choć nawet tam zawitała inwazja wielkich, pudełkowatych hipermarketów, Ypsilanti nadal jest pełnym zieleni, cichym miejscem, gdzie niewiele się dzieje. Pełno tam samotnych, drewnianych domów, w których można pędzić spokojne życie, w lecie obserwując żurawie i wiewiórki, a zimą zabierając psa na długie, wypełnione rozmyślaniami spacery po białym, dziewiczym śniegu. To piękne otoczenie, typowe także dla wielu innych małych miasteczek, nastraja czasami klaustrofobicznie. Łatwo tu wpaść na różne ekscentryczne indywidua, miłośników nocnego oglądania telewizji na nielegalnie podpiętych do sieci odbiornikach, internetowych trolli czy amatorów walki z nieuchronną nudą poprzez wykorzystanie narkotyków.

Chociaż Ypsilanti szczyci się szumnym mianem miasta, w rzeczywistości leży w cieniu swojego o wiele większego sąsiada, Ann Arbor, którego charakter od 1837 roku określa Uniwersytet Michigan. Uczelnia ta słynęła z bogatego programu oraz liberalnego etosu, a w połączeniu z obecnością General Motors w pobliskim Detroit, ściągała do miasta nieustający strumień ludzi oraz stymulowała lokalny, prężny przemysł maszynowy, farmaceutyczny i elektroniczny.

To właśnie wpływ uniwersytetu uczynił z Ann Arbor stylowe miejsce, zamieszkane przez ludzi pijących espresso, formujących grupy artystyczne i biorących lekcje tańca. Dla kontrastu, ludzie z Ypsilanti mieli zwykle opinię wieśniaków. Jednak mieszkańcy obu miejscowości tolerowali się nawzajem. Wielu akademików, którzy na uniwersytecie emanowali intelektem i wiedzą, po pracy wracało do swych farm w sielskim Ypsilanti. Ale granica pomiędzy tymi dwoma światami była widoczna dla każdego, kto ją pokonywał; istniała różnica pomiędzy tymi, którzy żyli z owoców własnego intelektu, a tymi, których dochody generowane były przez zwykłą pracę rąk na farmie lub w fabryce; pomiędzy ludźmi kultury a wiejskimi prostakami. To na tej właśnie granicy spędzili dzieciństwo James Osterberg i Iggy Pop.

Będąc już gwiazdą rocka, Iggy wielokrotnie podkreślał, że pochodzi z obozowiska przyczep kempingowych, tego najbardziej ikonicznego domu amerykańskiej klasy pracującej. Ale w szkole postrzegano Jima Osterberga jako chłopca z klasy średniej, któremu pisany jest wielki sukces. Inni odnosili się z podziwem, a czasem zazdrością do jego eleganckiego stroju, domu jego rodziców w Ann Arbor Hills – wymuskanej enklawy zaludnionej przez akademików, architektów i najważniejszych ludzi krajowego przemysłu – oraz jego aury pewności siebie, która zdawała się niezachwiana.

W późnych latach czterdziestych Ann Arbor, podobnie jak większość stanu Michigan, przechodziło okres ekonomicznego boomu. Wciąż płynęły pieniądze z wojskowych kontraktów, a przemysłowi giganci, jak Ford i General Motors, przygotowywali się na wielki wzrost popytu, gdy miliony byłych żołnierzy zaczną wydawać otrzymane od rządu kredyty mieszkaniowe. Na wschodzie stanu, aż po Detroit i gigantyczne zakłady Forda, które się tam mieściły, wśród nieskalanej zieleni wyrastały jak grzyby po deszczu nowe fabryki o nazwach wziętych z języka Indian. Na kampusie Uniwersytetu Michigan wznoszono kolejne wysokościowce, i choć cały kraj budował mieszkania, wciąż było ich o wiele za mało. W 1948 roku mała grupa biznesmenów pod kierunkiem Perry’ego Browna, właściciela lokalnych zakładów obróbki przemysłowej, oraz braci Gingras – Irva, Leo i George’a – założyła niewielkie osiedle przyczep przy Carpenter Road, licząc na ściągnięcie robotników z fabryki Forda oraz lokalnej firmy telefonicznej. Nazwali je Coachville Gardens. Jednymi z pierwszych lokatorów, którzy wprowadzili się tam jesienią 1949 roku, byli James Newell Osterberg, jego żona Louella, oraz ich synek James Newell Junior, który przyszedł na świat jako wcześniak w Muskegon Osteopathic Hospital 21 kwietnia 1947 roku. Ta nietypowo mała rodzina miała wkrótce stać się znana w całym Coachville Gardens. „To była niewielka przyczepa, która ledwo mieściła bardzo dużą mamę i bardzo chudego i wysokiego tatę” – mówi Brad Jones, który mieszkał nieopodal. „Wyglądali jak z jakiegoś kultowego filmu. Przyczepa była naprawdę mała, wysoki i chudy ojciec przypominał Ichaboda Crane’a1, a matka małą kuleczkę. Ale wiesz, co? Pasowali do siebie. Jakoś to działało”.

Pierwszym wspomnieniem Jima Osterberga jest zabawa, w której siedzi na kolanie matki, a ona „recytuje jakiś zaśpiew, po duńsku, a przy ostatnim słowie prawie zrzuca mnie na podłogę i podnosi z powrotem. A ja chciałem jeszcze i jeszcze”. Jim Junior dorastał otoczony ciepła aurą miłości matki i bejsbolowej pasji ojca („Grał półprofesjonalnie w bejsbol, miał ogromny kij, rękawicę i całe wyposażenie”).

James Newell Osterberg Senior, który nie tylko przekazał synowi imię, ale też w wielkim stopniu ukształtował jego osobowość, urodził się dwudziestego ósmego marca 1921 roku. Pochodził z irlandzko-angielskiej rodziny, lecz swoją młodość spędził w sierocińcu w Michigan, odrzucony i samotny. Dopiero kiedy miał czternaście lat, do drzwi sierocińca zapukały dwie siostry, Żydówki Esther i Ida Osterberg. Stare panny zdecydowały, że to James jest dzieckiem, które najbardziej potrzebuje domu. Wychowywały go z miłością i płaciły za jego edukację, zanim nie odeszły w krótkich odstępach czasu; jedna z żalu za ich pięknym domem, zburzonym, by zrobić miejsce dla autostrady, druga z tęsknoty za swoją ukochaną siostrą. James docenił dar, który otrzymał od losu, i uczył się pilnie. Był również dobrym bejsbolistą, z czasem zaczął grać w niższych ligach i nawet próbował się dostać do Brooklyn Dodgers, ale nigdy nie dorobił się karty kontraktowej, która uczyniłaby zeń profesjonalnego sportowca. Tak jak to zwykle miało miejsce w przypadku jego pokolenia, dalszą naukę przerwała wojna, ale oczywisty potencjał intelektualny Jima Osterberga został dostrzeżony i Siły Powietrzne skierowały go na trening radiooperatora (w późniejszych latach miał wspominać swoje misje nad Niemcami i ostrzegać syna przed tym krajem). Po wojnie James Senior eksperymentował z nauką stomatologii i osteopatii, zanim ostatecznie nie skończył studiów pedagogicznych i nie przeprowadził się do Ypsilanti, by przyjąć posadę nauczyciela angielskiego w szkole średniej przy Packard Road, cztery minuty jazdy od Coachville.

Większość z tych, którzy go znali, określa Jamesa Osterberga Seniora mianem chłodnego, a nawet surowego belfra, na którego lekcjach trzeba było się starać. Poza nauczaniem angielskiego pomagał też przy wychowaniu fizycznym. Jako nowy nauczyciel zwykle miał pod swoją pieczą mniej wybitnych uczniów; w ich przypadku, kładł głównie nacisk na umiejętności publicznego wypowiadania się. Wielu z jego byłych podopiecznych wspomina uczucie zastraszenia, ale jako dorośli nauczyli się oni cenić nieugiętość i zaangażowanie Osterberga. Jedna z byłych uczennic, Mary Booth wspomina: „Bałam się go i lubiłam bardziej niż jakiegokolwiek innego nauczyciela”. Około 1958 roku Jim Osterberg zdobył lepiej płatną posadę w Fordson High, w dystrykcie Dearborn na obrzeżach Detroit, okolicy zdominowanej przez ogromną fabrykę Forda. Lepsza płaca oznaczała, że rodzina mogła się przeprowadzić ze starej przyczepy Spirit do o wiele większej New Moon, futurystycznej jak z serialu o Jetsonach. W szkole Fordson Osterberg zdobył sobie szacunek jako zaangażowany, poświęcony swej pracy i sprawiedliwy nauczyciel, który czasem pozwalał sobie na przebłysk surowego humoru. „Pan O” był idealistą, co czasami utrudniało mu życie, zwłaszcza kiedy podjął nieudaną próbę stworzenia związku zawodowego. Jeśli wierzyć słowom Jima Juniora, poparł go wówczas tylko jeden z kolegów, a projekt został szybko zarzucony.

Nie wszyscy wychowankowie pana Osterberga pamiętają jego zajęcia, ale wszyscy odnoszą się z wielkim szacunkiem do jego zaangażowania i wytrwałości. Na przykład Patricia Carson Celusta, która sama później została nauczycielką w szkole średniej, twierdzi, że dostarczył jej inspiracji i przemienił z nieśmiałej dziewczynki w pewną siebie, elokwentną osobę. „Zmuszał, by wyjść poza utarte ścieżki myślenia” – wspomina z nostalgią, dodając, że przekazał im „prawdy, w których znaleźliśmy oparcie w życiu”. Teraz, jako emerytowana nauczycielka angielskiego i dykcji, Patricia Celusta uznaje Jamesa Osterberga za „nauczyciela idealnego”. Nadal posiada zniszczony podręcznik do angielskiego, z którego uczył. Ci z podopiecznych „Pana O”, którzy odnieśli sukces, zawdzięczają mu pewność siebie, szacunek do siły słowa oraz zainteresowanie szerszymi problemami kultury i literatury. Wielu jego byłych uczniów podziela opinię Patricii, że był człowiekiem oddanym swej pracy, zdolnym i uczciwym. Tak samo mówi Jim Osterberg Junior. Ale to były lata pięćdziesiąte, a Jim Senior był człowiekiem o umyśle wojskowego. Jego intelektualny rygor opierał się na dyscyplinie, a jej wynikiem było również to, że w wychowaniu syna nieraz sięgał po pasek.

Choć w ciągu następnych lat Jim Junior miał nieraz dostarczyć zawodu swemu surowemu ojcu i często miało między nimi dochodzić do – czasami bardzo poważnych – starć, można powiedzieć, że kindersztuba, jakiej został poddany, spełniła swoje zadanie. Podobnie jak ojciec, Jim wyrósł na człowieka ambitnego, ale w jego wypadku tej ambicji towarzyszyły osobisty czar i pewien brak powagi, które zdradzały wpływ jego towarzyskiej i przemiłej matki.

Wśród mieszkańców Coachville Gardens pan Osterberg miał opinię człowieka cokolwiek strasznego, ale niektórzy spekulują, że po części było to wynikiem zawodowej konieczności. Według Brada Jonesa, jednego z sąsiadów, „gość był sztywniakiem tylko jeśli mu się na to pozwoliło”. Jamesa Senior był mężczyzną praktycznym, twardo stąpającym po ziemi („Przyczepy mają sens”, tłumaczył niekonwencjonalny wybór lokum dla swojej rodziny), co widać było w jego stroju i wojskowej fryzurze. Ale nie powstrzymywało go to przed zabieraniem małego Jima na długie, idylliczne przejażdżki po okolicy. Kiedy w radiu pojawiał się Frank Sinatra, Osterberg Senior śpiewał razem z nim. Choć minęło sześćdziesiąt lat, jego syn nadal pamięta, jak siedział w rodzinnym cadillacu, słuchając Young at Heart w wykonaniu ojca i marzył, by sam kiedyś zostać piosenkarzem.

Louella Osterberg, z domu Kristensen, była uroczą kobietą o duńskich, szwedzkich i norweskich korzeniach, zakochaną do szaleństwa w obu swoich Jimach. Choć praca na pełen etat w biurze Bendix, jednego z głównych pracodawców związanych z przemysłem Ann Arbor, nie pozostawiała jej wiele czasu, stała się szeroko znaną i uwielbianą osobą w całym zachodnim Ypsilanti. W późniejszych latach pełniła rolę mediatora w coraz bardziej intensywnych sporach pomiędzy mężem a synem, co jednak nigdy nie wytrąciło jej z równowagi. Mimo całej męskiej agresji skumulowanej w małej przyczepie, nikt nie miał wątpliwości, że Osterbergowie byli szczęśliwą, choć może cokolwiek niekonwencjonalną rodziną.

Dla wielu z mieszkańców Coachville Garden osiedle przyczep było amerykańską Arkadią, gdzie szczęśliwe dzieci, ubrane w śliniaczki i dżinsowe ogrodniczki, pląsały wśród zielonych wzgórz, śniąc o Sputniku i Supermanie. Rodzice mogli zostawiać swoje pociechy w parku, wiedząc, że pozostawiają je pod czujnym okiem swych sąsiadów z tej trzymającej się razem społeczności. To zapewne ta rodzinna atmosfera oraz powojenny brak mieszkań w Ann Arbor zaprowadziły Osterbergów na to osiedle. Mieszkali tam znacznie dłużej niż większość swoich sąsiadów, bo aż do jesieni 1982 roku. Przyczepy stały wśród zielonych łąk, najbliższym budynkiem były jednoklasowa, kamienna podstawówka po drugiej stronie Carpenter Road i przylegająca do niej farma Leverettów, wokół której kręciło się życie lokalnych dzieciaków. Mogły tam zarobić parę groszy, pracując na straganie z warzywami Chucka i Dorothy albo, w lecie, pomagając przy zbiorach kukurydzy. Dla Osterberga Seniora z kolei magnesem było pole golfowe Pat’s Par Three, położone tuż przy osiedlu. Z tyłów Coachville Gardens wybiegała natomiast ścieżka, która wiodła ku torom kolejowym. Młody James nocami słuchał zawodzenia pociągów towarowych, a za dnia wychodził, by obserwować stukocące składy, które pędziły z Nowego Jorku do Chicago.

Idąc wzdłuż krętej drogi wiodącej przez osiedle niemal codziennie można było spotkać dzieci grające w bejsbol lub futbol. Jim, odkąd skończył dwa lata, był stałym bywalcem dziecięcych przyjęć, choć spędzał w swojej przyczepie więcej czasu niż większość. James Senior nie był snobem, ale zwracał baczną uwagę na to, z kim zadaje się jego syn. Szczególnie martwiło go, gdy Jim wybierał się do Bishopów, którzy byli „inni”. Jim później miał opisywać ich jako „dobrodusznych wieśniaków”. Bishopowie byli jednak powszechnie lubiani i miło było przebywać w ich towarzystwie, co przyciągało ku nim Jima. Kiedy Jim Junior zaczął przejawiać fascynację wobec przedwcześnie rozbudzonej seksualnie Diany Bishop, Jim Senior wykazał szósty zmysł i nie szczędził wysiłków, by odsunąć ją od swego syna. Nie miał jednak podobnych uprzedzeń wobec Duane Brown i Sharon Ralph, których rodzice pomogli zbudować osiedle. Obie kobiety pamiętają dziecięce zabawy z młodym Jimem, przy czym Sharon wspomina, że „nie wychodził na podwórko tak często, jak inne dzieciaki, ale za to zawsze widziało się go na przyjęciach. Jego mama była bardzo popularna, lubiłam do nich chodzić, zawsze zdawała się taka miła, zrównoważona i przyjemna w obyciu”. Pan Osterberg, przeciwnie; wśród dzieci sprawiał wrażenie strasznego. „Nie wiem właściwie dlaczego – mówi Duane Brow. – Był bardzo wysokim, szczupłym mężczyzną, ostrzyżonym po wojskowemu, nie lubiłam z nim przebywać. Nic nigdy nie zrobił, żeby sobie na to zasłużyć, po prostu wydawał się strasznie nieprzyjemny”.

W przepełnionym rodzinną atmosferą Coachville, zamieszkanym przez hodujące wielkie rodziny kury domowe, Osterbergowie, dwójka pracujących rodziców i jedynym synem, byli bardzo nietypowi. W swych najwcześniejszych wspomnieniach Jim jest przeważnie sam: śpi lub odpoczywa na półce ponad kuchenką w pięcioipółmetrowej przyczepie rodziców, ogląda Howdy Doody2 na czarno-białym ekranie maleńkiego telewizora albo obserwuje, jak na tyłach przyczepy ojciec rozmawia ze swoim znajomym mechanikiem – prawdziwym kowbojem w wysokich butach i stetsonie na głowie. „Nigdy nie widziałem nikogo takiego i naprawdę go polubiłem”. Jak przystało na chorego na astmę jedynaka, Jim był rozpieszczany przez oboje rodziców. Tylne siedzenie rodzinnego cadillaca zostało wymontowane i zastąpione szeroką półką, po której czterolatek mógł chodzić albo podziwiać widoki z poziomu swego posłania, kiedy zabierali go na niedzielne przejażdżki. Niedzielne popołudnia były jedynym momentem tygodnia, który mogli w pełni poświęcić sobie. Później, chociaż mógł wybrać się z Sharon albo Duane na przechadzkę przez pola albo w stronę torów, zwykle preferował długie, samotne włóczęgi, a jeszcze częściej zostawał w domu lub u swojej niani, pani Light, gdzie oddawał się marzeniom z gatunku sci-fi, wyobrażając sobie, że jest Supermanem albo Atomowym Mózgiem. W ciągu tych i następnych lat z powodu ataków astmy często opuszczał szkołę na długie okresy i zanurzał się w świecie wyobraźni, co w jego własnych oczach wyróżniało go wśród kolegów i koleżanek. Kiedy brał lekarstwa, w jego głowie ożywały całe światy. „To była efedryna. Dzisiaj ścigają za posiadanie pseudo-efedryny, która jest podstawowym składnikiem speeda. Ja miałem prawdziwą, która jest o wiele lepsza. Czułem się po niej... wspaniale. Nadawała wszystkiemu poetycki posmak. To chyba ona rozbudziła moją kreatywność”.

Może to kwestia uwagi, którą poświęcali mu kochający rodzice, może zasługa ojca, który nie szczędził mu konwersacyjnych i intelektualnych wyzwań, a może po prostu porównywanie poziomu inteligencji rówieśników z własnym, ale od najmłodszych lat szkoły podstawowej było jasne, że Jim Osterberg uważa się za kogoś wyjątkowego. Wielu jego kolegów i nauczycieli podzielało ten pogląd. Lekko zbudowany Jim Junior był pełen energii, a na jego twarzy zawsze gościł ten specyficzny, zuchwały, ale przy tym lekko nieśmiały uśmiech. Poruszał się sprężystym krokiem, otaczała go też pewna aura lekkości: szczupły, obdarzony okrągłą twarzą i wielkimi, błękitnymi oczami o długich rzęsach wyglądał prawie jak przerośnięta lalka. Jego czar oraz skłonność do zabawy i kokietowania innych pasowały idealnie to tego wyglądu. Ten urok sprawiał, że wiele uchodziło mu na sucho – pozwalało, by dzieciak z domu intelektualistów z bogatym słownictwem oraz niezachwianą pewnością siebie nie był uznawany za zarozumialca. Co więcej, Jim stał się naturalnym przywódcą. Dla większości dzieci pierwszy dzień szkoły stanowi traumatyczne doświadczenie; Jim Osterberg, który już wtedy posiadał w Coachville rozbudowaną sieć przyjaciół, nie zaznał niczego podobnego.

Zbudowana niemal stulecie wcześniej Carpenter Elementary była prostą, jednoizbową, wiktoriańską podstawówką, która stała naprzeciw Coachville Gardens. Jim i jego znajomi z Coachville byli pierwszymi uczniami w nowej, zbudowanej z cegły i szkła szkole przy pobliskim Central Boulevard, którą otwarto w 1952 roku. Sieć przyjaciół Jima miała wkrótce składać się z Sharon, Duane, Kay Dellar, Sandry Sell, Joan Hogan, Sylvii Shippey, Steve’a Briggsa i Jima Rutherforda oraz Brada Jonesa, który przyjechał z San Diego w 1956 roku. Brown wspomina, że wszyscy uważali Jima za zabawnego, energicznego i bystrego przywódcę swego gangu. „Wymyślał, jak wpakować nas i siebie w kłopoty. Któregoś dnia w czwartej klasie poznał nowe słowo – »kurwa«. Podsunął mi, bym tak nazwała nauczycielkę – nie pamiętam już, czy tłumaczył mi, co oznacza. Mieliśmy przez to później kłopoty z naszą wychowawczynią, panną Connors”.

W czwartej klasie młody Osterberg często ściągał na siebie gniew Rachel Schreiber, nauczycielki, która regularnie biła go linijką po łapach. Jednak jego oczywista inteligencja i elokwencja sprawiały, że zaskarbił sobie pobłażliwość ze strony innych pedagogów. Już w czwartej klasie Jim wiedział, jak zostać zauważonym. Ten błękitnooki chłopiec często opisywany był jako „uroczy”, a jego ambicja oraz intensywne pragnienie, by zostać przywódcą stada – mimo tak młodego wieku – nie psuły jego naturalnego wdzięku. Opisując to słowami Browna, „flirtował z ludźmi. Rozumiał ich. Wiedział, jak się zachować, by ich oczarować”. „Nawet w tak młodym wieku był prawdziwą osobowością – mówi Brad Jones. – Zawsze zabawny, zawsze potrafił nawiązać kontakt na każdym poziomie. Ale był też wdzięcznym obiektem tortur. Nieraz w szkole chwytaliśmy go i łaskotaliśmy, aż się nie posikał. Wiesz, to normalne w piątej czy szóstej klasie”. Jako uczeń Jim szczególnie zafascynowany był opowieściami o kulturze Dzikiego Zachodu. Fantazjował, że jest „Danielem Boone’em albo Jimem Bowiem. Jim Bowie, wielki jak dąb; mogę zrobić, co tylko zechcę, pragnę żyć na krawędzi”.

Łatwo było zdobywać przyjaciół i oczarowywać ludzi w Carpenter Elementary, gdzie klasy liczyły poniżej dwudziestu uczniów, a wszyscy mieszkali parę kroków od siebie. Szkoła ta była centrum życia społecznego w zachodnim Ypsilanti. Dla dzieci, obok farmy Leveretta, było to ulubione miejsce spędzania popołudnia; dla rodziców zaś – świetne miejsce, by spotykać się z sąsiadami na tańcach i innych przyjemnych, prowincjonalnych, rodzinnych imprezach. Louella Osterberg była tam znaną figurą, pomagała przy pieczeniu ciasta i wyprzedażach rupieci na szkolnych bazarach – nie lada osiągnięcie, jako że była tam jedyną mamą, która musiała jednocześnie pracować na pełny etat. A przynajmniej jedyną, którą zapamiętała większość z bywalców tych imprez.

W wieku sześciu lat Jim Osterberg, będąc już centrum swojego małego wszechświata, wkroczył w nowy, większy krąg społeczny, kiedy jego ojciec zatrudnił się jako nauczyciel i opiekun przy Varsity, letnim obozie dla młodzieży z klasy średniej założonym przez Irvina „Wiza” Wisniewskiego przy Cordey Lake, opodal Pickney w stanie Michigan. Należący do „bardziej średniej” klasy chłopcy, którzy spotkali małego Jima i jego tyczkowatego ojca pozaswym naturalnym środowiskiem, wspominają kogoś innego od zawadiaki z Carpenter Road. „Opiekunowie przyjeżdżali po ciebie do domu – mówi Mike Royston, który wyjeżdżał na obóz od 1954 roku. – Jimmy towarzyszył swojemu ojcu. Pamiętam, że był strasznie nieśmiały, wciąż widzę go, jak siedzi przytulony do niego w samochodzie, którym jeździliśmy na obóz. Był niezwykłym chłopcem o ogromnych, błękitnych oczach. Studiował cię uważnie, ale nieśmiało, ukradkowo. Zerkał na ciebie spod oka i zaraz się odwracał, nigdy nie utrzymywał kontaktu wzrokowego. A jego ojciec był strasznym mrukiem. Widziałeś ten film, Cool Hand Luke?3 Cóż, jeśli pamiętasz tego gościa, co nie miał oczu, tylko słoneczne okulary, to właśnie był stary Jima. Prawie nic nie mówił, tylko nadzorował. Nie pamiętam, żeby się kiedykolwiek uśmiechnął”.

W następnych latach Jim Junior niejednokrotnie narzekał na ojca przed swoimi nowymi, bardziej uprzywilejowanymi kolegami – tak bardzo się skarżył, że większość myślała, iż przesadza. Ale w czasie radosnych, szczęśliwych lat przy Carpenter Road zwracał na siebie uwagę jako bystry, charyzmatyczny, rozmowny chłopiec obdarzony, zdawałoby się, niezachwianą pewnością siebie. „Wiz” Wisniewski nieraz odwiedzał rodzinę Osterbergów w letnie wieczory, by przyjemnie spędzić z nią czas na polu golfowym Pat’s Par Three. Czasami więcej czasu wiódł na rozmowach z synem, nie z ojcem. „Pan Osterberg był cokolwiek powściągliwym dżentelmenem, ale lubił grać w golfa, mieliśmy z nim i jego synem naprawdę dobre stosunki. Młody Jim dopiero się uczył, był bardzo energicznym chłopcem, który grał z lewej ręki, bardzo lubiliśmy się nawzajem. Nadal pamiętam tamte wieczory”.

Dla amerykańskiej młodzieży awans z podstawówki do gimnazjum jest kluczowym rytuałem przejścia. Niezliczone filmy, książki, piosenki i wiersze opisują niespełnione marzenia i psychiczne traumy, ale też osobiste sukcesy, znaczące newralgiczne lata wczesnej nastoletniości, lata, które w wielu przypadkach wyznaczają bieg dorosłego życia. Jim Osterberg poradził sobie z tym okresem z godną pozazdroszczenia łatwością –opuścił gimnazjum wręcz jako idol rówieśników, któremu pisano w przyszłości wielkie sukcesy. Jednak jako dorosły wspominał poczucie wyobcowania, spowodowane faktem, że pochodził z osiedla przyczep. Drobne upokorzenia, których doświadczył ze strony swoich lepiej sytuowanych kolegów z klasy średniej, miały odbijać się echem w następnych dekadach. Dojmujące poczucie odrzucenia miało być ważkim powodem jego późniejszych zachowań. Ale gdy wspominał o tym swym przyjaciołom z Carpenter Road, którzy obserwowali jego awans do kręgu „zarozumialców”, jego słowa były w najlepszym przypadku uznawane za żart, w najgorszym – za bredzenie.

Duane Brown nadal wspomina pęd Jima do wykazywania się: „Zawsze próbował być lepszy od nas we wszystkim. I całkiem nieźle mu to szło”. Nikt z kręgu najbliższych znajomych Jima nie miał mu za złe chęci udowodnienia, że jest najmądrzejszy. Przynajmniej z początku. „[Później] poszliśmy do gimnazjum, do liceum. Zaczęłam sobie myśleć, że wydaje mu się, że jest od nas lepszy. Nie byłam pewna dlaczego – mówi Brown. – Miałam wrażenie, że kiedy podrósł, stał się bardziej zarozumiały. Pewnie nie chciał, żeby jego nowi znajomi [z gimnazjum Tappan] wiedzieli, że zadaje się z dzieciakami z osiedla przyczep, bo jeszcze by się ktoś dowiedział, że sam stamtąd pochodzi! Kiedy poszedł do liceum, praktycznie nie mieliśmy już z nim kontaktu”.

Sharon Ralph też nie podobało się zachowanie Jima po 1960 roku, gdy znalazł się w kręgu nowych znajomych z Tappan. „Nie wiem, czemu tak się wstydził swojego pochodzenia z osiedla przyczep. Fakt, dzieciaki z Tappan i liceum w Ann Arbor były cholernie zarozumiałe, a on bardzo chciał się z nimi kumplować. Trzymał tylko z nimi”.

Gimnazjum Tappan stoi przy Stadionie Boulevard, niedaleko Stadionu Michigan, w pełnej drzew i zieleni części miasta, znanej jako Ann Arbor Hills. Szkoła mieści się w majestatycznym, eleganckim, przestronnym budynku Musiał on zrobić duże wrażenie na młodym chłopcu, który przyjechał tam autobusem, kursującym wzdłuż Washtenaw Avenue z położonego poza miastem osiedla przyczep. Bliskość Uniwersytetu Michigan sprawiała, że zarówno Tappan, jak i Ann Arbor High, liceum, któremu to gimnazjum dostarcza narybku, były dumą amerykańskiego systemu edukacji. Wielu rodziców należało do kadry naukowej lub administracji uczelni; wiele świetnie wykształconymi nauczycielek miało mężów, którzy robili tam kariery. „Rodzice [uczniów Tappan] nie przejmowali się szczególnie, czy będziesz dużo zarabiać – wspomina rówieśnik Jima, Mim Streiff – przejmowali się natomiast wynikami w nauce, to był priorytet”.

W Tappan unosił się też zapach wielkich pieniędzy, dzięki klice bogatych uczniów z Ann Arbor Hills, osiedla miejscowych architektów, administratorów, profesorów i prezesów firm. Hodowano tam nową generację menadżerów Forda, która świadomie podpisywała się pod liberalną, oświeconą tradycją Ann Arbor. Grupa „genialnych dzieciaków” Forda składała się z byłych nastoletnich oficerów Korpusu Powietrznego Armii Stanów Zjednoczonych4 pod przewodnictwem pułkownika Charlesa „Texa” Thorntona; należeli do niej dwaj przyszli prezesi Forda, Robert McNamara i Arjay Miller. Obaj wybrali na swoją siedzibę uniwersyteckie, inteligenckie Ann Arbor, miejsce, które Miller – późniejszy dziekan wydziału przedsiębiorczości na Uniwersytecie Stanford – wciąż ciepło wspomina. „Urocze, bardzo ładne, bardzo czyste miasto akademickie. Wszystko kręci się tam wokół uniwersytetu; miejsce jest wystarczająco odległe od Detroit, by mieć własną tożsamość i kulturę, a jednocześnie na tyle blisko miasta, by wyskoczyć do opery lub filharmonii. Naprawdę bardzo przyjemnie mi się tam mieszkało”.

Fakt, że na koncertach w gimnazjum Tappan i innych wydarzeniach kulturalnych w Ann Arbor pojawiali się dwaj z najważniejszych liderów przemysłu Stanów Zjednoczonych, wzbogacał aurę tamtych czasów o erotyczny posmak zetknięcia wielkiej władzy i wielkich pieniędzy. Była to podnieta, która bez wątpienia kusiła dwunastoletniego Jima Osterberga – chłopca, który już wkrótce miał zbliżyć się do samego jej źródła.

Ta kosmopolityczna aura i bliskość wielkiej finansjery onieśmielała wielu uczniów Tappan. Podobnie przytłaczające wrażenie robili niektórzy z ich rówieśników. Rick Miller (niespokrewniony z Arjayem) był charyzmatycznym chłopakiem, „Panem Obytym” z papierosem w zębach, idolem wielu chłopców i dziewcząt. Lubił zabawiać się kosztem innych, a jedną z jego ofiar stał się Jim Osterberg. „Chodziliśmy w Tappan na lekcje pływania i z jakiegoś durnego powodu musieliśmy tam stać na golasa – mówi Denny Olmsted, który był kolegą zarówno Jima, jak i Ricka. – Jim miał wielkiego wacka, za którego Rick go łapał i ciągał po całej sali z prysznicami. Śmialiśmy się z tego wszyscy, a Jimowi było wstyd”. Wielu chłopaków zazdrościło Jimowi jego ponadprzeciętnego przyrodzenia, podobnie jak jego szybko osiągniętej dojrzałości. Rick zmienił obiekt zazdrości w powód do szyderstwa – przynajmniej do czasu.

George Livingston był kolejnym szpanerem, który mieszkał w imponującym domu w Ann Arbor Hills, zaprojektowanym przez swego ojca architekta. Livingston i jego kolega John Mann byli ekspertami w demontażu chryslerów i razem zdobyli nagrodę stanu w dziedzinie naprawy usterek w plymouthach. „George był niezłym narwańcem i nieraz mówił o innych, zanim zdążył się zastanowić – mówi John Mann. Wspomina, że George nieraz kpił z miejsca zamieszkania Jima. – Ponabijać się z czyjegoś pryszcza albo przyczepy kempingowej, to był cały George”. Większość dzieciaków nauczyło się, by kwitować to śmiechem i iść dalej, ale Jim Osterberg brał sobie podobne zniewagi do serca.

Dla Iggy’ego Popa Rick Miller i George Livingston już na zawsze pozostali symbolem naturalnej skłonności do okrucieństwa młodych białasów z klasy średniej – choć przecież dla większości swych rówieśników Jim Osterberg sam był uosobieniem sukcesu chłopaka z takich sfer. Najlepszym tego symbolem była jego przyjaźń z Kennym Millerem, synem Arjaya Millera i synem chrzestnym Roberta McNamary. Nawet z punktu widzenia wykształconych, wyrafinowanych mieszkańców Ann Arbor Hills Millerowie należeli do śmietanki towarzyskiej. A jak się miało okazać, Jim Osterberg posiadał talent do nawiązywania przyjaźni ze śmietanką towarzyską.

W domu Millerów przy Devonshire, w sercu Ann Arbor Hills, zawsze coś się działo. Wielki podziw sąsiadów budziły lekcje tańca – w dużym studio na tyłach domu prywatny nauczyciel trenował z Kennym i innymi dziećmi walce i fokstroty. Uczniowie przebrani byli w formalne stroje, dziewczęta miały nawet rękawiczki. W czasie Bożego Narodzenia goście słuchali występów profesjonalnego chóru. Na ścianach domu wisiały wysmakowane płótna, a sam budynek zbudowany z jasnej, czerwonej cegły, obłożony sekwoją, z wychodzącymi na park balkonami – był studium nowoczesnej i eleganckiej architektonicznej powściągliwości. W salonie stał kolorowy telewizor, nowinka dla większości odwiedzających. Millerowie nie zadzierali nosa. Szoferzy wozili dzieciaki na golfa, futbol albo hot-doga z colą w hotelu Howard Johnson przy Washtenaw Avenue. Pewnego razu, w drodze powrotnej z hotelu, jeden z kolegów Kenny’ego wylał shake’a na tylne siedzenie lincolna. Żaden z członków rodziny nawet nie mrugnął okiem, ale następnego dnia szofer podjechał po swych podopiecznych nowym samochodem.

Chociaż osobą, która spędzała najwięcej czasu z dzieciakami, była pokojówka Millerów, Martha, to matka Kenny’ego, Frances, zawsze przejawiała zainteresowanie jego kolegami. Arjay też nie wydawał się niedostępny, co musiało być nie lada wyczynem dla człowieka, który borykał się z brzemieniem wydźwignięcia wielkiej firmy z poważnych tarapatów finansowych. Jako główny księgowy Forda był świadkiem wielu nieudanych przedsięwzięć, w tym słynnego fiaska modelu Edsel. Wielu z mieszkających w Ann Arbor wysokich rangą oficjeli Forda poddało się stresowi i popadło w alkoholizm, ale Arjay przedarł się przez dżunglę wielkiej korporacji, nie tracąc zimnej krwi, by z czasem zastąpić na fotelu prezesa firmy swojego rówieśnika, Roberta McNamarę (skuszonego przez Johna F. Kennedy’ego stanowiskiem sekretarza obrony) i nadzorować najbardziej kasowy projekt w historii korporacji, Forda Mustanga. W trakcie swego pełnego wydarzeń życia Miller poznał Jima Osterberga na tyle dobrze, że pamięta go do dziś, lecz uprzejmie odmawia komentarzy na temat czasów, kiedy Jim bywał w jego domu.

Kenny Miller, niepozorny, towarzyski i raczej niezgrabny chłopiec, zaprzyjaźnił się z Jimem praktycznie od razu po przybyciu do Tappan. Była to przyjaźń tak bliska, że niektórzy opisują ją jako flirt. Pewnego razu, w początkowej fazie tej przyjaźni, Kenny poprosił swoją matkę, Frances, by zaprosiła Jima do domu. Ta pomyliła się i wysłała zaproszenie do sąsiada, Denny’ego Olmsteda. Olmsted wspomina, jak Kenny otworzył drzwi i powiedział, „chcę się bawić z Jimem, nie z tobą, jego lubię bardziej”. Kiedy Olmsted oddalał się ze spuszczoną głową, usłyszał jeszcze, jak Kenny wyraża głośno pretensje do swojej mamy.

Kenny Miller i Jim Osterberg stanowili epicentrum małej grupy dzieciaków, do której należeli też Livingston i John Mann. Spędzali długie wieczory przy golfie na Pat’s Par Three. Byli żywym dowodem na zdolności Jima do nawiązywania znajomości z najbardziej wpływowymi osobami z Ann Arbor, podobnie jak świadczył o tym jego związek z dziewczyną z ósmej klasy, Sally Larcom. Ojciec Sally pracował w administracji miasta, zaś jej matka była profesorem na Eastern Michigan University. Oboje dali się oczarować osobowości Jima. „Uznali go za dobrego chłopca, nie mieli nic przeciwko temu, żebym się z nim zadawała”.

Choć Jim nie był typowym grzecznym chłopcem – był na to dalece zbyt bystry i zabawny – nosił krótką, prostą fryzurę, eleganckie spodnie i koszulkę polo. Miał szczupłą, muskularną sylwetkę, co pozwalało mu zrekompensować nieco niższy od przeciętnej wzrost i fakt, że zdecydowanie należał do grona intelektualistów. Był pewny siebie, posiadał własne zdanie i zawsze był gotów do dyskutowania z dorosłymi, nie tracąc przy tym poczucia humoru. Rzeczą, która irytowała Sally, kiedy chodzili ze sobą – głównie spotykali się na polu golfowym – było silne przekonanie Jima do własnych poglądów, jego „tendencje autokratyczne”. Miał też zauważalną obsesję na punkcie statusu, tego, kto jest ważniejszy, a kto mniej ważny w klasie. Jim był uroczy, wręcz seksowny, a ta niewielka domieszka kompleksów czyniła go tylko jeszcze bardziej atrakcyjnym. Kompleksy te zdawały się wynikać z faktu, że chociaż był popularny, nie mógł konkurować ze sportowcami czy królowymi balu. Sally nie uważa jednak, by był to kompleks niższości. „Prędzej nazwałabym to kompleksem wyższości, tylko nie pasował on do jego sytuacji życiowej. Nie miałam zamiaru go krytykować, to było po prostu jego paliwo do działania”. Cindy Payne, która chodziła z Jimem kilka lat po Sally, podobnie wspomina czar Jima, łatwość, z jaką zaskarbił sobie przychylność jej ojca, lekarza, te same kompleksy, którymi wydawała się podszyta jego ambicja, oraz jego niezwykłą „pewność siebie. Był niesamowitym młodym człowiekiem, nie istniały dla niego rzeczy niemożliwe”.

Pod koniec pierwszego roku w Tappan Jim Osterberg był już szeroko znany, a jego naturalna energia zdawała się większa niż kiedykolwiek. Wielu jego rówieśników niewątpliwie pamięta go jako bardzo pewnego siebie, zabawnego chłopca, obdarzonego analitycznym umysłem, zawsze gotowego do rzucania wyzwań stereotypom. Oczarował wielu nauczycieli – jego imponująco bogate słownictwo i zręczność w używaniu idiomów zaskarbiła sobie przychylność nauczycielki angielskiego, pani Powrie. Podejrzewano wręcz, że jest jej faworytem. Kilku rówieśników wspomina, że używał określeń, które słyszeli pierwszy raz w życiu – takich, jak „hoi polloi5” – z perspektywy przyznają, że używał ich we właściwy sposób. Ta zdolność do wynajdywania mało znanych słów przyciągała uwagę i ostatecznie zapewniła mu miejsce w szkolnym klubie dyskusyjnym, u boku wielu z najbardziej bystrych dzieciaków z Ann Arbor. Pływackie i golfowe talenty Jima zapobiegły jednak zaszufladkowaniu go jako kujona. Najważniejszy był, zdaniem Johna Manna, jego „pierwszorzędny sarkazm. Pamiętam, jak gapiłem się na niego, zastanawiając się, o czym on mówi, Po czym docierało do mnie, że to był sarkazm. Większość siódmo- i ósmoklasistów nie była na to gotowa, przerastał nas wtedy wszystkich o głowę”.

Pomimo całego uroku i prezencji, które posiadał Jim Osterberg, docinki ze strony dzieciaków takich jak George Livingston czy Rick Miller odniosły swój efekt. Choć nadal przepełniony wiarą w swoje umiejętności Jim wydawał się ogromnie zawstydzony swoim pochodzeniem. Większość z jego rówieśników zauważyła, że bardziej skupiał się na prostym fakcie pochodzenia z osiedla przyczep, niż na swoich faktycznych warunkach życiowych. Przy Packard Street mieściło się inne, większe osiedle przyczep, w sporej części zamieszkane przez klasę średnią, a James Osterberg Senior, jako licealny nauczyciel, był powszechnie szanowany w mieście, gdzie edukacja była tak wysoce ceniona.

Mimo to Jim Junior czuł się na tyle zażenowany swą przeszłością, że wymyślił sobie – jak, zapewne, niejeden nastolatek – inną, lepszą. Don Collier, uczeń gimnazjum Tappan, wspomina, jak któregoś razu Osterberg mówił o „swoim osiedlu, gdzie mieszkają najbogatsi ludzie: Ann Arbor Hills”. Collier był pod wrażeniem aż do pewnego popołudnia, parę lat później, gdy zaproponował Jimowi podwiezienie do domu. Dopiero gdy Collier zaczął skręcać ku Ann Arbor Hills, Osterberg skierował go dalej wzdłuż Carpenter Road, a później do osiedla przyczep Coachville. Jim nie wydawał się specjalnie przejmować tym drastycznym pogorszeniem warunków życiowych. Być może zapomniał o swojej przechwałce poczynionej trzy czy cztery lata wcześniej.

W 1961 roku, gdy Jim zdał do dziewiątej klasy, większość jego rówieśników skwitowałaby popukaniem się w czoło opinię, iż jest outsiderem czy wioskowym głupkiem. Przeciwnie, powszechnie uważano go za nieprzeciętnego członka elity towarzyskiej. Nawet w eleganckim środowisku wyróżniał się elegancją, zawsze schludnie odziany w półbuty, spodnie, koszulę i ładny sweter. Był to styl, do którego wielu uczniów Tappan aspirowało, ale Osterberg doprowadził go do perfekcji. Niejednego zdołał przekonać, że zawdzięczał to swemu arystokratycznemu rodowodowi i właściwej wyższym sferom pewności siebie. Prędzej, niż swym pochodzeniem z osiedla przyczep, irytował w tamtych latach rówieśników inteligencją i zarozumiałością. „Jim Osterberg? – pyta uczennica Tappan, Dana Whipple. – Potrafił wciskać ludziom lepszy kit, niż ktokolwiek, kogo poznałam. Szybko nauczył się, że po to, by zaimponować innym idiotom, wystarczy zawsze być o pół kroku przed nimi”.

Osterberg bez wątpienia zazdrościł swoim rówieśnikom ich miejskiego obycia, ale jednocześnie wydawał się nie dostrzegać, że za tą fasadą nierzadko kryją się problemy klasy średniej. Ponieważ, jak zdradzają ci, którzy chodzili z nim do szkoły, butna poza u wielu skrywała problemy finansowe, alkoholizm i dojmującą obawę, że ich z trudem zyskany status może zostać łatwo utracony.

Czternastoletni Jim Osterberg posiadał pewien nadnaturalny zmysł, którym nieraz imponował swym rówieśnikom. Zademonstrował te zdolności, gdy ubiegał się o pozycję wiceprzewodniczącego dziewiątej klasy. W mieście będącym ostoją Republikanów miał dość odwagi, by na swój wzór wybrać Jacka Kennedy’ego i popierać związki zawodowe – pomimo tarć z ojcem, Jim podzielał jego liberalne poglądy polityczne. Cieszący się dużą popularnością Denny Olmsted postanowił startować na przewodniczącego klasy. Uderzyło go polityczne wyrafinowanie Jima. „Chciał startować na przewodniczącego, ale był realistą. Powiedział, że nikt nie jest w stanie pokonać Billa Wooda, popularnego gościa, który startował na przewodniczącego. Miał szanse zostać wiceprzewodniczącym. I nie mylił się”.

Olmsted, którego kampanię prowadził Brad Jones, nie poddał się bez walki. Ale to Jim wiedział dokładnie, co trafi w gusta publiczności z Tappan. „Wygłosiłem przemówienie – mówi Olmsted – i był taki moment, kiedy odszedłem od podium i tak zabawnie poruszyłem brwiami, wziąłem to z jakiejś reklamy. Strasznie to zdenerwowało Jima. Wziął mnie na stronę i powiedział: »Miałeś już Billa na deskach, miałeś lepszą przemowę, lepszą prezentację, a później zrobiłeś tę głupią minę i przez to przegrasz wybory!«” Instynkty Jima Osterberga nie zawiodły go, z łatwością zdobył pozycję wiceprzewodniczącego, mimo że jego program opierał się na postulacie, by „ograniczyć złe wpływy wielkiego biznesu”, tymczasem Olmsted przegrał z Woodem. Wielu z rówieśników Jima było wtedy przekonanych, że chłopiec ma szansę zostać kiedyś prezydentem Stanów Zjednoczonych.