Horyzont zdarzeń - Jacek Brzozowski - ebook + książka

Horyzont zdarzeń ebook

Jacek Brzozowski

2,9

Opis

Wszystko, co przenika przez Horyzont zdarzeń od strony obserwatora, znika...

Wielki, stumetrowy piktogram pojawił się w lipcu 1991 roku pod miejscowością Grasdorf w Niemczech, w pobliżu miejsca pradawnego kultu - sanktuarium Wodana...

W latach 2000-2005 na polach w okolicach Wylatowa pojawiły się kręgi zbożowe...

"Horyzont zdarzeń" - debiutancka powieść Jacka Brzozowskiego...

Więcej na www.horyzontzdarzen.pl

"Przykuwa uwagę, intryguje, pobudza wyobraźnię, delikatnie naprowadza czytelnika na trop, którym będzie podążać fabuła. Wyczuwając w powietrzu smakowity kawał tajemnicy do rozstrzygnięcia, zacieramy ręce i zabieramy się do lektury."

Katarzyna Tatomir, QFANT

"Horyzont zdarzeń to w teorii względności sfera otaczająca czarną dziurę lub tunel czasoprzestrzenny, oddzielająca obserwatora zdarzenia od zdarzeń, o których nie może on nigdy otrzymać żadnych informacji. W debiutanckiej powieści Jacka Brzozowskiego ta granica poznania także istnieje. Jednak jego bohaterowie, niezmordowani, trwają w pogoni za tajemnicami wszechświata. Ta drobna objętościowo książka, właściwie broszurka, to doskonała wprawka debiutującego pisarza. Niech Was nie zwiedzie ani jej gramatura, ani szpetna obwoluta. Bo ten niepozorny tomik kryje opowieść, która naprawdę, ale to naprawdę wciąga. Rzecz jest bowiem o tajemnicach, które po dziś dzień nie doczekały się żadnych wyjaśnień. Dla miłośników zagadek, lektura obowiązkowa."

Anna Kutrzba, Dziennik Literacki

"Horyzont zdarzeń jest na pewno świeżym pomysłem. Jest takim promyczkiem w polskiej literaturze sensacyjnej, próbą wkroczenia na nieznane - a ciekawe - literackie tereny".

Rafał Natzke-Kruszyński, Apeiron Magazine

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 137

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
2,9 (18 ocen)
1
4
7
5
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Jacek Brzozowski

HORYZONT

ZDARZEŃ

Copyright © by Jacek Brzozowski

Copyright © for this edition by Walkowska Wydawnictwo / JEŻ

All rights reserved

Wszelkie prawa zastrzeżone

Fotografie na okładce: Adam Piekut – wylatowo.pl

Korekta: Krystyna Pawlikowska

Projekt okładki: Szymon Jeż

Opracowanie graficzne i skład: Adrian Łaskarzewski

ISBN 978-83-61805-36-6

Wydanie II (e-book) Szczecin 2012, na podstawie wydania I, 2010

Walkowska Wydawnictwo / JEŻ

ul. Falskiego 29/8, 70-733 Szczecin

www.walkowska.pl

Powieść ta jest fikcją. Zbieżność nazwisk postaci powieści z osobami żyjącymi bądź zmarłymi jest niezamierzona.

Najpiękniejszym uczuciem, jakie możemy przeżyć,

jest odczucie tajemnicy. To ono jest źródłem autentycznej sztuki,

prawdziwej nauki. Ten, kto nigdy nie odczuł tej emocji,

kto tego nigdy nie spróbował, jest jak umarły. Jego oczy są zamknięte.

I

Z pewnością nieraz widziałeś, czytelniku, wychodząc z papierosem na balkon w którąś z bezsennych nocy, białe nieoznakowane ciężarówki sunące gładko ulicami. Na ich naczepach spoczywają ogromne walcowate zbiorniki. Jeżdżą tylko nocą, gdy mały ruch zapewnia spokój, a rzeczy o tej porze można uznać za widziadła.

Przed niespełna godziną kolumna sześciu takich wozów ruszyła z polsko-słowackiego pogranicza, wydając pomruk ciężki jak ołów. Obrano kierunek północny.

Wylatowo, 21 lipca 2000 roku. Godzina 1:42 w nocy

– Co z tym telewizorem, u licha? – powiedziała siedząca na kanapie niemłoda już kobieta. – Nic nie słychać, tylko znowu jakieś pasy latają. Tadek, wyjrzyj na dach, rusz tą cholerną anteną!

Mężczyzna o zmęczonej twarzy i spracowanych rękach posłusznie wstał i skierował się na strych. Z prowadzących tam schodów dobiegało coraz cichsze dudnienie kroków.

– I co? – siedząca rzuciła głośno w stronę uchylonego okna. – Znowu wiatr przekrzywił? – nastawiła ucha. – To złaź już, bo chyba idzie na burzę – popatrzyła z niepokojem na błyski za oknem. W odpowiedzi dobiegło ją tylko szczekanie psa. – Cicho tam, kundlu! Tadzik! Głuchy jesteś?

Szczekanie nasiliło się, a powietrze za oknem wypełnił chłodny wiatr. Z oddali zaczęły dobiegać głosy innych psów we wsi. Było ich coraz więcej, aż stały się jednolitym, złowrogim wyciem.

– Co to jest?..., do... – Kozakowa wstała z bijącym sercem. Zaczęła iść w kierunku okna. – Tadeusz?!

W tej samej chwili zapanowała absolutna, porażająca jasność. Kobieta upadła na podłogę. Jedną ręką zasłaniała twarz, drugą podpierała się na oślep. Rozwarła na chwilę zaciśnięte powieki: wszechobecne światło zdawało się przenikać przez ściany, a intensywne promienie rysowały na nich dziwaczne, nieokreślone kształty. Wszystko trwało kilka sekund. Kobieta łkała cicho.

Pół minuty później do pokoju wbiegł zdyszany mężczyzna z twarzą wykrzywioną przerażeniem.

– O Boże! Hela, Boże drogi!

Uniwersytet Mikołaja Kopernika w Toruniu Katedra Astronomii i Astrofizyki

– Dziękuję wszystkim za udział w naszym letnim sympozjum – profesor Aleksander Zoll zdobył się na pogodny wyraz twarzy.

Pomimo zmęczenia, od którego drżały mu już kolana, starał się zapanować nad tonem głosu i modulować go tak, aby wydawał się silny i przekonujący. Pasował do gibkiej jeszcze sylwetki trzydziestosześcioletniego mężczyzny, który był świadom, że dziś musi sprawiać wrażenie człowieka absolutnie pewnego swoich racji. Każda osoba z tego licznie dopisującego audytorium mogła być potencjalnym sponsorem jego badań. Część twarzy rozpoznał od razu: to grupa studentów, takich jak on pasjonatów niekonserwatywnej, odważnej fizyki. Przychodzili zawsze i zawsze miał do nich serce.

– Na zakończenie zapraszam do zapoznania się z moją najnowszą książką traktującą o niezwykłym zjawisku tuneli czasoprzestrzennych. One mogą skrócić wiele dróg – przesunął znad mównicy wzrokiem po sali. Dzięki podestowi, choć był średniego wzrostu, znacznie górował nad publicznością. Przełknął ślinę. Nigdy nie przestał obawiać się takich wystąpień, jednak czas i przyzwyczajenie nauczyły go maskować nerwy.

– Miejmy nadzieję, że nie będzie w nich zbyt wielu dziur – rzucił ktoś z widowni, czym wywołał wesoły pomruk.

– Racja – prelegent kiwnął głową z uśmiechem. – Życzę wszystkim udanych wakacji – zakończył.

Rozległy się oklaski, po czym w gwarze, szurając krzesłami, ludzie podnosili się z miejsc. Profesor zbierał w pośpiechu notatki i upychał je bezładnie w nieco sfatygowanej aktówce. Uleganie urokowi niekończących się dyskusji miało tylko jedną wadę – nie pozwalało nigdzie zdążyć na czas. Dotknął nerwowo kieszeni, usiłując namacać kluczyki do auta. Myślami był już na kolejnym spotkaniu; rozmowa, która go czekała, była niczym biznesowy lunch. Trzeba być skupionym, uprzejmym i sprawiać wrażenie wiecznie wypoczętego.

– Najmocniej przepraszam! – z rzednącego tłumu wynurzył się postawny, dystyngowany mężczyzna o łagodnym, choć stanowczym głosie pięćdziesięciolatka. Doskonały biały garnitur, w który był ubrany, uzupełniały wykwintne dodatki w postaci apaszki i eleganckiej czarnej laski zwieńczonej złoconą główką. Było w tym człowieku coś dostojnego i niedzisiejszego jednocześnie. – Pan pozwoli, że się przedstawię – wyciągnął dłoń. – Nazywam się Ksawery Nowicki.

Zoll przyjrzał się intruzowi: staromodnie zaczesane w tył włosy delikatnie lśniły srebrem i brylantyną, a nieduże zmarszczki wokół przenikliwych oczu chowały się pod delikatną, zaokrągloną oprawą okularów. Profesor podniósł zegarek do oczu i podał rękę z lekko wyczuwalną niechęcią:

– Witam pana. Czym mogę służyć? Mam niewiele czasu... – zaznaczył formalistycznie, starając się o kamienny wyraz twarzy. Żywą mimikę uważał za wadę, odkąd usłyszał, że można z niej wyczytać niemal wszystko.

– Otóż chcę, żeby pan wiedział, iż jestem wielbicielem pana naukowego talentu – nieznajomy zaczął w uprzejmym, rozbrajającym tonie.

Zakłopotany uczony przeczesał dłonią zmierzwioną fryzurę i spuścił wzrok. Dopiero teraz spostrzegł, że jego rozmówca ściska coś w drugiej ręce.

– Jeśli nie sprawi to kłopotu, chciałbym prosić o autograf – uniósł prostokątny przedmiot na wysokość oczu. Był to egzemplarz „Tuneli czasowych”.

Szczerze zdziwiony profesor podpisał książkę, lustrując ukradkiem rozmówcę. Ten kontynuował:

– Powszechnie znane jest pańskie zamiłowanie do rzeczy niezwykłych. Czytuję te smakowite felietony...

Mężczyzna starannie ważył słowa i robił to w sposób zwykły ludziom, którym mniej zależy na pośpiechu, a bardziej na wrażeniu.

– E... Tak, ja... Dziękuję za uznanie, to dla mnie bardzo ważne – jego pamięć wyklepała za niego standardową, przygotowaną na taką okoliczność formułkę. – Proszę czekać na następny artykuł. Niestety, ale muszę już...

– ...dlatego powinien pan wiedzieć, profesorze, że dziś w nocy zdarzyło się coś bardzo niezwykłego – wtrącił cicho i umilkł.

Aleksander Zoll zmierzył badawczo nobliwego pana; gdyby nie ubiór i emanujące od niego dostojeństwo, sądziłby, że ma do czynienia z kimś niezrównoważonym. Ważył w myśli argumenty, wiedząc, że paranoicy bywają bardzo przekonujący.

– Proszę mi wybaczyć, ale kim pan właściwie jest? I o czym pan mówi? – rzucił nieufnie, spowalniając pakowanie teczki.

Rozmówca natychmiast wychwycił tę podświadomą oznakę zainteresowania. W głosie zabrzmiała mu nutka pewności siebie:

– Na co dzień jestem bankierem – wyjaśnił ściszonym, niemal poufałym tonem. – Czasem bywam także... antykwariuszem. Moją specjalnością są różnorodne artefakty, niezwykle rzadkie, bezcenne przedmioty.

– Ach tak... rozumiem – z twarzy naukowca natychmiast zniknęło wyczekiwanie. – W tej sytuacji nie sądzę, abym okazał się panu pomocny. Moja specjalność związana jest raczej z przyszłością – wybiegł wzrokiem gdzieś w przestrzeń. – A przynajmniej na razie – dodał po chwili.

Czas uciekał. Pozostało około dwudziestu minut, jakiekolwiek spóźnienie było wykluczone. Aleksander zatrzasnął przepełnioną walizkę. Połowa rzeczy ze środka mogłaby bez żadnej szkody zniknąć.

Prawą dłonią bankier mocniej objął błyszczącą główkę laski. Fizyk spostrzegł trójkątny sygnet i zadbane, starannie opiłowane paznokcie. Wydało mu się to nieco zabawne.

– Być może to pana zdziwi – Nowicki kontynuował mowę, wypowiadając zdania onieśmielającym tonem arystokraty, któremu nigdy nie przerwano – ale chciałbym pana prosić o przysługę, a to, co mam do zaoferowania w zamian, z pewnością nie będzie obojętne dla pańskiego naukowego apetytu.

– Doprawdy?

Aula całkowicie opustoszała, a gwar słuchaczy dobiegał z coraz dalszych zakątków korytarza. W końcu ucichł zupełnie, pozostawiając mężczyzn wyłącznie we własnym towarzystwie.

– Ponadto, mimo ogromnego dorobku, przed którym uniżenie chylę czoła, jest pan profesorem młodym, posiadającym określone, zapewne wyrafinowane, potrzeby. Sądzę zatem, że przydałoby się panu coś jeszcze, zwłaszcza jeśli żyje pan wyłącznie na własny rachunek – kąciki ust starszego pana uniosły się w ledwie dostrzegalnym uśmiechu. – Zaręczam, że potrafię być bardzo szczodry.

Zoll wahał się rozdarty pomiędzy rozbudzoną ciekawością a chęcią natychmiastowego wyjścia bez jednego słowa. Stał jednak, tkwiąc na wątłej granicy wytyczonej jednoczesnym szaleństwem i powagą tej rozmowy. Wszystko brzmiało niezwykle, a miało cenę jedynie kwadransa.

– Dobrze, panie Nowicki – spojrzał ostentacyjnie na przegub ręki – ma pan piętnaście minut.

Filharmonia Wiedeńska, późny wieczór

Stare mury szacownej sali wypełniły się głośnymi brawami. Ich fala spływała z wysoko zawieszonych, wymyślnie zdobnych lóż i przenikając przez setki światełek staroświeckich żyrandoli, wzbierała w dolnych rzędach, aby opaść w końcu na sceniczne deski. Nim minęło pół minuty, oklaski przybrały na sile w owacji na stojąco, w której oceanie zatonęło przytłaczające rozmachem wnętrze. Muzycy również powstali, gnąc się w dystyngowanych ukłonach.

– Meine Damen und Herren... – powiedział wyfrakowany konferansjer z gardłem ściśniętym ze wzruszenia. Zamaszystym, a jednocześnie pełnym szacunku gestem wskazał centralnie siedzącą postać odzianą w karmazynową połyskującą suknię. – Laura Jablonska!

Jego głos z trudem przebijał się przez wrzawę. Aplauz wynikał nie tylko ze znakomitego wykonania utworu – był także laurem za odwagę: pierwszy raz w swej historii zespół najlepszej filharmonii świata zaprosił do występu kobietę. Dwudziestosiedmioletnia skrzypaczka wystąpiła jako solistka, łamiąc wielowiekową tradycję tej wyłącznie męskiej orkiestry.

– Laura Jablonska! – wykrzyknął jeszcze raz prowadzący, patrząc na zastygłą w bezruchu dziewczynę.

Pod zasypywaną bukietami sceną natychmiast zjawili się fotoreporterzy, poszukując pośród tłoku i błysków fleszy najdoskonalszego ujęcia. Młoda artystka trwała na miejscu, a łuki jej gęstych brwi celowały uważnie w obiektywy. Lektor przyglądał się temu z wyrazem zakłopotania na twarzy. Wreszcie, gdy kipiący zgiełk zmienił się w jednolity, marszowy rytm oklasków, wstała, skłoniła się nieznacznie i powolnym krokiem opuściła swoje podium.

Grube obicia ścian szczelnie oddzielały garderobę od rozemocjonowanego tłumu, sprawiając, że wewnątrz panowała abstrakcyjna cisza. Wyczerpana artystka opadła na krzesło stojące przed oświetlonym żarówkami lustrem, a jej palce, rozpięte niczym grzebień, mechanicznie powędrowały ku głowie. Odetchnęła z ulgą, gdy długie, roziskrzone jak miedź loki znalazły odpoczynek na smukłych niczym grecka rzeźba ramionach. Spojrzała w lustro, prosto w szumiącą dżunglę ciemnozielonych oczu. Napięcie powoli ustępowało.

– Witaj, samotności, moja miła siostro – szepnęła gorzko.

Westchnęła głęboko i bezsilna skryła twarz w dłoniach. Gdzieś pod powiekami zamiast kojącej ciemności wędrowały świetliste koła wywołane światłem żarówek. Opuszki palców odbierały miarowy puls na skroniach.

Znów spojrzała w lustro, w rozszerzone, nieprzytomne źrenice. Wiodły w ciemny korytarz, w obojętnie obracający się kosmos. Widmowa przestrzeń tworzyła kręgi rytmem spokojnie przetaczanej krwi. Kręgi już są kulami, tańczą równomiernie wokół siebie. Naraz czarna otchłań jaśnieje tysiącami punktów. Ruch. Zbliżają się. Są jak wiry. Coraz szybciej. Lecą jak świetliste smugi. Tworzą jasne pomosty. Rozrzucają wokół sieci. Jeszcze jaśniej. Już tak blisko...

– Nie! – krzyknęła. – Nieee!!!

Przeszywający zgrzyt pękającego lustra przywrócił ją do świadomości. Z policzka wolno spłynęła łza.

II

Choć Zoll zdążał w pośpiechu na umówione spotkanie, nie zdołał uciec przed kąsającymi go zewsząd myślami. Skąd Ksawery Nowicki, jeśli takie było jego prawdziwe nazwisko, aż tyle o nim wiedział? Znajomość książek, artykułów – to wiedza publiczna. Już przestał się dziwić, gdy na spotkaniach autorskich najwięksi pasjonaci potrafili wyrecytować całe ich akapity z pamięci. Niepokoiło go coś innego: finansista znał także jego prywatność.

„Jeśli żyje się wyłącznie na własny rachunek” – profesor przeżuwał w głowie to zdanie wypowiedziane przez nieznajomego. Na dźwięk tych słów przeszłość stanęła mu przed oczyma jak upiór w lodowatą noc. Od wypadku Michelle minęło już prawie dziesięć lat. Dziesięć pustych jak ciemna otchłań lat...

Pamiętał z trudem skrywaną zazdrość, która malowała się na obliczach kolegów. Michelle... Była tak swobodna i cudowna, a zarazem pełna egzotyki jak ciepła południowa Francja, skąd pochodziła. Jej lazurowe oczy były częścią tamtego wybrzeża, gdy poznał ją jak Afrodytę wychodzącą z morskiej piany.

A potem nagle zawalił się świat, który bez niej był tylko jałowym bezludziem. Skrywał się przed nim w eremie swej bardzo prywatnej samotności, poza ciągle upominającym się o niego towarzyskim blichtrem, nabierając z wolna goryczy niczym stary bryg kryształków morskiej soli. Usztywniał się, poświęcił nauce. Wieczory bez zajęć, jeśli takowe się zdarzały, były cichą separacją w podmiejskim domu, z zaniedbanym, bezładnie zarastającym ogrodem, do którego nie miał już serca. Jej twarz nieubłaganie się zatarła, jednak w pamięci zawsze pozostają wrażenia i miejsca: ich ulubiona przeszklona weranda, z której widać fosforyzującą panoramę miasta odbijaną wieczorem przez płynącą w dole Wisłę. Niegdyś złudnie bezpieczne, ciepłe miejsce do rozmyślań, dziś zagracona, nieuporządkowana samotnia.

Masywne drzwi Dworu Artusa zajęczały głucho, gdy pchnął długi, skośny uchwyt brzydko zastępujący klamkę. Nim wszedł, przystanął jeszcze i posłał spojrzenie w kierunku pobliskiej fontanny, gdzie nieraz siadywał z tą kobietą o włosach jak dojrzała pszenica, z którą doznawał szczęścia wieki już temu. Coś jednak pamiętał: miękkość dotyku, gładkie policzki i oczy nasycone światłem. A później... To już dziesięć lat – potrząsnął głową. Dziesięć lat.

Profesor przekroczył próg i znalazł się w przestronnym holu, którego wewnętrzny chłód pozwalał orzeźwić umysł. Na uniwersytecie usłyszał rzeczy nieprawdopodobne. Lecz jeśli choć część z nich miałaby okazać się prawdą, gazety z pewnością tego nie przemilczą. Jeśli w końcu to była prawda, materiał badawczy na potwierdzenie najśmielszych teorii mógł znajdować się w zasięgu ręki. Zaledwie kilkadziesiąt kilometrów od Torunia.

Mężczyzna w ciemnogranatowym garniturze bez skazy oczekiwał przy ażurowym stoliku, na którym intensywnie parowała filiżanka. Zaciszna kafejka mieściła się wewnątrz wysokiego, choć niezbyt obszernego dziedzińca. Przykryty przezroczystym i ażurowym dachem, dawał wrażenie przebywania w atrium. Surowe ceglane ściany pasowały w pewnym sensie do tego człowieka o ściągniętej, bezbarwnej twarzy kasjera.

– Proszę siadać – rzekł zamiast powitania i wskazał przeciwległe krzesło. – Spóźnił się pan dwie minuty – dodał tonem reprymendy.

– Dzień dobry – fizyk skinął głową z wymuszonym uśmiechem, poprawiając przy tym klapy jasnobrązowej marynarki.

Pod świdrującym spojrzeniem mężczyzny, którego nie znał nawet z imienia, poczuł się jak uczniak w surowej angielskiej szkole zbesztany za paradowanie bez krawata. Natychmiast uświadomił sobie niestosowność stroju: znoszonych sztruksowych spodni i kraciastej koszuli, które już dawno wołały o wymianę.

Mężczyzna zaczekał, aż Aleksander usiądzie, i rzekł sucho:

– Przejdźmy do rzeczy – znieruchomiał. – Chciałbym wyrazić zaniepokojenie co do niektórych zaistniałych niedawno faktów prasowych – wysławiał się formalistycznie, jednostajnie intonując słowa. Profesor zwiesił głowę i milczał. – Są one na tyle niepokojące, iż pod znakiem zapytania stawiają naszą ewentualną współpracę – wypluwał zdania bez przecinków, jakby czytał wiadomości w radiu.

– Ależ...

– Niektórych pańskich teorii nie sposób traktować poważnie, ponieważ przeczą zdrowemu rozsądkowi – ciągnął stanowczo mężczyzna. – Mogą zainteresować co najwyżej garstkę sympatyków. Co gorsza – zrobił krótką przerwę, jakby napawał się przewagą – nie poprzestał pan na ogłaszaniu ich w kawiarnianym zaciszu – pozwolił sobie na ledwie wyczuwalną drwinę w głosie – a wręcz przeciwnie, zaczął je publikować. Co tydzień!

Ostatnie zdanie brzmiało kategorycznie jak huk wystrzału. Zoll opuścił wzrok i tępo wpatrywał się w obrus. Adwersarz spróbował herbaty, po czym otarł kąciki ust białą chusteczką.

– Proszę mnie zrozumieć – niemal niezauważalnie wzruszył ramionami. – Ja też mam swoich wspólników i mocodawców. A oni odwykli od ryzykownych lokat. – Wstał i krótko oznajmił: – Dlatego nasza fundacja rezygnuje z uczestnictwa w finansowaniu pańskiej działalności badawczej.

***

Laura leżała rozluźniona na wygodnej skórzanej sofie. Ziewnęła przeciągle i ułożyła się na boku. Ta pozycja jeszcze bardziej podkreślała jej kobiece kształty, opięte dobrze dopasowaną, choć mimo to przewiewną sukienką. Znużona musnęła różowego pluszaka, który spoczywał razem z nią w tym zaskakującym dla siebie miejscu. Doktor siedział niewidoczny u wezgłowia ze skrzyżowanymi rękoma i mrużąc oczy, usiłował odczytać tytuły książek stojących na przeciwległej, masywnej półce, jakby poszukiwał w nich inspiracji.

Pokój urządzony był w najbardziej klasycznej, podręcznikowej wręcz konwencji gabinetu psychoanalitycznego spowiednika. Jasny i przestronny, z niewielką ilością przykuwających uwagę elementów. Na ścianie kosztowny obraz współczesnego malarskiego guru lub reprodukcja dzieła rozpoznawalnego średniowiecznego mistrza. Obok kilka dyplomów, zdjęcie z kimś ważnym. Masywne dziewiętnastowieczne dębowe biurko. Język symboli obowiązuje nie tylko w podświadomości.

– Czy czuje się już pani spokojniejsza? – zapytał ciepło analityk.

Sesja dobiegała końca.

– Tak, oczywiście – dziewczyna wpatrywała się w jakiś punkt na ścianie.

– Cóż... – zastanowił się głośno – sądzę, że pani halucynacje, a ściślej mówiąc ich fragmenty dotyczące motywów kolistych, mają swoje głębokie podłoże w jakimś fragmencie rzeczywistości. Kule, tunele, kręgi – to symbolika seksualności, a konkretniej mówiąc, symbolika męskich i żeńskich narządów płciowych. Myślę – terapeuta rozprostował ręce, by po chwili jedną z nich pogładzić brodę – że to wyraz podświadomych, niespełnionych pragnień. Być może także jedna z form natręctwa. Pójdziemy niebawem za tą hipotezą.

Mężczyzna zapisał coś w notesie i postawił energicznie kropkę. Jeszcze raz przeniósł zainteresowanie na pacjentkę:

– Czy pani się z kimś spotyka?

Dziewczyna zacisnęła usta, przez jej twarz przebiegł cień będący mieszaniną niesmaku i oburzenia. Po chwili zapanowała nad tym i rzekła głosem jednostajnym jak płynąca rzeka:

– Od jakiegoś czasu nie, panie doktorze.

– Rozumiem.

– Czy symbole seksualne mogłyby pojawić się już w siódmym roku życia? – tym razem to ona zadała pytanie. – Bo właśnie od wtedy prześladują mnie te obrazy.