Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
W kontynuacji Historii przecenionych, Ludwik Stomma przedstawia siedemnaście powszechnie znanych zdarzeń z historii świata, które traktujemy jako odległe i pozbawione znaczenia w codziennym życiu. A tymczasem ich skutki towarzyszą nam do dzisiaj i wywierają wpływ na nasze myślenie. Seksualność Adma i Ewy, Joanna d`Arc i wojna… języka francuskiego z angielskim, Henryk VIII i wizerunek dzisiejszego Brytyjczyka, islam na Półwyspie Iberyjskim, traktat z Fryburga z 1516 roku – jedyny, przestrzegany do dzisiaj, prawdziwe oblicze hiszpańskiej konkwisty, olimpiady, Holokaust, dekolonizacja i historia Jurija Gagarina to tylko niektóre z tematów, przypomnianych przez autora.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 231
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Opracowanie graficzne:
Janusz Barecki
Korekta:
Bogusława Jędrasik
Copyright © Ludwik Stomma, Warszawa 2011
Copyright © by Wydawnictwo Iskry, Warszawa 2011
ISBN 978-83-244-0182-6
Wydawnictwo ISKRY
ul. Smolna 11,00-375 Warszawa
www.iskry.com.pl
Skład wersji elektronicznej:
Virtualo Sp. z o.o.
Basi mojej najdroższej
Opisana jest w Biblii dokładnie historia, jak z żebra Adama Bóg Jahwe stwarza kobietę i przyprowadza ją do organodawcy. Ani goły Adam, ani goła kobieta nie krępują się przed sobą. W raju, w którym mieszkają, czai się jednak złowrogi wąż, który kusi głupią babę. Chodzi konkretnie o smakowite, ale zakazane jabłko z rajskiego sadu. Goła kobieta zrywa je oczywiście, łamiąc nakaz Boga Jahwe, czyli grzesząc. W tym momencie zaś stają się symetrycznie dwie rzeczy (podaję w paru najbardziej współczesnych tłumaczeniach, żeby nie być posądzonym o manipulację tekstem):
1. „A wtedy otworzyły się im obojgu oczy i poznali, że są nadzy; spletli więc gałązki figowe i zrobili sobie przepaski” (Biblia Tyniecka, Poznań 1971, A). „Teraz otworzyły się obojgu oczy i zszyli liście figowe, i zrobili sobie przepaski” (Pismo Świętepod redakcją ks. Michała Petera, Poznań 1973, B).
„Wtedy otworzyły się oczy im obojgu i poznali, że są nadzy. Spletli więc liście figowe i zrobili sobie przepaski” (Pismo Święte brytyjskiego i zagranicznego Towarzystwa Biblijnego, Warszawa 1986, C).
Jahwe interweniuje natychmiast. W odwet za to wykroczenie, a może nawet sprzeniewierzenie jego regulaminowi, deklaruje kobiecie: „Obarczę cię niezmiernie wielkim trudem twej brzemienności, w bólu będziesz rodziła dzieci, ku twemu mężowi będziesz kierowała swe pragnienia, on zaś będzie panował nad tobą” (A). „Wielce pomnożę dolegliwości brzemienności twojej. W bólach rodzić będziesz, a do męża twego będzie cię skłaniać pożądliwość twoja, a on panować będzie nad tobą” (Księga Rodzaju, KUL, pod redakcją X. dr. Stanisława Lacha, Poznań 1962). „Pomnożę dolegliwości brzemienności twojej, w bólach będziesz rodziła dzieci, mimo to ku mężowi twemu pociągać cię będą pragnienia twoje, on zaś panować będzie nad tobą” (C). „Pomnożę po wielekroć cierpienie twych brzemienności. W boleściach będziesz dzieci rodziła, wszakże do męża będziesz lgnęła, a on rządzić będzie tobą (B)”.
Związek przyczynowo-skutkowy wydaje się jasny. Zauważenie nagości jest odkryciem seksualizmu. W tym momencie dokonuje się zamiana rajskiej nieśmiertelności indywidualnej na nieśmiertelność gatunkową (społeczną), która wymaga rozmnażania się, a więc rodzenia dzieci przez kobiety. Na scenę wkracza tu śmierć. Co było zbędne w raju, teraz staje się koniecznością – kobiety muszą rodzić, bo ludzie będą umierać.
W raju życie było wieczne. Nieuchronna śmierć wymusza prokreację. Wszystko, co związane z seksem i rozmnażaniem się stanowi więc funkcję śmierci, jest nią skażone, a więc ciemne, brudne i grzeszne. Z sadystyczną dosadnością Jahwe prawi o tym, jak „pomnoży dolegliwości brzemienności”, „obarczy bólem brzemienności”… Albowiem brzemienność i konieczność rodzenia dzieci są karą. Karą jest również to, iż kobieta będzie czuć, co występnie zdarzyło się w raju, pożądanie względem mężczyzny. Pożądliwości mężczyzny względem kobiety nie poświęca Jahwe ani słowa. Owszem, informuje go (3,19), że i on będzie odtąd śmiertelny oraz zmuszony do pracy (3,17-18), winowajca upadku jest jednak wskazany jednoznacznie – jest nim kobieta, od tej chwili istota NIECZYSTA. Miesiączkujące, ciężarne, rodzące zwierzę seksualne. Wyjaśnia to dobitnie Klemens Aleksandryjski (zm. 212): „Gdy Salome pytała Pana: «Dokąd śmierć będzie sprawowała swą władzę?», odpowiedział Pan: «Dopóki wy, kobiety, będziecie rodzić»”.
Pisał święty Odo z Cluny (zm. 942): „Całe piękno kobiety polega na skórze. Gdyby mężczyźni zdawali sobie sprawę, co się pod skórą ukrywa, to sam widok kobiet byłby im wstrętny. Bo cóż się mieści w kobiecych nosach, gardłach, brzuchach… – Obrzydliwe nieczystości. A my, którzy wzdragamy tknąć się, choćby palcem, błota, rzygowin czy gnoju, jakże możemy czuć satysfakcję ze ściskania w ramionach tych worków ekskrementów!?” (cytuję za: Louis Réau, Iconographie de l’art chrétien, t. II, cz. 2). Budzić się może oczywiście prostackie pytanie: cóż innego mieści się w męskich nosach, gardłach, brzuchach? Jest to jednak pytanie bezprzedmiotowe. Nie ma tu bowiem symetrii: to kobieta uwodzi, zwodzi, prowadzi w otchłań nieczystości i grzechu. Podkreśla raz jeszcze Peter Brown (Ciało i społeczeństwo, mężczyźni, kobiety i abstynencja seksualna we wczesnym chrześcijaństwie, Kraków 2006): „Ubolewający nad śmiercią mężczyźni skłonni byli ją postrzegać jako zagrożenie wynikające z niezmiennej uwodzicielskiej mocy kobiet (…). Niektórzy radykalni uczniowie Tacjana Syryjczyka (ur. 130 – zm. ok. 185) wręcz przypisywali aktowi seksualnemu fakt pierwotnej utraty Ducha przez Adama i Ewę. Utrzymywali, że Ewa napotkała węża, reprezentanta świata zwierzęcego, a on nauczył ją robić to, co robią zwierzęta – mianowicie kopulacji. Tak oto Adam i Ewa, przyłączywszy się poprzez useksualnienie do świata zwierząt, znaleźli się na śliskim stoku, który przez seksualność powiódł ich ku dziedzinie zwierzęcej, a stąd ku grobowi”. Tertulian (155-220) zwracając się do kobiety, pisze (cytuję za Jeanem Delumeau, Strach w kulturze Zachodu XIV-XVIII w., przeł. A. Szymanowski, Warszawa 1986, s. 292): „Winnaś zawsze nosić żałobę, być okryta łachmanami i ogarnięta skruchą, by odkupić grzech zagubienia rodzaju ludzkiego (…). Kobieto, jesteś bramą diabła. Ty dotknęłaś drzewa Szatana i ty pogwałciłaś prawo Boskie”. Powoli wszystko się miesza: grzech pierworodny, nieczystość metafizyczna i brutalnie, cieleśnie dosłowna. Święty Augustyn nie zajmuje się nawet aspektem teologicznym: Inter urinam et faeces nascimur – „Rodzimy się w wydzielinach i brudach”. Jest mu głęboko przykro, iż musiał się znaleźć na tym świecie za przyczyną kobiecych flaków. Ten strach przed nieczystą kobietą przeradza się w rzeczywistość społeczną. Pisze Francesco Petrarca, ten sam, który zakochany był w Laurze, ujrzanej w Wielki Piątek 1327 roku w kościele Świętej Klary w Avignonie i nigdy więcej, była więc dla niego snem, natchnieniem i złudzeniem: „Kobieta (…) jest prawdziwym diabłem, wrogiem pokoju, źródłem rozterek, przyczyną zbędnych kłótni zakłócających równowagę ducha… A niechże się żenią ci, którzy czują pociąg do obcowania z żoną, do nocnych obłapywanek, do skomlenia dzieciarni, do udręki bezsenności. My, jeśli tylko leży to w naszej mocy, wolimy uwieczniać nasze imię talentem, a nie małżeństwem, dziełami ducha, a nie dzieciakami, w cnocie, a nie w zespoleniu z kobietą”. „Strach przed kobietą – próbuje tłumaczyć katolicki historyk Jean Delumeau – nie jest wymysłem ascetów chrześcijańskich. Ale jednak – jest zmuszony przyznać – prawdą jest, że chrześcijaństwo przyswoiło go sobie bardzo wcześnie i że następnie straszyło nim aż do początków XX wieku. Oznacza to, że agresywny antyfeminizm nie jest nowością w języku teologicznym”.
„Kobieta, która w raju zaprzedała nas śmierci, której nieczystość brudzi nasze domostwa i zatruwa ziemię, waży się niekiedy podnosić wężową głowę i nawet podważać słowa swojego męża i pana. Zaprawdę nie ma kary na takową bezczelną zuchwałość. Nie wystarczą rózgi, gdyż obojętne, ile krwi z jej grzbietu spłynie, co miesiąc przyniesie nową krew zatrutą” (Chorycjusz retor, VI w., podług wydania Förstera, Leipzig 1929). Rozumiejąc, że skrajność podobnych stanowisk może stać się przeszkodą w ewangelizacji, czyli umacnianiu pozycji Kościołów, chrześcijaństwo kreowało kult Matki Bożej Maryi niemający realnych podstaw w piśmie. Zwana „matką”, „kobietą” została jednak radykalnie odseksualniona. Kolejne dogmaty dotyczące jej czystości ustanawiają, iż zachowała ona dziewictwo (wyjaśnijmy brutalnie: hymen) nie tylko w momencie poczęcia, ale także po porodzie! Jest to więc kobieta nadfizjologiczna, niemająca nic wspólnego z nieczystymi istotami błąkającymi się i zwodzącymi na naszym niskim padole. W dyskusji nad celibatem powiedział ksiądz Boniecki, podówczas redaktor naczelny „Tygodnika Powszechnego”, iż w momencie zawsze możliwych prześladowań ksiądz nieobciążony rodziną, a więc mniej podatny na sentymentalny szantaż, ma większe szanse przetrwać w wierze i oporze. Jest to zapewne jedyny argument za celibatem, który do mnie przemówił. Tyle że ustanawiający reguły celibatu w najmniejszej mierze się nim nie interesowali. Dla nich liczyło się bowiem, żeby nie wydał kapłanów „Bóg poprzez pożądania ich serc na łup nieczystości” (Rz 1, 24-25). A chodzi tu jeszcze, tak przynajmniej było to później interpretowane przez Ojców Kościoła, o obcowanie z kobietami, czyli swoiste zaledwie „zanieczyszczenie”. Cóż dopiero przyznanie kobietom samego przywileju sprawowania kapłaństwa. Tutaj nieczystość zyskiwałaby możliwość zatruwania obrządku i samej jedynie słusznej nauki. Dlatego też Kościół rzymskokatolicki nie podejmuje nawet cienia dyskusji na ten temat, gdyż byłaby ona w samym punkcie wyjścia sprzeniewierzeniem się Pismu. W wyznaniach świętego Cypriana (J.N. Bakhuizen van den Brink, Scriptores christiani primaevi, Haga 1946) ciało chrześcijańskiego mężczyzny jawi się jako mikrokosmos, który byłby nieskalany, gdyby nie płodowy pobyt w ciele żeńskim i zatrucie jego wydzielinami, co zasiało w nim elementy pierwiastka podatnego na oddziaływanie żeńskie. Dlatego też mężczyzna musi twardo zapanować nad kobietą – dać jej zatrudnienie w dziedzinach „niemających związku z myślą” (Tertulian), karać jej uchybienia cnocie i posłuszeństwu, nie poddawać się jej fanaberiom i zachciankom. Jest oczywistością, iż żona może być przez męża karana fizycznie. Francuscy libertyni lubujący się w praktykach flagelacyjnych twierdzili cynicznie (de Sade), iż poniżając kobiety, robią w końcu to, co Kościół od dawna zalecał. Tak więc libertynizm w najbardziej nawet wyuzdanych swoich formach, co jest paradoksem, mógł się odwoływać do uświęconej tradycji, uznając kobietę za stworzenie gorsze, mające być w pełni obiektem męskiej woli, a co więcej – stworzenie, któremu należy się kara. Nic więc dziwnego, iż w korzeniach światopoglądowych, nawet świadomie, jak na przykład hrabia Honoré de Mirabeau, libertynizm powracał do wizerunku kobiety winnej grzechu i śmierci. Zresztą, nie mogło być inaczej. Libertynizm chciał być ruchem (czy raczej praktyką) świętokradczym. Podejmował więc konfrontację na terenie ustalonym już i ugruntowanym, przekręcając i deprawując normy społeczne, nie negując jednak ich fundamentów. Wyuzdany mnich Clément w powieści markiza Donatiena de Sade’a (Justyna, czyli nieszczęścia cnoty, Łódź 1987) tłumaczy Teresie: „Skoro tylko zaczyna się mówić o lubieżności – natychmiast podnosi się szum. Robią go zwłaszcza kobiety, nieustannie strzegące swoich praw, kobiety, których słabość i znikoma wartość nie pozwalają na utratę czegokolwiek (…). To niewielka strata, gdy mężczyzna dla wzmocnienia swojej rozkoszy zaniedba albo zepsuje przyjemność kobiecie. Tak naprawdę nie ma przecież żadnego porównania między mężczyzną a kobietą”. Oto interpretacja tradycji, bluźniercza być może, ale nieubłaganie konsekwentna.
Biblia, definiuje Encyklopedia Katolicka, jest to „zbiór ksiąg uważanych przez Kościół za natchnione oraz przyjętych do kanonu Pisma Świętego z uwagi na zawarte w nich objawienie Boże (…). Biblia jako słowo Boże stanowi największą świętość dla wyznawców monoteizmu żydowskiego i chrześcijańskiego. Dodajmy, że biblijną wizję rajską przejął też w znacznej części islam.
Są takie zdarzenia w dziejach ludzkości, które datować trudno. Włączenie przesłań biblijnych do tradycji i praktyki społecznej to przypuszczalnie w kręgu kultury chrześcijańskiej kwestia III-IV wieku. Wtedy też wyrósł, by trwać przez wieki uświęcony mizoginizm społeczny i kultowy. Rzecz o konsekwencjach nieporównanie większych niż stoczone tysiące bitew, zdobyte zamki i upokorzone chorągwie. Dopiero w XIX wieku, dzięki naciskom organizacji feministycznych, zdeterminowanych ponad powszechne ośmieszanie i administracyjne przeszkody zaczęły kobiety dochodzić drobnej części swoich praw. W 1860 kobiety (powyżej 30 lat) w Wielkiej Brytanii zdobywają prawo do głosowania (do kandydowania w 1907). Od 1864 mogą głosować w Rosji, od 1865 w Finlandii, 1867 w Australii, 1886 w Szwecji, od 1901 w Norwegii. We Włoszech trzeba było poczekać do roku 1945, we Francji do 1946, w Szwajcarii do 1971, w Portugalii do 1976, w Kuwejcie do 1999. Przypomnijmy, iż w starożytnym Rzymie kobiety miały prawo wypowiadać się na Forum w sprawach politycznych i głos ich musiał być brany pod uwagę, prawda że męskiego senatu. O to i tylko o to występuje w rewolucyjnej Francji w 1791 Olympe de Gouges. Co się działo od czasów rzymskich po XIX wiek, a więc prawie dwa tysiąclecia? – Z Biblii wypełzł wąż, zachęcił głupią babę do zjedzenia jabłka, na skutek czego zauważyła, że mężczyzna jest goły, z czego wynikła śmierć… Karykatura zawarta w takim streszczeniu o tyle jest niegodna, że owa rajska wizja spowodowała spustoszenie społeczne dyskryminujące przez wieki połowę ludzkiej populacji i w znacznej mierze trwające do dzisiaj. Historia, którą czytamy również w podręcznikach, jest historią mężczyzn. Na marginesie zjawi się może jakaś królowa, Joanna d’Arc albo Emilia Plater. Kobiet jako współsiły sprawczej dziejów tam nie ma. A każdy chrześcijański samiec uważa w głębi ducha, że panować będzie nad samicą. Amen.
Hannibal twierdził skromnie, iż jest trzecim największym wodzem w dziejach, po Aleksandrze Macedońskim i Pyrrusie. Historia wojskowości oceniła go wyżej. Karl von Clausewitz uważał go za geniusza, a podręczniki taktyki militarnej aż po lata pierwszej wojny światowej przytaczały jego manewry jako wzór i przykład. Chodzi przede wszystkim o bitwę pod Kannami stoczoną 2 sierpnia roku 216 p.n.e. W największym skrócie: Hannibal ustawił swoje wojska w kształt półkola wybrzuszonego w kierunku armii rzymskiej. Przeciwnik nie mógł uderzyć na skrzydła, gdyż zostawiałby środek półkola na swojej flance. Logicznie natarł więc na centrum, które w zaciekłej walce zaczęło się z wolna cofać, aż do momentu, kiedy półkole wypięło się w przeciwną stronę niż na początku starcia. Wtedy jednak oba jego końce znalazły się na skrzydłach legionów Terencjusza Warrusa i Emiliusza Paulusa. Ruszyły do przodu i Rzymianie znaleźli się w kotle, z którego nie było już wyjścia. Według Polibiusza zginęło 70 000 Rzymian, a 10 000 dostało się do niewoli. Są to zapewne liczby przesadzone, ale już szacunki Liwiusza: 46 200 zabitych i około 30 000 jeńców historycy uważają za bliskie prawdy. Były to straty ogromne. Ocenia się, że Rzym miał wtedy 325 000 ludzi zdolnych do chwycenia za broń. Tymczasem poprzednie zwycięstwa Hannibala pod Trebią (w grudniu 218) i nad Jeziorem Trazymeńskim unicestwiły już około 40 000 spośród nich. Zważywszy, iż co najmniej 40 000 znajdowało się poza Półwyspem Apenińskim, a co najmniej drugie tyle konieczne było do obsadzenia miejsc obronnych, w najrozpaczliwszym pospolitym ruszeniu Rzym mógł rzucić teraz przeciw Hannibalowi tylko ostatnie rezerwy, złożone co gorsza z ludzi niewprawionych w walce, z najmłodszych i najstarszych roczników. Wydawało się, że droga do Wiecznego Miasta stoi otworem. Tak też sądziło otoczenie punickiego wodza. Marhabal, dowódca jazdy, podczas pobitewnej uczty wykrzyknął z zapałem, że „następną ucztę odbędziemy za cztery dni na Kapitolu”. Hannibal nie podjął tematu, a przynaglany bąknął coś o czasie do namysłu i że w ogóle nie jest to temat aktualny. Wówczas to wyrwały się Marhabalowi te słynne słowa: Vincere scis, Hannibal, victoria uti nescis (Umiesz, Hannibalu, zwyciężać, ale wykorzystać zwycięstwa nie umiesz).
Dlaczego Hannibal nie ruszył na Rzym? Wbrew niektórym historykom i „cokolwiek sądziłby na ten temat zwycięzca spod El Alamejn, sir Bernard Montgomery” – jak komentuje zgryźliwie Serge Lancel (Hannibal, Warszawa 2001), odpowiedź jest prosta. Dlatego że nie mógł i nie chciał. Nie mógł? – „Miasto – pisze Gilbert Charles-Picard – tworzyło obóz oszańcowany jedenastokilometrowymi murami, których armia punicka nie mogła nawet w całości otoczyć. Hannibal, który tyle się natrudził ze zdobyciem Saguntu i który nie śmiał zaatakować ani Emporii, ani Massali, nie mógł sobie pozwolić na wielomiesięczne unieruchomienie armii przed tą przeszkodą nie do zdobycia (…). Co więcej, w ciągu tego roku mury rzymskie zostały wzmocnione i dwa legiony normalnego garnizonu zupełnie wystarczyłyby do obrony. A oblężenie tak długo musiałoby być bezskuteczne, jak długo po Tybrze mogła swobodnie żeglować nienaruszona flota rzymska”.
Nie chciał? – Zdobycia i zniszczenia Rzymu, przerastającego jego siły, trzeźwo kalkulujący Hannibal nie miał nigdy w swoich planach. Wiemy o tym z pewnością z tekstu cytowanego przez Polibiusza jego układu z Filipem, królem Macedonii. Chodziło o odcięcie Rzymu od żyznych prowincji południowych i jednoczesne odcięcie go od możliwości ekspansji na północ, tak żeby stał się drugorzędnym państwem pod wpływem Kartaginy. Świat grecki zostałby poddany sojuszniczym Macedończykom, hellenistyczna Syria Antiocha III Wielkiego ryglowałaby Morze Śródziemne od wschodu. Jak podsumowuje Gilbert Charles-Picard: „Taki byłby porządek świata, gdyby Hannibal zwyciężył”. Była to koncepcja mająca teoretycznie wszelkie szanse powodzenia. Jednego jednak Hannibal „nie mógł w swoich kalkulacjach brać pod uwagę – tej siły narodu rzymskiego, ponieważ chodziło o zjawisko zupełnie nowe w ewolucji ludzkości. On sam opierał się jedynie na mieście-państwie i królestwie typu hellenistycznego. Kartagina sprawowała w Afryce samodzielną kontrolę nad obszarem większym niż obszar zajmowany przez trzydzieści pięć «tribus» rzymskich. Zorganizowała go starannie i podzieliła na prowincje (…). Ale nie potrafiła w mieszkańcach równin wzbudzić patriotyzmu, który ożywiał tylko mieszkańców stolicy (…). To kalectwo państwa punickiego było wspólne wszystkim państwom greckim, jakakolwiek była ich konstytucja. Miasta były zbyt małe, związkom brakło spoistości (…). W rzeczywistości określenie «państwo», którego używamy w braku innego, nie jest stosowne do żadnej z tych form, podczas gdy dla republiki rzymskiej nadaje się jak najbardziej”. Kampania wydawała się niepewna. Poza nią jednak Hannibal nie mógł liczyć na żaden z regionów bliskich Rzymowi związanych już z nim nie tylko grą interesów i traktatów, ale również, o czym Kartagińczycy przekonywali się ze zdumieniem i wciąż nie chcieli przyjąć do wiadomości, poczuciem obywatelskiej jedności. Trzydzieści pięć plemion składających się na lud rzymski było już ze sobą organicznie związanych.
Marsz na Rzym byłby więc w istocie szaleństwem. Ale w takim razie co robić? U szczytu powodzenia Hannibal znalazł się w impasie. Nic nie jest jednak stracone. Powstaje koncepcja umocnienia się na południu Italii, co uniemożliwiałoby ekspansję Rzymu w tym kierunku, założenia tu silnej bazy dla floty, co dałoby wspomaganej przez Greków Kartaginie panowanie nad Morzem Śródziemnym. Tyle że jak dotąd wojska punickie nie opanowały żadnego ważniejszego portu. Wydaje się jednak, że szczęście jeszcze raz uśmiecha się do punickiego wodza. Oto w Tarencie wybucha bunt przeciwko Rzymianom, a zrewoltowane miasto wzywa go na pomoc. Tarent to nie tylko port, ale również arsenały, stocznie, zastęp doświadczonych marynarzy. Bez chwili wahania rzuca tam Hannibal te wszystkie swoje siły, które nadają się do toczenia walk oblężniczych. Miasto z radością otwiera przed nim bramy. Jednakże w panującej nad portem twierdzy utrzymuje się rzymski komendant Gajusz Liwiusz (nie mylmy go z Gajuszem Liwiuszem Salinatorem) z pięcioma tysiącami obrońców. Wszelkie szturmy Kartagińczyków na nic się zdały, „co dowodzi – jak pisze zgryźliwie Gilbert Charles Picard – jak bardzo byliby bezsilni wobec Rzymu”. Następny rok przynosi Hannibalowi same niepowodzenia. Wprawdzie pojawia się pod murami Rzymu, ale jest to tylko czcza demonstracja, mająca na celu skłonienie miasta do zawarcia korzystnego dla najeźdźców pokoju. Bezskutecznie. W Rzymie dominują zwolennicy walki do końca. Od tej chwili (rok 211 p.n.e.) wojna się rozślimacza. Toczy się głównie na drugorzędnych frontach: na Sycylii, w Hiszpanii przede wszystkim, na Balearach… Wszędzie tam powoli, ale konsekwentnie Rzymianie przejmują inicjatywę. W roku 204 p.n.e. wódz rzymski Publius Cornelius Scipio, zwany w tradycji Scypionem Afrykańskim Starszym, uznaje, iż rzecz dojrzała, żeby przenieść walki na teren przeciwnika. Ląduje w Afryce i rozbija wielki obóz w Castra Cornelia, w pobliżu Utyki, w dzisiejszej Tunezji, zagrażając bezpośrednio Kartaginie. Na wieść o tym Hannibal powraca do ojczyzny. Obie strony gotują się do decydującego starcia. Trwają też gorączkowe zabiegi dyplomatyczne w celu pozyskania sojuszników. W tej dziedzinie Rzymianie mają niebagatelną przewagę. Kartagina była w swoich początkach wielonarodowościowym miastem żeglarzy i handlarzy, którzy osiedlili się tutaj na ziemiach należących od wieków do plemion numidyjskich, których znaczna część jest żądna rewanżu. Władca Numidów Masynissa, dysponujący słynną w całym starożytnym świecie kawalerią, postanawia więc związać się z Rzymianami. Nie obeszło się przy tym bez patetycznej i romantycznej historii. Masynissa ogłosił bowiem właśnie swoją wolę poślubienia pięknej Sofonisbe, w której był zakochany od lat. Problem w tym, iż panna młoda jest córką kartagińskiego wodza Hazdrubala z rodu Barków, czyli krewną Hannibala, a rzymski wywiad posądza ją o inteligencję i wraży patriotyzm. Scypion przyjmuje więc ofertę polityczno-militarną numidyjskiego króla, pod warunkiem iż zamorduje on swoją ukochaną. Żeby ułatwić działania w praktyce, przesyła mu kielich z trucizną. Sofonisbe, przed którą narzeczony nie kryje rzeczywistości, wypija ją ze stoickim spokojem. Jedni historycy zobaczą w tym małość Masynissy, inni przeciwnie, będą podawać za przykład przeniesienia interesów państwa ponad prywatny sentyment. Tak czy inaczej, śmierć pięknej Kartaginki wzbogaca wojska rzymskie o kilkanaście tysięcy wyborowych jeźdźców. Co gorsze jeszcze dla Hannibala, zwiększa wpływy defetystycznego stronnictwa w samej Kartaginie. W konsekwencji mobilizacja jest częściowa, a niektóre oddziały chwiejne i niepewne.
Do decydującej konfrontacji dochodzi pod Zamą. Ciężki to orzech do zgryzienia dla historyków, gdyż istniały w tych czasach dwa miasta, a Carcopino dorzuca jeszcze trzy wioski o tej samej nazwie. Przyjęta dzisiaj lokalizacja koło tunezyjskiej wsi Dżama jest o tyle wątpliwa, że archeolodzy odkryli tam w piaskach tylko elementy oręża numidyjskiego. Mamy więc do czynienia z sytuacją dosyć wyjątkową. Znamy z kronik dokładnie przebieg bitwy, nie wiemy tylko do końca, gdzie została ona stoczona.
Hannibal rozporządzał około pięćdziesięcioma tysiącami żołnierzy. Ich wartość była jednak bardzo zróżnicowana. Weteranów wojen italskich pozostało niewielu. Większość sił zapewniali młodzi rekruci kartagińscy i libijscy, niedoświadczeni w walce i nie bardzo wierzący w zwycięstwo. Niedoboru jazdy nie mogła zrównoważyć siła około osiemdziesięciu słoni, które jednak musiały stać się w tej sytuacji taranem uderzającym w pierwsze szeregi rzymskie. Tyle że kartagińskie słonie nie były już dla Rzymian postrachem i zaskoczeniem.
Scypion zakładał słusznie, że zwierzęta, bez względu na usiłowania prowadzących je do boju, w panice i ogłuszeniu wybiorą zawsze, jeśli tylko będą miały taką możliwość, bieg przez wolną przestrzeń, a nie atak na płot groźnych i ostrych dzid. Rozstawił więc wojsko w kolumny, między którymi zostawił jakby wolne korytarze dla słoni. Zwierzę wbiegające tu nie tylko nie szkodziło rzymskim szykom, ale odsłaniając bezbronne boki, narażało się na ciosy lanc i oszczepów, a w konsekwencji nieuchronne unicestwienie. Tak się też stało. Atak słoni nie odniósł spodziewanego skutku.
Wtedy to Hannibal popełnił kolejny błąd, identyczny jak ten Napoleona, dwa tysiąclecia później, pod Borodino. Wiedząc, że w tej bitwie chodzi o stawkę decydującą i sił raz utraconych nie uda się już odtworzyć, postanowił jak najdłużej oszczędzać i pozostawić koło siebie swoich weteranów (pod Borodino Napoleon nawet w decydującym momencie nie rzucił swojej gwardii do boju). W pierwszej fali ruszyły więc oddziały najsłabsze, które sam uważał za „żołnierską hołotę”. Nie tylko nie przełamały one szeregów rzymskich i nie związały ich walką, ale rejterując haniebnie, rozerwały szyki weteranów. W tym momencie ogólnego zamieszania w szeregach kartagińskich Scypion kazał jednej części swojej kawalerii ścigać uciekających i na ich plecach wjechać w linie wyborowych formacji wroga, drugiej uderzyć z flanki na jazdę kartagińską i uniemożliwić jej przyniesienie pomocy łamiącemu się centrum armii punickiej. Hannibal nie miał już rezerw. Jego wojska cofały się, wreszcie rzuciły do panicznej ucieczki ścigane przez jazdę Leliusza i Masynissy, niebiorącą nikogo w niewolę. Śmierć była wszędzie.
Pisze Gilbert Charles-Picard: „Ze wszystkich bitew Hannibala bitwa pod Zamą najmniej pozwala ujawnić jego geniusz. Jak zwykle wykorzystał różnicę jakości między swymi oddziałami, jednak tym razem na swoją szkodę, ponieważ najemnicy zdali sobie sprawę, iż zostali poświęceni, i w decydującym momencie zwrócili się przeciw Kartagińczykom, którzy za nimi tworzyli drugą linię. Nie mógł tu ani wykorzystać terenu jak nad Trebią i Trazymenem, ani jak pod Kannami wciągnąć nieprzyjaciela w pułapkę utworzoną przez własne wojska. Prawdopodobnie miał do czynienia z lepszym taktykiem niż Flaminiusz lub Warron, chociaż Scypion nie wymyślił żadnego nowego posunięcia strategicznego, a jedynie ograniczył się do wykorzystania wspaniałej machiny wojennej, jaką stanowiły legiony. O wyniku bitwy przesądziła raczej jakość wojska niż talent wodzów.
Wieczorem po bitwie Hannibal z kilkoma zaledwie jeźdźcami rzucił się galopem ku Hadrumetum i przebył tę drogę jednym tchem. Po nim przybyło jeszcze kilka tysięcy uciekinierów. Wódz przegrupował ich, ale już nie było czasu na walkę. Możliwie najprędzej wsiadł na okręt i odpłynął do Kartaginy”.
W Kartaginie był jeszcze niekwestionowanym przywódcą. Oznaczało to jednak przede wszystkim, że na jego barki spadł ciężar negocjowania z Rzymianami warunków traktatu pokojowego. Ci zaś po Zamie byli bezlitośni. Cóż z tego, że Hannibal rozumie, iż nie ma innego wyjścia. Odium kapitulacji spada na niego. Kiedy stara się stanąć okoniem, naraża się z kolei zwycięzcom. Wreszcie niezrozumiany przez nikogo i zagrożony aresztowaniem przez Rzymian opuszcza rodzinne miasto. Rozpoczyna się beznadziejna tułaczka.
Umrze Hannibal w roku 182 p.n.e. w okresie, kiedy teoretycznie, wbrew wysiłkom prącego do wojny emigranta, między Rzymem i Kartaginą panuje pokój. Jest to jednak pokój bardzo względny. Rzymianie nigdy nie mieli litości dla zwyciężonych, a już tym bardziej nie obdarzali ich zaufaniem. Sami rzeczywiście nie angażowali się w sprawy kartagińskie, jednak w myśl zasady divide et impera nieustannie podjudzali Masynissę i jego Numidyjczyków do ataków na ziemie punickie. Że zaś zgodnie z traktatem zawartym po klęsce pod Zamą Kartagina nie mogła prowadzić działań zbrojnych bez zgody Rzymu, musiała się do niego zwracać o arbitraż. Łatwo sobie wyobrazić, jakie były tego rezultaty. Napaści Masynissy stawały się jednak coraz bardziej dotkliwe i apele kartagińskie na tyle naglące, iż wreszcie Rzym zdecydował się wysłać do Afryki uroczyste poselstwo rozjemcze. Miało ono oczywiście rozsądzić wszystkie spory na rzecz Masynissy i dodatkowo upokorzyć dawnych wrogów. Nie to jednak stało się dla Kartagińczyków przyczyną nieszczęścia. Dumny orszak rzymski, w którym najwyższy rangą był onegdysiejszy kwestor armii Scypiona, senator Marek Porcjusz Katon, wjechał do miasta jesienią 157 roku. Rozpoczęto, jak w podbitym kraju, od szczegółowej wizytacji portu, urzędów, skarbu. Ku swojemu zdumieniu przyjezdni musieli stwierdzić, że Punici dotrzymują we wszystkim warunków traktatu, ale jednocześnie i to, że od czasów Zamy zdołali odbudować swoje miasto i uczynić z niego wielki, ludny i bogaty ośrodek handlowy, rzemieślniczy i kulturalny. Napełniło to Katona fanatyczną wściekłością. Był to świetny mówca, erudyta, pisarz, a jednocześnie człowiek mściwy, pamiętliwy i zajadły. Brało się to być może z tego, iż był tak zwanym homo novus (człowiek nowy), który z niskiego stanu wspiął się własnymi siłami do najwyższych urzędów. Po drodze zaznał niejednego bolesnego upokorzenia od dobrze urodzonych. Nienawidził więc serdecznie arystokracji, w szczególności zaś bogatego, rozpustnego i rozrzutnego miłośnika kultury hellenistycznej – Scypiona, pod którego rozkazami musiał ongiś służyć. Przeciwstawiał mu rozpaczliwie mityczne, surowe cnoty dawnych Rzymian. Przeszedł też do bajecznej historii właśnie jako ich patriotyczny wyznawca. Pisał Adam Mickiewicz w Panu Tadeuszu:
Siedzi Rejtan żałośny po wolności stracie,
W ręku trzyma nóż, ostrzem zwrócony do łona,
A przed nim leży Fedon i żywot Katona.
(Księga I, Gospodarstwo, ww. 62-64)
Rzeczywistość nie wyglądała jednak tak pięknie. Przepełniała go wściekłość, iż imię Scypiona, zwycięzcy spod Zamy, opatrzone na dodatek dzięki tej wiktorii podniosłym, chwalebnym przydomkiem „Afrykański”, było wymawiane na Forum Romanum z miłością i czcią. Co gorsza, chwała ojca przeniosła się też na syna, Scypiona Młodszego, stając się niebezpieczną przeszkodą w intrygach politycznych Katona. I tutaj wreszcie nadarzała się okazja. Cóż bardziej mogło zdyskredytować znienawidzoną, błękitnokrwistą rodzinę Scypionów niż ukazanie ludowi rzymskiemu, iż na skutek słabości, zaniedbania, a może nawet zdrady Scypiona Starszego Kartagina znowu wzrosła w siłę i… to już taki demagogiczny zabieg, znowu zagraża Italii. Trzeba ten argument wykorzystać do ostateczności. Stało się to istną obsesją Katona. Każdą mowę, choćby dotyczyła ona spraw najodleglejszych, jak na przykład handlu zbożem z Egiptem, kończył nieodmiennie sentencją: Ceterum censeo Carthaginem delendam esse (A poza tym uważam, że należy zburzyć Kartaginę). Słowa te w skrócie – ceterum censeo – stały się symbolem nieugiętego zmierzania do celu, równie dobrze jednak wskazywać by mogły na monomanię prześladowczą. Za słowami szły czyny. Gdzie tylko mógł, usiłował Katon podniecać antykartagińskie nastroje, nie darował sobie żadnej intrygi, żeby zakwestionować litery traktatu pokojowego zawarte z afrykańskim miastem-państwem po Zamie i sprowokować nową wojnę. Chodziło tylko o to, żeby znaleźć pretekst, który przekonałby Rzymian, że to Kartagina dąży do konfrontacji, a nie odwrotnie. Nie było to takie trudne. Po kolejnych agresjach Masynissy rada kartagińska uchwaliła wypędzenie z miasta zamieszkujących w nim Numidyjczyków posądzanych o działania na rzecz swojego króla i pozbawienie ich obywatelstwa. Rzecz była defacto bez znaczenia, gdyż chodziło raptem o czterdziestu ludzi, i nie stanowiła naruszenia traktatów, jako że dotyczyła spraw wewnętrznych. Masynissa jednak natychmiast wykorzystał okazję – skierował do Kartaginy buńczuczne ultimatum nakazujące miastu, pod grozą natychmiastowego ataku, przyjęcie wygnańców z powrotem, przywrócenie im praw i wypłatę odszkodowania. Tego było już Punitom za wiele. Jednogłośnie uznali, iż jak pisze Bernard Nowaczyk (Kartagina 149-146 p.n.e., Warszawa 2008), „mogli im ostatecznie rozkazywać Rzymianie, ale nie Masynissa!”. Tymczasem odmowa oznaczała wojnę, a ta kiedy wybuchła, była sprzeczna z umowami zawartymi ze Scypionem. Sprytny Masynissa, znając doskonale wpływy Katona w Wiecznym Mieście, wpędzał Kartagińczyków w pułapkę bez wyjścia. Nieważne, że wojna z Numidią na skutek nieudolności wodza punickiego Hasdrubala została z kretesem przegrana. Stronnictwo wojenne w Rzymie mogło wskazywać na sprzeniewierzenie się warunkom pokoju i żądać najsurowszej za to kary. Na próżno Kartagina wysyłała do Rzymu poselstwa tłumaczące, że Hasdrubal (w międzyczasie skazano go na śmierć) rozpoczął działania samowolnie, na próżno oferowała zakładników. Rzym nie miał zamiaru się cofnąć. Zmobilizował szybko armię o liczebności i sile, o której Hannibal i Scypion mogliby kiedyś tylko pomarzyć, a której tym bardziej Kartagina tych lat nie miała żadnych szans się oprzeć. Kolejne poselstwo, pisze Nowaczyk: „Porażono żądaniem z gatunku tych, jakie stawia się pokonanym w momencie bezwarunkowej kapitulacji. Oto Kartagina, która nie przeżyła jeszcze oblężenia, nie starła się z przeciwnikiem, nie przegrała jeszcze żadnej bitwy, miała wydać całą posiadaną broń, tak osobistą (zbroje, miecze, tarcze i hełmy), jak i publiczną, tj. machiny bojowe, oblężnicze i forteczne”. Nic lepiej nie może świadczyć o rozpaczy i pacyfistycznych nastrojach w mieście, jak fakt, że i ten dyktat został uznany. Bez sprzeciwu, pokornie, Kartagina rozbroiła się całkowicie. Wtedy jednak dopiero Rzymianie pokazali swoją prawdziwą, katońską twarz. Nakazali Kartagińczykom zniszczenie ich siedzib i osiedlenie się na nowych miejscach odległych co najmniej 15 kilometrów (80 stadiów) od morza, bez prawa zbliżania się do niego, a tym bardziej żeglowania i oddawania się handlowi morskiemu. Był to ni mniej, ni więcej cyniczny wyrok śmierci na miasto i jego bezbronnych mieszkańców. Rzymianie byli pewni, że z pozbawionymi możliwości oporu mogą sobie na wszystko pozwolić. Tym razem jednak ostateczna, tragiczna miarka się przebrała. Kartagińczycy zrozumieli, że nie chodzi już o układy polityczne, nawet nie o honor czy godność, ale o życie, elementarne przetrwanie. W tej sytuacji, niemal z dnia na dzień stali się narodem. Pisze Appian z Aleksandrii (Historia rzymska