Henia. Z pamiętnika szczęśliwego psa - Agnieszka Moitrot - ebook

Henia. Z pamiętnika szczęśliwego psa ebook

Agnieszka Moitrot

4,2

Opis

Oto Henia. Mała suczka o zadartym nosie i bardzo długich nogach. Niektórzy mówią, że jest brzydulą, inni twierdzą, że natura obdarzyła ją urodą całkiem niezwykłą. Jakkolwiek jest, nie można Heni odmówić wielkiej mądrości, którą czerpie garściami od uwielbianej przez siebie pani. Suczka kocha ją ponad wszystko i lubi powtarzać, że poszłaby za nią na koniec świata.
Henia od niedawna mieszka w domu na wsi, razem z panią i panem, mamą Sally i ciotką Lili, a także kilkorgiem kocich kuzynów. Rzecz jasna, życie tak sporej rodzinki nie może być nudne i obfituje w liczne przygody. Właściwie każdy dzień jest niezwykły.

Otwórzmy więc drzwi do wesołego domku Heni i pozwólmy zaczarować się jej wybornym opowieściom.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 87

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,2 (9 ocen)
6
1
1
0
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




O tym, jak się to wszystko zaczęło

Wcześniej myślałam, że cały świat zaczął się równo z moimi narodzinami, bo jak mogło cokolwiek istnieć i się dziać, jeśli mnie nie było?

Tak myślałam do momentu, kiedy podsłuchałam rozmowę mojej pani z panem. Mówili, że dziesięć lat temu byli oboje młodsi, ładniejsi, a świat też był o wiele lepszy, niż jest dzisiaj.

Nie bardzo mogę to sobie wyobrazić, bo jak już wspomniałam, uważałam, że nic nie mogło dziać się beze mnie, no, ale skoro państwo tak mówią, to coś w tym musi być, bo jak wiecie, ja moją panią i pana strasznie kocham i wiem na sto procent, że zawsze mają rację.

No, więc jak się to wszystko zaczęło…?

Chyba tego dnia, kiedy w mojej mamie zakochał się bardzo przystojny pies o super imieniu Bimbo. Mój pan co prawda mówi, że wcale nie jest przystojny, a wręcz przeciwnie, jest bardzo brzydki, ale ja tak nigdy nie uważałam.

W każdym razie mojej pani się podobał, ale i tak nie chciała, żeby przychodził do naszej mamy.

Była temu tak bardzo przeciwna, że ciągle go przeganiała sprzed naszego domu, no, a pan dosłownie wychodził z siebie, kiedy widział Bimbo przed drzwiami.

– Znowu ten przebrzydły kundel tutaj, powinnaś chyba bardziej uważać na Sally, nie sądzisz? – mówił do pani.

No cóż, nie sądzę, żeby Bimbo był przebrzydły. No i dlaczego kundel? Kiedy ludzie chcą powiedzieć coś brzydkiego o psie, to często używają tego słowa. A przecież kundle są miłe i naprawdę ładne. O wiele ładniejsze od rasowych psów. Ja co prawda jeszcze nigdy w życiu nie widziałam rasowego psa, ale w książkach, które ma moja pani, są takie zdjęcia, i tam można zobaczyć, że te superpsy wcale nie są ładne. Wcale a wcale.

To znaczy, może nie tak. One są ładne, ale my, kundle, wcale nie jesteśmy od nich brzydsze. Na pewno moja mama jest od nich tysiąc, a może nawet milion razy ładniejsza.

W każdym razie ten Bimbo nie bał się mojego pana i dalej przychodził pod nasz dom. Ja tego oczywiście nie widziałam, bo jak wam już wspomniałam, nie było mnie jeszcze na świecie, ale o wszystkim opowiedziała mi moja pani.

W końcu moja mama spotkała się z Bimbo i chyba bardzo go polubiła.

No, a potem to już JA się urodziłam.

To się nie stało w tym domu, w którym teraz mieszkamy, ale zupełnie gdzie indziej, w dużym mieście, no, bo teraz (zapomniałam wam powiedzieć) żyjemy sobie na wsi. Od długich dwóch lat, a więc prawie całe moje życie. Ale o tym opowiem wam później.

Wracając do dnia, w którym przyszłam na świat, był on bardzo stresujący dla mojej pani.

Strasznie się denerwowała, bo chciała, żeby wszystko się dobrze skończyło.

W końcu się udało i bezpiecznie przyszliśmy na świat. Urodziło nas się ośmioro, a więc całkiem sporo, prawda?

Miałam pięciu braci i dwie siostry.

Wszyscy byli bardzo ładni. Jeden z chłopczyków od początku nas przewyższał, bo był niesamowicie duży i silny. Mój pan nazwał go Heinrich, co mi się wcale mi nie podobało. Okropne imię, nie sądzicie?

A ja byłam najmniejsza, dlatego mój pan mówił do pani, że nie dam rady.

Nie wiem, co on sobie myślał, ale ja wcale nie miałam takiego zamiaru, bo niby dlaczego miałabym sobie nie dać rady, może dlatego, że byłam malutka? Co za bzdura!

A tak w ogóle, jeśli wam powiem, jak bardzo byłam mała, to nie uwierzycie.

Otóż nie byłam większa od mojego uszka, ha!

Naturalnie mam na myśli moje dzisiejsze uszko!

Bo te uszka, które miałam, kiedy się urodziłam, były maleńkie jak główka od szpilki, jeśli wiecie, o co chodzi.

Od początku wiedziałam, że jeśli mam rosnąć, muszę jeść, i to dużo. A to było bardzo trudne i wymagało ode mnie wiele sprytu i gimnastyki.

I oznaczało rozpychanie się łokciami, żeby się dostać do jadalni. Ups, naturalnie miałam na myśli łapki, nie łokcie.

No, to było mega trudne, mówię wam.

Wszyscy bracia i siostry w ogóle nie opuszczali swoich miejsc przy mamie, cały czas albo siedzieli przy niej, albo leżeli i nie było mowy, żeby któreś z nich ustąpiło mi miejsca.

Po prostu umarłabym z głodu przy tych egoistach, gdyby z pomocą nie przyszła mi moja kochana pani, która odsuwała na bok mojego brata albo siostrę i miejsce w jadalni zajmowałam ja.

Oczywiście nie podobało im się to wcale i wszyscy byli okropnie źli.

A czasami, kiedy moja mama nie patrzyła, gryźli mnie po głowie albo po brzuszku. Oczywiście nie były to jakieś bolesne ataki, bo przecież wszyscy byliśmy mali i nie mieliśmy zębów, ale i tak było to nieładne.

Na szczęście nie jestem pamiętliwa, więc szybko im to wybaczałam. Kłótnie i tak nie miały sensu, bo przecież cały czas musieliśmy przebywać razem.

A poza tym, nie licząc kłótni przy jedzeniu, nasze życie było naprawdę super.

Najfajniej było, kiedy mieliśmy wszyscy pełne brzuszki i mogliśmy się do siebie przytulić i zasnąć. Jeśli byliśmy cichutko, to każde z nas mogło usłyszeć bicie serca naszej mamusi i to było najlepsze ze wszystkiego, mówię wam. Mogłam tak leżeć godzinami.

Nie zawsze spałam, ale miałam zamknięte oczy, a kiedy moja pani podchodziła do naszego legowiska i widziała, że nikt z nas się nie rusza, tylko brzuszki unoszą się w równym rytmie, uśmiechała się do siebie, głaskała naszą mamusię po głowie i mówiła, że wreszcie może sama się położyć i choć trochę pospać.

Biedna była wtedy nasza kochana pani, cały swój czas poświęcała nam.

A ponieważ niestety byliśmy coraz bardziej rozbrykani, dla siebie nie miała tego czasu wcale, bo trzeba było nas pilnować, żeby nic się nam nie przydarzyło. A o wypadek było w tamtym czasie naprawdę nietrudno. Na przykład mój największy brat wszedł jakimś cudem na kanapę, ale nie umiał z niej zejść. Próbował i próbował, ale nic z tego nie wychodziło. W końcu stoczył się na podłogę, a ponieważ piszczał przy tym strasznie głośno, myśleliśmy, że połamał sobie wszystkie łapki. Nasza mama musiała go godzinami pocieszać, bo bardzo długo nie mógł się uspokoić. Nawet nasza pani płakała razem z nim, aż przyszedł pan i zapytał, co się stało.

– Oczywiście jak zwykle przesadzasz – powiedział do naszej pani, zupełnie tak, jakby to ona spadła z tej kanapy.

Nie wiem, co nasza pani miała przesadzać, w ogóle nie rozumiałam tego słowa, czy chodziło o kwiatki do przesadzania? I dlaczego miała to robić jak zwykle? No, ale mniejsza o to, dorośli ludzie lubią czasami używać takich niezrozumiałych wyrażeń.

Zresztą oni są bardzo dziwni, ci ludzie. Nie zawsze ich rozumiem.

O mojej pięknej ciotce Lili

Poznaliście już moją mamę, moją panią i mojego pana. Została jeszcze ciotka Lili.

Jest starsza od mamy, za to mniejsza i grubsza.

I co najważniejsze, pochodzi z Hiszpanii. Wydaje mi się, że nie było jej tam za dobrze, choć nigdy nie chciała nam o tym opowiedzieć. Lili strasznie się boi hałasu. Wystarczy, że ktoś głośniej coś powie, zaraz chowa się pod kanapę. Wiele razy pytałam, co takiego przydarzyło jej się w dalekiej Hiszpanii, czy ktoś na nią krzyczał, czy może mieszkała w fabryce, gdzie pracowały głośno maszyny. Niestety, nigdy niczego się nie dowiedziałam.

Bardzo tajemnicza jest ta moja ciotka.

Bardzo ją lubię.

Na pewno chcielibyście wiedzieć, jak wygląda.

Otóż jest zupełnie inna niż moja mama i ja.

My obie mamy czarne futerko, gdzieniegdzie przeplatane brązowym, nosimy śliczne białe krawaciki, a ja oprócz tego mam troszeczkę białego koloru na czubku lewej łapki. Naprawdę tylko troszeczkę. Zupełnie jakbym zanurzyła pazurki w mleku.

A ciotka Lili jest biało-złota, ma biały puchaty kołnierzyk, białą wstążeczkę na łebku, na środku tej wstążeczki jest złota kropka. Plecy ciotki Lili również są złote, ale brzuszek i nóżki ma białe.

Jednak najpiękniejszy jest ogon. Wspaniały i puszysty.

I to jest to, czego jej bardzo zazdroszczę.

Pogodziłam się z tym, że nie jestem ładna, no bo świat ostatecznie nie musi się składać tylko z pięknych psów, ale taki ogon, jaki ma ciotka Lili, naprawdę chciałabym mieć. To przecież absolutnie najważniejsze u porządnego psa, prawda?

Niestety, natura obdarzyła mnie ogonem mizernym, bardzo cienkim, porośniętym krótką przyklapniętą sierścią.

Właściwie mój ogon wygląda jak jakaś mała, obrzydliwa żmija.

Moja mama ma dokładnie taki sam, ale jej jest przynajmniej dłuższy i grubszy, no bo mama jest duża. A mój?

Szkoda gadać.

Mówię wam, kiedy ciotka Lili idzie i wachluje swoim wspaniałym pióropuszem z prawa na lewo, wygląda to tak wspaniale, że ogląda się za nią każdy, absolutnie każdy pies.

 

A ja nie podobam się nikomu.

NIKOMU.

Może gdybym miała taki ogon jak ciotka Lili, wyglądałoby to inaczej, a tak to nici z tego.

Dlaczego nici? Wiecie, dlaczego tak się mówi? Ja nie. Ale to śmieszne.

Chociaż mój pan mówi, że to nie ma nic do rzeczy, bo ja po prostu jestem brzydka i tyle.

I nawet sto ogonów od Lili by mi nie pomogło. Nigdy nikomu się nie spodobam. Moja pani jest bardzo smutna, kiedy to słyszy.

 

Ale wracając do tego, co zaczęłam wam opowiadać.

Otóż ciotka Lili ma też śliczne brązowe oczy z długimi rzęsami i mały brązowy nosek. Właściwie wszystko jest w niej ładne.

Moja pani bardzo ją kocha, chociaż Lili sprawia jej często kłopoty.

Nie chcę przez to powiedzieć, że jest niegrzeczna.

To nie, tylko że chciałaby wciąż siedzieć w domu, a prawdziwy, przyzwoity, normalny pies musi chodzić ze swoim panem albo panią na spacery, tak czy nie?

Ja na przykład to uwielbiam!

Czy może być na świecie coś piękniejszego niż niezliczone, przeróżne zapachy, które spotyka się w czasie takich spacerów? Tym bardziej że moja pani lubi z nami robić bardzo długie wycieczki.

A w domu jest nudno, wciąż to samo.

Jednak kiedy pada deszcz, wolę być w swoim łóżeczku. Nic dziwnego, wiecie przecież, że mam krótkie futerko i szybko marznę. Szczególnie nie cierpię, kiedy krople deszczu docierają aż na moją skórę, brrrr…

A ciotce Lili jest wszystko jedno, czy deszcz, czy słońce, ona najlepiej czuje się w domu.

Myślę, że to ma związek z jej przeżyciami w Hiszpanii, które musiały ją tak przestraszyć, że boi się iść z nami.

Naturalnie, nie