I że ci nie odpuszczę - Joanna Szarańska - ebook + książka

I że ci nie odpuszczę ebook

Joanna Szarańska

4,2

Opis

Debiutancka powieść Joanny Szarańskiej w nowej odsłonie. Doskonałe połączenie komedii romantycznej z wątkiem kryminalnym sprawi, że pokochacie Kalinę i jej perypetie!

To miał być najpiękniejszy dzień w życiu Kaliny. Długa, biała suknia, ukochany mężczyzna u boku i uroczyste słowa „I że cię nie opuszczę aż do śmierci”. Piękny sen pryska, kiedy przed ołtarzem okazuje się, że pan młody wkrótce zostanie tatusiem… dziecka innej kobiety. Mimo przerwanej ceremonii Kalina postanawia wykorzystać prezent ślubny  – voucher do spa w zabytkowym dworku. Uzbrojona w walizkę fatałaszków i powieść o Bridget Jones wyrusza, aby zakosztować luksusów i wyleczyć złamane serce…

Niedoszła panna młoda trafia jednak do niezwykłego miejsca, gdzie brakuje wanny z hydromasażem i drogich kosmetyków, a urodę poprawia się kozim twarożkiem i kąpielami w mleku. Zbieg okoliczności sprawia, że Kalina przyjeżdża do dworku w zupełnie innym charakterze, niż planowała, a to dopiero początek przykrych niespodzianek…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 288

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,2 (488 ocen)
232
155
76
21
4
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Moniock

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna książka zaskakująca i pełna poczucia humoru. Będziecie się dobrze bawić czytając przygody Kaliny, która próbuje poskładać swoje życie po aferze na na swoim niedoszłym ślubie.
10
Katrine93

Nie oderwiesz się od lektury

Każdą w części świetnie się czyta, pochłonęłam ją w 1 dzień :D Polecam :)😊
10
RodzinkaP

Nie oderwiesz się od lektury

👍😀🤣przeczytałam w jedno niedzielne popołudnie . super się czyta 😃
10
Jolcyk123

Nie oderwiesz się od lektury

rewelacja;))))
10
Zofia1980

Nie oderwiesz się od lektury

Super 🙂
10

Popularność




 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Copyright © Joanna Szarańska, 2016

Copyright © Wydawnictwo Poznańskie sp. z o.o., 2016

 

 

Redaktor prowadząca: Magdalena Genow-Jopek

Redakcja: Kinga Gąska

Korekta: Anna Wawrzyniak-Kędziorek, Paulina Wierzbicka

Projekt typograficzny, skład i łamanie: Barbara Adamczyk

 

Projekt okładki: Design Partners (www.designpartners.pl)

Fotografia na okładce: www.depositphotos.com/anpet2000

 

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej: Dariusz Nowacki

 

 

Wydanie elektroniczne 2016

 

eISBN 978-83-7976-350-4

 

 

CZWARTA STRONA

Grupa Wydawnictwa Poznańskiego sp. z o.o.

ul. Fredry 8, 61-701 Poznań

tel.: 61 853-99-10

fax: 61 853-80-75

[email protected]

www.czwartastrona.pl

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Milence, Grzegorzowi

oraz blogowym przyjaciółkom

 

 

 

Tak to się zaczęło...

 

 

 

 

– Ateraz powtarzaj za mną: ja Kalina biorę ciebie Patryku za męża. No, powtarzaj!

– Ja Kalina... – zaczynam posłusznie, ale nagle zanoszę się głośnym chichotem i aż dostaję od tego czkawki.

Zamążpójście i związane z tym przygotowania to znakomita okazja do spotkania z przyjaciółkami i wspólnego wypicia kilku butelek białego półsłodkiego wina. Niektórzy określają podobne spotkania szumnym mianem „wieczorów panieńskich”, ale w tym wypadku wieczór panieński mamy już za sobą. Było na nim znacznie więcej osób i znacznie mniej wina.

Był za to striptizer w stroju mechanika samochodowego. Wymachiwał przed nami całym zestawem kluczy, a czynił to tak przekonująco, że zwrócił na siebie uwagę Kasi, mojej rudowłosej koleżanki z liceum.

– A ten? Proszę pana, do czego ten się używa? – żywo dopytywała lekko oszołomionego chłopaka.

– Chyba do czego tego? – poprawiła odruchowo Klaudia, równocześnie wpatrując się w pomarańczowy daszek czapeczki pana mechanika i wychylając kolejne martini. Po maturze Klaudia zaliczyła dwa semestry na filologii polskiej, co uznaje za powód do dumy.

– Do czego używa się tego klucza? – poprawiła się szybko Kasia, a zawstydzony pan, który najwyraźniej lepiej czuł się w skórze mechanika niż striptizera, ochoczo zabrał się do objaśniania funkcji poszczególnych elementów znajdujących się w skrzyneczcez narzędziami.

– Nuda! – orzekła, ziewając, Monika, zwana przez nas Prezesową ze względu na spektakularny awans społeczny zdobyty poprzez małżeństwo z właścicielem firmy produkującej rękawice ogrodowe. – Co to za wieczór panieński? Skoro striptizer woli rozprawiać na temat zalanych świec i świateł stopu? Ja wam powiem, że byłam na wakacjach w Egipciei tam turystyka jest na bardzo wysokim poziomie. Turystyka i seksturystyka też! – Uśmiechnęła się szelmowsko. – Tam striptizer nie odstawia takiej fuszery! – Wydęła usta w kolorze ostrej fuksji. – Jak mu się płaci za wyskakiwanie z portek, to wyskakuje!

Najwyraźniej przytyk Prezesowej trafił mechanika-striptizera w sedno, bo zerwał się chłop gwałtownie i zatoczył tyłkiem tak szerokie koło, że przytwierdzony do jego pasa śrubokręt uderzył siedzącą najbliżej Jolę w czoło i nabił jej guza wielkości śliwki węgierki.

– Oj! Sorry, sorry, sorry! – piszczał roztańczony striptizer, podczas gdy my ratowałyśmy nieco zamroczoną Jolę lodem wydobytym ze szklanki z drinkiemi zawiniętym w kolorową serwetkę. – Wielkie sorry!

– Dobra, dobra! Masz tu stówkę i mykaj! – Klaudia zdecydowała, że pora zakończyć zabawę w warsztat samochodowy. Po chwili striptizera i jego skrzyneczki z narzędziami już nie było. Po dwóch chwilach spostrzegłyśmy, że nie ma także Prezesowej...

Mimo to wieczór panieński zaliczyłyśmy do udanych. Były kolorowe drinki, był striptizer i zabawaw babskim gronie niemal do białego rana. Co prawda Jola uskarża się na lekkie mrowienie w głowie, a Kasia na niedosyt wiedzy z zakresu mechaniki samochodowej, ale to mały szkopuł. Nie można mieć wszystkiego, a ja osobiście wolę mniej tłoczne spotkania, można rzec kameralne. Takie z przyjaciółkami i winem.

 

 

Przyjaciółki mam trzy i wszystkie kotłują się razem ze mną przed wielkim lustrem w moim pokoju. Oficjalna wersja mówi, że spotkałyśmy się, by omówić ostatnie szczegóły związane z jutrzejszą ceremonią, ale tak naprawdę chodziło o ukojenie nerwów, które towarzyszą mi przed Wielkim Dniem. W celu ukojenia tychże nerwów jedna z moich przyjaciółek, Iwa, kupiła cztery butelki półsłodkiego wina. W tym samym celu druga – Mirka – przyniosła dwie butelki Dorato zachomikowane od sylwestra. Jola dorzuciła czekoladę z orzechamii chipsy, za co niemal oberwała po głowie. Na swoje usprawiedliwienie wydobyła argument w postaci migreny, jednak niech nie myśli, że tak łatwo się wykpi. Przyjść na oblewanie jutrzejszego ślubu i nie oblewać?

Na tę chwilę nie ma już ani chipsów, ani czekolady, ani szampana, a białe półsłodkie wino zostało tylko jedno, i to tylko dlatego, że żadna z nas nie radzi sobie z korkociągiem... Jesteśmy mocno zamroczone i bardzo szczęśliwe. Ja się uspokoiłam i wyluzowałam. Towarzyszy mi tylko taka maluteńka obawa, że jutro mogę mieć problemy z koncentracją. Ale to nic, prawda? Przecież się nie pomylę i nie poślubię obcego faceta, co?

Przy drugim winie padła propozycja, by przymierzyć suknię ślubną i sprawdzić, czy na pewno wszystko pasuje. Rozbieram się więc do stanika i majtek, a dziewczyny przynoszą suknię, która od kilku dni wisi na drzwiach szafy, szczelnie owinięta w pokrowiec, i wzbudza mój uśmiech, gdy tylko się budzę i na nią spojrzę.

Nie jestem w stanie sama jej założyć, więc ograniczam się do podniesienia ramion, a jedyna mocno trzymająca się na nogach Jola wchodzi na krzesło i zarzuca na mnie suknię od góry. Mirka sznuruje gorset tak mocno, że aż oczy wychodzą mi z orbit, a piersi ze stanika. Iwa przynosi z szafy białe satynowe pantofelki i dziwi się, że mam zamiar założyć do ślubu tak wysokie platformy. Co będzie, jeśli w drodze do ołtarza potknę się i przewrócę?

– Będę leżeć – odpowiadam wesoło po chwili namysłu. Połączenie wina, szampana i czekolady sprawia, że niegroźne mi żadne wypadki losowe. Iwa zakłada mi lewy but na prawą stopę. Gdy jestem już gotowa, tłoczymy się przed taflą lustra.

– Wyglądasz cudownie! – wzrusza się Iwa, która spośród nas jest największą romantyczką; płacze na wszystkich ślubach, nawet tych w telewizji...

– Idealnie! – dorzuca Jola.

Mirka milczy, więc patrzę na nią niespokojnie. Co jej się nie podoba?

– To tylko taki głupi włoski przesąd – mruczy pod nosem i macha ręką lekceważąco. – Nie przejmuj się!

– Jaki przesąd? – piszczę przestraszona. – Mam coś niebieskiego i pożyczonego. I nawet stare mam!

– Moja ciotka wyszła za Włocha. I podobnou nich jest tak, że nie można przymierzać sukni ślubnej. To znaczy przymierzać wolno. – Mirka podnosi ze stołu ocalałą butelkę i jednym wprawnym ruchem otwiera wino, po czym kończy: – Ale nie można wyglądać przy tym przymierzaniu idealnie.

Patrzę na Jolę oskarżycielsko, bo to ona powiedziała, że wyglądam idealnie. Jeśli jutro coś się nie powiedzie, to będzie tylko i wyłącznie wina Joli. Potem wzruszam ramionami i mówię, że w ogóle nie wierzę w przesądy.

– I masz całkowitą rację! – Cieszy się Mirka. – Zresztą to włoski przesąd na włoskie wesela. Twoje jest polskie, więc przesąd nie działa, co nie?

Oczywiście, że wcale nie wierzę w przesądy. To, że kupiłam niebieską podwiązkę, że mam pożyczony biustonosz i stare kolczyki z perełek babci Leokadii, o niczym nie świadczy! Mimo to na wszelki wypadek burzę sobie ręką włosy. Wyglądam jak czupiradło. Na pewno daleko mi do ideału...

 

 

Wszystkie cztery patrzymy w taflę lustrai nagle Iwa pyta, czy wciąż jestem zdenerwowana. Zaprzeczam, ale przyjaciółki mi nie wierzą.

– Jak można nie czuć zdenerwowania przed własnym ślubem? To niemożliwe! – wymądrza się Iwa, która nie ma nawet chłopaka, nie wspominając o perspektywach rychłego zamążpójścia.

Uparcie dopytują, czego się boję. W końcu ulegami wyznaję, że przysięgi małżeńskiej. I okazuje się, że to dopiero początek. Przy ostatnim winie ćwiczymy słowa, które za kilkanaście godzin mam wypowiedzieć nie dla zabawy, ale na serio i na całe życie. Już na samą myśl o tym czuję przyjemne dreszcze i łaskotanie w dole brzucha.

– A teraz powtarzaj za mną! – Wracamy do punktu wyjścia. Iwa potrząsa moim ramieniem. – Ja Kalina biorę ciebie Patryku za męża. No, powtarzaj!

– Ja Kalina... – zaczynam dziarsko, ale cała ta sytuacja śmieszy mnie i sprawia, że zanoszę się głośnym chichotem, który przechodziw męczącą czkawkę.

– Nie śmiej się, tylko mów! – Iwa musztruje mnie i znów zaczyna: – Ja Kalina biorę ciebie Patryku za męża!

– Ja Kalina... – zaczynam znów, głośno czkając, ale Iwa przerywa mi gwałtownie.

– Nie, nie, nie! To musi wyglądać inaczej! Na filmach zawsze wygląda to inaczej! Najpierw musimy zapytać, czy nikt nie zna okoliczności stojących na przeszkodzie zawarcia tego małżeństwa. – Gorączkuje się Iwa. Mirka przewraca znacząco oczyma, a ja krztuszę się ze śmiechu.

– Ale przecież u nas wcale się tak nie mówi! – protestuje Jola.

– Co ty tam wiesz! Nic nie wiesz! Wychodziłaś kiedyś za mąż? – Wstawiona Iwa szturcha Jolkę palcem wskazującym, aż ta przestraszona przyznaje, że rzeczywiście za mąż jeszcze nie wychodziła. – I co z tego, że u nas tak się nie mówi? My zrobimy tak, że się powie! Jak na prawdziwym amerykańskim filmie... – Kończy rozmarzona i chrząka. – Zajmijcie miejsca, przechodzimy do ceremonii!

Po chwili wysokim głosem księdza proboszcza Iwa zadaje pytanie mające tak wielki wpływ na losy mojego związku. Jola oświadcza, że małżeństwo nie może zostać zawarte, gdyż narzeczony ma z nią piątkę dziecii do tego szóste w drodze... Zanosimy się śmiechem. Iwa trzyma się za brzuch i jęczy, Mirka turla się po dywanie, ja sama chciałabym to zrobić, ale przecież mam na sobie suknię ślubną... Tyle jeszcze kojarzę. Niskim głosem mojego narzeczonego Iwa wypiera się związku z Jolą i udziału w produkcji szóstki dzieci, a następnie powracający do głosu ksiądz udziela nam ślubu.

Koniec przedstawienia. Brzuch boli mnie już tak bardzo, że chyba zaraz się posiusiam. Mirka wchodzi na krzesło i pomaga mi zdjąć sukienkę. Jola pada na stertę poduszek, zręcznie żonglując pustą szklanką po soku. W majtkach, biustonoszui moich pięknych ślubnych platformach biegnę do łazienki, aby zapobiec katastrofie. Tuż przy drzwiach potykam się o dywani padam jak długa, o mało nie rozbijając sobie nosa o drzwi łazienki. Zdarłam skórę z kolana, które teraz piecze i pulsuje bólem, sama nie wiem, co gorsze. Przyjaciółki biegną na ratunek, ale podnoszę się i macham ręką na znak, że wszystko w porządku. Śmieję się, a łzy ciurkiem spływają mi po policzkach.

 

 

Ceremonia rozpoczyna się bez zakłóceń.

Zgodniez planem, który tak misternie ułożyłam.

Najpierw główną nawą kościoła przechodzi mała dziewczynka w koronkowej sukience i dobranym pod kolor kapelusiku, sypiąc płatki różowych róż. Dziewczynka ma proste blond włosy i przerwę między zębami. Na kolanie lewej nogi kwitnie strup dorównujący rozmiarem temu, który sama noszę pod suknią. Czuję, że mam ochotę wyściskać tę małą.

Następnie z chóru rozlega się piękna i wzruszająca melodia grana na skrzypcach. Natychmiast wyciska mi kilka łez i budzi obawy o makijaż. Zauważam, że Jola też ociera oczy. Najwyraźniej nie tylko na mnie tak mocno działa muzyka!

Po kilku chwilach skrzypce cichną i na ambonę wchodzi nobliwy ksiądz proboszcz. Obejmuje surowym spojrzeniem sylwetkę moją i mojego narzeczonego. Jego ponura mina nie wróży niczego dobrego. Odczuwam nagły niepokój i staram się przywołać szczegóły spowiedzi przedślubnej. Czy jakieś wydarzenie z mojego dwudziestosiedmioletniego życia wywołało u księdza proboszcza oburzenie? Gdzieś w zakamarkach mojej świadomości majaczy wspomnienie pogadanki na temat czystości przedmałżeńskiej i niespokojnie zerkam na siedzącą za moimi plecami matkę. Chyba ksiądz nie zechce tego wyciągnąć i oświecić gości w kwestii mojego życia seksualnego?

W tej samej chwili kapłan wyszczerza do mnie zęby w parodii uśmiechu, zupełnie jakby czytał w moich myślach. Odchrząkuje i rozpoczyna uroczystą przemowę na temat dwóch serc, które się spotkały i podjęły decyzję, by dalej przez życie pójść razem. Tymi dwoma sercami jesteśmy oczywiście my – mój ukochany i ja. Spoglądam więc na mojego wybranka rozanielonym wzrokiem, który zasnuła romantyczna mgiełka i sprawdzam, czy jest równie wzruszony jak ja. Okazuje się jednak, że spojrzenie Patryka utkwiło w butach księdza. Za to wzruszona do granic możliwości Jolka chlipie za moimi plecami aż miło!

Podczas mszy świętej moje myśli swobodnie szybują, oscylując pomiędzy menu weselnym, które ma zainaugurować tradycyjny polski rosół z makaronem przybrany łabędziem z ciasta ptysiowego, a nocą poślubną, na którą przygotowałam specjalny czerwony komplecik z kusymi majteczkami i fikuśnym piórkiem. Nagle reflektuję się, że wszyscy wstali i spoglądają na nas wyczekująco. W końcu nadeszła ta chwila!

Ksiądz informuje zebranych w kościele gości, po co się tutaj spotkaliśmy i co teraz nastąpi. Szczerze powiedziawszy, witam tę chwilę z westchnieniem ulgi, gdyż czuję, że mój pęcherz znów chce o sobie przypomnieć. Zaciskam dłonie na plastikowej rączce bukietu ślubnego i zastanawiam się, czy goście poczują się urażeni, jeśli przed przyjęciem życzeń skoczę na chwilę do toalety za zakrystią. W tej samej chwili ksiądz każe nam podać sobie dłonie i powtarzać.

Staję vis-à-vis mojego przyszłego męża i uśmiecham się do niego krzepiąco. Stwierdzam, że Patryk nie wygląda dobrze. Jego przystojna twarz jest blada, na czole perli się pot. Uśmiecham się półgębkiem do własnych myśli. Albo mojemu narzeczonemu daje się we znaki zdenerwowanie, albo miniony wieczór obszedł się z nim równie niełaskawie, jak ze mną.

Pada regułka, która ma sprawić, że staniemy się mężem i żoną. Czuję motylew brzuchu. Uskrzydlają mnie do tego stopnia, że zapominam o przepełnionym pęcherzu i pulsującym kolanie. Spoglądam prostow oczy Patryka, który już nie bada stanu obuwia proboszcza, ale wpatruje się we mnie. Jestem skupiona jak nigdy, pragnę włożyć w to króciutkie słowo całą siłę mojej miłości. Otwieram usta i chcę wypowiedzieć magiczną przysięgę, która sprawi, że będę z ukochanym, dopóki śmierć nas nie rozłączy...

Ale uprzedza mnie Jolka.

Jak przez mgłę widzę, jak podnosi się ze swojego miejsca i zdejmuje okulary. Jest blada i spłakana. Iwa szarpie ją za sukienkę, chcąc usadzić na miejscu. No, czy ta Jolka zgłupiała? Nie wysiedzi kwadransa? Koniecznie musi do toalety, gdy ja składam przysięgę małżeńską?

Ale Jola nie ma zamiaru wychodzić do toalety. Prostuje się dumnie i obwieszcza osłupiałemu księdzu:

– To małżeństwo nie może być zawarte, proszę księdza. Pan młody wkrótce zostanie ojcem. Mojego dziecka.

Przez kościół przebiega fala szeptów, zaskoczeni goście nachylają ku sobie głowy i wymieniają się spostrzeżeniami. Widzę, że moja matka otwiera i zamyka usta, niczym ryba wyrzucona na brzeg. Iwa kręci głową. Mirka ukryła twarz w dłoniach. Jolka patrzy na mnie przepraszająco. Czuję, że za chwilę wybuchnę niepohamowanym śmiechem. No, czy ta Jolka zdurniała do reszty? Zapomniała, że to były głupie żarty? Taka gra? Pijacka zabawa?

Spoglądam na pobladłą twarz mojego narzeczonego i dociera do mnie, że to wcale nie zabawa. W następnej chwili biorę solidny zamach i idealnie zaprojektowany bukiet z białych róż i frezji ląduje u stóp proboszcza. Wychodzę z kościoła, nie patrząc na osłupiałych gości.

 

 

 

Rozdział 1

 

 

 

 

 

Niemrawo przeskakuję pilotem po kanałach, usiłując uciec przed reklamami, programami informacyjnymi i ckliwymi romansami. Reklam nie lubię, złych wiadomości otrzymałam już dosyć, a romanse? Miłości mam po dziurki w nosie. Mogę śmiało powiedzieć, że odbiła mi się czkawką. Jak tort weselny, który jedliśmy niemal przez dwa tygodnie.

„Zjeść trzeba – syknęła do mnie matka, gdy się obruszyłam, że nie tknę. – Przecież się nie zmarnuje. A swoją drogą, po cholerę ci był trzypiętrowy tort, co?”.

Odpowiedziałam wzruszeniem ramion. Skąd mogłam wiedzieć, że mój przyszły mąż to lowelas i pies na baby? Przecież gdybym cokolwiek podejrzewała, zamiast siedmiu kilo biszkopta przełożonego kremem śmietankowym zamówiłabym wuzetkę w cukierni na rogu! I rzuciłabym nią niewiernemu prosto w twarz!

Nie zostałabym zmuszona przez wojowniczą rodzicielkę do zjadania resztek i w rezultacie nie przybrałabym pięciu centymetrów w biodrach. Kopnęłabym Casanovę w cztery litery i to bynajmniej nie te, które służą do siedzenia. Tym samym nie stałabym się pośmiewiskiem całego kościoła z osłupiałym księdzem proboszczem na czele.

Wychodzi na to, że brak spostrzegawczości wcale mi się nie opłacał. Trzeba było mieć oczy dookoła głowy!

 

 

Zatrzymuję się na programie przyrodniczym i zasłuchuję się w hipnotyzujący głos Krystyny Czubówny, która przedstawia właśnie zwyczaje lęgowe wilków.

– Wilki łączą się w pary na całe życie... – słyszę i przewracam oczami.

– Chyba sama pani w to nie wierzy. – Wzdycham. – Żaden samiec nie łączy się w parę na całe życie. Chyba, że z innym samcem.

Wyciszam dźwięk i wyciągam się wygodnie na wąskim tapczaniku. Mam zamiar uciąć sobie króciutką drzemkę. Moje plany niweczy jednak matka, która bezceremonialnie gramoli się do pokoju, wlokąc za sobą odkurzacz. Jej mina wskazuje, że lepiej będzie, jeśli szybko wstanę, wygładzę smutne zmarszczki mimiczne naokoło ust i znajdę sobie jakieś zajęcie.

Niestety, nagłe poruszenie nie zwodzi czujnej matrony. Podpiera się wojowniczo pod boki, gromi mnie wzrokiem. Mam wrażenie, że jeden z piorunów trafił mnie w pośladki.

– Kiedy masz zamiar wziąć się w garść? – pyta.

Udaję, że nie wiem, o co chodzi. Przybieram skruszoną, a równocześnie zdziwioną minę. Następnie udaję, że układanie czasopism leżących na parapecie okna jest zajęciem wyjątkowo pilnym i wymagającym niesamowitego skupienia. A ponieważ większość z nich to prasa dotycząca przygotowań ślubnych, moje oczy szybko wilgotnieją, a ja zaczynam niepokojąco pociągać nosem. Za moimi plecami matka przekłada z ręki do ręki rurę odkurzacza i najwyraźniej nie wie, co powiedzieć. W końcu trafia na odpowiednią mądrość życiową i postanawia się nią ze mną natychmiast podzielić.

– Nie ty pierwsza, nie ostatnia. Lepiej, że szydło wyszło z worka przed ślubem, a nie po. Co prawda zaliczki przepadły, ale i tak taniej wyszło, niż jakbyś miała się rozwodzić. No i ślub kościelny możesz wziąć – gada jak nakręcona. – Z kimś innym, oczywiście – dodaje po chwili.

Trudno się z nią nie zgodzić. Dobrze, że sprawa się sypnęła, zanim swoim rozmarzonym głosem wypowiedziałam sakramentalne „tak”. Chyba muszę Jolce kwiaty w podziękowaniu wysłać, że ze swoim wyznaniem nie zwlekała do ostatniej chwili. A może lepiej paczkę pampersów?

Mimo to posyłam matce groźne spojrzenie.

– Mamo, co ty pleciesz!?

– Co mamo? Co mamo? – Rodzicielka odzyskała już rezon, a widząc, że z moich oczu nie tryskają strumienie łez, postanowiła wyłączyć taryfę ulgową. – Snujesz się po domu jak zombie. Aż przykro na ciebie patrzeć. Rozumiem, że pracę zaczynasz dopiero od września, ale jest czerwiec, a ty nie wychodzisz z domu! Nie widujesz ludzi, nie spotykasz się z przyjaciółkami! Albo weźmiesz się za siebie, albo zadzwonię do pani Jasi i załatwię ci łóżko na oddziale w Kobierzynie!

– To co ja mam robić? – pytam z nieszczęśliwą miną.

– Po prostu żyj – Ramiona odziane w podomkę w kropki wykonują gest wzruszenia. – Na początek mogłabyś się ubrać i pójść po ziemniaki do warzywniaka. Muszę tu odkurzyć. W całym domu panuje niewyobrażalny bałagan, ale oczywiście wszystko jest na mojej głowie – gdera matrona, potrząsając rurą od odkurzacza.

Pospiesznie wciągam świeżą koszulkę i dżinsy. Matka odprowadza mnie dziwnym spojrzeniem, ale staram się nie zwracać na nią uwagi. Wychodzę z mieszkania, zgarniając po drodze zieloną torbę „ekologiczną” i niemrawo sunę w stronę pobliskiego sklepiku. Chcę uwinąć się jak najszybciej i wrócić w zacisze swojego pokoju. Mam nadzieję, że gdy wrócę, mama skończy już porządki i będę mogła zafundować sobie drzemkę.

 

 

Powoli zbliżam się do pawilonu z blachy falistej, który pełni na naszym osiedlu funkcję najlepszego zieleniaka. Matka twierdzi, że sprzedawane tutaj wiktuały są dorodniejsze i świeższe niż w innych tego typu sklepach. I supermarketach, dorzuca zawsze, łypiąc na mnie groźnie okiem. Bo moja mama to tradycjonalistka pełną gębą. Owoce kupuje w zieleniaku, chleb w piekarni, a jaja u baby ze wsi. Baba nie ma wszystkich zębów i zawsze nosi tę samą spódnicę, ale mamie to nie przeszkadza. Jaja z kolei nie mają żadnych pieczątek, za to czasem trafi się piórko przyklejone do skorupki kawałkiem gówienka. Ilekroć mama odkryje na jajku takie piórko, przychodzi z nim do dużego pokoju i triumfalnie macha przed oczami domowników, wołając entuzjastycznie:

– To się nazywa jajo prosto od kury!

– Po prostu jest okichane! – Oburzył się kiedyś ojciec. Od tamtej pory nie jada jajecznicy ani jajek w żadnej innej postaci. Twierdzi, że to z powodów zdrowotnych, jednak matka wie swoje. I nie może ojcu wybaczyć, bo on nie rozumie, że jajko musi kurze wychodzić z tyłka i basta!

Tymczasem zbliżam się do zielonego kiosku. Swoją drogą dlaczego większość zieleniaków jest pomalowana na zielono? Czy nie można by ich malować na czerwono, w barwie dojrzałych pomidorów? Lub wybrać kolor żółty jak fasolka szparagowa? Bardziej by się w oczy rzucał taki zieleniak i prezentowałby się bardziej optymistycznie. Zielony to co prawda kolor nadziei, ale chyba jednak nie ten zgniły odcień, który sugeruje, że w sklepiku znajdziemy nadgniłe warzywa?

Rozglądam się na boki w nadziei, że nie spotkam żadnej sąsiadki, która zaczęłaby odprawiać gorzkie żale nad moją smutną dolą narzeczonej porzuconej przed ołtarzem. Nie wstydzę się, broń Boże! Nie przemykam kanałami, aby nie spotkać znajomych i nie narażać się na pełne współczucia spojrzenia i słowa: „Jak on mógł?”. Nie wiem, jak mógł. Ale najwyraźniej mógł i to nie raz, bo podobno wcale nie tak łatwo zajść w ciążę. Czytałam o tym, to wiem.

Najdziwniejsze jest to, że wszyscy, z którymi do tej pory rozmawiałam, zachowują się, jakby to Patryk rzucił mnie przed ołtarzem i poszedł sobie w diabły. A przecież to ja wzięłam zamach tym nieszczęsnym bukietem, który projektowałam ponad tydzień w specjalnym programie graficznym. To ja zafajdałam księdzu buty zmiażdżonymi główkami frezji i wybiegłam z kościoła, tupiąc nogami ze złości i starając się przypomnieć sobie wszystkie wulgaryzmy zasłyszane od czasów piaskownicy. I to ja przywaliłam narzeczonemu w nos, rozkwaszając go kamykiem z pierścionka zaręczynowego, gdy wybiegł za mną z głośnym „Ja ci to wszystko wytłumaczę!”.

Dlaczego więc wszyscy zachowują się tak, jakby przyszły mąż zwiał mi sprzed nosa? Owszem, przyprawił mi rogi jak stąd do Poznania, ale w ostateczności to ja pogoniłam mu kota. I zmusiłam, żeby z własnej kieszeni zapłacił kamerzyście, organiście i skrzypkowi. Nie zwróciłam także pięknego pierścionka z białego złota. Był robiony specjalnie na zamówienie, z kamykiem pod kolor lazurowych oczu, jak twierdził Patryk. Muszę mu przypomnieć, że ma umówioną wizytę u okulisty w przyszłym miesiącu. Bo oczy to ja mam szare jak fale Bałtyku. Do lazuru im daleko, tak jak polskiej plaży do Lazurowego Wybrzeża!

 

 

Tymczasem wchodzę już w zacienione wnętrze warzywniaka i pochylam się nad plastikowymi skrzynkami, w których ułożono dary natury. „Tylko polskie” – zauważam slogan reklamowy wypisany koślawymi literkami na kawałku tekturki przytwierdzonym do półki za pomocą cienkiego drucika. Kiwam głową i wybieram kiść dorodnych bananów. Jak polskie, to trzeba korzystać.

Pospiesznie pakuję do ekologicznej torby resztę zakupów. Dwa kilo ziemniaków, pęczek koperku, pęczek rzodkiewki, kilogram czereśni. W ostatniej chwili decyduję się także na fasolkę szparagową i nachylam się nad koszykiem, by wybrać ładne, żółte strączki. Równocześnie wracam myślami do bilansu zysków i strat niedoszłego wesela.

To prawda, że zyskałam piękny pierścionek z szafirem i satysfakcję z pobicia wiarołomnego narzeczonego. I, jak mówi Iwa, nie wpakowałam się w związek bez przyszłości, który polegałby na gotowaniu kapuśniaku, praniu przepoconych skarpet i czekaniu na niewiernego małżonka, który szwenda się nie wiadomo z kim. Finansowo wiele nie straciłam, to fakt. Jak mówi moja matka, parę zaliczek poszło się... Ale rozwód kosztowałby mnie więcej. Jestem piękna, młoda i wolna. No, na pewno wolna...

Bilans przedstawiałby się całkiem całkiem, gdyby nie jeden mały szczegół. Straciłam coś cenniejszego od szykownego wesela na sto dwadzieścia osób, sukni wysadzanej kryształkami Svarowskiego i trzypiętrowego tortu śmietankowego. Straciłam przyjaciółkę i wiarę w uczciwość drugiego człowieka.

Na myśl o Jolce dostaję białej gorączki. Ładuję fasolkę do worka z taką pasją, że aż zgniatam strączki. Upycham na siłę, ugniatam. Kiedy przychodzi opamiętanie, widzę już dno skrzynki, a stojąca za ladą kobieta zaciera ręce z zadowolenia. Dopiero teraz zauważam przytwierdzoną do koszyka cenę: osiemnaście złotych za kilo! Klnę po cichu, ale robię dobrą minę do złej gry. Mam tylko nadzieję, że nie zabraknie mi pieniędzy...

 

 

Oczywiście zabrakło.

Kiedy waga pokazała, że w moim worku znajduje się trzy i pół kilo fasolki szparagowej, zakręciło mi się w głowie. Po podsumowaniu wszystkich zakupów ekspedientka zażądała sześćdziesięciu siedmiu złotych. Przez chwilę zastygłam w bezruchu z otwartymi ustami, jakbym nie rozumiała po polsku. Stojący za mną w kolejce klient chrząknął znacząco. Musiałam działać.

– Czy mogę zapłacić kartą? – dukam.

Ekspedientka patrzy na mnie z politowaniem.

– Z choinki się urwałaś, Kalinko?

– Hm, no tak – Czerwienię się po cebulki włosów. – Wygląda na to, że mam za mało pieniędzy. Miałam więcej. To znaczy, wydawało mi się, że mam więcej. W portfelu. Ale nie mam. Więc może z czegoś zrezygnuję. – Plączę się coraz bardziej. – Nie z fasolki – zastrzegam, widząc podejrzliwą minę ekspedientki. – Fasolka jest mi pilnie potrzebna. Całe trzy i pół kilo. Zostawię… banany. Choć z pewnością są pyszne. I polskie.

Teraz dla odmiany szeroko otwarte usta ma ekspedientka. Czuję, że pogrążam się coraz mocniej, więc ostatecznie piszczę jak mysz przydybana przez kota.

– Mogę donieść brakującą kwotę po południu? Po obiedzie skoczę do bankomatu.

Sprzedawczyni powoli kiwa głową. Myślę, że pierwszy raz w życiu widzi takie indywiduum. Z pewnością sądzi, że niedoszły ślub rzutuje na moją psychikę. Przechodzę załamanie nerwowe i lada dzień zacznę spacerować w ślubnej kreacji po osiedlowych alejkach. Z welonem okrywającym zapłakane oblicze, załamując dłonie i zawodząc jękliwie...

Stop! Boże, o czym ja myślę? Czy to naprawdę początek obłędu?

– Możesz przynieść mi zapłatę po południu – Ekspedientka wymawia słowa powoli, mierząc mnie podejrzliwym spojrzeniem. Oddycham z ulgą i już mam chwytać siatki i ewakuować się z tego miejsca bolesnego upokorzenia, kiedy czyjś głos zatrzymuje mnie w pół kroku.

– Nie trzeba. Ja zapłacę – słyszę.

Odwracam głowę, jednocześnie odprawiając modły, by okazało się, że nie mam racji. Że mój słuch mnie zwodzi i płata mi nieznośnego figla. Najwyraźniej wykorzystałam jednak dzienny limit szczęścia. Bo w uchylonych drzwiach warzywniaka stoi Jolka, wyciągając w moją stronę sto złotych...

 

 

Do mieszkania wracam rozdrażniona. O nie, to zbyt delikatne określenie. Jestem wściekła! Jak ta Jolka śmie! Po numerze, który wycięła mi do spółki z niewydarzonym Casanovą, zjawia się na moim osiedlu, robi zakupy w naszym rodzinnym warzywniaku i jeszcze oferuje mi pożyczkę?

A do tego wygląda kwitnąco, bezczelna!

Zniknęła nienaturalna bladość policzków, pod bluzką zarysował się ładny (i dość duży!) brzuszek, a do tego urosły jej piersi! I to ma być sprawiedliwość? Powinna pomykać w worku pokutnym, a nie szczerzyć do mnie zębiska w pełnym nadziei uśmiechu! I jeszcze ta propozycja, że zapłaci za moje zakupy! Jesteśmy przecież przyjaciółkami. Tak jakby sąsiedzi nie wiedzieli, że wraz z niewiernym Patrykiem przyprawiła mi rogi!

Co było robić? Widząc niezdrowe zainteresowanie ekspedientki i zgromadzonych w kolejce ludzi, przyjęłam Jolczyną stówkę i zapłaciłam za zakupy. Czułam, że moje uszy przybierają kolor wozu strażackiego. Już nigdy nie pójdę do tego sklepu! Mogą sobie sprzedawać polskie banany, niemieckie rzodkiewki i kukurydzę z Ekwadoru! Moja noga tam więcej nie postanie!

Zapłaciłam i niemal wybiegłam na ulicę, musiałam jednak zaczekać na ofiarodawczynię i rozliczyć się z nią do końca. I bynajmniej nie chodziło o pieniądze! Powitałam więc Jolkę wściekłym spojrzeniem i zdecydowanym ruchem palca wskazującego.

– Wiem, że na ciężarną nie wolno krzyczeć, więc zapytam spokojnie! Czego chcesz, flądro?

– Chciałam ci pomóc.

– Już mi pomogłaś, czego dowód widać gołym okiem. Czego za mną łazisz?

– Zauważyłam cię w sklepie...

– Więc ruszaj w swoją stronę.

– Ale ja szłam właśnie do ciebie!

Ręce mi opadły. Czy ona zwariowała? Pcha głowę do paszczy lwa? Przecież to oczywiste, że gdyby stanęła w progu mojego mieszkania, powitałabym ją nożem, którego moja matka używa do porcjowania mięsa! Wyrwałabym jej te doczepione kudły, co to udają, że są jej własne, zawlekłabym ją do wanny i poćwiartowała na kawałki. Zamrażarkę mamy pakowną i z pewnością taka Jolka zmieściłaby się bez problemu. Z kudłami czy bez.

Był tylko jeden problem. Jolka, owszem, jest flądrą. Ale flądrą ciężarną. Nie mogłabym zrobić jej krzywdy. Poczekam do porodu. W międzyczasie się zastanowię, co ją bardziej zaboli: utrata doczepionych kłaków czy wybielonych zębów.

Tymczasem musiałam się jej pozbyć. I to jak najszybciej. Bo biała gorączka już podchodziła mi do oczu.

– Posłuchaj – wycedziłam więc spokojnie. – Nie mamy o czym rozmawiać. Zafundowałaś sobie ciążę z moim przyszłym mężem. Zdradziłaś mnie bardziej niż on sam. Do tego bezczelnie zeżarłaś czekoladę na moim wieczorze panieńskim!

– To z nerwów! – broniła się Jolka. – Poza tym sama ją przyniosłam... I wcale nie na panieńskim, tylko przedślubnym...

– Guzik mnie to obchodzi! Nie mamy o czym rozmawiać, nie przychodź tutaj, nie plątaj mi się pod nogami i nie płać za moje zakupy, jakbyśmy nadal były best friends, dobra? Kasę przeleję ci na konto zaraz po powrocie do domu. Pa pa!

Pomachałam jej ręką i uciekłam w stronę bloku. Starałam się iść dostojnym, spokojnym krokiem, ale coś mi się wydaje, że z tyłu to trochę inaczej wyglądało. Trzęsłam się jak galareta. Z ulgą schroniłam się za drzwiami klatki schodowej, a następnie mieszkania.

– Czy to nie Jolka? – Z zamyślenia wyrwał mnie głos matki, która zawzięcie szorowała framugę kuchennego okna.

– Tak, to ona – mruknęłam, kładąc torbę z zakupami na blacie.

– Bezczelna! – zawyrokowała matka. Nagle jej wzrok spoczął na przyniesionych przeze mnie sprawunkach.

– Czyś ty oszalała? Po co ci tyle fasolki szparagowej?

 

 

– Wcale nie oszalałam – bronię się z urażoną miną. – Sama mówiłaś, że mam się wziąć za siebie i znaleźć jakieś zajęcie. To znalazłam. Będę robić przetwory.

– Z fasolki?

– No, z fasolki, fasolki. Co się tak dziwisz? Widziałaś kiedyś ogórki konserwowe? – Matka kiwa głową cokolwiek podejrzliwie. – A ja zrobię fasolkę konserwową!

– To tak można?

– Pewnie, że można. Widziałam przepis w Internecie.

Matka nie może wyjść z podziwu nad moją gospodarnością. Ja też. Mam tylko nadzieję, że w calutkim Internecie znajdę choć jeden przepis na konserwową fasolkę szparagową. Inaczej matka mnie zamorduje. Tymczasem biegnę do swojego pokoju, by zrobić przelew i zwrócić pieniądze na konto wiarołomnej przyjaciółki. Dług u tej flądry pali mnie żywym ogniem. I odbiera apetyt, i... Nagle mój wzrok pada na druczek awizo wypisany na moje nazwisko, oparty niedbale o ekran komputera.

– Mamo, co to jest? – wrzeszczę w głąb mieszkania.

– Nie wrzeszcz, przecież słyszę – wrzeszczy matka. Podchodzi do drzwi, wycierając dłonie w kraciastą ścierkę. Na widok awizo podnosi jedną wyskubaną brew. – No, awizo przecież. Nie widzisz? Było w skrzynce. Ojciec przyniósł, jak szedł po gazetę.

– Ale co za awizo? – zastanawiam się. Nie spodziewam się żadnej przesyłki.

– A skąd mam wiedzieć, jakie awizo? Awizo to awizo, tak? Pójdziesz na pocztę, to się dowiesz! – matka robi obrażoną minę i usuwa się z pokoju.

Świdruję niewielki druczek spojrzeniem, jakby miał mi wyznać, co kryje. Nagle pojawia się olśnienie. To z pewnością spóźniony prezent ślubny! Ktoś nadał paczkę, która błądziła tak długo, aż dotarła po fakcie. To znaczy faktu, czyli wesela, nie było, ale i tak muszę pójść na pocztę i przesyłkę odebrać. A także oczywiście otworzyć, obejrzeć i zdecydować. Czy odesłać, czy przyjąć ofiarowany przedmiot w poczet mojego dodatniego bilansu bezweselnego.

Czuję narastające podniecenie. Uwielbiam dostawać prezenty! Szczerze mówiąc, gdy planowałam wesele, aż przebierałam nogami z radości na myśl o tych wszystkich starannie zapakowanych pudełkach, które przyjdzie mi otwierać. Potrafiłam nawet wyobrazić sobie tę chwilę: Patryka siedzącego w fotelu i popijającego wino z wysokiego kieliszka i mnie na dywanie u jego stóp, w długiej plisowanej koszuli nocnej... Naokoło mnie dziesiątki kartonowych pudełek, pastelowych bibułek i czerwonych wstążek. Biorę do ręki każdy przedmiot i unoszę w górę, by zademonstrować ukochanemu mężowi. I tłumaczę: „Zobacz, tym mikserem będziemy ubijać jajka na omlet z grzybami!”.

Oczywiście to tylko mrzonki. Goście, którzy opuszczali kościół po tym, jak Jola obwieściła wszem i wobec, że urodzi dziecko mojego narzeczonego, zabrali prezenty ze sobą. Niektórzy zostawili wiązanki, moja matka zebrała je potem w schludny stosik i położyła przed ołtarzem, gdzie wciąż stał nieco zamroczony proboszcz. Nie było wesela, więc i prezentów zabrakło, normalna kolej rzeczy! Ale teraz w dłoni trzymałam blankiecik, który mógł sprawić, że w moje posiadanie trafi choć jeden ślubny podarek! Ciekawe, co to będzie? Chyba coś ciężkiego, skoro listonosz nie przyniósł osobiście! Chyba nie zegar z kukułką?

Zapominam o cicho szemrzącym komputerze i długu u Jolki. Sprawdzam, czy w przegródce portfela tkwi dowód osobisty, po czym wyruszam na pocztę. Mam nadzieję, że chociaż tam nie spotkam Joli!

 

 

Na poczcie kolejka jak po papier toaletowy za komuny. Nie żebym pamiętała, jak wyglądały kolejki po papier za komuny, ale matka porównuje do nich wszystkie kolejki. I te na trzy osoby u fryzjera i te z trzema pętelkami, gdy przywożą swojską kiełbasę do sklepiku za rogiem. Poza tym chodzenie za papierem odbiło się dosyć silnie na psychice mojej biednej matki. Do tej pory z dzikim błyskiem w oku rzuca się na promocje w rodzaju osiem rolek plus dwie gratis. A jeśli papier jest zapachowy? Gryzie i drapie, choć nikt jej nie broni kupić, ile chce.

Tak czy siak kolejka na poczcie jest potężna, więc opadam na krzesełko pod ścianą i obserwuję podchodzących do okienka ludzi. To z pewnością lepsza rozrywka niż oglądanie własnych paznokci czy dłubanie w zębach, a to właśnie robi siedzący obok mnie nastolatek. Staram się nie spoglądać na niego zbyt często, ale jestem pełna podziwu. Wykonał już przegląd dentystyczny górnej szczęki, a teraz skubie dziurę w nogawce...

Tymczasem przy okienku rozpętała się mała awantura, więc przenoszę swoją uwagę z nastoletniego stomatologa na siwego pana w czapeczce z daszkiem.

– Tłumaczę pani, że mam awizo – denerwuje się staruszek.

– A ja panu tłumaczę, że nie ma przesyłki o tym numerze.

– Przecież nie mogła zaginąć!

– Jak nie mogła, skoro zaginęła? – pyta wytapirowana pani w okienku.

– To przechodzi wszelkie pojęcie! – Staruszek wali pięścią w ladę. – Co wy tutaj, za przeproszeniem, robicie?

– Pracujemy proszę pana, pracujemy!

– Zdaje mi się, że kiepsko pracujecie, skoro moja przesyłka zaginęła, droga pani!

– No, przecież nie mogła zaginąć! – denerwuje się pracownica poczty.

– No, ale jak nie mogła, skoro zaginęła? – Staruszek ponownie uderza dłonią w ladę, aż podskakują długopisy przymocowane na sprężynkach.

– Proszę pana, na pewno nie zaginęła. Może jej nigdy nie było?

– Ale przecież ja mam awizo! – I gadka rozpoczyna się od nowa.

W końcu przychodzi moja kolej i powoli zbliżam się do okienka. Nieco się denerwuję, bo a nuż moja przesyłka także zaginęła i obejdę się smakiem? Wytapirowana w okienku spogląda na mnie cokolwiek podejrzliwie. Chyba nie myśli, że w kieszeni trzymam broń i chcę jej użyć, aby przeprowadzić napad na urząd pocztowy? Drżącą dłonią wyciągam z kieszeni zmięte awizo i lękliwie podaję w jej stronę.

– Dowód tożsamości, proszę! – ryczy na wydechu.

– Proszę! – Podsuwam jej wydobyty z portmonetki kawałek plastiku. Urzędniczka dokładnie sprawdza moje dane, potem zerka na mnie spod grzywy tapiru, w końcu oddaje mi dokument i podsuwa kwitek do podpisu.

– Proszę pokwitować odbiór listu poleconego. Data i czytelny podpis, imię i nazwisko – instruuje mnie, ale ja wpatruję się w nią z rozchylonymi ustami i nie mam zamiaru podpisywać odbioru żadnego listu. Ja tutaj przyszłam po paczkę!

– Chyba się pani pomyliła – oświadczam więc zdecydowanym tonem, na co wytapirowana otwiera szeroko oczy.

– Proszę?!

– Bo ja nie czekam na list, ale na paczkę. Z prezentem ślubnym – tłumaczę cierpliwie.

– Nie mam żadnej paczki dla pani. Mam list.

– A może... się gdzieś zapodziała?

– Co mi tu pani insynuuje? – Twarz za szybą przybiera kolor pomidorka koktajlowego. – Nam się tu nic nie zapodziewa!

– A list tamtego pana się zapodział! – wołam triumfalnie, a potem dodaję ciszej, proszącym tonem. – Niechże pani sprawdzi, czy nie ma dla mnie paczki! Ja nie chcę listu!

– Nie mam dla pani paczki! – ryczy urzędniczka. Czuję, że zaraz się rozpłaczę. Tak bardzo cieszyłam się na niespodziewany prezent ślubny, który mogłabym obejrzeć i może nawet zatrzymać. Czy tak trudno to zrozumieć?

W końcu poddaję się i