Grzybowska 6/10. Lament - Aleksandra Domańska - ebook

Grzybowska 6/10. Lament ebook

Aleksandra Domańska

5,0

Opis

Nie ma takiego miejsca na świecie, o którym nie można by było opowiedzieć ciekawej historii. Wystarczy tylko przez jakąś szczelinę zajrzeć w jego minione dzieje. Ale Grzybowska 6/10? Wielgachny blok z warszawskiego Osiedla za Żelazną Bramą, wybudowany „metodą monolityczną betonów wylewnych”, symbol PRL-owskiego „budownictwa uspołecznionego” z czasów Gomułki?


Aleksandra Domańska zagląda w szczelinę czasu – odnajduje przedwojenne budynki, które stały pod tym adresem i z detektywistyczną intuicją, przy pomocy wyszperanych drobnych artefaktów tamtego życia: rachunków za gaz, fragmentów listów, planów architektonicznych, wypisów z książki telefonicznej, a także rozmów z jedynym żyjącym świadkiem istnienia tego niewielkiego skrawka miasta, opisuje losy ich mieszkańców: małego Jurka Glassa i jego taty Mieczysława - lekarza ze szpitala św. Ducha, Salomona Graffa – właściciela składu żelaza, belek, blach i rur, Romany Wilner, jej chorowitego syna Rysia i wielu innych. Kameralnie, chwilami wręcz czule, odtwarza ich codzienność przed katastrofą wojny i towarzyszy im w getcie.


Autorka z jednej strony zbliża się do bohaterów najbardziej jak to możliwe, a z drugiej rysuje szeroką panoramę rzeczywistości symbolicznej, która przesądziła o ich losach. Brawurowo opisuje ducha epoki ujawniając niewidzialne nitki, które łączą „Manifest futurystyczny” Marinettiego, „Święto wiosny” Strawińskiego, rewolucję modernistyczną Le Corbusiera i kataklizm drugiej wojny światowej, który zmiótł z mapy miasta świat przedwojennych mieszkańców ulicy Grzybowskiej.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 272

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (3 oceny)
3
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




chciałbym tylko milczeća milcząc kłamię chciałbym tylko iśća idąc depczę

Jerzy Ficowski *** („Muranów góruje...”)w: Odczytanie popiołów

PROLOG

Wiadomo, że nie ma takiego miejsca na świecie, o którym nie można byłoby opowiedzieć ciekawej historii. Wystarczy tylko przez jakąś szczelinę zajrzeć w jego minione dzieje. Ale Grzybowska 6/10? Wielgachny blok z warszawskiego Osiedla za Żelazną Bramą, wybudowany „metodą monolityczną betonów wylewnych”, symbol PRL-owskiego „budownictwa uspołecznionego” z czasów Gomułki…? Fi donc! Tym bardziej że ów blok i całe to „blokowisko”, do którego należy, zostało na dodatek teraz, po transformacji, zmieszane z jakąś erupcją nowoczesności – metalowo-szklanymi hotelami, biurowcami i apartamentowcami – z którymi tworzą ogłuszający zgiełk architektoniczny. O szczeliny tu trudno, tak skrupulatnie ta nowoczesność wypełnia sobą przestrzeń, przeliczając ją na zyski.

Skąd więc pomysł, by zająć się przeszłością tego akurat miejsca? Bo tu mieszka moja mama. W innych miejscach na świecie moja mama nie mieszka. A tu owszem. I tylko dlatego właśnie tu stanęłam pewnego dnia, by zamyślić się nad tym, co da się opowiedzieć o minionych dziejach tego fragmentu miasta. Bo przecież – pomyślałam – ten skrawek ziemi zadeptany jest pospiesznymi krokami tysięcy ludzkich istnień, starających się niegdyś, jak my dziś, nadać sens swemu życiu i poddanych przez los różnym próbom. Stojąc więc na dzisiejszej Grzybowskiej, zaczęłam przecierać oczy z zaczadzenia tą zadowoloną z siebie nowoczesnością i patrząc na to, co jest, postanowiłam zobaczyć więcej, niż widać, żeby przeniknąć do podstaw, do fundamentów, chciałoby się rzec, do korzeni. Bo to, co widać, ta starsza czy nowsza nowoczesność, jest jak wiosna u Brunona Schulza, czyli cykliczna odnowa świata, która „rośnie na historiach”. „Oto są labirynty, wnętrza, magazyny i spichrze rzeczy, oto są ciepłe jeszcze groby, próchno i mierzwa. Prastare historie. […] Co za wędrówka i tumult, plątanina i zgiełk historii! […] Tu są te wielkie wylęgarnie historii, te fabryki fabulistyczne, mgliste fajczarnie fabuł i bajek. Teraz wreszcie rozumie się ten wielki i smutny mechanizm wiosny. Ach, ona rośnie na historiach. […] Bo czymże jest wiosna, jeśli nie zmartwychwstaniem historyi” (Wiosna).

Czytanie z ksiąg

A więc zdecydowałam zapytać, „na czym rośnie” wybudowana w końcu lat sześćdziesiątych ubiegłego stulecia „Grzybowska 6/10”. I jak bohater Schulza pochyliłam się nad Księgą, czyli różnymi szpargałami, w których miałam nadzieję znaleźć jakieś wieści o domu, który stał tu wcześniej (o ile stał), i o ludziach, dla których był schronieniem. Chciałam im zajrzeć przez okno i czegoś się o nich dowiedzieć. A także o tym, co ich wokół otaczało – o mieście i świecie, w jakim żyli. Na poszukiwania ruszyłam jak podróżnik, który wyznacza sobie trasę, wodząc palcem po mapie i całkowicie zdając się na los. Miałam przed sobą różne rozrzucone karty. Pierwszą z nich była moja ulubiona lektura: Książka telefoniczna 1939/40, która już raz, w przypadku filmowej opowieści o domu, w którym sama mieszkam, Wilcza 11, pomogła mi wysnuć opowieść prawie z niczego. Książka ta jest bowiem jednym z ostatnich zapisków przed końcem świata starej Warszawy. To niekończący się zbiór imion, adresów, informacji biznesowych, monotonny i złowróżbny, jako że wiele nazwisk pojawia się tu po raz ostatni. Gdy kilka lat temu czytałam ją po raz pierwszy (sumiennie, od deski do deski, by nie przegapić żadnego świadka przedwojennego istnienia mego domu), miałam w ręku starą, pożółkłą, zakurzoną książkę, spaloną w dolnym rogu i rozklejoną, a potem złączoną jakimś parcianym sznurkiem i ukrytą w księgozbiorze małej, mrocznej, zapchanej książkami bibliotece PIW-u na Foksal. Sam ten przedmiot „umityczniał” wpisanych tam ludzi i ich numery telefonów. Teraz została już ona, zgodnie z dzisiejszą modą, zeskanowana i udostępniona w internecie. Wystarczy w wyszukiwarkę komputerową wklepać hasło, a wyskoczą poszukiwane dane. Cóż, spora oszczędność czasu i fatygi…

Ale zanim przystąpiłam do pracy, musiałam zadać sobie pytanie, co w przypadku mojej Grzybowskiej oznacza jej numer: „6/10”. Rozum podpowiadał, że stoi ona dziś na miejscu trzech innych domów: sześć, osiem i dziesięć. I takie właśnie hasła zaczęłam wpisywać do wyszukiwarki, czyniąc trzy odrębne listy osób, przy których nazwiskach widnieją te adresy. I tak powstała pierwsza litania.

Grzybowska 6: Beatus Chajke (skład esencji octowej), Engelstein Michał, Flaksbaum A.B. (artykuły mydlarskie), Goldberg A., Kahan Abram, Lerel Beniamin Zureck, Parczew Wolf, Radewski A. (sprzedaż śledzi i towarów spożywczych). I jeszcze: małżeństwo Roterów (lekarze), Szternlef S., Szulkes J. (sprzedaż zegarków), Waserszturm Icchoc Wolf oraz Zemsz A. (skład blachy i żelaza). Na Grzybowskiej 8: Gejer Gołda, Kuligowski Paweł oraz Werner Romuald. I Grzybowska 10: Graff S. (skład żelaza, belek, blach i rur – z dużą liczbą numerów wewnętrznych, wskazujących na to, że mamy do czynienia z poważniejszym przedsiębiorstwem), a także Hausner Józef (skład apteczny) i Kleinman M. (skład fornierów i drzewa zagranicznego).

Większość tych nazwisk ma brzmienie żydowskie. A więc byłam w getcie. To znaczy byłam wśród tych, którzy znaleźli się potem w getcie.

Chociaż to dziwnie brzmi ja, rodowita warszawianka, stała bywalczyni tych okolic, przystępując do tej pracy, nie wiedziałam, że interesujące mnie miejsce to obszar getta. Muranów – tak, ale Grzybowska…? Nie kojarzyłam… A to oznaczało, że znalazłam się w świecie, który został unicestwiony, uzyskanie więc wiedzy o nim może się okazać niemożliwe. Trwa wprawdzie gorączkowa praca rzeszy ludzi, by wydobyć z niebytu jakieś ślady po domach, po ludziach, po dokumentach, ale to wszystko drobne skrawki. Tak więc te imiona i nazwiska, które właśnie pozyskałam, mogą być wszystkim, co można znaleźć.

W zaplombowanych wagonachjadą krajem imiona,a dokąd tak jechać będą,a czy kiedy wysiędą,nie pytajcie, nie powiem, nie wiem.

W. Szymborska, Jeszcze

Nic nie znaleziono

Korzystając dalej z błogosławieństw internetu, dotarłam na stronę „Getto – baza danych”, gdzie umieszcza się wszelkie dostępne dane ocalone z Zagłady. I do tej z kolei wyszukiwarki wpisywać zaczęłam kolejne nazwiska ze sporządzonej przeze mnie listy. Beatus Chajke, skład esencji octowej z Grzybowskiej 6. „Nic nie znaleziono” – odparła baza danych. Engelstein Michał? „Nic nie znaleziono”. Flaksbaum A.B.? „Nic nie znaleziono”. Lerer? Parczew? Szulkes? Wasersztrum? „Nic nie znaleziono”… A może Gejer Gołda z Grzybowskiej 8? „Nic nie znaleziono”. Ta czynność zamieniała się powoli w swoisty apel poległych… A na Grzybowskiej 10? Hausner Józef? „Nic nie znaleziono”. Kleinman M.? „Nic nie znaleziono”… I tylko po wpisaniu: Graff S. pojawiła się treść nekrologu zamieszczonego w „Gazecie Żydowskiej” z końcem 1940 roku: „Najdroższy szef nasz, przyjaciel i opiekun. Pracownicy firmy”. Gdy więc w końcu ukazała się jakaś informacja, zawierająca coś więcej niż tylko miano obywatela i numer telefonu, okazało się, że jest to zawiadomienie o jego śmierci. Osobliwie było o tym czytać. Gdy bowiem inni mieszkańcy Grzybowskiej i okolic w tamtych czasach ginęli bez śladu, ten po prostu umarł. O tamtych nic pewnego nie da się powiedzieć. Słychać tylko stukot kół o szyny. Graffowi S. zostało to przez los oszczędzone.

A kim byli podpisani pod nekrologiem „pracownicy firmy”, czyli „składu żelaza, belek, blach i rur”, którego był właścicielem? Ktoś wszak obsługiwał na Grzybowskiej 10 centralę telefoniczną: 11-03-95, ktoś czekał pod wewnętrznym nr 2, czyli w dziale żelaza, i pod piątką – w dziale rur? Sekretarka pod ósemką łączyła z szefem, a numer 97 odbierał ktoś z buchalterii. Jeszcze gabinet A. Wilnera, wewnętrzny 992 („nic nie znaleziono”) i mieszkanie M. Wolmana, wewnętrzny 993 („nic nie znaleziono”). I pod czwórką woźni. To byli zapewne ci z Grzybowskiej 10, którzy potem żegnali „swego szefa, przyjaciela i opiekuna”.

„Oto są labirynty, wnętrza, magazyny i spichrze rzeczy, oto są ciepłe jeszcze groby, próchno i mierzwa. Prastare historie”…

Potem w miejsce imion wpisywać zaczęłam adres „Grzybowska” ze stosownymi numerami: 6, 8, 10, trochę wystraszona, że ukaże mi się znów hasło: „nic nie znaleziono”. Ale nie, była cała nowa litania nazwisk – tych, którzy… zalegali za gaz. A to dlatego, że wśród cudem ocalałych z pożogi dokumentów znalazł się wykaz dłużników sporządzony „według stanu na dzień 17 lipca 1942 roku” (czyli na pięć dni przed rozpoczęciem ostatecznej katastrofy). Często były to mikroskopijne kwoty, nieprzekraczające złotówki nawet. Żadne z tych nowych nazwisk nie występowało na poprzedniej mojej liście. Można chyba sądzić, że ten, kto miał telefon, był bogatszy i nie zalegał za gaz. W obrębie trzech kamienic pojawiły się więc już różnice klasowe. I tak na Grzybowskiej 6 pod numerem 2 mieszkał Zelman Kenigs, który zalegał z płatnościami za gaz za okres do 15 maja 1941 roku. Suma zadłużenia: 19,69. Pod numerem 9 mieszkał Jankiel Gruszkiewicz – suma zadłużenia: 24,45. Pod jedenastką Jakub Farber – suma zadłużenia: 22,85. Bencjam Bartelstejn, Szlama Goldsztein, Motel Zylbergelb – i oni zalegali za gaz. A po sąsiedzku, na Grzybowskiej 8 – zalegali inni: Chil Fucek spod jedynki, Chil Grinszpan spod dwójki, a pod piątką aż dwóch (musieli dzielić jedno mieszkanie) – Stefan Landau i Zajdel Judkowski. I jeszcze Chana Giersz spod szóstki (stosunkowo duża suma zadłużenia: 43,14). A że nie chcę nikogo pominąć, wspomnę jeszcze o Judce Rochmanie spod szesnastki. I ten zalegał. Wreszcie na Grzybowskiej 10 zalegali: Bernard Kiezelsztejn, Mojsze Wekswajzer, Berek Zilberberg i Jakub Zeksel. Z tym, że ten pierwszy na sumę 0,92...!

I pomyśleć, że gdyby uregulowali zaległości, nic nie byłoby wiadomo o ich istnieniu, a tak zamajaczyli przez chwilę, ujawniając swe imiona i nazwiska. Oraz sumę zadłużenia…

No i tak powiększyła mi się lista tych, których chciałabym wysłuchać, by się dowiedzieć o tamtym, minionym świecie. Ale żaden z nich nie chciał przemówić.

Korekta fundamentów

Sytuacja dodatkowo skomplikowała się, gdy zaczepiony przeze mnie Ryszard Mączewski, jeden z tych, dzięki wysiłkom których Warszawa odzyskuje pamięć, powiadomił mnie, że bohaterka zamierzonej opowieści, „Grzybowska 6/10”, nie stoi, jak się chciało sądzić, na miejscu niegdysiejszych kamienic o numerach 6,8 i 10, lecz zupełnie inaczej. Naniósł bowiem obrys dzisiejszego bloku na fragment fotoplanu z 1935 roku. Wtedy okazało się, że znajduje się on na fragmentach nie trzech, ale czterech przedwojennych posesji: Grzybowskiej 10, małego skrawka Grzybowskiej 12, a także… Krochmalnej 3 i 5. Zdumiało mnie, co tu robi Krochmalna? W przestrzeni, w której poruszałam się dotąd, taka ulica nie występowała. Owszem, dalej, w stronę Woli, ale nie tu! Tu jest skwer, który się mija, idąc do Hal Mirowskich. A to Krochmalna właśnie, jej początkowa część. Raptem więc zaroiło się od nieistniejących domów stojących niegdyś przy tej nieistniejącej ulicy. I od ich mieszkańców, którzy na tej Krochmalnej 3 i 5 mieli telefony lub zalegali za gaz: Hamerszlak Abram (wytwórnia wód gazowanych i lemoniad), Kiweliowicz M. (sprzedaż serów), Izaksohn M., Koin Chil (kawiarnia), Likowski S. (fabryka cukrów, czekolady i chałwy), Wajsman Jankiel, Wasserman M. (starszy felczer), Ajzyk Gertman, Rubin Fajgin, Zelik Rosenbaum. I tak dalej…

„Co za wędrówka i tumult, plątanina i zgiełk historii!”…

Poruszając się dotąd z dużą pewnością siebie po okolicach domu mojej matki, teraz straciłam grunt pod nogami. Nic już tu nie było takie, jakie mi się wydawało. Dlatego w miejsce, jak dotąd sądziłam, doskonale mi znane, wyruszyłam jak turysta z grupą ludzi oprowadzanych przez znawcę przeszłości tych rejonów, Jana Jagielskiego. I zmuszona przez niego do ćwiczeń z wyobraźni, przemeblowałam tę przestrzeń. Pasaż znajdujący się wewnątrz nowoczesnego gmachu okazał się dawną, opiewaną niegdyś w pieśniach ulicą Gnojną, prowadzącą na targowiska skupione wokół placu Żelaznej Bramy, a jedno z drzew rosnących na nieistniejącej Krochmalnej okazało się rosnąć dokładnie w miejscu, gdzie stał niegdyś dom, w którym mieszkał w dzieciństwie Isaac Bashevis Singer! Zatrzymawszy się pod tym drzewem i spoglądając w stronę mojej Grzybowskiej 6/10, zdałam sobie sprawę, że wyglądając przez okno swego pokoju i patrząc trochę po skosie w lewo, widział on to miejsce, o które ja dziś pytam. I mijał na ulicy tych, których ja dziś znalazłam w „bazach danych”. „Warszawskie” powieści noblisty: Szumowiny, Urząd mojego ojca, Spinoza z ulicy Rynkowej, Rodzina Muszkatów – to historie pisane z perspektywy jego ulicy Krochmalnej i zaludnione fikcyjnymi postaciami, dla których te rzeczywiste były zapewne prototypami. Mogłam więc teraz w tym literackim przybliżeniu przyjrzeć się im lub ich przodkom. Ogarniając przy tym szmat czasu, bo u Singera można znaleźć opis tego świata od początków XX wieku do początku jego unicestwienia. Zyskałam więc przewodnika, który mógł mnie wprowadzić w nieznany mi świat żydowskiej Warszawy.

Ziemia Izraela

Icek-Hersz Zynger zamieszkał ze swym ojcem rabinem na Krochmalnej 10 w 1908 roku. „Nie było gazu i używaliśmy lampy naftowej oraz dzieliliśmy ze wszystkimi lokatorami wspólny wychodek na podwórku – napisał później w autobiograficznym Urzędzie mojego ojca – […] Wcale niełatwo było nam płacić dwadzieścia cztery ruble miesięcznego czynszu za mieszkanie od frontu z balkonem”. Czyli z widokiem na moją późniejszą Grzybowską 6/10.

A potem przenieśli się do domu obok, na Krochmalną 12, który „wypełniony był Torą, modlitwą, handlem i ludzkim znojem”.

Jak wspominał po latach Singer w nowojorskim dzienniku: „Duże firmy raczej się tu nie instalowały, najczęściej widziało się małe sklepy z żywnością, przyprawami korzennymi, mlekiem, słodyczami oraz składziki węglowe. Większość mieszkańców żyła ubogo, ale jeśli już ktoś był bogaczem, to solidnym bogaczem, bez bankructw, długów, hipoteki. […] W piątek wieczorem, przed nadejściem szabasu, całą okolicę obchodziła straż czuwająca, by wszystkie sklepy były zamknięte wcześniej niż w pozostałe dni tygodnia. Nie zdarzyło się, aby jakiś sklep czy magazyn był otwarty w szabas. W sobotę rano ulice wypełniały się zapachem czulentu i kuglu. Ze wszystkich okien dobiegały dźwięki szabasowych pieśni. Tutaj była ziemia Izraela”.

Ta część dzielnicy żydowskiej, jak zaświadcza Singer, uchodziła za najbardziej konserwatywną religijnie i obyczajowo. Dziś nie do wyobrażenia jest, jaka tu musiała panować cisza, skoro w szabasowy wieczór „słychać było, jak knot pije naftę w lampie”. Jakby wszyscy nasłuchiwali, czy Mesjasz nie nadchodzi.

Z drugiej strony była to bardzo „szemrana” dzielnica. Otoczona targowiskami (między placami: Mirowskim, Żelaznej Bramy i Grzybowskim), codziennie wypełniana handlującymi tłumami, ale też rabusiami, „geszefciarzami”, prostytutkami, żebrakami i wszelką biedotą. To tutaj, „u Grubego Joska na ulicy Gnojnej zbierał się ferajny kwiat”, a jeśli ktoś nie czuł mojry, to się narażał na dintojrę. Panował tu niewyobrażalny brud i smród – w tym smród niewyobrażalnej nędzy. „Ulica, szczególnie w swym wschodnim odcinku, była w dużym stopniu siedliskiem skrajnej nędzy, nierządu i przestępczości, a poziom higieny należał do najbardziej alarmujących w całej Warszawie” – wyczytałam w Atlasie architektury ulic i placów Warszawy varsavianisty Jarosława Zielińskiego.

Odkrywając, za sprawą Singera, ulicę Krochmalną i okolice, zdałam sobie sprawę, że moja tytułowa „Grzybowska 6/10” – stojąca trochę na byłej Krochmalnej, a trochę na byłej Grzybowskiej – ulokowana jest jakby w punkcie granicznym. „Chodźmy na Grzybowską, Krochmalna nie lepsza od małego miasteczka” – mówi do swej partnerki bohater Singerowskich Szumowin. Czyli Grzybowska była nieco bardziej wielkomiejska. Krochmalna to jakby „kuchenne schody” do Grzybowskiej, co zresztą ma potwierdzenie w materiałach dotyczących zamierzchłej przeszłości obu tych ulic – Grzybowska już w XVIII wieku była poważną arterią, gdy Krochmalna o wiele węższą drogą dojazdową na tyłach obszerniejszych posesji. No i ulicą krochmalu, od którego wzięła nazwę – pierwsza fabryczka istniała tu już w roku 1770 – na Krochmalnej 3 (czyli moja „Grzybowska 6/10” stoi także w małej swej części na krochmalu).

Niezależnie jednak od różnic była to „ziemia Izraela”, świat zmieszanych w jedno potrzeb duchowych i materialnych, scharakteryzowanych zdaniem: „Od targowiska wciąż unosiła się wrzawa i dźwięczały głosy chłopców z chederu odczytujących głośno wersety Pięcioksięgu” (Szumowiny).

A wśród nich – i tych handlujących, i tych modlących się, i tych kradnących, mogli być ci, którzy potem mieli tu numery telefonów i którzy potem zalegali za gaz. Wszyscy oni – Beatus Chajke (skład esencji octowej), Flaksbaum (artykuły mydlarskie), Kahan Abram, Lerel Beniamin Zureck, Ronczka Lejzor (krajalnia troków do szycia pasów transmisyjnych), Gejer Gołda, Waserszturm Icchoc Wolf itd. itd...

Wywoływanie duchów

Dzięki Singerowi zrekonstruowałam wygląd tego minionego świata, który stoi u podstaw mojej „Grzybowskiej 6/10”. Ale nie miałam bohatera. Tylko pewną liczbę imion, z których każde to jakaś niepowtarzalna historia, tak długa jak życie tego, po którym zostało tylko urzędowe miano. Otoczona tymi duchami czułam się trochę tak, jak bohaterowie Singerowskich powieści, których ulubioną rozrywką były seanse spirytystyczne. Tyle że – gdy ich źródłem kontaktu z duchami był fruwający po stole w zacienionym pokoju talerzyk – ja zaczęłam studiować archiwalia. I odczytywać komunikaty z przeszłości z taką samą jak oni emocją. Nawet jeśli tym znaleziskiem był opis jakiejś parceli.

Grzybowska 10, numer hipoteczny 1019 – wyczytałam w przedwojennej Książce informacyjnej. Cała Warszawa – właściciel Salomon Graff. A to przecież ten sam, który pod tym adresem miał „skład żelaza, belek, blach i rur – tel. 11-03-95”. I ten sam „najdroższy szef nasz, przyjaciel i opiekun” z nekrologu z czasu, gdy istniało już getto. W tym świecie anonimowych najczęściej śmierci, ten duch wyróżniać się zaczął wyrazistością, zaczął „nabierać ciała”. Mając więcej niż o innych informacji, ruszyłam jego tropem.

Urodził się w 1868 roku, co wiem z napisu nagrobnego na cmentarzu na Okopowej. Już w 1894 roku – co z kolei wytropili dziennikarze Paweł Reszka i Rafał Kasprów – na jego nazwisko zarejestrowana była firma: „Hurtowa i detaliczna sprzedaż różnego rodzaju żelaza i blach oraz wyrobów żelaznych”. „Biznes Salomona Graffa – wyczytałam w ich artykule – mieścił się przy Grzybowskiej 10”…Już wówczas! Salomon, a ściślej Szloma jeszcze, miał wtedy raptem dwadzieścia sześć lat! Kilkanaście lat później też jego nazwisko wspomniane jest w księgach. W Alfabetycznym wykazie adresów mieszkańców m. Warszawy z 1910 roku znajduje się wpis, że mieszkał obok swej firmy – przy ulicy Grzybowskiej 13 i że był kupcem. Od dwóch lat ma już za sąsiada małego Singera.

Salomon być może był synem lub bliskim krewnym Teodora Graffa, który – jak podaje Jarosław Zieliński w Atlasie ulic i placów Warszawy – w latach 1869–1870 miał na Grzybowskiej (pod numerem 57) fabrykę odlewów żelaznych, gdzie produkowano maszyny parowe oraz narzędzia rolnicze. Wygląda na to, że ten poważny przedsiębiorca, Teodor, mógł być protoplastą wielu Graffów, którzy w tych rejonach wyspecjalizowali się w biznesie metalowym. Bo co najmniej od 1908 roku na wspomnianej już Grzybowskiej 13 mieściła się fabryka wyrobów metalowych „Bracia Graff”, a na nieodległym placu Grzybowskim w roku 1911 była zarejestrowana firma S. Graffa (pewnie Salomona), która produkowała „formy do cukru, blachy faliste do filtrów Proksche’a, kapsle, sztopsle i nity dla form do cukru”.

O tym rodzie wspomina też Małgorzata Melchior, która w pracy Rzeczy i ludzie. Historia jednej rodziny i jej mienia (w:Klucze i kasa) wskazuje jako właścicieli domów i firm w tej okolicy Graffów: Maurycego, Dionizego i Annę. O Salomonie nie ma tu co prawda nic, ale w innym miejscu (u Kasprowa i Reszki) potomek Graffów, Piotr, wspomina, że „jego pradziadek Maurycy i Salomon byli kuzynami”, choć równocześnie dodaje, że „obie rodziny nie utrzymywały bliskich kontaktów”. Związani także z pobliskimi ulicami: Graniczną, Próżną, placem Grzybowskim, wydają się Graffowie, można powiedzieć, „panami na Grzybowie”.

To przywodzi na myśl Singerowską Rodzinę Muszkatów. Protoplasta tego literackiego rodu, Meszulam Muszkat, „biuro prowadził w swoim domu, ale administracja znajdowała się na ulicy Grzybowskiej, w budynku otoczonym dużym dziedzińcem, gdzie miał składy i sklepy. Jego jedynymi lokatorami byli dawni i aktualni pracownicy. Dziedziniec, zasłonięty od ulicy ogrodzeniem, otaczały z trzech stron budynki w starym stylu – niskie, z długimi, drewnianymi balkonami i z zewnętrznymi schodami. Na dachach siedziały stada gołębi”. W pewnym przybliżeniu pasowałoby…! Także wtedy, gdy literacki Muszkat mówi to, co być może mógłby powiedzieć realny Salomon: „iż pamięta, kiedy te wysokie budynki były wznoszone, a i on sam miał w tym niemały udział”. Panowie Singer i Graff musieli się o ile nie znać, to mijać na ulicy.

Kim on wtedy był, ten Salomon, na kilka chwil przed pierwszą wojną? Polakiem? Żydem? Kolaborantem rosyjskim, który wzbogacił się na handlu z zaborcą? Czy drobnym „geszefciarzem” z antysemickich karykatur? A może „litwakiem”, który dotarł niegdyś do Warszawy po carskich pogromach? I w jakim języku mówił? Po polsku? W jidysz? A w jakim się modlił? Może po hebrajsku? A czy w ogóle się modlił? A może już wtedy, na początku wieku, można było go scharakteryzować tak, jak to uczyniła Małgorzata Melchior, pisząc o jego krewnych Wolanowskich-Konach: „Była to znana, bardzo majętna i ceniona przed wojną rodzina spolonizowanej warszawskiej plutokracji żydowskiej, a także – jak byśmy dziś powiedzieli – europejskiej”.

Nie pytajcie, nie powiem, nie wiem.

W. Szymborska, Jeszcze

„Od kiedy bogactwo reb Meszulama zaczęło się powiększać i kumulować, opowiadano o nim wiele niezwykłych historii – czytam u Singera, a myślę o Salomonie. – Czasami wydawało się, że wszystko, co robił, było tak przemyślnie zaplanowane zawczasu tylko po to, aby wprawić w zakłopotanie warszawskich kupców i uśpić ich czujność. Podejmował przedsięwzięcia, co do których wszyscy byli przekonani, że wiodą ku katastrofie, a które nagle okazywały się kopalniami złota. Kupił parcele na krańcach miasta. Wkrótce potem rozpoczął się boom budowlany, więc sprzedał je z dziesięciokrotnym zyskiem. Zainwestował w akcje spółek, które były na krawędzi bankructwa i w jakiś niewytłumaczalny sposób akcje te zyskały na wartości, zaczęły przynosić przyzwoite dywidendy […]. Wybudował i kupił wiele domów: nabywał ruiny i remontował je albo przeznaczał do rozbiórki […]. Był właścicielem domów na Twardej, Pańskiej, Grzybowskiej, Prostej i Siennej. Budynki były stare, rozsypujące się, ale i tak zapełnione lokatorami”. Może…?

Sztuka jako wojna

Czy sukces Salomona był aż tak wielki, jak jego literackiego odpowiednika, trudno powiedzieć. Jedyne, co pewne, że był to człowiek z „żelaza, belek, blach i rur”, którymi handlował (bo chyba nie produkował), i z Grzybowskiej 10. I że nawet jeśli był już majętny, to „na jego włościach” nie było ani trochę nowinek. Ulica, jak meldował Singer, brukowana „kocimi łbami” i oświetlana gazowo. A w zimie: „… wiało. Woźnice pokrzykiwali na konie i strzelali z batów. Grzybowska pachniała końskim łajnem i smarem do oliwienia kół wozów […]. Ulica bez chodnika pokryta była śniegiem; mimo tego ktoś powypuszczał stada drobiu z klatek. Gołębie zbierały ziarna owsa, zwinne wróble przemykały obok […]. Obcy, wchodząc przez bramę kamienicy, mógł odnieść wrażenie, że to mała wiejska zagroda z kogutami i gdaczącymi gęsiami”.

Jak ciemny zaułek jakiegoś sztetla, a nie wielkomiejska dzielnica. Słowem, skrajna nienowoczesność!

A tam gdzieś „za rogiem” tego zatęchłego, brudnego, starego świata szykował się pierwszy na niego zamach. W dalekiej od ulicy Grzybowskiej Europie nabierał wigoru zachwycony swą przyszłością młody, choć jeszcze na dobre nierozpoczęty, wiek XX. Wyposażony w osiągnięcia triumfującego od dziesiątek lat rozumu, rozpędzał się ku „nowemu wspaniałemu światu”. Miał do tego doskonalące się i usłużne maszyny – po torach pędziły koleje, po morzach płynęły parowce, w niebo wznosić się zaczęły samoloty, Edison zapalił swoją żarówkę, udoskonalono telegraf, rozdzwoniły się telefony, skonstruowano nadajniki radiowe i pierwsze aparaty filmowe. Szybciej poruszali się ludzie, szybciej przewożono towary, szybciej docierały informacje. Tej rozpędzonej i zachwyconej postępem ludzkości ciążyć zaczął zatęchły klimat starej „la belle époque” i jej dekadencja. Młody duch szukał dla siebie kształtu. Przepędziwszy przestarzałego Pana Boga, pragnął samodzielnie stworzyć sobie ze świata właściwą dla siebie formę. Wrzało. Zaczęło się od salonów artystycznych, auli uniwersyteckich, gdzie mnożyć się zaczęły artystyczne i intelektualne „izmy”. Różniły się one między sobą, kłóciły, w jednym wszak się zgadzały – że tak, jak na Krochmalnej czy Grzybowskiej, być już dalej nie może. Zgiełk był taki, że trzeba już było naprawdę głośno krzyczeć, żeby zostać usłyszanym. Tak właśnie uczynił Filippo Tommaso Marinetti, ogłaszając z wielkim hukiem w lutym 1909 roku swój Manifest futurystyczny. „Chcemy opiewać miłość niebezpieczeństwa, przyzwyczajenie do energii i do zuchwalstwa” – wrzeszczał punkt pierwszy tego projektu. „Jedynie walka jest piękna. Arcydziełem jest tylko to, co ma agresywny charakter” – brzmiał punkt siódmy. A więc wojna? A jakże: „Chcemy wysławiać wojnę – jedyną higienę świata – militaryzm, patriotyzm, niszczycielski gest anarchistów, piękne idee, które zabijają”. A kto wrogiem? Stary świat. „Niechże więc nadejdą radośni podpalacze o zwęglonych palcach” – z niewyczerpanym entuzjazmem dodaje jeszcze Marinetti. – „Oto oni! […] Chwytajcie za kilofy, za siekiery, za młoty i burzcie, burzcie bez litości szacowne miasta!”

Sztuka jako wojna!

Co za energia! Od tego krzyku od razu tworzyć się zaczęły rysy na starym świecie, który za chwilę miał runąć, by zrobić miejsce nowemu! Jak to musiało rezonować w duszach młodych artystów, którzy w Paryżu i innych europejskich stolicach poszukiwali wyrazu dla Bergsonowskiej „élan vital”. Jak musiało to inspirować dwudziestodwuletniego wówczas studenta architektury, Szwajcara, Charle’a Édouarda Jeannereta, znanego później jako Le Corbusier, którego myśl wykreuje wkrótce jeden z obrazów tego kształtującego się właśnie wieku...! By w końcu wpłynąć także na kształt Grzybowskiej 6/10.

Tadeusz Różewicz o tym przełomie napisał:

Jeszcze rokpotem zacznie się XX wiek

urodzi się synpierworodny

oprawcanowotwór(Kazimierz Przerwa-Tetmajer)

A tu, na Grzybowskiej Salomona Graffa, co tydzień w chwili zapalania świec szabasowych kobiety, zakrywając oczy dłońmi, recytowały: „Ku chwale szabasu świece, które zapalam na Twoją cześć, niech oświetlą nas Twoim świętym blaskiem, niech Twoja łaska spłynie na nasze szabasy i dni codzienne, obdarz nas siłą, by dotrzymać Twych przykazań. I prędko, och, prędko ześlij Mesjasza, syna z domu Dawidowego, by mógł nas wybawić za dni naszych, amen”.

Wojna jako sztuka

No i wyprosili sobie tę wojnę rozkrzyczani młodzi futuryści. I choć ona nie przeszkodziła jeszcze pobożnym Żydom z Krochmalnej oraz Grzybowskiej żyć i modlić się w blasku szabasowych świec, to nie pozostała jednak bez związku z ich późniejszym losem. Była jedną z konwulsji, w jakie wpadł XX wiek w poszukiwaniu jednoczących idei. I dlatego, namyślając się nad losem mojego skrawka Warszawy, wyruszę na tę wojnę, tym razem za przewodnika obierając Modrisa Eksteinsa, autora książki Święto wiosny. Wielka Wojna i narodziny nowego wieku, który zdaje się sugerować, że zrodziła się ona w równej mierze z ambicji i kalkulacji władców, strategów czy przedsiębiorców, jak i z wizji artystycznych. I stała się, jak tego oczekiwano, wyczekiwanym początkiem końca starego świata, w tym początkiem końca świata Grzybowskiej i Krochmalnej.

„Gdyby obecna wojna nosiła li tylko charakter polityczny czy gospodarczy, to wprawdzie nie pozostalibyśmy obojętni, niemniej jednak byłaby dla nas sprawą uboczną – pisał twórca futuryzmu 12 sierpnia 1914 roku, czyli na samym jej początku. – Ale ponieważ w wojnie tej nie chodzi jedynie o broń i okręty, lecz także o kulturę i cywilizację, zależy nam na tym, by natychmiast zająć stanowisko i całą duszą śledzić bieg wydarzeń” (cyt. za: Ch. Baumgarth, Futuryzm).

Za symboliczne „preludium” poprzedzające późniejsze wypadki uważa Eksteins głośne wydarzenie artystyczne mające miejsce rok wcześniej – paryską premierę baletu Igora Strawińskiego Święto wiosny, zrealizowaną przez zespół Diagilewa w maju 1913 roku. Był to wielki artystyczny skandal, który zgorszył filistrów: barbarzyński, nieokiełznany pląs, pogańskie misterium, którego głównym motywem były narodziny nowego świata, uświęcone ofiarą krwi, „apoteoza życia poprzez ofiarę śmierci”. Święto wiosny – nie lament, lecz patos i moc! „Ubóstwienie” ofiary, której się nie opłakuje, lecz którą się czci.

Entuzjazm, jaki rok później ogarnął berlińczyków w chwili, gdy nakłaniali swego Kajzera do wypowiedzenia wojny, Eksteins też przyrównuje do wydarzenia artystycznego, tylko że teraz nie było już podziału na wykonawców i widownię, widzowie zostali zaproszeni na scenę, by wziąć aktywny udział w tym spektaklu. W jednej chwili – jak pisze autor Wielkiej wojny i narodzin nowego wieku – „życie osiągnęło wyższy wymiar, wymiar estetyczny. Stało się Wagnerowskim Gesamtkunstwerk, w którym troski materialne i wszelkie problemy doczesne zostały zepchnięte na plan dalszy przez witalną siłę narodu”.

I rozpoczęła się „apoteoza życia poprzez ofiarę śmierci”, barbarzyński, nieokiełznany pląs z tłumami statystów.

A potem… już w pierwszych miesiącach wojny Niemcy stracili milion żołnierzy, a Francuzi trzysta tysięcy.

Z dzisiejszej perspektywy to brzmi niedorzecznie: ponieważ Niemcy powiedziały, że chcą wojny, więc wszyscy ich wrogowie odpowiedzieli: OK, już się pakujemy i przyjeżdżamy. A jak już ulokowali się na tej wojennej scenie, okazało się, że są bohaterami o porównywalnej sile argumentów (militarnych), więc na parę lat przyjęli zasadę, że jedni drugim nie ustąpią. „Całe pułki igrały z wiecznością o dziesięć jardów ziemi jałowej” – miał powiedzieć później uczestnik tych walk. Eksteins, cały czas przywołując terminologię artystyczną, nazwał te działania „baletem wojennym”. Nie bez znaczenia w tym spektaklu były rekwizyty, czyli techniczne udoskonalenia, „modernizujące” tę wojnę. Nie trwałaby ona tak długo, gdyby nie równowartość nowinek technicznych: gazów łzawiących, miotaczy ognia zastosowanych przez jedną stronę, na które druga strona odpowiedziała wynalazkiem czołgów, na który odpowiedzią były łodzie podwodne, i tak dalej… Taki to był „postęp ludzkości”.

Efekt – dziewięć milionów zabitych i dwadzieścia jeden milionów rannych. „Apoteoza życia poprzez ofiarę śmierci”. Wiek XX odbył swój krwawy ryt inicjacyjny… „Święto wiosny”.

A na Grzybowskiej czy Krochmalnej Singera? „… świece migotały, a palące się knoty trzeszczały. […] Wygwieżdżone niebo z księżycem w trzeciej kwadrze zaglądało przez okno. Siedząc tak w tałesie i białym kaftanie, reb Dan zapomniał, że wyrzucono ich z Terespola. Był w sanktuarium między swoimi, między znajomymi tomami Świętego Prawa. Nie, nie był sam. Ciągle był Bóg w niebiosach, aniołowie, serafiny, tron chwały. Wystarczyło jedynie wyciągnąć ręce i dotknąć tych świętych ksiąg, których słowa były głosem żywego Boga, literami, z których Bóg stworzył świat. Ogarnęła go nagła fala współczucia dla tych wszystkich, którzy nie wierzą, którzy błądząc w ciemnościach, strzelają i zabijają się wzajemnie, plądrują, kradną, pomstują. Czego szukają? Co wyniknie z tej ich niekończącej się wojny? […] nagle krzyknął gniewnie: – Wystarczy! Już czas! Najwyższy czas na Mesjasza!” (Rodzina Muszkatów).

A swoją drogą o premierze Święta wiosny Strawińskiego w 1913 roku jeden z recenzentów napisał, że: „Kompozytor napisał utwór, na który słuchacze będą przygotowani dopiero w roku 1940”…

Żyd – Polak

Kto