Hashtag - Norbert Góra - ebook

Hashtag ebook

Norbert Góra,

2,5

Opis

Paranormalny, makabryczny horror. Niewielkim, amerykańskim miasteczkiem Ogden wstrząsają niewytłumaczalne zbrodnie. Tajemnicza postać, wychodząca z obrazów, morduje niewinnych ludzi, a potem znika, nie zostawiając po sobie śladów. Morderstwom towarzyszą jeszcze bardziej dziwaczne znaki na murach pobliskich budynków, tzw. "hashtagi". Śledztwo zostaje przydzielone ambitnemu duetowi policjantów - Jasonowi Clowe i Ralphowi Sandozie. Wkrótce przyjdzie im się zetknąć z niewypowiedzianym złem, przekraczającym granice rozumowania. Złem, które zaprowadzi ich w mroczny świat literatury okultyzmu i życia wiecznego.


Norbert Góra
Były dziennikarz i aktor, obecnie terapeuta, pracujący z osobami potrzebującymi. Mieszkał w Zielonej Górze, Gdańsku, Londynie i Warszawie, a mnogość różnych doświadczeń sprawiła, iż zaczął pisać. Autor opublikowanych opowiadań, wpisujących się do wyjątkowo rozwijającego się w Polsce nurtu bizarro - "Człowiek o złotych wąsach", "Eksplodujące głowy", "Ostatnia obrada". Czytelnik prozy Deana Koontza i Dana Browna.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 56

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
2,5 (4 oceny)
0
1
1
1
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



HASHTAG#

Norbert Góra

© Copyright by

Norbert Góra & e-bookowo

Grafika na okładce: adrianismyname

deviantart.com

Projekt okładki:

Norbert Góra

 

ISBN 978-83-7859-258-7

Wszelkie prawa zastrzeżone.

Kopiowanie, rozpowszechnianie części lub całości

bez zgody wydawcy zabronione

Wydanie I 2013

Konwersja do epub A3M Agencja Internetowa

Trzeba wiedzieć, że znaki są czymś osobistym.

Większość ludzi niestety w ogóle ich nie zauważa, chociaż towarzyszą nam na każdym kroku. Każde zaskakujące zjawisko, które jest niezwykłe dla danej chwili lub miejsca, niechybnie jest znakiem.

Pozostaje

1

Jason Clowe stał przy otwartym oknie i patrzył na ulicę, która łączyła się z pobliskim parkiem.

Setki ziemskich istnień poruszało się tą betonową drogą teraz, pod jego okiem.

Młoda kobieta popychająca bordowy wózek dziecięcy, ze zmęczoną twarzą i potarganymi, rudymi włosami, idąca gdzieś przed siebie. Wysoki, przystojny i szczupły mężczyzna w grafitowym garniturze, ze skórzaną, czarną teczką w ręce, który akurat rozmawiał przez telefon komórkowy i mocno gestykulował, jak gdyby starał się komuś wytłumaczyć, jak należy prowadzić samochód. Wskutek swojej nieuwagi, zupełnie niechcący, wpadł na starszego mężczyznę stojącego przy stalowych kratach, odgradzających park od zatłoczonej ulicy, czytającego najnowsze wydanie New York Timesa. Siwowłosy człowiek w beżowym prochowcu i okularach na nosie, zdobionych grubymi, czarnymi oprawkami, odepchnął mężczyznę w garniturze. Jason, z układu ust nieznajomego, które wykrzywiły się w niesamowitej furii, rozpoznał słowa w stylu „jak łazisz, łamago?”. W jego oczach królowała nienawiść do, jakby ów elegancki, młody człowiek zabił rodzinę starszego mężczyzny, a ich ciała porozwieszał po całym mieście, podpisując się pod tym nogami i rękami.

Skąd w ludziach tyle agresji, pomyślał Clowe i oderwał swój wzrok od spacerowiczów, przechadzających się po ulicy. Patrzył teraz, zupełnie bez wyrazu, na zieleniejący w świetle słońca park. Intensywność zieleni przyprawiała Jasona o zawrót głowy, hipnotyzując go wygięciami starych, spróchniałych gałęzi, jak gdyby to były człowiecze ręce, uwodzące swoją ofiarę w takt nieokiełznanych, dzikich ruchów. Coś sprawiało, że nie mógł oderwać wzroku od parku. Przez moment utracił z oczu cały, jasny kolor tego miejsca. Otoczony był pustką, bezkresną ciemnością. Dusił się powietrzem, którym oddychali wszyscy przechodnie. Głośno kaszlał, ale wydawało się, że nie może nabrać nawet najmniejszego oddechu. Dopiero po dłuższej chwili zamknął okno i zdał sobie sprawę, że do jego nozdrzy dociera charakterystyczny, ostry zapach benzyny. Zza szyby usłyszał stukot dużych, twardych i piekielnie czarnych opon, ugniatających nawierzchnię pod naporem własnej masy. Ogromny, czerwony tir przejechał pod jego domem z zatrważającą prędkością. Jason zastanawiał się, czy określenie „zatrważającą” byłoby odpowiednim dla tego masywnego ogra w metalowej zbroi. W porównaniu z intensywnością, z jaką pędził ów stalowy diabeł, rozpalany piekielnym gorącem silnika, struś pędziwiatr – cel kojota ze znanej kreskówki – byłby jedynie powolnym, starym żółwiem w jasnozielonej skorupie i to jeszcze znajdującym się na autostradzie, gdzie różnokolorowe diabły są w stanie poruszać się zdecydowanie szybciej.

Clowe doskonale wiedział, że burmistrz zabronił poruszania się po tutejszych drogach tirom. Kogo jednak obchodził, w wieku bezprawia i legalnego posiadania broni – uprawniającej do zabijania kogokolwiek, kto na ciebie krzywo spojrzy – kodeks jakichkolwiek praw, jeśli czas oznaczał pieniądz. Większa prędkość to krótszy czas. Krótszy czas równa się zdecydowanie większemu zarobkowi. Jason domyślał się również, że burmistrz sam może być zamieszany w odwracanie uwagi od nielegalnych tirów, zanieczyszczających swoim, groźnym dla środowiska, paliwem lokalną florę i przyczyniających się do gwałtownej degradacji fauny.

W dobie, gdy zielone, papierowe banknoty zastąpiły ludziom mózg, a kilkucentowe monety zaszywały usta, nie istniały ogólno przyjęte reguły, poza jedną, którą znał na pamięć.

„W dwudziestym pierwszym wieku jedyną regułą jest brak reguł”.

Wszelkie komentarze były zbędne, myślał Clowe. Po kilku, nieudanych próbach, zdołał wreszcie nabrać haust świeżego powietrza i odetchnąć. Przy okazji jego ciałem wstrząsnął dreszcz, na myśl o gwałtownej śmierci z powodu braku tlenu. Trudno o tragiczniejszą agonię. Odwrócił swój wzrok od okna i rozejrzał się po niedużym salonie. Liliowy, uspokajający kolor ścian był pomieszany z intensywnością morskiej bryzy, uwielbianą przez Jasona bez względu na porę roku.

Nieopodal okna znajdował się niewielki, dębowy stolik– antyk, na którym leżała

biała, pustka kartka i zielony, dobrze zatemperowany ołówek. Jason, ze wszech miar, chciał napisać wiersz. Kochał twórczość. Ona go uspokajała. Otulała jedwabnym, kremowym kocem wrażliwości skołatane nerwy, zwilżała suchą i twardą glebę w postaci psychiki, pozwalając na głęboki, intelektualny wypoczynek. Obfity w różany potok słów, magnoliowy zalew doznań i skąpanie się w tulipanowych płatkach emocji. Podszedł powolnym krokiem do stolika, delikatnie stąpając po sosnowych klepkach. Odsunął ciemne, dębowe krzesło, idealnie dopasowane do antyku i usiadł na nim. Chwycił w rękę ołówek i zbliżył rysik do pustej, białej kartki. Wiersz o polityce? Za dużo razy musiałby użyć okropnych przekleństw. Jason, pracując na policji, doskonale wiedział, że wymiar sprawiedliwości był jedynie bezwolnym organem, za którego sznurki pociągają przedstawiciele rządu. Nieokiełznany busz afer, łapówek i katastrof. Potok nienawiści, oskarżeń, wyznań z pogranicza prawdy i kłamstwa. Rolą polityki było przykrycie nieświeżego, wręcz cuchnącego i trującego tortu warstwą intensywnej, zabijającej smród czekolady. Wszystko po to, żeby nieświadome społeczeństwo poczuło rozpływający się w ustach smak tej pyszności, poprawiającej humor. Nie było istotne, iż każdy, kto posilił się tym tortem, skończy w toalecie, wstrząsany dreszczami rewolucji żołądkowych z powodu składników.

Wiersz o przyrodzie? To bez sensu. Ziemia zbliża się ku końcowi swojego istnienia. Coraz więcej fauny było zagrożone wyginięciem. Jednak wynajmowani przez dzianych milionerów kłusownicy wciąż polują na rzadkie okazy zwierząt, nie licząc się z konsekwencjami swoich decyzji. W telewizyjnych raportach wzrastała liczba zagrożonych gatunków, a te, które wcześniej były objęte ochroną, odeszły w zapomnienie dzięki ludzkim interwencjom.

Jason przypomniał sobie o koszmarnej decyzji burmistrza, odnośnie wycięcia lokalnego lasu. Swoim, nie bójmy się określenia idiotycznym, rozporządzeniem odebrał dom dziesiątkom pięknych okazów ptaków i wiewiórek. Wiersz o życiu? Cholera jasna.

„Życie nie