Historie niedocenione - Ludwik Stomma - ebook + książka

Historie niedocenione ebook

Ludwik Stomma

3,5

Opis

W kontynuacji Historii przecenionych, Ludwik Stomma przedstawia siedemnaście powszechnie znanych zdarzeń z historii świata, które traktujemy jako odległe i pozbawione znaczenia w codziennym życiu. A tymczasem ich skutki towarzyszą nam do dzisiaj i wywierają wpływ na nasze myślenie. Seksualność Adma i Ewy, Joanna d`Arc i wojna… języka francuskiego z angielskim, Henryk VIII i wizerunek dzisiejszego Brytyjczyka, islam na Półwyspie Iberyjskim, traktat z Fryburga z 1516 roku – jedyny, przestrzegany do dzisiaj, prawdziwe oblicze hiszpańskiej konkwisty, olimpiady, Holokaust, dekolonizacja i historia Jurija Gagarina to tylko niektóre z tematów, przypomnianych przez autora.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 231

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,5 (38 ocen)
7
11
14
5
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Opra­co­wa­nie ‌gra­ficz­ne:

Ja­nusz ‌Ba­rec­ki

Ko­rek­ta:

Bo­gu­sła­wa ‌Ję­dra­sik

Co­py­ri­ght © Lu­dwik ‌Stom­ma, War­sza­wa 2011 ‌

Co­py­ri­ght ‌© by Wy­daw­nic­two Iskry, ‌War­sza­wa 2011

ISBN ‌978-83-244-0182-6

Wy­daw­nic­two ISKRY

ul. Smol­na ‌11,00-375 ‌War­sza­wa ‌

[email protected]

www.iskry.com.pl

Skład ‌wersji ‌elektronicznej:

Virtualo ‌Sp. z o.o.

Basi ‌mo­jej naj­droż­szej

ADAM ‌I EWA

Opi­sa­na ‌jest ‌w Bi­blii ‌do­kład­nie hi­sto­ria, jak ‌z że­bra Ada­ma ‌Bóg ‌Jah­we stwa­rza ko­bie­tę i przy­pro­wa­dza ‌ją do or­ga­no­daw­cy. Ani ‌goły ‌Adam, ani ‌goła ko­bie­ta ‌nie ‌krę­pu­ją się przed ‌sobą. W raju, w któ­rym ‌miesz­ka­ją, czai ‌się jed­nak zło­wro­gi wąż, ‌któ­ry kusi głu­pią ‌babę. ‌Cho­dzi ‌kon­kret­nie ‌o sma­ko­wi­te, ale za­ka­za­ne ‌jabł­ko z raj­skie­go sadu. Goła ‌ko­bie­ta zry­wa je ‌oczy­wi­ście, ła­miąc na­kaz ‌Boga Jah­we, ‌czy­li grze­sząc. W tym mo­men­cie ‌zaś sta­ją się ‌sy­me­trycz­nie ‌dwie ‌rze­czy (po­da­ję w paru naj­bar­dziej ‌współ­cze­snych tłu­ma­cze­niach, żeby ‌nie być po­są­dzo­nym o ma­ni­pu­la­cję ‌tek­stem):

1. „A ‌wte­dy otwo­rzy­ły ‌się im oboj­gu oczy ‌i po­zna­li, że ‌są nadzy; ‌sple­tli więc ‌ga­łąz­ki fi­go­we i zro­bi­li ‌so­bie prze­pa­ski” (Bi­blia Ty­niec­ka, ‌Po­znań 1971, A). ‌„Te­raz otwo­rzy­ły się oboj­gu ‌oczy i zszy­li ‌li­ście fi­go­we, i zro­bi­li ‌so­bie prze­pa­ski” (Pi­smo Świę­tepod ‌re­dak­cją ks. Mi­cha­ła ‌Pe­te­ra, Po­znań 1973, B).

„Wte­dy ‌otwo­rzy­ły się oczy ‌im ‌oboj­gu i po­zna­li, ‌że są nadzy. ‌Sple­tli ‌więc ‌li­ście ‌fi­go­we i zro­bi­li so­bie prze­pa­ski” (Pi­smo Świę­te bry­tyj­skie­go i za­gra­nicz­ne­go To­wa­rzy­stwa Bi­blij­ne­go, War­sza­wa 1986, C).

Jah­we in­ter­we­niu­je na­tych­miast. W od­wet za to wy­kro­cze­nie, a może na­wet sprze­nie­wie­rze­nie jego re­gu­la­mi­no­wi, de­kla­ru­je ko­bie­cie: „Obar­czę cię nie­zmier­nie wiel­kim tru­dem twej brze­mien­no­ści, w bólu bę­dziesz ro­dzi­ła dzie­ci, ku twe­mu mę­żo­wi bę­dziesz kie­ro­wa­ła swe pra­gnie­nia, on zaś bę­dzie pa­no­wał nad tobą” (A). „Wiel­ce po­mno­żę do­le­gli­wo­ści brze­mien­no­ści two­jej. W bó­lach ro­dzić bę­dziesz, a do męża twe­go bę­dzie cię skła­niać po­żą­dli­wość two­ja, a on pa­no­wać bę­dzie nad tobą” (Księ­ga Ro­dza­ju, KUL, pod re­dak­cją X. dr. Sta­ni­sła­wa La­cha, Po­znań 1962). „Po­mno­żę do­le­gli­wo­ści brze­mien­no­ści two­jej, w bó­lach bę­dziesz ro­dzi­ła dzie­ci, mimo to ku mę­żo­wi twe­mu po­cią­gać cię będą pra­gnie­nia two­je, on zaś pa­no­wać bę­dzie nad tobą” (C). „Po­mno­żę po wie­le­kroć cier­pie­nie twych brze­mien­no­ści. W bo­le­ściach bę­dziesz dzie­ci ro­dzi­ła, wszak­że do męża bę­dziesz lgnę­ła, a on rzą­dzić bę­dzie tobą (B)”.

Zwią­zek przy­czy­no­wo-skut­ko­wy wy­da­je się ja­sny. Za­uwa­że­nie na­go­ści jest od­kry­ciem sek­su­ali­zmu. W tym mo­men­cie do­ko­nu­je się za­mia­na raj­skiej nie­śmier­tel­no­ści in­dy­wi­du­al­nej na nie­śmier­tel­ność ga­tun­ko­wą (spo­łecz­ną), któ­ra wy­ma­ga roz­mna­ża­nia się, a więc ro­dze­nia dzie­ci przez ko­bie­ty. Na sce­nę wkra­cza tu śmierć. Co było zbęd­ne w raju, te­raz sta­je się ko­niecz­no­ścią – ko­bie­ty mu­szą ro­dzić, bo lu­dzie będą umie­rać.

W raju ży­cie było wiecz­ne. Nie­uchron­na śmierć wy­mu­sza pro­kre­ację. Wszyst­ko, co zwią­za­ne z sek­sem i roz­mna­ża­niem się sta­no­wi więc funk­cję śmier­ci, jest nią ska­żo­ne, a więc ciem­ne, brud­ne i grzesz­ne. Z sa­dy­stycz­ną do­sad­no­ścią Jah­we pra­wi o tym, jak „po­mno­ży do­le­gli­wo­ści brze­mien­no­ści”, „obar­czy bó­lem brze­mien­no­ści”… Al­bo­wiem brze­mien­ność i ko­niecz­ność ro­dze­nia dzie­ci są karą. Karą jest rów­nież to, iż ko­bie­ta bę­dzie czuć, co wy­stęp­nie zda­rzy­ło się w raju, po­żą­da­nie wzglę­dem męż­czy­zny. Po­żą­dli­wo­ści męż­czy­zny wzglę­dem ko­bie­ty nie po­świę­ca Jah­we ani sło­wa. Owszem, in­for­mu­je go (3,19), że i on bę­dzie od­tąd śmier­tel­ny oraz zmu­szo­ny do pra­cy (3,17-18), wi­no­waj­ca upad­ku jest jed­nak wska­za­ny jed­no­znacz­nie – jest nim ko­bie­ta, od tej chwi­li isto­ta NIE­CZY­STA. Mie­siącz­ku­ją­ce, cię­żar­ne, ro­dzą­ce zwie­rzę sek­su­al­ne. Wy­ja­śnia to do­bit­nie Kle­mens Alek­san­dryj­ski (zm. 212): „Gdy Sa­lo­me py­ta­ła Pana: «Do­kąd śmierć bę­dzie spra­wo­wa­ła swą wła­dzę?», od­po­wie­dział Pan: «Do­pó­ki wy, ko­bie­ty, bę­dzie­cie ro­dzić»”.

Pi­sał świę­ty Odo z Clu­ny (zm. 942): „Całe pięk­no ko­bie­ty po­le­ga na skó­rze. Gdy­by męż­czyź­ni zda­wa­li so­bie spra­wę, co się pod skó­rą ukry­wa, to sam wi­dok ko­biet był­by im wstręt­ny. Bo cóż się mie­ści w ko­bie­cych no­sach, gar­dłach, brzu­chach… – Obrzy­dli­we nie­czy­sto­ści. A my, któ­rzy wzdra­ga­my tknąć się, choć­by pal­cem, bło­ta, rzy­go­win czy gno­ju, jak­że mo­że­my czuć sa­tys­fak­cję ze ści­ska­nia w ra­mio­nach tych wor­ków eks­kre­men­tów!?” (cy­tu­ję za: Lo­uis Réau, Ico­no­gra­phie de l’art chrétien, t. II, cz. 2). Bu­dzić się może oczy­wi­ście pro­stac­kie py­ta­nie: cóż in­ne­go mie­ści się w mę­skich no­sach, gar­dłach, brzu­chach? Jest to jed­nak py­ta­nie bez­przed­mio­to­we. Nie ma tu bo­wiem sy­me­trii: to ko­bie­ta uwo­dzi, zwo­dzi, pro­wa­dzi w ot­chłań nie­czy­sto­ści i grze­chu. Pod­kre­śla raz jesz­cze Pe­ter Brown (Cia­ło i spo­łe­czeń­stwo, męż­czyź­ni, ko­bie­ty i abs­ty­nen­cja sek­su­al­na we wcze­snym chrze­ści­jań­stwie, Kra­ków 2006): „Ubo­le­wa­ją­cy nad śmier­cią męż­czyź­ni skłon­ni byli ją po­strze­gać jako za­gro­że­nie wy­ni­ka­ją­ce z nie­zmien­nej uwo­dzi­ciel­skiej mocy ko­biet (…). Nie­któ­rzy ra­dy­kal­ni ucznio­wie Ta­cja­na Sy­ryj­czy­ka (ur. 130 – zm. ok. 185) wręcz przy­pi­sy­wa­li ak­to­wi sek­su­al­ne­mu fakt pier­wot­nej utra­ty Du­cha przez Ada­ma i Ewę. Utrzy­my­wa­li, że Ewa na­po­tka­ła węża, re­pre­zen­tan­ta świa­ta zwie­rzę­ce­go, a on na­uczył ją ro­bić to, co ro­bią zwie­rzę­ta – mia­no­wi­cie ko­pu­la­cji. Tak oto Adam i Ewa, przy­łą­czyw­szy się po­przez usek­su­al­nie­nie do świa­ta zwie­rząt, zna­leź­li się na śli­skim sto­ku, któ­ry przez sek­su­al­ność po­wiódł ich ku dzie­dzi­nie zwie­rzę­cej, a stąd ku gro­bo­wi”. Ter­tu­lian (155-220) zwra­ca­jąc się do ko­bie­ty, pi­sze (cy­tu­ję za Je­anem De­lu­me­au, Strach w kul­tu­rze Za­cho­du XIV-XVIII w., przeł. A. Szy­ma­now­ski, War­sza­wa 1986, s. 292): „Win­naś za­wsze no­sić ża­ło­bę, być okry­ta łach­ma­na­mi i ogar­nię­ta skru­chą, by od­ku­pić grzech za­gu­bie­nia ro­dza­ju ludz­kie­go (…). Ko­bie­to, je­steś bra­mą dia­bła. Ty do­tknę­łaś drze­wa Sza­ta­na i ty po­gwał­ci­łaś pra­wo Bo­skie”. Po­wo­li wszyst­ko się mie­sza: grzech pier­wo­rod­ny, nie­czy­stość me­ta­fi­zycz­na i bru­tal­nie, cie­le­śnie do­słow­na. Świę­ty Au­gu­styn nie zaj­mu­je się na­wet aspek­tem teo­lo­gicz­nym: In­ter uri­nam et fa­eces na­sci­mur – „Ro­dzi­my się w wy­dzie­li­nach i bru­dach”. Jest mu głę­bo­ko przy­kro, iż mu­siał się zna­leźć na tym świe­cie za przy­czy­ną ko­bie­cych fla­ków. Ten strach przed nie­czy­stą ko­bie­tą prze­ra­dza się w rze­czy­wi­stość spo­łecz­ną. Pi­sze Fran­ce­sco Pe­trar­ca, ten sam, któ­ry za­ko­cha­ny był w Lau­rze, uj­rza­nej w Wiel­ki Pią­tek 1327 roku w ko­ście­le Świę­tej Kla­ry w Avi­gno­nie i nig­dy wię­cej, była więc dla nie­go snem, na­tchnie­niem i złu­dze­niem: „Ko­bie­ta (…) jest praw­dzi­wym dia­błem, wro­giem po­ko­ju, źró­dłem roz­te­rek, przy­czy­ną zbęd­nych kłót­ni za­kłó­ca­ją­cych rów­no­wa­gę du­cha… A nie­chże się że­nią ci, któ­rzy czu­ją po­ciąg do ob­co­wa­nia z żoną, do noc­nych ob­ła­py­wa­nek, do skom­le­nia dzie­ciar­ni, do udrę­ki bez­sen­no­ści. My, je­śli tyl­ko leży to w na­szej mocy, wo­li­my uwiecz­niać na­sze imię ta­len­tem, a nie mał­żeń­stwem, dzie­ła­mi du­cha, a nie dzie­cia­ka­mi, w cno­cie, a nie w ze­spo­le­niu z ko­bie­tą”. „Strach przed ko­bie­tą – pró­bu­je tłu­ma­czyć ka­to­lic­ki hi­sto­ryk Jean De­lu­me­au – nie jest wy­my­słem asce­tów chrze­ści­jań­skich. Ale jed­nak – jest zmu­szo­ny przy­znać – praw­dą jest, że chrze­ści­jań­stwo przy­swo­iło go so­bie bar­dzo wcze­śnie i że na­stęp­nie stra­szy­ło nim aż do po­cząt­ków XX wie­ku. Ozna­cza to, że agre­syw­ny an­ty­fe­mi­nizm nie jest no­wo­ścią w ję­zy­ku teo­lo­gicz­nym”.

„Ko­bie­ta, któ­ra w raju za­prze­da­ła nas śmier­ci, któ­rej nie­czy­stość bru­dzi na­sze do­mo­stwa i za­tru­wa zie­mię, waży się nie­kie­dy pod­no­sić wę­żo­wą gło­wę i na­wet pod­wa­żać sło­wa swo­je­go męża i pana. Za­praw­dę nie ma kary na ta­ko­wą bez­czel­ną zu­chwa­łość. Nie wy­star­czą ró­zgi, gdyż obo­jęt­ne, ile krwi z jej grzbie­tu spły­nie, co mie­siąc przy­nie­sie nową krew za­tru­tą” (Cho­ry­cjusz re­tor, VI w., po­dług wy­da­nia För­ste­ra, Le­ip­zig 1929). Ro­zu­mie­jąc, że skraj­ność po­dob­nych sta­no­wisk może stać się prze­szko­dą w ewan­ge­li­za­cji, czy­li umac­nia­niu po­zy­cji Ko­ścio­łów, chrze­ści­jań­stwo kre­owa­ło kult Mat­ki Bo­żej Ma­ryi nie­ma­ją­cy re­al­nych pod­staw w pi­śmie. Zwa­na „mat­ką”, „ko­bie­tą” zo­sta­ła jed­nak ra­dy­kal­nie od­sek­su­al­nio­na. Ko­lej­ne do­gma­ty do­ty­czą­ce jej czy­sto­ści usta­na­wia­ją, iż za­cho­wa­ła ona dzie­wic­two (wy­ja­śnij­my bru­tal­nie: hy­men) nie tyl­ko w mo­men­cie po­czę­cia, ale tak­że po po­ro­dzie! Jest to więc ko­bie­ta nad­fi­zjo­lo­gicz­na, nie­ma­ją­ca nic wspól­ne­go z nie­czy­sty­mi isto­ta­mi błą­ka­ją­cy­mi się i zwo­dzą­cy­mi na na­szym ni­skim pa­do­le. W dys­ku­sji nad ce­li­ba­tem po­wie­dział ksiądz Bo­niec­ki, pod­ów­czas re­dak­tor na­czel­ny „Ty­go­dni­ka Po­wszech­ne­go”, iż w mo­men­cie za­wsze moż­li­wych prze­śla­do­wań ksiądz nie­ob­cią­żo­ny ro­dzi­ną, a więc mniej po­dat­ny na sen­ty­men­tal­ny szan­taż, ma więk­sze szan­se prze­trwać w wie­rze i opo­rze. Jest to za­pew­ne je­dy­ny ar­gu­ment za ce­li­ba­tem, któ­ry do mnie prze­mó­wił. Tyle że usta­na­wia­ją­cy re­gu­ły ce­li­ba­tu w naj­mniej­szej mie­rze się nim nie in­te­re­so­wa­li. Dla nich li­czy­ło się bo­wiem, żeby nie wy­dał ka­pła­nów „Bóg po­przez po­żą­da­nia ich serc na łup nie­czy­sto­ści” (Rz 1, 24-25). A cho­dzi tu jesz­cze, tak przy­najm­niej było to póź­niej in­ter­pre­to­wa­ne przez Oj­ców Ko­ścio­ła, o ob­co­wa­nie z ko­bie­ta­mi, czy­li swo­iste za­le­d­wie „za­nie­czysz­cze­nie”. Cóż do­pie­ro przy­zna­nie ko­bie­tom sa­me­go przy­wi­le­ju spra­wo­wa­nia ka­płań­stwa. Tu­taj nie­czy­stość zy­ski­wa­ła­by moż­li­wość za­tru­wa­nia ob­rząd­ku i sa­mej je­dy­nie słusz­nej na­uki. Dla­te­go też Ko­ściół rzym­sko­ka­to­lic­ki nie po­dej­mu­je na­wet cie­nia dys­ku­sji na ten te­mat, gdyż by­ła­by ona w sa­mym punk­cie wyj­ścia sprze­nie­wie­rze­niem się Pi­smu. W wy­zna­niach świę­te­go Cy­pria­na (J.N. Ba­khu­izen van den Brink, Scrip­to­res chri­stia­ni pri­ma­evi, Haga 1946) cia­ło chrze­ści­jań­skie­go męż­czy­zny jawi się jako mi­kro­ko­smos, któ­ry był­by nie­ska­la­ny, gdy­by nie pło­do­wy po­byt w cie­le żeń­skim i za­tru­cie jego wy­dzie­li­na­mi, co za­sia­ło w nim ele­men­ty pier­wiast­ka po­dat­ne­go na od­dzia­ły­wa­nie żeń­skie. Dla­te­go też męż­czy­zna musi twar­do za­pa­no­wać nad ko­bie­tą – dać jej za­trud­nie­nie w dzie­dzi­nach „nie­ma­ją­cych związ­ku z my­ślą” (Ter­tu­lian), ka­rać jej uchy­bie­nia cno­cie i po­słu­szeń­stwu, nie pod­da­wać się jej fa­na­be­riom i za­chcian­kom. Jest oczy­wi­sto­ścią, iż żona może być przez męża ka­ra­na fi­zycz­nie. Fran­cu­scy li­ber­ty­ni lu­bu­ją­cy się w prak­ty­kach fla­ge­la­cyj­nych twier­dzi­li cy­nicz­nie (de Sade), iż po­ni­ża­jąc ko­bie­ty, ro­bią w koń­cu to, co Ko­ściół od daw­na za­le­cał. Tak więc li­ber­ty­nizm w naj­bar­dziej na­wet wy­uz­da­nych swo­ich for­mach, co jest pa­ra­dok­sem, mógł się od­wo­ły­wać do uświę­co­nej tra­dy­cji, uzna­jąc ko­bie­tę za stwo­rze­nie gor­sze, ma­ją­ce być w peł­ni obiek­tem mę­skiej woli, a co wię­cej – stwo­rze­nie, któ­re­mu na­le­ży się kara. Nic więc dziw­ne­go, iż w ko­rze­niach świa­to­po­glą­do­wych, na­wet świa­do­mie, jak na przy­kład hra­bia Ho­no­ré de Mi­ra­be­au, li­ber­ty­nizm po­wra­cał do wi­ze­run­ku ko­bie­ty win­nej grze­chu i śmier­ci. Zresz­tą, nie mo­gło być in­a­czej. Li­ber­ty­nizm chciał być ru­chem (czy ra­czej prak­ty­ką) świę­to­krad­czym. Po­dej­mo­wał więc kon­fron­ta­cję na te­re­nie usta­lo­nym już i ugrun­to­wa­nym, prze­krę­ca­jąc i de­pra­wu­jąc nor­my spo­łecz­ne, nie ne­gu­jąc jed­nak ich fun­da­men­tów. Wy­uz­da­ny mnich Clément w po­wie­ści mar­ki­za Do­na­tie­na de Sade’a (Ju­sty­na, czy­li nie­szczę­ścia cno­ty, Łódź 1987) tłu­ma­czy Te­re­sie: „Sko­ro tyl­ko za­czy­na się mó­wić o lu­bież­no­ści – na­tych­miast pod­no­si się szum. Ro­bią go zwłasz­cza ko­bie­ty, nie­ustan­nie strze­gą­ce swo­ich praw, ko­bie­ty, któ­rych sła­bość i zni­ko­ma war­tość nie po­zwa­la­ją na utra­tę cze­go­kol­wiek (…). To nie­wiel­ka stra­ta, gdy męż­czy­zna dla wzmoc­nie­nia swo­jej roz­ko­szy za­nie­dba albo ze­psu­je przy­jem­ność ko­bie­cie. Tak na­praw­dę nie ma prze­cież żad­ne­go po­rów­na­nia mię­dzy męż­czy­zną a ko­bie­tą”. Oto in­ter­pre­ta­cja tra­dy­cji, bluź­nier­cza być może, ale nie­ubła­ga­nie kon­se­kwent­na.

Bi­blia, de­fi­niu­je En­cy­klo­pe­dia Ka­to­lic­ka, jest to „zbiór ksiąg uwa­ża­nych przez Ko­ściół za na­tchnio­ne oraz przy­ję­tych do ka­no­nu Pi­sma Świę­te­go z uwa­gi na za­war­te w nich ob­ja­wie­nie Boże (…). Bi­blia jako sło­wo Boże sta­no­wi naj­więk­szą świę­tość dla wy­znaw­ców mo­no­te­izmu ży­dow­skie­go i chrze­ści­jań­skie­go. Do­daj­my, że bi­blij­ną wi­zję raj­ską prze­jął też w znacz­nej czę­ści is­lam.

Są ta­kie zda­rze­nia w dzie­jach ludz­ko­ści, któ­re da­to­wać trud­no. Włą­cze­nie prze­słań bi­blij­nych do tra­dy­cji i prak­ty­ki spo­łecz­nej to przy­pusz­czal­nie w krę­gu kul­tu­ry chrze­ści­jań­skiej kwe­stia III-IV wie­ku. Wte­dy też wy­rósł, by trwać przez wie­ki uświę­co­ny mi­zo­gi­nizm spo­łecz­ny i kul­to­wy. Rzecz o kon­se­kwen­cjach nie­po­rów­na­nie więk­szych niż sto­czo­ne ty­sią­ce bi­tew, zdo­by­te zam­ki i upo­ko­rzo­ne cho­rą­gwie. Do­pie­ro w XIX wie­ku, dzię­ki na­ci­skom or­ga­ni­za­cji fe­mi­ni­stycz­nych, zde­ter­mi­no­wa­nych po­nad po­wszech­ne ośmie­sza­nie i ad­mi­ni­stra­cyj­ne prze­szko­dy za­czę­ły ko­bie­ty do­cho­dzić drob­nej czę­ści swo­ich praw. W 1860 ko­bie­ty (po­wy­żej 30 lat) w Wiel­kiej Bry­ta­nii zdo­by­wa­ją pra­wo do gło­so­wa­nia (do kan­dy­do­wa­nia w 1907). Od 1864 mogą gło­so­wać w Ro­sji, od 1865 w Fin­lan­dii, 1867 w Au­stra­lii, 1886 w Szwe­cji, od 1901 w Nor­we­gii. We Wło­szech trze­ba było po­cze­kać do roku 1945, we Fran­cji do 1946, w Szwaj­ca­rii do 1971, w Por­tu­ga­lii do 1976, w Ku­wej­cie do 1999. Przy­po­mnij­my, iż w sta­ro­żyt­nym Rzy­mie ko­bie­ty mia­ły pra­wo wy­po­wia­dać się na Fo­rum w spra­wach po­li­tycz­nych i głos ich mu­siał być bra­ny pod uwa­gę, praw­da że mę­skie­go se­na­tu. O to i tyl­ko o to wy­stę­pu­je w re­wo­lu­cyj­nej Fran­cji w 1791 Olym­pe de Gou­ges. Co się dzia­ło od cza­sów rzym­skich po XIX wiek, a więc pra­wie dwa ty­siąc­le­cia? – Z Bi­blii wy­pełzł wąż, za­chę­cił głu­pią babę do zje­dze­nia jabł­ka, na sku­tek cze­go za­uwa­ży­ła, że męż­czy­zna jest goły, z cze­go wy­ni­kła śmierć… Ka­ry­ka­tu­ra za­war­ta w ta­kim stresz­cze­niu o tyle jest nie­god­na, że owa raj­ska wi­zja spo­wo­do­wa­ła spu­sto­sze­nie spo­łecz­ne dys­kry­mi­nu­ją­ce przez wie­ki po­ło­wę ludz­kiej po­pu­la­cji i w znacz­nej mie­rze trwa­ją­ce do dzi­siaj. Hi­sto­ria, któ­rą czy­ta­my rów­nież w pod­ręcz­ni­kach, jest hi­sto­rią męż­czyzn. Na mar­gi­ne­sie zja­wi się może ja­kaś kró­lo­wa, Jo­an­na d’Arc albo Emi­lia Pla­ter. Ko­biet jako współ­si­ły spraw­czej dzie­jów tam nie ma. A każ­dy chrze­ści­jań­ski sa­miec uwa­ża w głę­bi du­cha, że pa­no­wać bę­dzie nad sa­mi­cą. Amen.

ZAMA 202 P.N.E.

Han­ni­bal twier­dził skrom­nie, iż jest trze­cim naj­więk­szym wo­dzem w dzie­jach, po Alek­san­drze Ma­ce­doń­skim i Pyr­ru­sie. Hi­sto­ria woj­sko­wo­ści oce­ni­ła go wy­żej. Karl von Clau­se­witz uwa­żał go za ge­niu­sza, a pod­ręcz­ni­ki tak­ty­ki mi­li­tar­nej aż po lata pierw­szej woj­ny świa­to­wej przy­ta­cza­ły jego ma­new­ry jako wzór i przy­kład. Cho­dzi przede wszyst­kim o bi­twę pod Kan­na­mi sto­czo­ną 2 sierp­nia roku 216 p.n.e. W naj­więk­szym skró­cie: Han­ni­bal usta­wił swo­je woj­ska w kształt pół­ko­la wy­brzu­szo­ne­go w kie­run­ku ar­mii rzym­skiej. Prze­ciw­nik nie mógł ude­rzyć na skrzy­dła, gdyż zo­sta­wiał­by śro­dek pół­ko­la na swo­jej flan­ce. Lo­gicz­nie na­tarł więc na cen­trum, któ­re w za­cie­kłej wal­ce za­czę­ło się z wol­na co­fać, aż do mo­men­tu, kie­dy pół­ko­le wy­pię­ło się w prze­ciw­ną stro­nę niż na po­cząt­ku star­cia. Wte­dy jed­nak oba jego koń­ce zna­la­zły się na skrzy­dłach le­gio­nów Te­ren­cju­sza War­ru­sa i Emi­liu­sza Pau­lu­sa. Ru­szy­ły do przo­du i Rzy­mia­nie zna­leź­li się w ko­tle, z któ­re­go nie było już wyj­ścia. We­dług Po­li­biu­sza zgi­nę­ło 70 000 Rzy­mian, a 10 000 do­sta­ło się do nie­wo­li. Są to za­pew­ne licz­by prze­sa­dzo­ne, ale już sza­cun­ki Li­wiu­sza: 46 200 za­bi­tych i oko­ło 30 000 jeń­ców hi­sto­ry­cy uwa­ża­ją za bli­skie praw­dy. Były to stra­ty ogrom­ne. Oce­nia się, że Rzym miał wte­dy 325 000 lu­dzi zdol­nych do chwy­ce­nia za broń. Tym­cza­sem po­przed­nie zwy­cię­stwa Han­ni­ba­la pod Tre­bią (w grud­niu 218) i nad Je­zio­rem Tra­zy­meń­skim uni­ce­stwi­ły już oko­ło 40 000 spo­śród nich. Zwa­żyw­szy, iż co naj­mniej 40 000 znaj­do­wa­ło się poza Pół­wy­spem Ape­niń­skim, a co naj­mniej dru­gie tyle ko­niecz­ne było do ob­sa­dze­nia miejsc obron­nych, w naj­roz­pacz­liw­szym po­spo­li­tym ru­sze­niu Rzym mógł rzu­cić te­raz prze­ciw Han­ni­ba­lo­wi tyl­ko ostat­nie re­zer­wy, zło­żo­ne co gor­sza z lu­dzi nie­wpra­wio­nych w wal­ce, z naj­młod­szych i naj­star­szych rocz­ni­ków. Wy­da­wa­ło się, że dro­ga do Wiecz­ne­go Mia­sta stoi otwo­rem. Tak też są­dzi­ło oto­cze­nie pu­nic­kie­go wo­dza. Mar­ha­bal, do­wód­ca jaz­dy, pod­czas po­bi­tew­nej uczty wy­krzyk­nął z za­pa­łem, że „na­stęp­ną ucztę od­bę­dzie­my za czte­ry dni na Ka­pi­to­lu”. Han­ni­bal nie pod­jął te­ma­tu, a przy­na­gla­ny bąk­nął coś o cza­sie do na­my­słu i że w ogó­le nie jest to te­mat ak­tu­al­ny. Wów­czas to wy­rwa­ły się Mar­ha­ba­lo­wi te słyn­ne sło­wa: Vin­ce­re scis, Han­ni­bal, vic­to­ria uti ne­scis (Umiesz, Han­ni­ba­lu, zwy­cię­żać, ale wy­ko­rzy­stać zwy­cię­stwa nie umiesz).

Dla­cze­go Han­ni­bal nie ru­szył na Rzym? Wbrew nie­któ­rym hi­sto­ry­kom i „co­kol­wiek są­dził­by na ten te­mat zwy­cięz­ca spod El Ala­mejn, sir Ber­nard Mont­go­me­ry” – jak ko­men­tu­je zgryź­li­wie Ser­ge Lan­cel (Han­ni­bal, War­sza­wa 2001), od­po­wiedź jest pro­sta. Dla­te­go że nie mógł i nie chciał. Nie mógł? – „Mia­sto – pi­sze Gil­bert Char­les-Pi­card – two­rzy­ło obóz oszań­co­wa­ny je­de­na­sto­ki­lo­me­tro­wy­mi mu­ra­mi, któ­rych ar­mia pu­nic­ka nie mo­gła na­wet w ca­ło­ści oto­czyć. Han­ni­bal, któ­ry tyle się na­tru­dził ze zdo­by­ciem Sa­gun­tu i któ­ry nie śmiał za­ata­ko­wać ani Em­po­rii, ani Mas­sa­li, nie mógł so­bie po­zwo­lić na wie­lo­mie­sięcz­ne unie­ru­cho­mie­nie ar­mii przed tą prze­szko­dą nie do zdo­by­cia (…). Co wię­cej, w cią­gu tego roku mury rzym­skie zo­sta­ły wzmoc­nio­ne i dwa le­gio­ny nor­mal­ne­go gar­ni­zo­nu zu­peł­nie wy­star­czy­ły­by do obro­ny. A ob­lę­że­nie tak dłu­go mu­sia­ło­by być bez­sku­tecz­ne, jak dłu­go po Ty­brze mo­gła swo­bod­nie że­glo­wać nie­na­ru­szo­na flo­ta rzym­ska”.

Nie chciał? – Zdo­by­cia i znisz­cze­nia Rzy­mu, prze­ra­sta­ją­ce­go jego siły, trzeź­wo kal­ku­lu­ją­cy Han­ni­bal nie miał nig­dy w swo­ich pla­nach. Wie­my o tym z pew­no­ścią z tek­stu cy­to­wa­ne­go przez Po­li­biu­sza jego ukła­du z Fi­li­pem, kró­lem Ma­ce­do­nii. Cho­dzi­ło o od­cię­cie Rzy­mu od ży­znych pro­win­cji po­łu­dnio­wych i jed­no­cze­sne od­cię­cie go od moż­li­wo­ści eks­pan­sji na pół­noc, tak żeby stał się dru­go­rzęd­nym pań­stwem pod wpły­wem Kar­ta­gi­ny. Świat grec­ki zo­stał­by pod­da­ny so­jusz­ni­czym Ma­ce­doń­czy­kom, hel­le­ni­stycz­na Sy­ria An­tio­cha III Wiel­kie­go ry­glo­wa­ła­by Mo­rze Śród­ziem­ne od wscho­du. Jak pod­su­mo­wu­je Gil­bert Char­les-Pi­card: „Taki był­by po­rzą­dek świa­ta, gdy­by Han­ni­bal zwy­cię­żył”. Była to kon­cep­cja ma­ją­ca teo­re­tycz­nie wszel­kie szan­se po­wo­dze­nia. Jed­ne­go jed­nak Han­ni­bal „nie mógł w swo­ich kal­ku­la­cjach brać pod uwa­gę – tej siły na­ro­du rzym­skie­go, po­nie­waż cho­dzi­ło o zja­wi­sko zu­peł­nie nowe w ewo­lu­cji ludz­ko­ści. On sam opie­rał się je­dy­nie na mie­ście-pań­stwie i kró­le­stwie typu hel­le­ni­stycz­ne­go. Kar­ta­gi­na spra­wo­wa­ła w Afry­ce sa­mo­dziel­ną kon­tro­lę nad ob­sza­rem więk­szym niż ob­szar zaj­mo­wa­ny przez trzy­dzie­ści pięć «tri­bus» rzym­skich. Zor­ga­ni­zo­wa­ła go sta­ran­nie i po­dzie­li­ła na pro­win­cje (…). Ale nie po­tra­fi­ła w miesz­kań­cach rów­nin wzbu­dzić pa­trio­ty­zmu, któ­ry oży­wiał tyl­ko miesz­kań­ców sto­li­cy (…). To ka­lec­two pań­stwa pu­nic­kie­go było wspól­ne wszyst­kim pań­stwom grec­kim, ja­ka­kol­wiek była ich kon­sty­tu­cja. Mia­sta były zbyt małe, związ­kom bra­kło spo­isto­ści (…). W rze­czy­wi­sto­ści okre­śle­nie «pań­stwo», któ­re­go uży­wa­my w bra­ku in­ne­go, nie jest sto­sow­ne do żad­nej z tych form, pod­czas gdy dla re­pu­bli­ki rzym­skiej na­da­je się jak naj­bar­dziej”. Kam­pa­nia wy­da­wa­ła się nie­pew­na. Poza nią jed­nak Han­ni­bal nie mógł li­czyć na ża­den z re­gio­nów bli­skich Rzy­mo­wi zwią­za­nych już z nim nie tyl­ko grą in­te­re­sów i trak­ta­tów, ale rów­nież, o czym Kar­ta­giń­czy­cy prze­ko­ny­wa­li się ze zdu­mie­niem i wciąż nie chcie­li przy­jąć do wia­do­mo­ści, po­czu­ciem oby­wa­tel­skiej jed­no­ści. Trzy­dzie­ści pięć ple­mion skła­da­ją­cych się na lud rzym­ski było już ze sobą or­ga­nicz­nie zwią­za­nych.

Marsz na Rzym był­by więc w isto­cie sza­leń­stwem. Ale w ta­kim ra­zie co ro­bić? U szczy­tu po­wo­dze­nia Han­ni­bal zna­lazł się w im­pa­sie. Nic nie jest jed­nak stra­co­ne. Po­wsta­je kon­cep­cja umoc­nie­nia się na po­łu­dniu Ita­lii, co unie­moż­li­wia­ło­by eks­pan­sję Rzy­mu w tym kie­run­ku, za­ło­że­nia tu sil­nej bazy dla flo­ty, co da­ło­by wspo­ma­ga­nej przez Gre­ków Kar­ta­gi­nie pa­no­wa­nie nad Mo­rzem Śród­ziem­nym. Tyle że jak do­tąd woj­ska pu­nic­kie nie opa­no­wa­ły żad­ne­go waż­niej­sze­go por­tu. Wy­da­je się jed­nak, że szczę­ście jesz­cze raz uśmie­cha się do pu­nic­kie­go wo­dza. Oto w Ta­ren­cie wy­bu­cha bunt prze­ciw­ko Rzy­mia­nom, a zre­wol­to­wa­ne mia­sto wzy­wa go na po­moc. Ta­rent to nie tyl­ko port, ale rów­nież ar­se­na­ły, stocz­nie, za­stęp do­świad­czo­nych ma­ry­na­rzy. Bez chwi­li wa­ha­nia rzu­ca tam Han­ni­bal te wszyst­kie swo­je siły, któ­re na­da­ją się do to­cze­nia walk ob­lęż­ni­czych. Mia­sto z ra­do­ścią otwie­ra przed nim bra­my. Jed­nak­że w pa­nu­ją­cej nad por­tem twier­dzy utrzy­mu­je się rzym­ski ko­men­dant Ga­jusz Li­wiusz (nie myl­my go z Ga­ju­szem Li­wiu­szem Sa­li­na­to­rem) z pię­cio­ma ty­sią­ca­mi obroń­ców. Wszel­kie sztur­my Kar­ta­giń­czy­ków na nic się zda­ły, „co do­wo­dzi – jak pi­sze zgryź­li­wie Gil­bert Char­les Pi­card – jak bar­dzo by­li­by bez­sil­ni wo­bec Rzy­mu”. Na­stęp­ny rok przy­no­si Han­ni­ba­lo­wi same nie­po­wo­dze­nia. Wpraw­dzie po­ja­wia się pod mu­ra­mi Rzy­mu, ale jest to tyl­ko czcza de­mon­stra­cja, ma­ją­ca na celu skło­nie­nie mia­sta do za­war­cia ko­rzyst­ne­go dla na­jeźdź­ców po­ko­ju. Bez­sku­tecz­nie. W Rzy­mie do­mi­nu­ją zwo­len­ni­cy wal­ki do koń­ca. Od tej chwi­li (rok 211 p.n.e.) woj­na się roz­śli­ma­cza. To­czy się głów­nie na dru­go­rzęd­nych fron­tach: na Sy­cy­lii, w Hisz­pa­nii przede wszyst­kim, na Ba­le­arach… Wszę­dzie tam po­wo­li, ale kon­se­kwent­nie Rzy­mia­nie przej­mu­ją ini­cja­ty­wę. W roku 204 p.n.e. wódz rzym­ski Pu­blius Cor­ne­lius Sci­pio, zwa­ny w tra­dy­cji Scy­pio­nem Afry­kań­skim Star­szym, uzna­je, iż rzecz doj­rza­ła, żeby prze­nieść wal­ki na te­ren prze­ciw­ni­ka. Lą­du­je w Afry­ce i roz­bi­ja wiel­ki obóz w Ca­stra Cor­ne­lia, w po­bli­żu Uty­ki, w dzi­siej­szej Tu­ne­zji, za­gra­ża­jąc bez­po­śred­nio Kar­ta­gi­nie. Na wieść o tym Han­ni­bal po­wra­ca do oj­czy­zny. Obie stro­ny go­tu­ją się do de­cy­du­ją­ce­go star­cia. Trwa­ją też go­rącz­ko­we za­bie­gi dy­plo­ma­tycz­ne w celu po­zy­ska­nia so­jusz­ni­ków. W tej dzie­dzi­nie Rzy­mia­nie mają nie­ba­ga­tel­ną prze­wa­gę. Kar­ta­gi­na była w swo­ich po­cząt­kach wie­lo­na­ro­do­wo­ścio­wym mia­stem że­gla­rzy i han­dla­rzy, któ­rzy osie­dli­li się tu­taj na zie­miach na­le­żą­cych od wie­ków do ple­mion nu­mi­dyj­skich, któ­rych znacz­na część jest żąd­na re­wan­żu. Wład­ca Nu­mi­dów Ma­sy­nis­sa, dys­po­nu­ją­cy słyn­ną w ca­łym sta­ro­żyt­nym świe­cie ka­wa­le­rią, po­sta­na­wia więc zwią­zać się z Rzy­mia­na­mi. Nie obe­szło się przy tym bez pa­te­tycz­nej i ro­man­tycz­nej hi­sto­rii. Ma­sy­nis­sa ogło­sił bo­wiem wła­śnie swo­ją wolę po­ślu­bie­nia pięk­nej So­fo­nis­be, w któ­rej był za­ko­cha­ny od lat. Pro­blem w tym, iż pan­na mło­da jest cór­ką kar­ta­giń­skie­go wo­dza Haz­dru­ba­la z rodu Bar­ków, czy­li krew­ną Han­ni­ba­la, a rzym­ski wy­wiad po­są­dza ją o in­te­li­gen­cję i wra­ży pa­trio­tyzm. Scy­pion przyj­mu­je więc ofer­tę po­li­tycz­no-mi­li­tar­ną nu­mi­dyj­skie­go kró­la, pod wa­run­kiem iż za­mor­du­je on swo­ją uko­cha­ną. Żeby uła­twić dzia­ła­nia w prak­ty­ce, prze­sy­ła mu kie­lich z tru­ci­zną. So­fo­nis­be, przed któ­rą na­rze­czo­ny nie kry­je rze­czy­wi­sto­ści, wy­pi­ja ją ze sto­ic­kim spo­ko­jem. Jed­ni hi­sto­ry­cy zo­ba­czą w tym ma­łość Ma­sy­nis­sy, inni prze­ciw­nie, będą po­da­wać za przy­kład prze­nie­sie­nia in­te­re­sów pań­stwa po­nad pry­wat­ny sen­ty­ment. Tak czy in­a­czej, śmierć pięk­nej Kar­ta­gin­ki wzbo­ga­ca woj­ska rzym­skie o kil­ka­na­ście ty­się­cy wy­bo­ro­wych jeźdź­ców. Co gor­sze jesz­cze dla Han­ni­ba­la, zwięk­sza wpły­wy de­fe­ty­stycz­ne­go stron­nic­twa w sa­mej Kar­ta­gi­nie. W kon­se­kwen­cji mo­bi­li­za­cja jest czę­ścio­wa, a nie­któ­re od­dzia­ły chwiej­ne i nie­pew­ne.

Do de­cy­du­ją­cej kon­fron­ta­cji do­cho­dzi pod Zamą. Cięż­ki to orzech do zgry­zie­nia dla hi­sto­ry­ków, gdyż ist­nia­ły w tych cza­sach dwa mia­sta, a Car­co­pi­no do­rzu­ca jesz­cze trzy wio­ski o tej sa­mej na­zwie. Przy­ję­ta dzi­siaj lo­ka­li­za­cja koło tu­ne­zyj­skiej wsi Dża­ma jest o tyle wąt­pli­wa, że ar­che­olo­dzy od­kry­li tam w pia­skach tyl­ko ele­men­ty orę­ża nu­mi­dyj­skie­go. Mamy więc do czy­nie­nia z sy­tu­acją do­syć wy­jąt­ko­wą. Zna­my z kro­nik do­kład­nie prze­bieg bi­twy, nie wie­my tyl­ko do koń­ca, gdzie zo­sta­ła ona sto­czo­na.

Han­ni­bal roz­po­rzą­dzał oko­ło pięć­dzie­się­cio­ma ty­sią­ca­mi żoł­nie­rzy. Ich war­tość była jed­nak bar­dzo zróż­ni­co­wa­na. We­te­ra­nów wo­jen ital­skich po­zo­sta­ło nie­wie­lu. Więk­szość sił za­pew­nia­li mło­dzi re­kru­ci kar­ta­giń­scy i li­bij­scy, nie­do­świad­cze­ni w wal­ce i nie bar­dzo wie­rzą­cy w zwy­cię­stwo. Nie­do­bo­ru jaz­dy nie mo­gła zrów­no­wa­żyć siła oko­ło osiem­dzie­się­ciu sło­ni, któ­re jed­nak mu­sia­ły stać się w tej sy­tu­acji ta­ra­nem ude­rza­ją­cym w pierw­sze sze­re­gi rzym­skie. Tyle że kar­ta­giń­skie sło­nie nie były już dla Rzy­mian po­stra­chem i za­sko­cze­niem.

Scy­pion za­kła­dał słusz­nie, że zwie­rzę­ta, bez wzglę­du na usi­ło­wa­nia pro­wa­dzą­cych je do boju, w pa­ni­ce i ogłu­sze­niu wy­bio­rą za­wsze, je­śli tyl­ko będą mia­ły taką moż­li­wość, bieg przez wol­ną prze­strzeń, a nie atak na płot groź­nych i ostrych dzid. Roz­sta­wił więc woj­sko w ko­lum­ny, mię­dzy któ­ry­mi zo­sta­wił jak­by wol­ne ko­ry­ta­rze dla sło­ni. Zwie­rzę wbie­ga­ją­ce tu nie tyl­ko nie szko­dzi­ło rzym­skim szy­kom, ale od­sła­nia­jąc bez­bron­ne boki, na­ra­ża­ło się na cio­sy lanc i oszcze­pów, a w kon­se­kwen­cji nie­uchron­ne uni­ce­stwie­nie. Tak się też sta­ło. Atak sło­ni nie od­niósł spo­dzie­wa­ne­go skut­ku.

Wte­dy to Han­ni­bal po­peł­nił ko­lej­ny błąd, iden­tycz­ny jak ten Na­po­le­ona, dwa ty­siąc­le­cia póź­niej, pod Bo­ro­di­no. Wie­dząc, że w tej bi­twie cho­dzi o staw­kę de­cy­du­ją­cą i sił raz utra­co­nych nie uda się już od­two­rzyć, po­sta­no­wił jak naj­dłu­żej oszczę­dzać i po­zo­sta­wić koło sie­bie swo­ich we­te­ra­nów (pod Bo­ro­di­no Na­po­le­on na­wet w de­cy­du­ją­cym mo­men­cie nie rzu­cił swo­jej gwar­dii do boju). W pierw­szej fali ru­szy­ły więc od­dzia­ły naj­słab­sze, któ­re sam uwa­żał za „żoł­nier­ską ho­ło­tę”. Nie tyl­ko nie prze­ła­ma­ły one sze­re­gów rzym­skich i nie zwią­za­ły ich wal­ką, ale rej­te­ru­jąc ha­nieb­nie, ro­ze­rwa­ły szy­ki we­te­ra­nów. W tym mo­men­cie ogól­ne­go za­mie­sza­nia w sze­re­gach kar­ta­giń­skich Scy­pion ka­zał jed­nej czę­ści swo­jej ka­wa­le­rii ści­gać ucie­ka­ją­cych i na ich ple­cach wje­chać w li­nie wy­bo­ro­wych for­ma­cji wro­ga, dru­giej ude­rzyć z flan­ki na jaz­dę kar­ta­giń­ską i unie­moż­li­wić jej przy­nie­sie­nie po­mo­cy ła­mią­ce­mu się cen­trum ar­mii pu­nic­kiej. Han­ni­bal nie miał już re­zerw. Jego woj­ska co­fa­ły się, wresz­cie rzu­ci­ły do pa­nicz­nej uciecz­ki ści­ga­ne przez jaz­dę Le­liu­sza i Ma­sy­nis­sy, nie­bio­rą­cą ni­ko­go w nie­wo­lę. Śmierć była wszę­dzie.

Pi­sze Gil­bert Char­les-Pi­card: „Ze wszyst­kich bi­tew Han­ni­ba­la bi­twa pod Zamą naj­mniej po­zwa­la ujaw­nić jego ge­niusz. Jak zwy­kle wy­ko­rzy­stał róż­ni­cę ja­ko­ści mię­dzy swy­mi od­dzia­ła­mi, jed­nak tym ra­zem na swo­ją szko­dę, po­nie­waż na­jem­ni­cy zda­li so­bie spra­wę, iż zo­sta­li po­świę­ce­ni, i w de­cy­du­ją­cym mo­men­cie zwró­ci­li się prze­ciw Kar­ta­giń­czy­kom, któ­rzy za nimi two­rzy­li dru­gą li­nię. Nie mógł tu ani wy­ko­rzy­stać te­re­nu jak nad Tre­bią i Tra­zy­me­nem, ani jak pod Kan­na­mi wcią­gnąć nie­przy­ja­cie­la w pu­łap­kę utwo­rzo­ną przez wła­sne woj­ska. Praw­do­po­dob­nie miał do czy­nie­nia z lep­szym tak­ty­kiem niż Fla­mi­niusz lub War­ron, cho­ciaż Scy­pion nie wy­my­ślił żad­ne­go no­we­go po­su­nię­cia stra­te­gicz­ne­go, a je­dy­nie ogra­ni­czył się do wy­ko­rzy­sta­nia wspa­nia­łej ma­chi­ny wo­jen­nej, jaką sta­no­wi­ły le­gio­ny. O wy­ni­ku bi­twy prze­są­dzi­ła ra­czej ja­kość woj­ska niż ta­lent wo­dzów.

Wie­czo­rem po bi­twie Han­ni­bal z kil­ko­ma za­le­d­wie jeźdź­ca­mi rzu­cił się ga­lo­pem ku Ha­dru­me­tum i prze­był tę dro­gę jed­nym tchem. Po nim przy­by­ło jesz­cze kil­ka ty­się­cy ucie­ki­nie­rów. Wódz prze­gru­po­wał ich, ale już nie było cza­su na wal­kę. Moż­li­wie naj­prę­dzej wsiadł na okręt i od­pły­nął do Kar­ta­gi­ny”.

W Kar­ta­gi­nie był jesz­cze nie­kwe­stio­no­wa­nym przy­wód­cą. Ozna­cza­ło to jed­nak przede wszyst­kim, że na jego bar­ki spadł cię­żar ne­go­cjo­wa­nia z Rzy­mia­na­mi wa­run­ków trak­ta­tu po­ko­jo­we­go. Ci zaś po Za­mie byli bez­li­to­śni. Cóż z tego, że Han­ni­bal ro­zu­mie, iż nie ma in­ne­go wyj­ścia. Odium ka­pi­tu­la­cji spa­da na nie­go. Kie­dy sta­ra się sta­nąć oko­niem, na­ra­ża się z ko­lei zwy­cięz­com. Wresz­cie nie­zro­zu­mia­ny przez ni­ko­go i za­gro­żo­ny aresz­to­wa­niem przez Rzy­mian opusz­cza ro­dzin­ne mia­sto. Roz­po­czy­na się bez­na­dziej­na tu­łacz­ka.

Umrze Han­ni­bal w roku 182 p.n.e. w okre­sie, kie­dy teo­re­tycz­nie, wbrew wy­sił­kom prą­ce­go do woj­ny emi­gran­ta, mię­dzy Rzy­mem i Kar­ta­gi­ną pa­nu­je po­kój. Jest to jed­nak po­kój bar­dzo względ­ny. Rzy­mia­nie nig­dy nie mie­li li­to­ści dla zwy­cię­żo­nych, a już tym bar­dziej nie ob­da­rza­li ich za­ufa­niem. Sami rze­czy­wi­ście nie an­ga­żo­wa­li się w spra­wy kar­ta­giń­skie, jed­nak w myśl za­sa­dy di­vi­de et im­pe­ra nie­ustan­nie pod­ju­dza­li Ma­sy­nis­sę i jego Nu­mi­dyj­czy­ków do ata­ków na zie­mie pu­nic­kie. Że zaś zgod­nie z trak­ta­tem za­war­tym po klę­sce pod Zamą Kar­ta­gi­na nie mo­gła pro­wa­dzić dzia­łań zbroj­nych bez zgo­dy Rzy­mu, mu­sia­ła się do nie­go zwra­cać o ar­bi­traż. Ła­two so­bie wy­obra­zić, ja­kie były tego re­zul­ta­ty. Na­pa­ści Ma­sy­nis­sy sta­wa­ły się jed­nak co­raz bar­dziej do­tkli­we i ape­le kar­ta­giń­skie na tyle na­glą­ce, iż wresz­cie Rzym zde­cy­do­wał się wy­słać do Afry­ki uro­czy­ste po­sel­stwo roz­jem­cze. Mia­ło ono oczy­wi­ście roz­są­dzić wszyst­kie spo­ry na rzecz Ma­sy­nis­sy i do­dat­ko­wo upo­ko­rzyć daw­nych wro­gów. Nie to jed­nak sta­ło się dla Kar­ta­giń­czy­ków przy­czy­ną nie­szczę­ścia. Dum­ny or­szak rzym­ski, w któ­rym naj­wyż­szy ran­gą był oneg­dy­siej­szy kwe­stor ar­mii Scy­pio­na, se­na­tor Ma­rek Por­cjusz Ka­ton, wje­chał do mia­sta je­sie­nią 157 roku. Roz­po­czę­to, jak w pod­bi­tym kra­ju, od szcze­gó­ło­wej wi­zy­ta­cji por­tu, urzę­dów, skar­bu. Ku swo­je­mu zdu­mie­niu przy­jezd­ni mu­sie­li stwier­dzić, że Pu­ni­ci do­trzy­mu­ją we wszyst­kim wa­run­ków trak­ta­tu, ale jed­no­cze­śnie i to, że od cza­sów Zamy zdo­ła­li od­bu­do­wać swo­je mia­sto i uczy­nić z nie­go wiel­ki, lud­ny i bo­ga­ty ośro­dek han­dlo­wy, rze­mieśl­ni­czy i kul­tu­ral­ny. Na­peł­ni­ło to Ka­to­na fa­na­tycz­ną wście­kło­ścią. Był to świet­ny mów­ca, eru­dy­ta, pi­sarz, a jed­no­cze­śnie czło­wiek mści­wy, pa­mię­tli­wy i za­ja­dły. Bra­ło się to być może z tego, iż był tak zwa­nym homo no­vus (czło­wiek nowy), któ­ry z ni­skie­go sta­nu wspiął się wła­sny­mi si­ła­mi do naj­wyż­szych urzę­dów. Po dro­dze za­znał nie­jed­ne­go bo­le­sne­go upo­ko­rze­nia od do­brze uro­dzo­nych. Nie­na­wi­dził więc ser­decz­nie ary­sto­kra­cji, w szcze­gól­no­ści zaś bo­ga­te­go, roz­pust­ne­go i roz­rzut­ne­go mi­ło­śni­ka kul­tu­ry hel­le­ni­stycz­nej – Scy­pio­na, pod któ­re­go roz­ka­za­mi mu­siał on­giś słu­żyć. Prze­ciw­sta­wiał mu roz­pacz­li­wie mi­tycz­ne, su­ro­we cno­ty daw­nych Rzy­mian. Prze­szedł też do ba­jecz­nej hi­sto­rii wła­śnie jako ich pa­trio­tycz­ny wy­znaw­ca. Pi­sał Adam Mic­kie­wicz w Panu Ta­de­uszu:

Sie­dzi Rej­tan ża­ło­śny po wol­no­ści stra­cie,

W ręku trzy­ma nóż, ostrzem zwró­co­ny do łona,

A przed nim leży Fe­don i ży­wot Ka­to­na.

(Księ­ga I, Go­spo­dar­stwo, ww. 62-64)

Rze­czy­wi­stość nie wy­glą­da­ła jed­nak tak pięk­nie. Prze­peł­nia­ła go wście­kłość, iż imię Scy­pio­na, zwy­cięz­cy spod Zamy, opa­trzo­ne na do­da­tek dzię­ki tej wik­to­rii pod­nio­słym, chwa­leb­nym przy­dom­kiem „Afry­kań­ski”, było wy­ma­wia­ne na Fo­rum Ro­ma­num z mi­ło­ścią i czcią. Co gor­sza, chwa­ła ojca prze­nio­sła się też na syna, Scy­pio­na Młod­sze­go, sta­jąc się nie­bez­piecz­ną prze­szko­dą w in­try­gach po­li­tycz­nych Ka­to­na. I tu­taj wresz­cie nada­rza­ła się oka­zja. Cóż bar­dziej mo­gło zdys­kre­dy­to­wać znie­na­wi­dzo­ną, błę­kit­no­kr­wi­stą ro­dzi­nę Scy­pio­nów niż uka­za­nie lu­do­wi rzym­skie­mu, iż na sku­tek sła­bo­ści, za­nie­dba­nia, a może na­wet zdra­dy Scy­pio­na Star­sze­go Kar­ta­gi­na zno­wu wzro­sła w siłę i… to już taki de­ma­go­gicz­ny za­bieg, zno­wu za­gra­ża Ita­lii. Trze­ba ten ar­gu­ment wy­ko­rzy­stać do osta­tecz­no­ści. Sta­ło się to ist­ną ob­se­sją Ka­to­na. Każ­dą mowę, choć­by do­ty­czy­ła ona spraw naj­od­le­glej­szych, jak na przy­kład han­dlu zbo­żem z Egip­tem, koń­czył nie­odmien­nie sen­ten­cją: Ce­te­rum cen­seo Car­tha­gi­nem de­len­dam esse (A poza tym uwa­żam, że na­le­ży zbu­rzyć Kar­ta­gi­nę). Sło­wa te w skró­cie – ce­te­rum cen­seo – sta­ły się sym­bo­lem nie­ugię­te­go zmie­rza­nia do celu, rów­nie do­brze jed­nak wska­zy­wać by mo­gły na mo­no­ma­nię prze­śla­dow­czą. Za sło­wa­mi szły czy­ny. Gdzie tyl­ko mógł, usi­ło­wał Ka­ton pod­nie­cać an­ty­kar­ta­giń­skie na­stro­je, nie da­ro­wał so­bie żad­nej in­try­gi, żeby za­kwe­stio­no­wać li­te­ry trak­ta­tu po­ko­jo­we­go za­war­te z afry­kań­skim mia­stem-pań­stwem po Za­mie i spro­wo­ko­wać nową woj­nę. Cho­dzi­ło tyl­ko o to, żeby zna­leźć pre­tekst, któ­ry prze­ko­nał­by Rzy­mian, że to Kar­ta­gi­na dąży do kon­fron­ta­cji, a nie od­wrot­nie. Nie było to ta­kie trud­ne. Po ko­lej­nych agre­sjach Ma­sy­nis­sy rada kar­ta­giń­ska uchwa­li­ła wy­pę­dze­nie z mia­sta za­miesz­ku­ją­cych w nim Nu­mi­dyj­czy­ków po­są­dza­nych o dzia­ła­nia na rzecz swo­je­go kró­la i po­zba­wie­nie ich oby­wa­tel­stwa. Rzecz była de­fac­to bez zna­cze­nia, gdyż cho­dzi­ło rap­tem o czter­dzie­stu lu­dzi, i nie sta­no­wi­ła na­ru­sze­nia trak­ta­tów, jako że do­ty­czy­ła spraw we­wnętrz­nych. Ma­sy­nis­sa jed­nak na­tych­miast wy­ko­rzy­stał oka­zję – skie­ro­wał do Kar­ta­gi­ny buń­czucz­ne ul­ti­ma­tum na­ka­zu­ją­ce mia­stu, pod gro­zą na­tych­mia­sto­we­go ata­ku, przy­ję­cie wy­gnań­ców z po­wro­tem, przy­wró­ce­nie im praw i wy­pła­tę od­szko­do­wa­nia. Tego było już Pu­ni­tom za wie­le. Jed­no­gło­śnie uzna­li, iż jak pi­sze Ber­nard No­wa­czyk (Kar­ta­gi­na 149-146 p.n.e., War­sza­wa 2008), „mo­gli im osta­tecz­nie roz­ka­zy­wać Rzy­mia­nie, ale nie Ma­sy­nis­sa!”. Tym­cza­sem od­mo­wa ozna­cza­ła woj­nę, a ta kie­dy wy­bu­chła, była sprzecz­na z umo­wa­mi za­war­ty­mi ze Scy­pio­nem. Spryt­ny Ma­sy­nis­sa, zna­jąc do­sko­na­le wpły­wy Ka­to­na w Wiecz­nym Mie­ście, wpę­dzał Kar­ta­giń­czy­ków w pu­łap­kę bez wyj­ścia. Nie­waż­ne, że woj­na z Nu­mi­dią na sku­tek nie­udol­no­ści wo­dza pu­nic­kie­go Has­dru­ba­la zo­sta­ła z kre­te­sem prze­gra­na. Stron­nic­two wo­jen­ne w Rzy­mie mo­gło wska­zy­wać na sprze­nie­wie­rze­nie się wa­run­kom po­ko­ju i żą­dać naj­su­row­szej za to kary. Na próż­no Kar­ta­gi­na wy­sy­ła­ła do Rzy­mu po­sel­stwa tłu­ma­czą­ce, że Has­dru­bal (w mię­dzy­cza­sie ska­za­no go na śmierć) roz­po­czął dzia­ła­nia sa­mo­wol­nie, na próż­no ofe­ro­wa­ła za­kład­ni­ków. Rzym nie miał za­mia­ru się cof­nąć. Zmo­bi­li­zo­wał szyb­ko ar­mię o li­czeb­no­ści i sile, o któ­rej Han­ni­bal i Scy­pion mo­gli­by kie­dyś tyl­ko po­ma­rzyć, a któ­rej tym bar­dziej Kar­ta­gi­na tych lat nie mia­ła żad­nych szans się oprzeć. Ko­lej­ne po­sel­stwo, pi­sze No­wa­czyk: „Po­ra­żo­no żą­da­niem z ga­tun­ku tych, ja­kie sta­wia się po­ko­na­nym w mo­men­cie bez­wa­run­ko­wej ka­pi­tu­la­cji. Oto Kar­ta­gi­na, któ­ra nie prze­ży­ła jesz­cze ob­lę­że­nia, nie star­ła się z prze­ciw­ni­kiem, nie prze­gra­ła jesz­cze żad­nej bi­twy, mia­ła wy­dać całą po­sia­da­ną broń, tak oso­bi­stą (zbro­je, mie­cze, tar­cze i heł­my), jak i pu­blicz­ną, tj. ma­chi­ny bo­jo­we, ob­lęż­ni­cze i for­tecz­ne”. Nic le­piej nie może świad­czyć o roz­pa­czy i pa­cy­fi­stycz­nych na­stro­jach w mie­ście, jak fakt, że i ten dyk­tat zo­stał uzna­ny. Bez sprze­ci­wu, po­kor­nie, Kar­ta­gi­na roz­bro­iła się cał­ko­wi­cie. Wte­dy jed­nak do­pie­ro Rzy­mia­nie po­ka­za­li swo­ją praw­dzi­wą, ka­toń­ską twarz. Na­ka­za­li Kar­ta­giń­czy­kom znisz­cze­nie ich sie­dzib i osie­dle­nie się na no­wych miej­scach od­le­głych co naj­mniej 15 ki­lo­me­trów (80 sta­diów) od mo­rza, bez pra­wa zbli­ża­nia się do nie­go, a tym bar­dziej że­glo­wa­nia i od­da­wa­nia się han­dlo­wi mor­skie­mu. Był to ni mniej, ni wię­cej cy­nicz­ny wy­rok śmier­ci na mia­sto i jego bez­bron­nych miesz­kań­ców. Rzy­mia­nie byli pew­ni, że z po­zba­wio­ny­mi moż­li­wo­ści opo­ru mogą so­bie na wszyst­ko po­zwo­lić. Tym ra­zem jed­nak osta­tecz­na, tra­gicz­na miar­ka się prze­bra­ła. Kar­ta­giń­czy­cy zro­zu­mie­li, że nie cho­dzi już o ukła­dy po­li­tycz­ne, na­wet nie o ho­nor czy god­ność, ale o ży­cie, ele­men­tar­ne prze­trwa­nie. W tej sy­tu­acji, nie­mal z dnia na dzień sta­li się na­ro­dem. Pi­sze Ap­pian z Alek­san­drii (Hi­sto­ria rzym­ska