IDol - Marian Kowalski - ebook

IDol ebook

Marian Kowalski

0,0

Opis

IDol to pierwsza powieść podejmująca temat imigrantów i uchodźców. Autor wcześniej znany z powieści obyczajowych, historycznych  w ostatniej mikropowieści zderza dwa światy cywilizacyjne, nie szczędząc sarkazmu przy opisie starzejącej się cywilizacji europejskiej. W naturalnej kompozycji utworu nie znajdziemy odpowiedzi na pytanie: jak zakończy się w Europie narastający konflikt z uchodźcami; autor daje co najmniej dwie możliwości, z których jedna zostanie zrealizowana w niedalekiej odległości czasowej.
Akcja powieści z gatunku political fiction rozgrywa się na polskiej wyspie Uznam, z której za czasów faszyzmu powstawała najgroźniejsza broń V1, której użycie mogło zmienić przebieg wojny i zadecydować o zwycięstwie nad światem Niemiec.  Na szczęście zabrakło kilku miesięcy do jej pełnej sprawności. Czy wyspa ta raz jeszcze przejdzie do historii jako miejsce ważnych decyzji dla europejskiej cywilizacji? Nie zabraknie czasu na opamiętanie, rozsądek Europejczyków?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 328

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Marian Kowalski

IDoL

Political fiction

© Copyright by

Marian Kowalski & e-bookowo

Grafika na okładce: Alina Śliwińska alinasliwinska.com

Projekt okładki: e-bookowo

Korekta: Magdalena Rewers

 

ISBN 978-83-7859-617-2

 

Wydawca: Wydawnictwo internetowe e-bookowo

www.e-bookowo.pl

Kontakt: [email protected]

 

 

 

 

 

 

Wszelkie prawa zastrzeżone.

Kopiowanie, rozpowszechnianie części lub całości

bez zgody wydawcy zabronione

Wydanie I 2016

Konwersja do epub A3M Agencja Internetowa

Jest czas rodzeniaiczas umierania; czas sadzeniaiczas wyrywania tego, co zasadzone.

Księga Kaznodziei Salomona [Księga Eklezjasta] 3.1 BrytyjskieiZagraniczne Towarzystwo Biblijne, Warszawa 1975

 

Kiedy Bóg pożałował wreszcie poniewczasie, że stworzył był ludzki gatunekiprzerażony skutkami własnej lekkomyślności postanowił potopić nieudane swoje podobizny, uznał, jak wiadomo, Noego za jedyną figurę godną ocalenia. Popełnił przy tym jedną nierozwagęijedną niesprawiedliwość. Nierozwagę – bo mógł już na tyle znać ludzi, aby przewidzieć, że jeżeli choć jedna para ludzka zostanie na ziemi, wszystko się zacznie od nowaipo paru latach wrócą wszystkie kłopoty. Niesprawiedliwość – bo zezłościły go tylko ludzkie zbrodnie, więc po co przy okazji wytępił wszystkie zwierzęta, którewkońcu nie były winne?

Leszek Kołakowski, Klucz niebieski albo opowieści budującezhistorii świętej zebrane ku pouczeniuiprzestrodze.

Warszawa, PIW [1964] str. 14

 

 

 

Część pierwsza

Kiedy od Morza Śródziemnego do Morza Północnego i Bałtyku, od Pirenejów do Karpat upowszechniły się programy partii Zasada i Sprawiedliwość, stara Unia Europejska – bezlitośnie krytykowana za inercję zasiedziałych na stanowiskach urzędników – przekształciła się w Centrum Danych o Ludności. Zmiana nazwy, nie do końca określonych zadań, pozwoliła na powoływanie, praktycznie bez ograniczeń, instytutów zatrudniających bliższych i dalszych krewnych.

Prawo stworzenia regionalnego instytutu dostała także wyspa Uznam, jedna z dwóch głównych wysp oddzielających Zalew Szczeciński od Morza Bałtyckiego, przed wielu laty awanport Szczecina, w zachodniej części z ośrodkiem badającym tajną broń Hitlera, której rakietowe pociski balistyczne mogły zadecydować o losach II wojny światowej.

Instytut Danych o Ludności góruje nad kurortem trzema dziewiętnastopiętrowymi skrzydłami, w słoneczne dni połyskującymi aluminiowymi blachami w stalowych ramach, kolektorami słonecznymi oraz szybami Pilington Activ Bluez neutralną niebieską barwą odbicia. Stoiw lewobrzeżnej nadmorskiej dzielnicy Świnoujścia, na wyspie odciętej od stałego lądu wodami Świny, Zalewu Szczecińskiego, Piany i Morzem Bałtyckim. Zatem jej łączność z lądem jest możliwa tylko promami. Miasto nie jest wielkie. Gdy rozciągają się nad nim mgły, to sprawia złudzenie wynurzającego się z oparów bajecznego świata, na którego obejście nie trzeba więcej niż pięciu godzin. W dni pogodne jest zawieszone między błękitem nieba i wody, wówczas wydaje się nieco większe, na poznanie którego trzeba by poświęcić sześć, a nawet osiem godzin. Przez jeden miesiąc zimowy – tak krótko trwa tutaj ta pora roku – miasto jest sparaliżowane mrozem. Kra na Odrze, Świnie zatyka koryto rzeki tym, naciera na szalandy, nasterburty1*ibakburty statków, barek. Nieraz bywa jeszcze i tak, że sztormi wiatry północne powodują cofkęi wówczas sytuacja staje się dramatyczna. Wydłuża się kotwiczenie statków na przedportowych akwenach, armatorzy straszą zarząd portu żądaniem kar postojowych. Nie chodzą promy, wojsko detonuje zatory dynamitem, ruszają lodołamacze z załogami w grubychsztormiakachi wtedy mieszkańcy dość dotkliwie odczuwają status wyspiarzy. W urzędzie miejskim radni wypijając wiele dzbanków mocnej kawy zwanej szatanem albo siekierą rozpoczynają gorącą dyskusję na temat konieczności budowy tunelu lub mostu, kandydaci na radnych, posłów i do Sejmu w swoje programy wpisują niezwłoczne pochylenie się nad kwestią połączeń wyspy z lądem, liczne delegacje udają się do krajów, w których tunele czy mosty buduje się w szybkim tempie. Ta polityczna euforia wokół projektów trwa do czasu, aż saperzy i lodołamacze nie rozkruszą kry, ale kiedy z przystani znów odbiją promy, wszyscy zapominają o niedawno palącym problemie, by pochylić się nad nowym – nad kwestią wczasowiczów nadciągających na wyspę jak biblijna szarańcza, nad uchodźcami z Syrii, Afganistanu, Erytrei czekającymi na okazję wypłynięcia z portu do krajów skandynawskich, gdzie mogą liczyć na większe wsparcie socjalne. Wówczas wiele delegacji z miasta jeździ do różnych światowych kurortów, by zobaczyć, jak w nich organizuje się życie dla turystów, dla uchodźców, by nie stali się zmorą dla stałych mieszkańców w ośrodku wczasowym.

Skrzydła Instytutu Danych o Ludności przy ul. Uzdrowiskowej nie posiadały specjalnych oznaczeń. Tylko środkowe chlubi się wielkim napisem złożonym ze złotych liter IDoL i jedynie do niego mieli prawo zaglądać interesanci, a do podziemi sprowadzano podejrzanych o naruszenie zasad współżycia w społeczeństwie, których przestępstwo wykryli pracownicy IDoLa. Dwa boczne służyły wyłącznie gromadzeniu akt, dokumentów, nad którymi czuwały armie funkcjonariuszy. W lewym skrzydle zbierano materiały dotyczące spraw do 2000 roku, w prawym – po 2000.

Władysław Nowik – urodą mocno przypominający Omara Sharifa z czasów, gdy grał wZielonym lodzie,wNiebiańskim psie,wPałacu gier (filmy wciąż puszczano w sezonie letnim oraz przedświątecznym z bardzo długimi komentarzami znawców kina) – urzędował w prawym skrzydle IDoLa na IX piętrze z widokiem na morze, w gabinecieo metrażu sporym, jaki przysługiwał zatrudnionym tej rangi – dyrektorowi Dokumentacji Nagrań. W klimatyzowanym pomieszczeniu w centrum stało olbrzymie, tradycyjne mahoniowe biurko cokołowe, fornirowane, nawiązujące stylem do mebli z XVIII wieku. Przed nim tapicerowany fotel o wydłużonym siedzeniu, z mahoniu, wystylizowany na dziewiętnastowieczną berżerę. Środek gabinetu zajmował stół z blatem zakończonym półokrągło, z dwudziestoma krzesłami z oparciamiw formie drabinek. Wszystkie meble miały stanowić wyraźny dystans między odległą przeszłością a teraźniejszością. Nowoczesny sprzęt: komputery, telewizory, monitory rozmieszczono na kilku stolikach pochodzących z antykwariatów lub wbudowano w ściany.

Dyrektor właśnie skończył odprawę z podwładnymi, omiótł wzrokiem pusty gabinet, skrzywił się na widok iPada z dużym ekranem pozostawionego na stole przez zawsze roztargnionego Bolesława Owczarka, głównego programistę, zerknął na zegarek. Za piętnaście minut ma spotkać się z żoną w kawiarni na XIX piętrze.

Jako członek kapituły przyznającej jubileuszowe odznaczenia raz jeszcze zerknął na długą listę pracowników, współpracowników oraz sympatyków Firmy. Nie próbował zastanawiać się komu i za co zamierzano je wręczać; wyróżnieni na pewno odbiorą z głębokim przekonaniem, że na nie zasługują, a inni wysłuchujący komunikatu albo będą mieli tę wiadomość w nosie, albo znajdą nazwiska znajomych, których powinni unikać.

Poprawił mankiety białej koszuli ze złotymi spinkami z logo IDoLa i przeszedł do sekretariatu nazwanego przez niego Pokojem Śnieżnych Bluzek. Przy trzech biurkach wbijały wzrok w monitory trzy dziewczyny w nienagannie świeżych, białych bluzeczkach z długimi rękawami, ze stójkami dochodzącymi do niemalże przejrzystych małżowin usznych. Blond włosy przycięte były regulaminowo nad karczkami, uczesane gładko bez jakichkolwiek ozdób. Zgodnie z przepisami na przegubach ich chudziutkich rąk wystawały z rękawów tylko zegareczki zakupione dla wszystkich w firmieMirexz dyskretnym logo IDoLa. Nie nosiły pierścionków czy obrączek, kolczyków. Były do siebie podobne, bardzo podobne, wszystkie z oczyma ze szkłami kontaktowymi, więc koniecznością stało się przypięcie do ich bluzek wizytówek z imionami: Weronika, Justyna, Lucyna. Kiedy mężczyzna wszedł do ich pokoju, równocześnie oderwały zaczerwienione ptasie oczka od monitorów i czekały.

– Lucyno, proszę Bolesławowi Owczarkowi dostarczyć pozostawionego iPada. – Wymieniona dziewczyna wstała i wyszła zza biurka. – Nie musi pani ukrywać przed nim, że zdarza się mu to nie po raz pierwszy. Jego roztargnienie niepokoi mnie. Konieczna jest uaktualniona opinia z gabinetu psychiatrycznego. Jego karta pracownika IDoLa traci wkrótce ważność. Nie rozumiem, dlaczego odkłada badanie na ostatnią chwilę. Ma do tego prawo, ale taka postawa gry na zwłokę bywa irytująca. Nie zaszkodzi mu powiedzieć, że aż tak bardzo nie jest obłożony zadaniami, by jeden z podstawowych obowiązków odsuwać i odsuwać do granicy przyzwoitości. Właśnie – przyzwoitości! – Starał się sobie przypomnieć, kto go protegował do pracy w Firmie. Ktoś z centrali czy z miejscowych baronów? Facet czuje się bardzo pewien siebie, można go spotkać na różnych korytarzach zawsze nerwowo spieszącego się, z gorączkowym błyskiem w oczach. Może dlatego, że dzięki dostępowi do informacji bardzo dużo wie o każdym pracownikui gdy zechce, to może wykorzystać. Plotkarz, czy coś knuje? Koniecznie trzeba się mu bliżej przyjrzeć, trochę powęszyć, by nie było za późno ma smutny wniosek, że na własnych piersiach hodowało się żmiję. – I już w drzwiach: – Jadę do kawiarni. A stamtąd do miasta – poinformował swe najbliższe pracownice z obsługi gabinetu.

Dwie dziewczyny skinęły tylko główkami i oczy ich natychmiast powróciły do monitorów, trzecia przeszła do gabinetu. Kiedy mijała go, poczuł zapach konwalii – delikatny jak świeżego wiosennego bukieciku, jeden z tych dopuszczalnych przez surowy regulamin przewidujący wszystko, zaakceptowany po rocznym pochylaniu się przez członków brukselskiej komisji do spraw zapachów oraz komisji do spraw molestowania w instytucjach państwowych.

Miał do pracownic niemalże ojcowski stosunek. Współczuł im, że nie mogą żyć jak inne w ich wieku. Nie mają znajomych, przyjaciół, nie chodzą na randki. Zobligowane do zachowania tajemnicy przysięgami, oświadczeniami, zobowiązaniami składanymi pisemnie, odzwyczaiły się w ogóle odzywać. Prawdopodobnie nawet marzyć. Gdy w Pokoju Śnieżnych Bluzek pojawiali się pracownicy z pobliskich pięter, nie nawiązywały z nimi rozmów, nie zbywały choćby zdawkowymi uśmiechami. Patrzyły na przybyłych ptasimi koralikami oczu tak długo, aż tamci uświadamiali sobie, po co oraz do kogo przyszli i, posyłając nic nie znaczące uśmiechy w stronę kamiennych twarzyczek, znikali w drzwiach gabinetu dyrektora Nowika.

Mężczyzna lubił lokal na ostatnim piętrze wieżowca. Z okien rozciągał się widok na morze, na piaszczystą łachę plaży, na nabrzeża portowe, terminal promowy, terminal LNG, czyli gazoport, w którym przeładowywano skroplony gaz ziemny z Kataru. Dawne bardziej tradycyjne urządzenia przeładunkowe, od lat zbędne, bo stary port właściwie stracił swe gospodarcze znaczenie, stanowiły teraz część skansenu z eksponatami rybołówstwa, przystani jachtowej w rozległym Parku Przymorskim, na skraju którego stanęły baraki dla imigrantów, uchodźców. Raz po raz statki z kontenerami płynęły do Szczecina, a nadbrzeża na wyspie ożywiali żeglarze, uczestnicy różnych regat: Solidarności, Jednomyślności, Zgodności, Wspólnoty – oczywiście zawsze z dodaniem kogoś czy czegoś.

W kawiarni było pusto. Ledwo zajął stolik przy panoramicznym oknie, zaraz podeszła kelnerka wyglądem nie odbiegająca od dziewcząt z Pokoju Śnieżnych Bluzek, za to z mniejszą liczbą zakazów, zobowiązań do milczenia, oświadczeń o zachowaniu tajemnic służbowych, na głowie z białym czepkiem obrzeżonym złotymi nitkami, nakryciem ozdobionym literkami IDoLa. Dlatego mogła sobie pozwolić na szeroki uśmiech odsłaniający dwa rzędy zdrowych, lśniących ząbków zapewne czyszczonych pastą Colgate Total, 612 Hour Protection, nad akceptacją której długo pochylali się urzędnicy unijnej komisji w Brukseli, a potem skuteczność badali stomatolodzy w centralnym gabinecie IDoLa.

– Spotkaniez żoneczką? – Pozwoliła sobie na spoufalenie dziewczyna pachnąca konwaliami, wonią dominującą w wieżowcu, po endoprotezie lewego biodra.

To pytanie uświadomiło mężczyźnie, że odkąd pracuje na stanowisku dyrektora w prawym skrzydle IDoLa, to z niewielu znajomymi bywa w kawiarence na XIX piętrze. Po przejściu do pracy w IDoLu dawni przyjaciele, koledzy odsunęli się od niego. A przecież gdyby wyłączyć wszystkie obiektywy – pomyślał – byłoby tu całkiem przyjemnie spotkać się z kimś bliskim, powspominać czasy, dawne czasy, gdy nie zapisywano na płytkach wszędzie zainstalowanych kamer bezpieczeństwa społecznego każdej rozmowy, wydarzenia nawet najbardziej pozornie błahego, niby bez znaczenia dla narodu, państwa, świata. Na wszelki wypadek. Iz niezwykłej gorliwości pracowników IDoLa, pragnących się wykazać dobrą robotą zasługującą na kwartalne oraz roczne premie, na kilkudniowe wycieczki do Brukseli z zakwaterowaniemw stale rozbudowywanych luksusowych hotelach dla urzędników z regionów.

– Tak, z żoną – odpowiedział dziewczynie lakonicznie.

– Co podać? – spytała, a jej nieco wypukły brzuszek lekko kołysał się przed oczyma mężczyzny. Bruksela takiego swobodnego zachowania jeszcze kelnerkom nie zabraniała.

To pytanie zawsze sprawiało mu kłopot. Podatnicy utrzymujący IDoLa zadbali, by jego pracownikom, szczególnie kierownictwu, nigdy niczego nie brakowało. Wielkie lodówki w pomieszczeniach przy gabinetach pełne były napojów, słodyczy i ciągle je uzupełniano nowymi produktami. Przypominało to dobrowolne legendarne podkarmianie wawelskiego smoka po to, by nie opuszczał swego miejsca. Mężczyzna przeglądał kartę nie tyle z przekonania, że znajdziew niej coś nowego, zaskakującego choćby nazwą, co z dawnego przyzwyczajenia gościa zasiadającego przy kawiarnianym stoliku.

– Czekoladowe lody – poprosił.

Na pewno obserwujący go zespół szefa policyjnej kontroli pracowników IDoLa nie może się nadziwić upodobaniom dyrektora. Znów lody! Czekoladowe! Dlaczego? Co w nich widzi? Wkrótce nazwą go... Nie, jeżeli sam im nie podsunie przezwiska, oni go nie wymyślą. W życiu nie przeczytali żadnej książki, nie wiedzą, co to złośliwość, żart. Robią swoje, pożywią się w restauracji IDoLa, idą do domów, siadają przed monitorami telewizorów i szczęśliwi, bo syci, bo mają pracę, zapadają w drzemkę.

Wysoka kelnerka, kołysząc biodrami, pośladkami opiętymi granatową spódniczkę mini, skierowała kroki do bufetu z sennie wpatrzoną w dal barmanką po mastektomii. Kiedy swego czasu Władysław Nowik przeglądał zgromadzone materiały o kelnerce, Barbarze Augustyniak, zdziwił się, że można przeżyć tyle lat i nie mieć własnego życiorysu. To, coo niej znalazł, pasowałoby do miliona innych dziewcząt z jej rocznika: przedszkole, szkoła, kurs. Co taka niebrzydka dziewczyna zrobi z resztą życia? Małżeństwo, dzieci, ich przedszkola, ich szkoły, ich kursy...

W brukselskiej komisji nie zapomniano o uwodzących pupciamii wkrótce dadzą Basi powód do wzbogacenia życiorysu, do przeżycia stresu, może nawet buntu, gdy wyjdzie ustawa o długości spódniczek dziewcząt zatrudnionychw zakładach gastronomicznych, o granicy napinania odzieży na ciele. No cóż, są normy europejskie dla sportowców, powinny też być dla zatrudnionych w usługach. Ma jeszcze trochę czasu dla siebie, bo w Brukseli powstaje jedna z ważniejszych ustawo dziedziczności foteli urzędników, co przyniesie państwom unijnym wielkie oszczędności. Mógłby uprzedzić ten fakt, powiedzieć jej o zamiarach komisji. Byłoby to bardzo ludzkie i zarazem niesamowicie głupie, bo kamery utrwaliłyby tę scenę przekazywania informacji o pracachw Brukseli, a szef musiałby p o c h y l i ć się nad sprawą, miałby też prawo do analizy regulaminu firmy, do komentarzy, do dyscyplinowania.

Niech zatem dziewczyna pozostanie w swej codzienności, w kokonie banału.

No, przynajmniej jego syn, Eryk, nie żyje tuzinkowo, niewolniczo, nijako, tak zgodnie z oczekiwaniami urzędników państwowych instytucji. Kłopot dla rodziców? Owszem, ale i duma, że mimo wszystko wyrasta na kogoś wyróżniającego się zachowaniem i w działaniu. Ważne, że w porę uwalnia się spod wpływów matki, która śledziła każdy jego krok, przestrzegała przed niebezpieczeństwami. Była bliska rozpaczy, gdy usłyszała o jego pomyśle. Eryk miał niezwykłe plany. Nie kryjąc się z niechęcią do polityki i wszelkich struktur przez nich tworzonych, jako społeczeństwu zbędnych, ograniczających wolność, drwiąc z otaczającej rzeczywistości, zamierzał powołać IOL – Instytut Ocalenia Ludzkości imienia Jaroslava Haška, swego czasu członka stowarzyszenia Anarchistycznych Burzycieli, autoraDobrego wojaka Szwejkaiinnych osobliwych historyjek.

Dziewczyna przyniosła lody i wróciła do przerwanego zajęcia – układania pod kloszem owoców barwami zachęcającymi do konsumpcji, ale tylko one były piękne, bo ich miąższ przypominał watę, pozbawiony był soku i smaku – efekt wieloletnich eksperymentów sadowników realizujących unijne przepisy, określające wielkość, kształt, cenę, tylko smak i wartości odżywcze pozostawiając naturze, a ona okazała się bezsilna wobec potęgi nauki.

Do kawiarni wsunął się cicho ze szczurzą mordką, z rozbieganymi oczkami Raczek, były pracownik urzędu bezpieczeństwa, w gmachu IDoLa emeryt czujący się swojsko. No cóż, mógł uważać się za jednego z prekursorów instytucji zbierającej dane o obywatelach, a już na pewno za eksperymentatora metod jej pracy, jednego z pierwszych recenzentów. Ile razy miał okazję, to nie krył podziwu dla nowej firmy, dla jej sposobów gromadzenia informacji, docierania do źródeł, dla nadzwyczaj zdolnych pracowników wyławiających obywateli, którzy mogliby społeczeństwu zaszkodzić myśleniem czy działaniem. Pozdrowił Władysława Nowika, obrzucił go Judaszowym spojrzeniem, lecz siadł z dala od niego, bo zdawał sobie sprawę, że ten wie o nim zbyt wiele, by kiedykolwiek bez odrazy podać mu rękę, więc wolał nie ryzykować, nie narażać się na przykre doznanie.

Chwilę potem zajrzał do kawiarni Bolesław Owczarek, ale gdy zobaczył swego przełożonego, chociaż Raczek pozdrawiał go podniesioną ręką, skinieniem zapraszał do swego stolika, ten szybko się wycofał.

Ta sytuacja nie podobała się Nowikowi, jeszcze mocniej utwierdziła go w podejrzeniach wobec swego pracownika. Tak, koniecznie musi przyjrzeć się mu wnikliwie, gruntownie zbadać jego związki z otoczeniem spoza IDoLa. Bo, niestety, w tym doskonale urządzonym świecie zbyt wiele czyha na człowieka zasadzek.

 

*

 

Gloria, żona Władysława Nowika, nie lubiła się spóźniać. Tym bardziej właśnie na to spotkanie z mężem, gdy tak wiele miała do przekazania złych wiadomości. Ale, jak codziennie, starała się mieć kontakt ze swym bratem, z Cezarym Pawlikiem, który – jej zdaniem – w czasie ostrego małżeńskiego kryzysu wymaga z jej strony większego zainteresowania. Nie mogła mu go zapewnić, chyba nikt już nie potrafi, więc przynajmniej próbowała codziennie mieć pewność, że wciąż żyje, nie do końca stracił świadomość, w jakim świecie egzystuje.

Niestety, na próby połączenia się z nim zatroskanej siostry nie reagował.

 

*

 

Cezarego Pawlika, świetnego programisty, intrygowało właśnie w tym czasie tylko to, co działo się na ekranie laptopa – nieznany rozmówca czekał na aktualizację. Nie miał ani sił, ani ochoty zajmować się intruzem. Był zajęty sobą. Z astenicznym zmęczeniem przeniósł wzrok z ekranu na dłonie. Jego ciało owładnęła fibrylacja. Mimowolne skurcze zaczęły się od nóg i dobiegły do rąk. Rozpostarł dłonie nad klawiaturą laptopa i przyglądał się imz zainteresowaniem, jakby nagle odkrył coś obcego, niepokojącego. Przez ekran przesuwały się kolorowe obrazy, w pioniei poziomie paski skrótów wiadomości, reklam, a on patrzył na drżenie rąk i próbował odgadnąć, jaką przekazują mu informację o stanie zdrowia. Poczuł w żołądku ssanie – fizjologiczny przekaz, którego nie mógł zlekceważyć. Zaniechał oglądania rąk. Ssanie było silniejsze od niepokoju wywołanego drżeniem. To skłoniło go do próby dźwignięcia się z fotela. Jakby owładnęła nim astazja. Nie od razu udało się mu wstać, bo wszystkie kości, mięśnie od dłuższego czasu, zbyt długiego, zamarły w postawie wyczekiwania w fotelu przed monitorem na to, co prześlą do odczytu operatorzy sieci internetowych i komórkowych. Nie potrafił oderwać się od siedzenia, wyprostować. Musiał bardzo mocno wspomóc się łokciami wciśniętymi w oparcie. Dopiero wówczas mógł z zadowoleniem stwierdzić, że nie cierpiał na abazję, osiągnął to, do czego zmierzał – lemuro–praprzodek istoty ludzkiej – prostował się, dochodził do pionowej postawy. Darwinius masillaez dumą patrzący przed siebie – pokpiwał ze swych uczuć, myśli – przeniósł spojrzenie ponad ekran laptopa. Kto i kiedy zamontował w oknach automatycznie przesuwane kotary? – próbował zgadnąć. O ile dobrze pamięta, to były w nich jeszcze żaluzje w jasno stalowym kolorze. Cóż, postęp dokonuje się niezależnie od woli jednostki, nie liczy się z nią, wdziera się automatycznie wszędzie tam, gdzie widzi dla siebie szansę zaistnienia. Taki jest współczesny świat, takie rządzą nim prawa. Już chyba niezależnie od człowieka. Łatwo w tych czasach uwierzyć w ingerencję sił spoza Ziemi. Nie miał pretensji do kroczącego postępu, do sposobu przenikania w jego życie; przynależność do społeczeństwa zobowiązywała do przyjmowania ustalonych zasad, godzenia się na wszystko, co podnosiło go w hierarchii żywych istot dumnie kroczących od Homo habilis ku współczesnemu człowieczeństwu. No i ewentualnie do obecności tych przybyszy z odległych galaktyk.

Przezwyciężając ból w krzyżu (do cholery, że na to nie ma sposobu! Co robią mądrale w białych kitlachw laboratoriach? Końską maść zalecają! Lek ich pradziadków!), obrócił się w lewo, obejmując wzrokiem część sterylnego mieszkania, z przedmiotami najbardziej niezbędnymi do zaspokajania potrzeb: tapczan, fotel przed plazmowym ekranem telewizora z maksymalną przekątną osiąganą przez producenta i wielki krzak róży z kolorowego szkła, który miał wystarczyć do złagodzenia ewentualnego głodu estetycznego.

Skręcił w prawoi skierował się do części nazwanej terminem sprzed rewolucji techniczno-przemysłowej kuchnią. Prócz dostępu do wody, elektrycznego z metalicznym połyskiem czajnika do jej zagotowania, lodówki, nic więcej nie uprawniało do nazywania tego pomieszczenia kuchnią. Niezliczone ilości opakowań z tabletkami na półkach raczej mogłyby przywodzić na myśl nieźle wyposażoną aptekę na lotnisku czy na stacji metra.

Jemu wystarczyły zimne kęsy jakiejś papkowatej masy zawiniętej w folię, trzy tabletki z opakowaniaz czerwonym paskiem, szklanka wody do uspokojenia zbuntowanego żołądka. W łazience zerknął w lustro. Kilkudniowy zarost pokrył kremem wyciśniętym z tubkiz autoreklamą z jednej strony, a szeroką informacją o produkcie, składzie, jego właściwościach, ostrzeżeniami po drugiej; roztarł po twarzy i po chwili wraz z włoskami usunął papierowym ręcznikiem. Skropił twarz wodą toaletową z firmy kontynuującej tradycje Pierre Cardin. Lubił zapach cedru. Nie żałował więc wody, niemalże oblewał się nią cały. Kiedy oddawał mocz ze wszystkimi jego składnikami w normie, co stwierdziły czujniki zamontowane w klozetowej muszli, poczuł się już lepiej. Przeszedł żwawym krokiem do nasłonecznionej salki z przyrządami gimnastycznymi, siadł w głębokim fotelui poddał się kilkuminutowym wibracjom zastępującymi ćwiczenia gimnastyczne.

Syty, odświeżony, w doskonałym samopoczuciu, mógł podjąć się zadań, jakie nań czekały. Dopiero teraz zaskoczyła go cisza w mieszkaniu, nieobecność An. Spojrzał na wskaźnik czasowy u dołu ekranu. Czyżby wyszła wcześniej niż zwykle? Powinna zmienić pracę, przyjąć takie warunki, jakie on dla siebie wynegocjował – zajęcie w domu, czas nienormowany, liczą się efekty, dokonania. Cha, cha, cha!

An… kiedyś dziewczyna nie z tego świata! Było w niej tyle serdeczności w zimowe wieczory, gdy otulona ciepłem welurowej bluzy przytulała go zziębniętego do siebie! Bo jemu na tej wyspie z częstymi opadami, z północnymi wiatrami od morza zawsze było zimno. Zdawała się czytać myśli męża. Kiedyś taka zgodna z jego poglądami na wszystko, na rzeczy ważne i mało istotne. A teraz osoba niepasująca do niego. I wcale nie chodzi mu o niepotrzebny przeszczep włosów, który miał ją zmienić, odmłodzić. Ani o wstrzykiwaniew zmarszczki wokół ust botoksu, toksyny botulinowej, co gwarantować miało ich powab. Poglądy należałoby zweryfikować. Dla takiej, jaka jest, powinno się odkryć jakąś planetę. Z wielką ilością jaskiń, z bizonami pędzonymi przez prerie czy sawanny, z myśliwymi z przepaskami na biodrach przynoszącymi jej do pilnowanego ogniska łup z polowań. Gdybyz jej życia wyeliminowano zabiegi kosmetyczne, to można by stwierdzić, że stanowczo nie nadąża za wciąż prącym do przodu ku nowościom światem. Z pięknymi przeszczepionymi włosami, z wabiącymi mięsistością ustami wlecze się w ariergardzie ludzkości, taszcząc wspomnienia zaczynające się od zaimka „kiedyś” albo od przysłówka „dawniej”, ze łzami użalając się nad tym, co musiało minąć bezpowrotnie jak dinozaury, jak neandertalczycy. Podejrzewał, że byłaby gotowa zgodzić się na włosy, jakie nosiła przed przeszczepem, ba, nawet na kształty paleolitycznej Wenus z Willendorfu, na krępą, otyłą babskość, byleby znów miała okazję przyglądać się walce samców na rykowisku o dostęp do niej. An – wieczna zagadka, nieprzewidywalność. Kto wie, czy jego niechęć do płciowości An nie wzięła się z oglądania filmów o jeleniachw okresie rui? Samce zdają się walczyć na śmierć i życie, a łania z podniesionym ogonkiem czeka, nic tylko czeka, do jasnej cholery czeka na rozstrzygnięcie starcia o nią. Ta zwierzęca obojętność, to poddawanie się wyborowi dokonywanemu poza aktywnym udziałem samicy zawsze oburzało Cezarego, więcej – inspirowało do głębszych przemyśleń o prawdziwych właściwościach kobiety, a przede wszystkim An. Do pewnego czasu nie miał specjalnych powodów, by uskarżać się na nią. Ich życie układało się poprawnie, biegło wyznaczonymi przez pewne obowiązki koleinami, stanowiło przyzwyczajenie do siebie w domu. Odkąd syn Robert poszedł za swoją łanią, małżeńskie relacje jeszcze bardziej się pogorszyły. Tak bardzo, że An coraz częściej zadawała pytanie: Właściwie to po co jesteś mi potrzebny? Nawet nie próbował na nie odpowiedzieć, ale gdy ono powtarzało się coraz częściej, nie potrafił kryć irytacji. Najchętniej odgrodziłby komputer i siebie od An jakąś dźwiękoszczelną ścianą i miałby wówczas święty spokój od dręczącego nachalnością pytania o sens pozostawania razem z An. Mógł je lekceważyć, zignorować jak wiele innych problemów mało istotnych dla człowieka szczęśliwego z samego faktu istnienia w świecie, który mu odpowiada; w technicznym świecie stworzonym dla jego inteligencji i potrzeb poznawania, poszukiwania, odkrywania. Nie potrafił, dręczyło go nagabywanie An, a jednak nie umiał zdobyć się na racjonalną decyzję i odejść od niej. Nieraz, patrząc na nią, odnosił wrażenie, że ta łania mimo wszystko najchętniej zaprowadziłaby go na jakieś rykowisko i cierpliwieczekała na stoczenie walki o nią. Ale to już nie dla niego takie wyzwania! Daleki był od poddawania się prymitywnym instynktownym przyzwyczajeniom. Ach, od tylu spraw był bardzo, ale to bardzo, kosmicznie daleko.

Powrócił do fotela przed laptopem. Nieznany rozmówca wciąż czekał na zainteresowanie. Cezary Pawlik dopiero teraz zauważył leżącą na urządzeniu książkę. An należała do tych istot, które starały się udowodnić wieczną żywotność wynalazku Johannesa Gutenberga, XV – wiecznego mogunckiego drukarza. Wolała przerzucać papierowe strony, niż patrzeć w ekran czytnika. Jak być szczęśliwym – odczytał z miękkiej okładki dziełka niemieckiego doradcy w dziedzinie problemów emocjonalnych. Między kartami książki, przed rozdziałem Pomóż swemuszczęściu znalazł liścik do siebie. Oczywiście, cała w tym działaniu An. Ona nie wysyłała sms-ów, nie nagrywała się, ona pisała! Wiadomość, która powinna zmienić jego życie. Powinna być jak grom z jasnego nieba, ale była tylko przekazem informacji. An długo i dość zawile uzasadniała odejście od niego, porzucenie go, by ułożyć sobie życie na nowo, do czego ma prawo. Taka decyzja, jak i forma rozstania specjalnie go nie zaskoczyły. Dawno powinni się rozejść. Dobrze się stało. An czego innego oczekuje od życia niż on, niech więc szuka tego czegoś. Dobrze jej życzy. Zasługuje na to. Jest nie najgorszą kobietą. Nawet gdy marudziła, to nigdy za długo, do zniesienia, nie podnosząc zbyt wysoko głosu. No i teraz ten wspaniały krok w nowe życie bez zawracania mu głowy! Tak cichutko opuściła mieszkanie. Cóż, będzie musiał wśród uchodźców czy imigrantów z Półwyspu Arabskiego rozejrzeć się za jakąś dochodzącą pomocą domową, która przejmie po An obowiązki zaopatrywania lodówki, zmianą pościeli, ręczników, bielizny, odnoszeniem brudnych rzeczy do pralni.

Z uczuciem, jakby ubyło mu coś ciężkiego, dokuczliwego, jakby pozbył się balastu hamującego jego parcie do przodu, w przyszłość, już bez miłośniczki wynalazku Gutenberga, zerknął na ekran laptopa. Zlikwidował intruza. Miał też kilka nowych wiadomości: oferty mieszkaniowe, z banków, z biur podróży. I od syna, Roberta. Cezary odebrał wiadomość przekazaną pośrednio od synowej. Pochodziła z Lagosu.

Się ma.Kurczę, znów niestety,wAfryce. Siara. Piekło. Zajebisty gorąciwilgoć dobijają mnie. To klimat dla jebniętych.Wkażdym afrykańskim porcie walcowniazpieprzonymi spaślakami, łachudramizwybuczonymi brzuchami,wspodniachzdługimi, głębokimi kieszeniami,wktóre zgarniają bakszysz: papierosy, piwo, soki, wody mineralne, wódę.Itylko by szamali cowpentrze. Dziabnięci ledwo trzymają się relingów, spilają jakzłosiejką do swych kleci, do swych nygusiczgranatnikami jak arbuzy. Nie maoczymznimi dziamać. Tylko by szamaliiszamali. Korupcja niewyobrażalna, upokarzająca człowieczeństwoipodważająca wszelkie zasady moralne. Jobla można tu dostać. Czuję odrazę do nichiCzarnego Lądu, najchętniej scwelowałbym stąd. Spiknij sięzmoimi. Szacun.

Spojrzał na datę nadania. Boże, kto sprawia mu takiego figla i podrzuca wiadomości sprzed wielu lat? Po co? An? Chciała mu przypomnieć, że ma syna? Cezary usunął wiadomość. Mamy synek nigdy z niczego nie był zadowolony. Na pewno nie czytał książki studiowanej przez matkę: Jak być szczęśliwym. Gdziekolwiek się pojawiał, zawsze znajdował powód do narzekania, jakby świat składał się wyłącznie z ciemnych odcieni. Na pytanie: „jak się żyje?” zawsze padała taka sama odpowiedź: jestem na dnie z pięcioma metrami mułu. Cezary pamięta, jak przed wielu laty ojciec z Lagosu pozdrawiał, ciesząc się z pobytu na egzotycznym lądzie podrównikowego kraju. Donosił, że wiezie prezenty: wspaniałe rzeźby z mahoniu, obrzędowe maski, bodajże z drewna tekowego małpki symbolizujące główne ludzkie cnoty cenione na Czarnym Lądzie. Kartka była niezwykle kolorowa, wypełniała ją tańcząca dziewczyna z plemienia Joruba – piękna, w szerokim uśmiechu ukazująca biel zębów, czarnymi dłońmi powstrzymująca unoszącą ją ku błękitnemu niebu wielobarwną szatę. Czyżby świat tak bardzo się zmienił, że zabrakło już nad lagoską laguną czarnych dziewcząt w kolorowych szatach, czy po prostu Robert był malkontentem nigdzie nieznajdującym dla siebie właściwego miejsca? Jak z nim wytrzymuje Beata, urodziwa żona z temperamentem, z poczuciem humoru, przepadająca za życiem towarzyskim wpubach, na dyskotekach? Tacy faceci jak Robert nie powinni robić kariery. Co za słownictwo! Gówniarski żargon! Czy takim językiem wypowiada się ktoś, kogo czeka awans na stanowisko kapitana, na Pierwszego po Bogu na pokładzie statku?

Wszedł wGoogle, dotarł do najciekawszych haseł związanych z Lagosem. Niestety, musiał tym razem synowi przyznać rację, że stojąc w tym porcie mało miał powodów do zadowolenia, a jeszcze mniej do zachwytów. Lepiej będzie dla niego i jego żony, jak statek opuści lagunę. I oby bez AIDS. Co tego naiwniaka pchnęło do tak niebezpiecznego zawodu? Niezwykłe opowieści dziadka o egzotycznych lądach, o możliwości przeżywania przygód, jakich nie doświadczy w żadnym innym zawodzie? Gdyby posłuchał ojca, siedziałby teraz w zacisznym mieszkanku i klikał w klawiaturę, wędrując bezpiecznie po całym świecie.

Ad, informatyczna obsługa Firmy zatrudniającej Cezarego Pawlika, przypominała o zbliżającym się terminie sprawozdawczości; nadciągał wielkimi krokami, był nieuchronny, bezlitośnie decydował o przyszłości zleceniobiorcy. Ale nawet w tej sytuacji zagrożenia nie potrafił sobie odmówić małej codziennej przyjemności – partyjki szachów, w której grze mógł się wykazać matematycznymi zdolnościami przewidywania ruchów przeciwnika. Jeżeli się mylił, to zawsze pozostawała możliwość cofnięcia pionków czy figury, co gwarantowało mu prawdopodobną wygraną. W statystyce rozegranych partii w poziomie dziewiątego stopnia trudności na dziesięć możliwych prowadził tysiąc dziewięćset pięćdziesiąt osiem wygranymi w stosunku do sześćdziesiąt siedem zremisowanych i miał tylko dwanaście przegranych. Tak było i tym razem. Cofał ruchy chyba z czterdzieści kilka razy, w końcu doprowadzając do wygranej przez siebie. Nęciło go, by po tysiąc dziewięćset pięćdziesiątej dziewiątej partii rozpocząć tysiąc dziewięćset sześćdziesiątą, ale Ad nie dawała mu spokoju, uparcie nękała powtarzającymi się komunikatami o upływającym czasie, zbliżającym się terminie kontaktu z Firmą i oddania zleconej pracy. Chętnie poznałby tego kogoś ze sztabu dowodzenia, przypuszczał, że jest to kobieta w zamierzchłych czasach pełniąca rolę sekretarki, następnie awansująca do funkcji asystentki. Nigdy nie był w Firmie, nie widział ani szefa, ani jego najbliższych współpracowników, bo to nie było konieczne. Nie tęsknił za nimi, za rozmowami przy biurkach, za wspólnie spędzanym w soboty czy niedziele wolnym czasem, jak to miało miejsce w Firmie An. Ona z koleżankami nawet imieniny obchodziła w miejscu pracy! I konieczniew weekendowe dni gdzieś się z nimi wybierała, aby być razem, kontynuować wątki niedokończonych rozmów. Niewyobrażalnie groteskowa sytuacja! Chorobliwy pęd do stadnego życia w zatomizowanym świecie.

Był już gotowy do podjęcia zadań na rzecz Firmy, ale żył w głębokim przekonaniu, że praca nie zając, nie ucieknie, dał się więc skusić wiadomościom ze świata. Przepadał za nimi. Zawsze utwierdzały go o mądrym, słusznie dokonanym wyborze miejsca zamieszkania i charakteru pracy. Zewsząd spływały potoki sensacyjnych informacji: tsunami, powodzie, wybuchy wulkanów, trzęsienia ziemi, pożary lasów, epidemie, wojny, katastrofy górnicze, lotnicze. Tysiące ofiar, tysiące przedwczesnych zgonów, tysiące tragedii wywołujących łzy.

Spływ wiadomości ze świata i z kraju psychicznie dołował. Nigdzie nie dzieje się dobrze, przeciwnie – bardzo źle. Do komunikatów z pól bitewnychi terrorystycznych gwałtach na cywilnej ludności dochodziły doniesienia o poczynaniach zboczeńców, desperatów. Otempora!Omores! Po głównym wydaniu dziennika na monitorze pojawiał się komentarz o schodzącym z ringu pobitym bokserze. – Nie wystarczy stanąć naprzeciwko rywala, trzeba umieć zachować wobec niego dystans.

Dla Cezarego Pawlika taką odskocznią od atakujących go ponurych wieści była gra w szachyz komputerowym automatem. Zaletą jej było cofanie ruchu nieprzynoszącego korzyści, tak więc wygrywał każdą partię. Przeciwnik tej możliwości nie miał. Choć można by uważać, że walka taka nie daleko odbiegała od sportowych zasad – każe zwycięstwo wnosiło w jego życie radość istnienia w podłym, zakłamanym, złym świecie.

A on – proszę! – w bezpiecznym ciepełku przed klawiaturą laptopa, przed oknem na świat, a jedynym powodem do niepokoju są ludzie z baraków przepełnionych uchodźcami, imigrantamiz Półwyspu Arabskiego, z Azji, Afryki. Za chwilę zagra w szachy, ale wcześniej podzieli się swymi uczuciem z internautami. Otworzył swój blog, wszedł wblogosferę. Pisanie zawsze przychodziło mu z łatwością, należał do chętnie wypowiadających się blogerów, na wszystkie możliwe tematy, dzięki czemu miał dużą liczbę anonimowych komentatorów korzystających z tego powszechnie dostępnego medium komunikacyjnego. Większość hejterów wyżywała się na nim jak na łysej szkapie, ujeżdżała go jak bronowłokę, dając upust swoim uczuciom, może kompleksom. Nawet najbardziej obraźliwe słowa nie bolały go, cieszył się, że istnieje wśród tylu i dla tylu, że wywołuje w nich takie emocje. Nieraz przesadzał w słowach, nie zawsze pisał tak, jak myślał, wszystko po to, by prowokować innych do wypowiedzi, do buntu przeciwko niemu. Rzadko kiedy blogerzy zyskiwali sobie sympatię czytelników, skoro i on nie mógł na nią liczyć, to przynajmniej chciałby zostać najbardziej znienawidzonym autorem. Co mu to szkodziło? Nic. Co zyskiwał? Satysfakcję, że nie jest tuzinkowy, wyróżnia się, wpisuje się w umysły odbiorców oryginalnymi sformułowaniami, odkryciami, poglądami, atakami. Tym razem z agresywnością bulteriera dopadł rodaka z Brukseli, urzędnika Centrum Danych o Ludności, za wywiad odsłaniający jego anachroniczne poglądy na temat szkolnictwa, wychowania, kształcenia. Cezary Pawlik nie miał w tej sprawie doświadczenia, mógł się tylko odwołać do przeżyć z okresu swojej podstawowej edukacji oraz nauki syna. Uważał, że to wystarczy, by urzędasowi dołożyć. Nie miał właściwie prawa do dyskutowania z autorytetamiw tej dziedzinie życia społecznego, ale żył w krajuo takim ustroju, że każdy, jeżeli przyjdzie mu na to ochota, może bredzić do woli, bajać, obrażać. A ponieważ przychodziło muz łatwością formułowanie zdań na każdy temat, więc i tym razem swobodnie, z pasją zwierzył się ze swoich marzeń z czasów, gdy siedział w uczniowskiej ławce, a także z okresu, gdy chodził na semestralne wywiadówki syna. Po wyczerpaniu inwektyw pod adresem posła: Dupka, Głupka, Pomyleńca, Kołka, Gamonia, Bałwana, Tumana, Cepa, Tłumoka, Świra, Błazna (cha, cha, pisanymi dużymi literami!) – przystąpił do konkretu. Ilu z nich potrafi napisać skrypt strony internetowej? Poruszać się swobodnie w środowisku Photoshopa? Uważał, że najpiękniejsze marzeniao idealnym państwie, o najlepszym życiu rodziły się nie w zamkniętych pomieszczeniach szkolnych, a w cieniu oliwnych gajów, gdzie na ścieżkach z pucharkami wina w rękach, w przewiewnych chitonach przechadzali się greccy myśliciele. (Był dumny z tego stwierdzenia, szczególnie z przypomnienia sobie o stroju greckich mężczyzn, chitonach, na które określenie trafił przypadkowo, przeglądając informacje o modzie. Spodobało się mu, zapamiętał, by kiedyś się nim popisać.) Teraz dzieci codzienną drogę do szkoły przebywają w tłumie podróżnych nie zawsze chętnie korzystających z mydła i środków odświeżających. Obce im są rozważania o strukturze państwowej, o postawach życiowych. Uginając się pod ciężarem zbytecznej wiedzy, która niczemu nie służy, daje tylko zatrudnienie w szkołach wybitnym specjalistom zapewne niemogącym doczekać się czasów, gdy w końcu zamilkną wszyscy reformatorzy w oświacie, a w życie wcieli najlepsze plany edukacyjne magia czarodziejskiej różdżki. Sprowadzałyby się do jednego: dzieci uczą się tego, co będzie im w życiu zbędne. Przed pójściem do szkoły każde przeszłoby solidne i wszechstronne badania, które określiłyby zdolności, zainteresowania kandydata kierowanego do odpowiedniego typu szkoły, klasy. Nie każde musi przez wiele, wiele lat rysować, a to choinkę, a to Świętego Mikołaja pod nią, papieża, sławnego rodaka! Wiele dzieci uwolniono by od uczenia się przedmiotów, których nie lubią, a w przyszłości wiedza zdobyta na lekcjach tych przedmiotów okazałaby się w ogóle nieprzydatna. To nie uczeń w szkole powinien przymuszać się do opanowania wiedzy–balastu, to program szkolny powinien być dostosowany do możliwości i potrzeb wychowanka! Może wówczas okazałoby się, że ludzkie szare komórki są lepiej wykorzystywane, a absolwenci takich szkół bardziej społeczeństwu przydatni? Niepoprawne marzycielstwo? – pytał się i zaraz odpowiadał: – Marzyciele nie są leniami uciekającymi przed ciężarem odpowiedzialności, pracy. Ich myślenie wynika z niezgody na to, co wydaje się im absurdem, jest buntem przeciwko pewnej zastanej rzeczywistości, wobec której mają krytyczny stosunek.

„Ja również nie zgodziłbym się z nazwaniem mnie leniuchem. Pracowałem dużo, bardzo dużo, by mieć dobre stopnie w każdym semestrze, z każdego przedmiotu. By widzieć zadowolenie moich rodziców, że mają pracowite, zdolne dziecko. Po latach nauki nikt mnie nie spytał, czy szkolna edukacja daje mi przyjemność? Nikt o to nie pytał, bo wiadomo, że moja odpowiedź nie miałaby dla nikogo żadnego znaczenia. Szczególnie dla twórców programów nauczania i dla ich realizatorów. Szkoda. Tak chciałbym przynajmniej wówczas nie słyszeć na kilku lekcjach niektórych przedmiotów, szczególnie tych umieszczanych na końcu świadectw, jakie są one dla mnie ważne, jak powinienem się przykładać do nich. Tak marzyło mi się prawo do wyboru, prawo do wolności od niektórych obowiązków i prawo do przyjęcia przeze mnie wybranych obowiązków. Przynajmniej w szkole, przed wejściem w życie odpowiedzialne”.

Przeczytał tekst raz, drugi, zastanawiając się, czy ten głupek, kołek, świr, tłumok załapie to, o co