...I nigdy nie chodziłem do szkoły - André Stern - ebook

...I nigdy nie chodziłem do szkoły ebook

André Stern

4,3

Opis

Książka …I nigdy nie chodziłem do szkoły André Sterna opowiada o szczęśliwym dzieciństwie, przepełnionym zaufaniem, wolnym od rywalizacji i ocen. To opowieść o dziecku, dla którego entuzjazm i zachwyt stanowiły naturalne i niewyczerpalne źródło inspiracji oraz motywacji do działania.

Stern dzieli się swoją historią – doświadczeniem człowieka, który nigdy nie uczęszczał do szkoły. Jego opowieść to niesamowita, pełna plastycznych opisów i interesujących anegdotek podróż do przeszłości. To również prawdziwe świadectwo dziecięcego entuzjazmu, który w odpowiednich warunkach, może stać się podstawą wszechstronnego rozwoju.

…I nigdy nie chodziłem do szkoły przeczy wcześniejszym poglądom, które życie z dala od szkoły utożsamiały z dzikimi, aspołecznymi analfabetami. Stern dowodzi, że zachwyt dziecka, niczym nieskrępowana możliwość podejmowania różnych aktywności oraz brak ograniczeń czasowych i presji stanowią sedno poznania świata.

Książka ta nie stanowi pochwały konkretnej metody, poradnika dla nonkonformistów, czy też krytyki szkoły. Jest świadectwem, źródłem inspiracji, zaproszeniem do różnorodności oraz wezwaniem do zachwytu.

 

To, o czym mówię, to nie metoda, tylko postawa życiowa. Postawa zaufania. Ukułem sobie takie pojęcie: ekologia dzieciństwa. To zaproszenie do stawiania pytań, ale zamiast pytać, czego ja mogę nauczyć dziecko, trzeba pytać, czego mogę nauczyć się od dziecka. Dzieci nie uznają hierarchii wartości, rasizmu, seksizmu, są otwarte na innych ludzi, nie patrzą na religię, stan posiadania, kolor skóry, nie trzeba ich uczyć tolerancji, bo nie wiedzą, co to jej brak. Otwartość, brak stereotypów – oto droga do lepszego świata. Dzieci są otwarte, szukają różnorodności, intuicyjnie czują, że to je wzbogaca, współpracują z innymi, umieją wykorzystywać wiedzę innych, by razem stworzyć to, czego w pojedynkę nie dadzą rady.

André Stern

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 207

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (67 ocen)
38
16
9
3
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
mrabczak

Nie oderwiesz się od lektury

Dla ludzi otwartych
00
northy

Dobrze spędzony czas

Książka w porządku, jedynie długie opisy tego czego autor się dokładnie uczył jeżeli chodzi np o mechanikę i tak dalej, trochę nużyły. Pod koniec autor odpowiada na pytania na które nopewnie większość czytelników którzy pierwszy raz stykają się z tematem edukacji domowej chcieliby znać odpowiedź i uważam to za bardzo fajną część tej książki. Książka ciekawa, skłaniająca do refleksji. Polecam.
00
gabbusia

Dobrze spędzony czas

Można powiedzieć, że to książka o autorze. Nie namawia ona do odrzucenia szkoły i edukacji domowej. Dłużyła mi się ;)
00
limomanka

Dobrze spędzony czas

Ważny głos, ciekawa historia, uświadamia możliwości. Dobra książka.
00
Mszyszkiewicz

Nie polecam

Brak konkretów, same banalne frazesy, zachwyt autora nad własną osobą porażający. Zmarnowany czas.
00

Popularność




Tytuł oryginału: …Und ich war nie in der Schule

Redakcja: Wioleta Zielińska

Korekta: Zofia Wysocka

Skład: Aleksander Baj

Projekt okładki: Aleksandra Tatara

Copyright © 2011 by André Stern

Copyright © for the Polish translation by Marta Bizub, 2016

ISBN 978-83-65532-02-2

Wydawnictwo Element

ul. Wincentego Pola 16, 44–100 Gliwice

www.wydawnictwoelement.com.pl

Skład wersji elektronicznej: Tomasz Szymański

konwersja.virtualo.pl

Dla Delphine

SŁOWO OD SIR KENA ROBINSONA

Dzieci są uczniami z natury, a jednak tak wiele z nich męczy nauka w szkole. Jest tak między innymi dlatego, że nie współbrzmi ona z prawdziwym rytmem ich ciekawości. André Stern jest uosobieniem naturalnych procesów uczenia się i osiągnięć. …I nigdy nie chodziłem do szkoły to pełen pasji manifest, nawołujący do zmian w edukacji, których solidny fundament stanowią doświadczenie nauki bez szkoły André oraz cenne spostrzeżenia ze świata sztuki i nauki. André Stern – znany artysta, pedagog i kochający ojciec – pokazuje, jak każde dziecko może wzrastać i rozkwitać, kiedy zrozumiemy zarówno to, w jaki sposób się uczy, jak i co je motywuje oraz kiedy zapewnimy mu najlepsze warunki do rozwoju.

Ken Robinson

ZACHWYĆMY SIĘ!

PRZEDMOWA DO WYDANIA SZÓSTEGO

Sporo się zmieniło od pierwszego wydania tej książki. Na świat przyszedł mój syn, wziąłem udział w przełomowych spotkaniach, zawarłem wspaniałe przyjaźnie, nawiązałem kontakty, które skutkują owocną współpracą. Odwiedziłem wiele miejsc ze swoimi wykładami i książkami, miałem też okazje do rozmów z wieloma osobami, które dzieliły się ze mną swoją tęsknotą za powiewem nowości, większą wolnością, zachętą i inspiracją.

W naszym społeczeństwie panuje przekonanie, że ktoś, kto nie chodzi do szkoły, musi wyrosnąć na nieokrzesanego analfabetę bez pracy i przyjaciół. Już od dawna odczuwałem potrzebę powiedzenia, że to nieprawda. Chciałem też przyczynić się do przełamania uprzedzeń i obaw. Wiedza o możliwości życia bez szkoły, która tylko początkowo sprawia wrażenie niedorzecznej, może pomóc w postrzeganiu własnej drogi jako ważnej i cennej, nawet jeśli nie mieści się ona w typowych ramach wyznaczonych przez społeczeństwo.

Ludzie, którzy usłyszeli moją historię, nie mogą już udawać, że nie wiedzą. Bez względu na to, w jakim stopniu zostali poruszeni tą opowieścią, mają już świadomość, że szkoła nie jest jedyną drogą edukacji i sukcesu. Cieszę się, gdy ludzie piszą do mnie, że przeczytali tę książkę i w efekcie podjęli świadomą decyzję, by nie posyłać dziecka do tradycyjnej szkoły – w takiej sytuacji naprawdę można mówić o podjęciu decyzji. Ci ludzie rozważyli przynajmniej dwie możliwości i wybrali tę, która im bardziej odpowiadała.

Jakiś czas temu od dawna towarzyszące mi przeczucie potwierdziło pewne odkrycie, wskazując mi tym samym odpowiedni kierunek. Z wykładu Geralda Hüthera, neurobiologa zajmującego się badaniem mózgu, dowiedziałem się o zasadniczej funkcji, jaką dla ludzkiego mózgu pełni zachwyt:

Małe dziecko osiąga stan maksymalnego zachwycenia od dwudziestu do pięćdziesięciu razy dziennie. W mózgu dochodzi wówczas do aktywacji ośrodków odpowiedzialnych za emocje. Znajdujące się tam komórki nerwowe mają długie wypustki sięgające innych części mózgu. Zakończenia tych wypustek uwalniają całą mieszankę neuroplastycznych substancji semiochemicznych. Substancje te sprawiają, że połączone skupiska komórek nerwowych prowadzą wzmożoną produkcję niektórych białek, wykorzystywanych do rozrostu nowych wypustek, wytwarzania nowych połączeń oraz utrwalenia i stabilizacji tych połączeń, które aktywizowane są w mózgu w celu rozwiązania jakiegoś problemu lub przezwyciężenia nowego wyzwania. Dlatego właśnie człowiek staje się coraz lepszy w tym, co robi z zachwytem. Każdy mały przypływ zachwytu prowadzi w pewnym sensie do powstania w mózgu swoistego autodopingu. W ten sposób produkowane są substancje wykorzystywane do wszystkich procesów rozwoju i przebudowy sieci neuronowych. Jest to nad wyraz proste: mózg rozwija się w zależności od tego, co i w jaki sposób stymuluje jego zachwyt1.

Jak rozwija się dziecko w warunkach pożądanych z punktu widzenia wyników badań nad mózgiem? Nie można decydować o przyszłym kształcie procesu uczenia się bez udzielenia odpowiedzi na to pytanie. Moja historia dostarcza długofalowych rozwiązań tego problemu.

Miałem bowiem to rzadkie szczęście (i nie jest to moja osobista zasługa, ale coś, co mi się po prostu przydarzyło!) dorastać właśnie w takich warunkach – nigdy nie chodziłem do szkoły.

Gdy miałem ochotę, mogłem codziennie przez sześć godzin uczyć się bez przerwy niemieckiego, i nikt nie mówił mi po czterdziestu pięciu minutach, że czas się skończył, a ja powinienem zabrać się za matematykę lub biologię.

Nigdy nie musiałem mierzyć się z pytaniem, z którego przedmiotu jestem słaby, żeby wiedzieć, co mam doskonalić – mogłem robić dokładnie na odwrót: mogłem doskonalić to, co mnie zachwycało, w czym już byłem dobry, a mogłem stać się jeszcze lepszy. Nie mam dzisiaj w związku z tym żadnych obaw co do ewentualnych braków, bo wiem, że czego Jaś się nie nauczy, tego Jan nauczy się w poczuciu szczęścia.

Żyłem w przeświadczeniu, że każda przerwana czynność będzie kontynuowana od miejsca, w którym ją przerwałem. Nie musiałem opóźniać czasu pójścia do łóżka, żeby jeszcze trochę się pobawić, bo wiedziałem, że następnego ranka wrócę do zabawy i nie będę musiał nigdzie iść.

Nigdy nie byłem zainteresowany porównywaniem się z innymi pod względem wiedzy. Obchodzi mnie tylko to, co można osiągnąć w wyniku połączenia wiedzy mojej i innych. Partnerstwo zamiast rywalizacji. Sprawienie, by różne doświadczenia i trudności służyły wspólnie osiągnięciu wyższego celu.

Byłem bardzo zwykłym dzieckiem. Każde dziecko mogłoby przeżyć coś podobnego. Do tego nie jest potrzebne specjalnie przygotowane środowisko – wystarczy zachwyt. Niezbędne są też wolność, zaufanie, szacunek i czas. Nic więcej, ale też nic mniej. Wszystko to leży w zasięgu ręki, dostępne również dla rodziców pozbawionych środków i dla tak zwanych „grup niewykształconych”. Całą resztę wnosi dziecko. A to ogromnie ubogaca całą rodzinę.

Spotkanie z Gerardem Hütherem zmotywowało mnie o tyle, że zbudowało naukowe podwaliny doświadczeniu mojego dzieciństwa, przez co pozwoliło włączyć je w krajobraz edukacji, umożliwiło zajęcie stanowiska po stronie osób patrzących w przyszłość, reprezentowania wciąż zapominanych dzieci oraz przyłożenia ręki do niedoktrynalnej debaty na temat przyszłości uczenia się w Europie.

Oprócz mojej współpracy z uczelniami pedagogicznymi i uniwersytetami, doskonałą okazją ku temu stał się dialog na temat przyszłości zainicjowany przez niemiecką kanclerz. Moja propozycja nosiła tytuł: Zaproszenie, zachęta i inspiracja do entuzjazmu i zdobywania kompetencji poprzez stymulowaną praktykę i na etapie głosowania zajęła czwarte miejsce w kategorii Jak chcemy się uczyć?. Ostatecznie do dialogu zaproszeni zostali tylko kandydaci z bardziej popularnej kategorii Jak chcemy razem żyć?. Dziesięć propozycji, które zgromadziły największą liczbę głosów, należało właśnie do tej kategorii „wagi ciężkiej”, a tym samym temat kategorii „lekkiej” Jak chcemy się uczyć? wylądował koniec końców w szufladzie. Co prawda narzuca się pytanie, dlaczego stworzono aż trzy kategorie tematyczne, ale nie ma ono wpływu na fakt, że moja propozycja w kwestii Przyszłość uczenia się zajęła miejsce czwarte.

Poza tym Niemiecka Partia Piratów, której pełnomocnik ds. edukacji zaprosił mnie w tym samym czasie na wykład połączony z dyskusją panelową, uwzględniła już w swoim programie likwidację obowiązku szkolnego na rzecz obowiązku edukacji. Również inni politycy zwrócili uwagę na moje starania.

Rozmowa z reżyserem filmowym Erwinem Wagenhoferem dostarczyła mi jeszcze jednego powodu do podzielenia się swoją historią. Zwrócił mi uwagę na to, że ta opowieść ma szansę stać się zachętą dla wielu osób: gdyby całym pokoleniom doświadczającym niepowodzeń w szkole, które myślą, że nie mają żadnych szans na pomyślność, obwieścić, że z całą pewnością można odnosić sukcesy bez kwalifikacji, pomogłoby to uwolnić te osoby od towarzyszącego im strachu i powstałą przestrzeń wypełnić nadzieją.

Życie zachwytem ma skutek uboczny – jest nim rozwój kompetencji. Te z kolei generują sukces. Jaka to ulga dowiedzieć się, że istnieje możliwość uwolnienia się od atakującej nas ze wszech stron presji sukcesu na rzecz dostępnego dla wszystkich, osobistego zachwytu!

Wiosna w edukacji już nadeszła.

Zachwyćmy się!

André Stern

styczeń 2011

Gdy byłem małym chłopcem, ludzie nieustannie zadawali mi jedno pytanie, którego w pewnym momencie miałem już dość. Dziwili się, że widzą mnie biegającego po podwórku, podczas gdy inne dzieci są w szkole. Dlatego też ułożyłem sobie krótkie zdanie, którym zawsze się przedstawiałem i które miało zapobiec dalszym pytaniom: „Dzień dobry, nazywam się André, jestem chłopcem, nie jadam cukierków i nie chodzę do szkoły!”.

To ostatnie stwierdzenie wzbudzało zwykle poruszenie; tak jest zresztą do dzisiaj.

W książce tej opowiadam swoją historię – historię dziecka, które nie chodziło do szkoły oraz historię dorosłego, którym to dziecko stawało się w sposób zupełnie swobodny.

Moim zamiarem nie jest ani zagrzewanie do nonkonformizmu, ani przedstawienie zbioru gotowych, opatentowanych pomysłów, ani napisanie biografii. Chodzi mi o podzielenie się własną historią. Moje przeżycia, sposób uczenia się oraz zdobywania zdolności i umiejętności są elementami całkowicie osobistego procesu rozwoju. Próba ich uogólnienia lub przeniesienia na inne osoby nie miałaby sensu. Podobnie niedorzecznie byłoby żywić nadzieję, że książka ta opisuje historię dziecka niezwykłego i obdarzonego ponadprzeciętnymi zdolnościami. Każde dziecko w podobnej sytuacji przemierzyłoby równie bogatą, barwną i niepowtarzalną ścieżkę rozwoju.

Celem niniejszej książki jest zatem wskazanie na różnorodność i odrębność zainteresowań oraz procesów nauki, jakie zaistnieć mogą, gdy edukacja dziecka nie przebiega według planu lekcji. Niech ta książka będzie okazją do konfrontacji z wizją człowieka, który nie uczęszczał do szkoły, oraz refleksji nad tym, czy siłą rzeczy należy mu współczuć i czy fakt ten automatycznie uczynił z niego analfabetę, osobę aspołeczną, prymitywną, zdziczałą i stroniącą od ludzi.

ZANIM…

…podzielę się wspomnieniami z mojego dzieciństwa, muszę opowiedzieć o tym, skąd pochodzę.

TATA

Mój ojciec, Arno Stern, urodził się w 1924 roku w Kassel. Przyszedł na świat w rodzinie niemieckich przemysłowców jako syn Isidora i Marthy Sternów. Dziewięć pierwszych lat życia minęło mu nad wyraz beztrosko.

W wieku dziewiętnastu lat Isidor Stern dobrowolnie zaciągnął się do wojska (w miejsce swojego brata, który był już wtedy ojcem) i jako kawalerzysta został ranny na jednym z frontów I wojny światowej. Był człowiekiem zdecydowanym, hojnym i głęboko wierzącym. Po wojnie założył własną rodzinę i mimo trudnej sytuacji wywołanej przez światowy kryzys gospodarczy przez lata niestrudzenie troszczył się o szczęście rodzinne.

Ojciec bardzo dobrze zachował w pamięci swoje dzieciństwo i ciągle opowiadał nam a to o zabawach z mamą, a to o swojej kolekcji kaktusów, innym razem zaś o dziadku, który rankiem opuszczał dom trzymając w dłoni małą walizkę z codzienną wypłatą dla pracowników.

Kilka lat temu towarzyszyłem tacie w podróży sentymentalnej: w jednej z nielicznych dzielnic Kassel, które nie uległy zniszczeniu podczas bombardowań w czasie II wojny światowej, udało mu się odnaleźć mieszkanie, w którym spędził dzieciństwo. Mieszkanie przetrwało w niemal nienaruszonym stanie.

W latach trzydziestych dziadek z ogrom­nym zainteresowaniem śledził rozwój sytuacji politycznej, a dzięki licznym znajomym był zawsze dobrze poinformowany. Gdy w 1933 roku Hitler doszedł do władzy, dziadek wysłuchał jego orędzia do narodu, a następnie podjął decyzję o niezwłocznym opuszczeniu kraju.

Walczył o swój kraj, jego rodzina pochodziła z Niemiec, a jego bohaterskie czyny z czasów pobytu w wojsku powinny były zapewnić mu ochronę przed ewentualnym zagrożeniem. Jego decyzja była jednak nieodwołalna. Transport zorganizowany został w największej tajemnicy.

Mały Arno pedałował swoim czerwonym autkiem po podwórzu, gdy nagle usłyszał głos matki: „Arno, chodź tu szybko!”

Chciał jeszcze zaparkować samochodzik, ale Martha upierała się, by go zostawił i natychmiast z nią poszedł. Gdy po sześćdziesięciu siedmiu latach wróciliśmy na to podwórze, autka w tym miejscu już nie było.

Wszystkie rzeczy zostały w mieszkaniu, a w następstwie podjętej decyzji nadszedł czas długiej podróży do Francji, całkowitego wykorzenienia, życia na wygnaniu, nędznych warunków mieszkaniowych najpierw w Mulhouse, a potem w Montbéliard. Isidor zajmował się myciem okien, Martha haftowaniem, a Arno poszedł do szkoły. Ponieważ nie znał francuskiego, umieszczony został w klasie z uczniami młodszymi od siebie o cztery lata. Spośród kolegów z klasy tylko jeden – mały Jacques Greys – darzył go sympatią. Reszta chłopców biła go i przezywała sale boche – plugawy Niemiec.

Mimo to w dość krótkim czasie udało mu się zintegrować z grupą i zasłużyć na miano prymusa. Dzielił je z Jacques’em, który już na zawsze miał pozostać jego przyjacielem.

Dziadek dawał z siebie wszystko, by w nowej rzeczywistości zapewnić rodzinie godne życie, tymczasem Martha z powodzeniem dbała o stworzenie bliskim namiastki domu w tej niepewnej sytuacji.

W obliczu zbliżającej się armii niemieckiej babcia i mój ojciec opuścili Montbéliard w czerwcu 1940 roku, a dziadek, który dobrowolnie zgłosił się do armii francuskiej jako pomocnik, miał później pieszo do nich dołączyć.

Po różnych, często dramatycznych przejściach, rodzina w końcu ponownie spotkała się w komplecie w miejscowości Valence, która w tym czasie nie była jeszcze pod okupacją niemiecką. Jednak już rok później nie pozostało im nic innego jak kolejna ucieczka.

Tym razem wybór padł na Szwajcarię. To jakże ryzykowne przedsięwzięcie mogło się udać tylko dzięki pomocy przemytnika oraz instynktowi mojego dziadka.

Kolejne lata wojny rodzina Sternów spędziła w obozach pracy dla uchodźców – ojciec i dziadek w jednym, babcia zaś w drugim. Warunki życia były mizerne, a praca ciężka, ale dało się przetrwać. W obozowych barakach młody Arno odkrył muzykę, która stała się jego nieodłącznym towarzyszem.

Nadszedł rok 1944. W wyniku bombardowań aliantów kolor nieba nad Niemcami zamieniał się każdego wieczoru w coraz bardziej gorejącą czerwień. Radio donosiło o porażkach Wehrmachtu, ale wojna jeszcze się nie kończyła.

Po oswobodzeniu Francji rodzina Sternów wróciła do Montbéliard. Kraj był w totalnej ruinie, wszyscy po kolei włączali się w odbudowę. Mój dziadek kolejny raz podjął próbę zbudowania życia od nowa.

Razem z babcią rozpoczęli produkcję poduszek odzieżowych, w wyniku czego powstało wkrótce przedsiębiorstwo „Aux trois étoiles” (Trzy gwiazdy). Arno, „trzecia gwiazda”, zaangażował się w jego działalność jako przedstawiciel handlowy. Odwiedzał klientów, wyjeżdżał często do Paryża i tam przyjmował zamówienia. Poduszki sprzedawały się bardzo dobrze, firma się rozwijała i zaczęła zatrudniać pracownice.

Jakiś czas potem młody Arno dostał propozycję pracy w domu dziecka dla sierot wojennych pod Paryżem. Przyjął posadę. Do jego obowiązków należała opieka nad dziećmi, których rodzice zostali deportowani. Nie miał do tego kwalifikacji (Arno w ogóle nie miał wyuczonego zawodu), więc po prostu improwizował, korzystając przy tym z ograniczonych środków, jakie miał do dyspozycji.

Kiedy udało mu się zdobyć przybory do malowania, dzieci były w siódmym niebie. Coraz większa ich liczba przychodziła do niego. W pewnym momencie zamieniło się to już w prawdziwy potop. Miejsce (pracownia malarska) i stanowisko (funkcja animatora w tej pracowni), które wcześniej nie istniały, powstały w naturalny sposób. Arno w całości poświęcał się rozwijaniu przedsięwzięcia. Gdy dom dziecka został zamknięty, postanowił otworzyć pracownię malarską w Paryżu. Jego decyzja w krótkim czasie zaowocowała ogromnym sukcesem.

W 1948 roku pierwsza żona Arno wydała na świat syna, któremu wspólnie nadali imię Bertrand.

Niedługo potem ojciec wynajął w dzielnicy Saint-Germain-des-Prés kolejne pomieszczenia na potrzeby swojego atelier, które nazwał Académie du Jeudi (Akademia czwartkowa). Jego popularność rosła, opublikował pierwsze książki, lekcje malowania wyprzedawały się w całości, a prasa prześcigała się w słowach uznania.

W połowie lat sześćdziesiątych Arno, wykorzystując własne środki, odbył osiem pełnych przygód podróży do najbardziej oddalonych zakątków ziemi. Chciał odnaleźć ludy, które ze względu na odosobnienie (dżungla, Andy, pustynia itp.) pozostały nienaruszone przez macki świata zachodniego i edukacji. Chciał dać im możliwość rysowania i malowania po raz pierwszy w życiu. Powrócił z potwierdzeniem swoich spektakularnych przypuszczeń, które nadało odkrytej przez niego metodzie charakter uniwersalny.

Mniej więcej w tamtym czasie pewna młoda, stanowcza kobieta przekroczyła progi Académie du Jeudi. Na imię miała Michèle.

MAMA

Mama urodziła się w 1939 roku w algierskiej miejscowości Guelma. Michèle była drugim dzieckiem i pierwszą córką Simone i François Arellów. Jej rodzice, tajemnicza para o eleganckim wyglądzie, przyszli na świat w Afryce Północnej: François w Guelmie, a Simone, z domu Girard, w Tunezji.

Ojciec, François, opuścił swoje rodzinne Włochy, aby osiedlić się w Algierii i właśnie tam budować drogi i mosty. Jego liczne potomstwo przyszło na świat w okazałej willi, wzniesionej w zgodzie z włoskimi trendami. Życie wypełnione było pracą, ale nie brakowało mu blasków. Interesy kwitły, odważne innowacje przynosiły zyski, a relacje z Algierczykami pochodzenia arabskiego układały się znakomicie.

W ten sposób François mógł sobie pozwolić w zasadzie na wszystko, choć musiał na to sporo pracować. Gdy spotkali się z Simone, dla obojga była to miłość od pierwszego wejrzenia. Postanowili się pobrać.

Rodzice Simone należeli do grupy pierwszych francuskich osadników, którzy urodzili się w Afryce Północnej. Idąc za głosem powołania, pracowali jako rolnicy. Simone była kobietą na miarę tamtych czasów – kulturalną, posiadającą zmysł artystyczny, elegancką i powściągliwą. Dom prowadziła w sposób wręcz mistrzowski, zachowując przy tym roztropność i wielkoduszność.

Michèle uwielbiała wszystkie zakamarki olbrzymiej posiadłości, w której dorastała ze swoim bratem Pierre’em i młodszą siostrą Nicole. Przede wszystkim zaś kochała upały Algierii i bujną przyrodę z drzewami pomarańczowymi i figowymi. Uwielbiała też dające cień ciche mury w odcieniach różu i beżu z zachowanymi dostojnymi proporcjami, a także przedostający się przez nie blask Afryki.

Czy to w Guelmie, czy też w zapierającej dech w piersiach posiadłości dziadków ze strony matki w Sedracie, Michèle już od najmłodszych lat wiedziała, że żyje w raju, otoczona miłością i radością.

Lata mijały. Konieczność opuszczenia edenu dla nauki w lice­um przysporzyła Michèle wielu cierpień. Mimo tego uczyła się bardzo pilnie. Po zdaniu egzaminów maturalnych musiała jednak opuścić ukochany kraj, by studiować literaturę na paryskiej Sorbonie.

W obliczu niepokojących wieści o wojnie w Algierii Michèle przerwała studia i wróciła do rodziny. Ludzie żyli w obliczu wszechogarniającej niepewności, wiele osób wyjechało z kraju. Zabrakło nauczycieli. W taki sposób zaczęła się przygoda Michèle najpierw z nauczaniem w szkole średniej, a wkrótce potem ze stanowiskiem urzędnika państwowego – nauczycielki w szkole podstawowej. Po ogłoszeniu niepodległości Algierii nie pozostało nic innego jak tylko pospieszna ucieczka do Francji. Z całą rodziną opuściła na zawsze swoją ojczyznę i tym samym pożegnała się z krainą dziecięcej szczęśliwości.

Rodzina Arellów, czując się jakby była wyrwana z korzeniami, znalazła najpierw schronienie u wujka w Vichy. Po jakimś czasie rodzice Michèle zbudowali ze swoim synem Pierre’em gospodarstwo rolne w Camarés. Schyłek życia spędzili zaś w słonecznym domu w Lézan, w Prowansji.

Michèle jako samotna urzędniczka otrzymała z kuratorium nakaz osiedlenia się w okolicy Paryża i szukania tam pracy w charakterze nauczyciela. Można powiedzieć, że nie czuła powołania do tego zawodu, dlatego też zmiana ta była dla niej szczególnie bolesna, zwłaszcza że pozbawiła ją prawdziwego domu i zmusiła do zamieszkania z dala od rodziny. Miała jednak tyle szczęścia, że mogła wybrać odpowiednią ofertę, dzięki czemu zdecydowała się na pracę z małymi dziećmi w przedszkolu w Asnières.

Był to bardzo ciężki okres dla Michèle: jej życie legło w gruzach, a dodatkowym strapieniem była praca, do wykonywania której nie miała żadnego przygotowania. Choć zdarzało się, że dawała jej ona namiastkę satysfakcji. Otoczenie zasypywało ją dobrymi radami, niemającymi jednak wiele wspólnego z rzeczywistością dzieci, z którymi pracowała. Przyczyną największego nieszczęścia Michèle stały się jednakże lekcje rysunku: ćwiczenia graficzne, które powinna była przeprowadzać z dziećmi, wydawały jej się zupełnie absurdalne.

Pewnego dnia podzieliła się swoimi wątpliwościami z wizytatorką odpowiedzialną za jej szkołę. Powiedziała o swojej bezradności i o pragnieniu zdobycia wiedzy, która pomogłaby jej lepiej zaplanować zajęcia z rysunku. Kobieta odesłała ją do biblioteki pedagogicznej ze wskazówką, by właśnie tam poszukała rozwiązania problemu. Bibliotekarka przekonała ją, że w nurtującej ją kwestii jest tylko jeden wart uwagi autorytet – Arno Stern. Michèle wróciła do domu niosąc wszystkie jego książki, które stały się dla niej objawieniem, manną, eliksirem życia: było w nich wszystko to, czego od zawsze szukała. Przez cały rok oddawała się ich lekturze, co zaowocowało wprowadzeniem gruntownych zmian w jej podejściu do życia i pracy.

Pewnego dnia przypadkowo przechodziła koło galerii z obrazami autorstwa dzieci. Dopiero przekraczając jej próg uświadomiła sobie, że jest w Académie du Jeudi i że mężczyzna, który przed nią stoi, to Arno Stern we własnej osobie.

MAMA, TATA, DELPHINE I ELÉONORE

Arno i Michèle pobrali się w lutym 1971 roku, a ja urodziłem się w kwietniu. Gdy otwierałem oczy, mój świat stanowiły trzy osoby: mama, tata i moja wówczas czteroletnia kuzynka Delphine, córka cioci Nicole. Dorastaliśmy jak bliźnięta – zawsze razem.

Jednak dopiero z narodzinami mojej siostry Eléonore w 1976 roku moja konstelacja Sternów stała się kompletna. Przeżywanie ciąży mamy, narodziny siostry i zaprzątanie sobie głowy innymi, związanymi z tym rzeczami, odcisnęły na mnie ogromne piętno.

W TRAKCIE…

…mojego dzieciństwa wszystko działo się jakby samoistnie i z radością. Gdy przywołuję w pamięci typowy dzień, na który składały się zabawy i spotkania, mam wrażenie, że był on niczym szeroki, życiodajny strumień.