Gobseck - Honore de Balzac - ebook

Gobseck ebook

Honore De Balzac

0,0

Opis

Gobseck – powieść  cyklu „Komedia ludzka”. W salonie pani de Grandlieu gospodyni rozmawia z przyjacielem domu, adwokatem Derville. Opowiada mu o miłości swojej córki Kamili do Ernesta de Restauda. Pani de Grandlieu nie popiera tego związku; uważa matkę Ernesta za kobietę skrajnie rozrzutną, a w dodatku uwikłaną w romans z Maksymem de Trailles. Derville jest jednak przeciwnego zdania, zwracając uwagę na majątek Ernesta i przypominając o tym, że to pieniądze odgrywają główną rolę w Paryżu. Następnie opowiada historię ze swojej młodości, kiedy jego sąsiadem był lichwiarz, holenderski Żyd nazwiskiem Gobseck. To pożyczka od niego bardzo pomogła mu zostać adwokatem, a obserwacje odwiedzających Gobsecka osób wiele nauczyło młodego Derville'a na temat życia w Paryżu... (http://pl.wikipedia.org/wiki/Gobseck)

Gobseck est une nouvelle d’Honoré de Balzac publiée en 1830. Elle fait partie des Scènes de la vie privée de La Comédie humaine. La scène débute dans le salon de Madame de Grandlieu, en conversation avec un ami de la famille, l’avoué Maître Derville. L'avoué entend, pendant la conversation de Mme de Grandlieu avec sa fille Camille, que celle-ci est amoureuse du jeune Ernest de Restaud, fils d'Anastasie de Restaud, née Goriot. Mme de Grandlieu désapprouve cet amour : la mère d’Ernest est dépensière, enlisée dans une relation illégitime avec Maxime de Trailles, pour lequel elle gaspille sa fortune. Derville intervient en faveur de Camille : il démontre qu’Ernest s’est vu attribuer depuis peu l’intégralité de l’héritage familial... (http://fr.wikipedia.org/wiki/Gobseck)

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 187

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Honoré de Balzac

Gobseck

Książka w dwóch wersjach językowych: polskiej i francuskiej Version bilingue: polonaise et française

na język polski przełożyła Waleria Marrené-Morzkowska

Armoryka Sandomierz

Projekt okładki: Juliusz Susak 

 

Na okładce: Ożywanie..., fot. Elżbieta Sarwa (26 kwiecień 2012)

 

 

Tekst na podstawie edycji: polskiej z 1880 r. francuskiej z 1855 r. Zachowano oryginalną pisownię.

 

Copyright © 2015 by Wydawnictwo „Armoryka”

 

Wydawnictwo ARMORYKA

ul. Krucza 16

27-600 Sandomierz

tel +48 15 833 21 41

e-mail:[email protected] 

http://www.armoryka.pl/ 

 

ISBN 978-83-8064-076-4

 

Gobseck

W zimie z roku 1829 na 1830, o pierwszej po północy znajdowały się jeszcze w salonie wicehrabiny de Grandlieu dwie osoby nie należące do rodziny. Gdy zegar wygłosił godzinę, młody i piękny człowiek wyszedł z salonu. Skoro turkot unoszącego go powozu dał się słyszeć, wicehrabina widząc, że pozostał jedynie brat jej i dawny przyjaciel rodziny, kończący z nim partyą pikiety, zbliżyła się do córki. Ta stojąc przed kominkiem zdawała się przyglądać przezroczystemu ekranowi i słuchała oddalającego się turkotu w sposób potwierdzający niepokój macierzyński.

 – Kamillo – wyrzekła ta ostatnia – jeśli będziesz dalej postępować tak, jak dziś wieczór z młodym hrabią de Restaud, będę zmuszona nie przyjmować go więcej. Posłuchaj mnie, moje dziecię, jeśli ufasz mojej miłości, pozwól mi kierować sobą. W lat siedmnaście nie można jeszcze sądzić ani o przyszłości ani o przeszłości ani o rozmaitych okolicznościach. Powiem ci tylko rzecz jednę. Pan de Restaud ma matkę, która strwoniłaby miliony, jest-to kobieta źle urodzona, jakaś panna Goriot, mówiono o niej bardzo wiele w swoim czasie. Postępowała tak źle względem własnego ojca, iż z pewnością nie zasługuje na to, by mieć tak dobrego syna. Młody hrabia ją uwielbia i ma dla niej cześć synowską, godną największych pochwał; dba także niezmiernie o brata i siostrę. Ale jakkolwiek postępowanie to jest wzorowe – dodała przebiegle wicehrabina – dopóki matka żyje, wątpić należy, by jakabądź rodzina powierzyła temu małemu Restaud majątek i przyszłość młodej dziewczyny.

 – Dosłyszałem słów parę i mam ochotę wmieszać się pomiędzy panią a pannę de Grandlieu – zawołał przyjaciel domu. – Wygrałem, panie hrabio – dodał, zwracając się do swego przeciwnika – i porzucam cię, aby biedz na ratunek twojej siostrzenicy.

 – Oto, co się nazywa mieć uszy adwokackie – zawołała wicehrabina. – Kochany Dervillu, jakże mogłeś usłyszeć to, co mówiłam Kamilli?

 – Zrozumiałem spojrzenia pani – odparł Derville, siadając w berżerce przy kominku.

 Wuj usiadł przy siostrzenicy, a pani de Grandlieu zajęła miejsce pomiędzy Dervillem a córką.

 – Czas nadszedł, pani wicehrabino, ażebym ci opowiedział pewną historyą, która, zdaje mi się, zmieni nieco twoje zdanie o majątku Ernesta de Restaud.

 – Historya! – zawołała Kamilla – zaczynaj-że pan prędko.

 Derville spojrzał na panią de Grandlieu a ona zrozumiała, że historya ta miała być dla niej zajmującą. Wicehrabina przez swój majątek i starożytność swego nazwiska była jedną z najznakomitszych osobistości przedmieścia Saint-Germain; a jakkolwiek może się dziwnem zdawać, że adwokat mógł z nią być na tak poufałej stopie i odzywać się do niej w ten sposób, można przecież łatwo tę szczególność wytłómaczyć. Gdy pani de Grandlieu powróciła z emigracyi do Paryża wraz z rodziną królewską, z razu żyła jedynie z pensyi, jaką Ludwik XVIII wyznaczył jej ze swojej listy cywilnej. Było-to położenie nieznośne. Adwokat miał sposobność odkryć uchybienie formy prawnej w sprzedaży pałacu de Grandlieu, który niegdyś skonfiskowała i sprzedała Rzeczpospolita i zaczął dowodzić, iż pałac ten powinien być wicehrabinie zwrócony. Na zasadzie tego uchybienia wytoczył i wygrał proces. Zachęcony pomyślnym skutkiem swoich zabiegów, w podobny sposób odebrał jakiejś instytucyi dobroczynnej las Liceney. Potem wyprocesował jeszcze dla swojej klientki trochę akcyj kanału orleańskiego i niektóre nieruchomości rozdane nieprawnie przez cesarza. Tym sposobem dzięki zdolności adwokata, fortuna pani de Grandlieu przynosiła około 60000 franków dochodu, zanim prawo o indemnizacyach powróciło jej dawną świetność. Jako człowiek wielkiej uczciwości, uczony, skromny i dobrego towarzystwa, adwokat został wówczas przyjacielem całej rodziny.

 Chociaż postępowanie jego z panią de Grandlieu zyskało mu zaufanie i klientelę najznakomitszych domów przedmieścia Saint-Germain, nie korzystał z tego, jakby to uczynił człowiek ambitny. Oparł się naleganiom wicehrabiny, która chciała, żeby porzucił adwokaturę i przez swoje wpływy wyrobiłaby mu znakomitą posadę. Czasami tylko spędzał wieczory w pałacu Grandlieu, zresztą bywał w świecie jedynie dla utrzymania stosunków. Szczęściem dla niego sprawy pani de Grandlieu wykazały jego zdolności, bo inaczej zapewne nie byłby się dobił fortuny i sławy. Derville nie miał adwokackiej duszy.

 Od czasu, jak hrabia Ernest de Restaud zaczął bywać w domu wicehrabiny, a on spostrzegł sympatye Kamilli dla tego młodego człowieka, stał się równie częstym gościem w jej salonie, jakby nim mógł być światowiec z Chausse-d’Antin świeżo przypuszczony do salonów arystokratycznego przedmieścia. Kilka dni temu spotkawszy na balu Kamillę, rzekł do niej wskazując hrabiego:

 – Jaka szkoda, że ten chłopiec nie posiada kilku milionów, nie prawdaż?

 – Alboż-to nieszczęście? – odparła – ja sądzę przeciwnie. Pan de Restaud ma wielkie zdolności, jest wykształcony i dobrze bardzo widziany od ministra, przy którym go umieszczono. Nie wątpię, iż wyjdzie na znakomitego człowieka. Ten chłopiec znajdzie fortunę, jakiej tylko zażąda w dniu, kiedy dojdzie do władzy.

 – Tak, ale gdyby już był bogatym.

 – Gdyby już był bogatym, wszystkie panny, które są tutaj – odparła Kamilla rumieniąc się i wskazując kontredansowe pary – wyrywałyby go sobie.

 – I wówczas – wyrzekł adwokat – nie byłabyś pani tą jedną, na którą zwraca oczy. Oto powód twoich rumieńców. On ci się podoba, wszak tak, pani, nie zapieraj się.

 Kamilla powstała gwałtownie.

 – Kocha go – pomyślał Derville.

 Od tego dnia Kamilla miała nadzwyczajne względy dla adwokata, bo zrozumiała, że on pochwala jej miłość dla Ernesta de Restaud. Do tej chwili chociaż znała powody wdzięczności swojej rodziny dla Dervilla, okazywała mu więcej grzeczności niż przyjaźni, a obejście jej i sposób mówienia zaznaczyły różnicę położenia społecznego, jaka pomiędzy niemi istniała. Wdzięczność jest-to spuścizna, którą dzieci przyjmują zwykle z dobrodziejstwem inwentarza.

 – Ta historya – wyrzekł Derville po chwili przerwy – przypomina mi jedyne romansowe wypadki w mojem życiu. Śmiejecie się państwo, widzę to, słysząc, jak adwokat mówi o romansach! Ale ja także miałem jak każdy inny lat dwadzieścia pięć, a w tym wieku widziałem już wiele dziwnych rzeczy. Na początek będę państwu mówił o osobistości, której znać nie możecie. Osobistością tą jest lichwiarz. Wyobraźcie sobie: twarz bladą i białawą, którą chciałbym za pozwoleniem Akademii nazwać księżycową, mój lichwiarz podobnym był do srebra, z którego spełzło złocenie. Włosy przystawały mu płasko do czaszki, siwe, gładko przyczesane, miały kolor popielaty. Rysy jego nieruchome, jak rysy księcia de Talleyrand, zdawały się ulane z bronzu. Oczy jego żółte, jak oczy kuny były bez rzęsów i lękały się światła, to też daszek starej czapki bronił ich zwykle od niego. Nos śpiczasty był tak cienko zakończony i dziobaty, iż można go było przyrównać do świdra. Usta wązkie i blade przypominały alchemików i starców malowanych przez Rembrandta lub Metzu. Człowiek ten mówił cicho, słodkim głosem i nie unosił się nigdy. Wiek jego stanowił istny problemat; nie można było wiedzieć, czy był zestarzałym przed czasem, albo też, czy zaoszczędził swą młodość, ażeby mu dłużej trwała. Wszystko w jego pokoju było czyste i wytarte, począwszy od sukna na biurku, skończywszy na dywanie przed łóżkiem, pokój ten przypominał pokój starej panny, która cały dzień czyści i wyciera swoje meble. W zimie głównie jego ogniska zawsze zakopane w popiele kopciły, ale nigdy nie paliły się płomieniem. Czyny jego od godziny obudzenia się aż do napadów wieczornego kaszlu miały regularność zegara. Rzekłby kto, że to człowiek-maszyna i że sen go nakręca. Kiedy kto dotknie się stonogi w biegu, ta zatrzymuje się i udaje nieżywą; tak samo czynił mój lichwiarz, zatrzymywał się w pół wyrazu, jeśli powóz nadjeżdżał, ażeby nie wysilać głosu. Na wzór Fontenelle’a oszczędzał sił żywotnych i świat cały zamykał w swojem ja. To też życie jego upływało cicho, jak piasek sypiący się w klepsydrze. Czasem jego ofiary podnosiły krzyk wielki, potem następowała nagła cisza, jak w kuchni, w której zarżnięto kaczkę.

 Ku wieczorowi człowiek-weksel mienił się w zwyczajnego człowieka. Jeśli był zadowolniony z dnia, zacierał ręce, ze zmarszczek jego twarzy ulatniał się wkoło dym wesołości, bo niepodobna inaczej wyrazić niemej gry jego muszkułów. Wreszcie nawet w największych wybuchach radości prowadził zawsze monosylabiczną rozmowę i zachowywał negatywną postawę.

 Takim sąsiadem los mnie obdarzył, kiedy mieszkałem przy ulicy des Grès, byłem wówczas tylko drugim dependentem i kończyłem trzeci kurs prawny. Dom zamieszkiwany przez nas nie miał dziedzińca, był wilgotny i ciemny. Okna wszystkie wychodziły na ulicę. Wszystkie pokoje były jednakiej wielkości i łączyły się korytarzem, co świadczyło, że dom ten był niegdyś klasztorem. Smutny pozór tego domu gasił wesołość młodego światowca, skoro się do niego zbliżał, zanim jeszcze wszedł do mego sąsiada, odpowiadał jego fizyognomii, on i dom jego podobni byli do siebie, rzekłby kto, że to ostryga i skała, do której jest przyczepiona.

 Jedyną osobą, z jaką lichwiarz miał stosunki towarzyskie, byłem ja. Przychodził do mnie po ogień, po pożyczenie książki, po dziennik, pozwalał mi wieczorem wchodzić do swojej celi i rozmawialiśmy gdy był w dobrym humorze. Te dowody zaufania były owocem czterech lat sąsiedztwa i mojego prowadzenia się a to z braku pieniędzy było wzorowe. Czy mój sąsiad miał krewnych – przyjaciół? czy był ubogim czy bogatym? – nikt nie mógł odpowiedzieć na podobne pytania. Nigdym u niego nie widział pieniędzy. Majątek jego musiał spoczywać w podziemiach banku. Sam biegał za wypłatami weksli po całym Paryżu chyży jak jeleń. Zresztą był prawdziwym męczennikiem swojej ostrożności. Dnia jednego przypadkiem niósł złoto, luidor nie wiedzieć jakim sposobem wysunął mu się z kieszeni i upadł na ziemię; ktoś z lokatorów idąc za nim spostrzegł go, podniósł i chciał mu oddać.

 – To do mnie nie należy – odparł, udając zdziwienie. – Jabym zgubił sztukę złota, gdybym je posiadał, czyż żyłbym tak, jak żyję?

 Rano sam przyrządzał sobie kawę na fajerce w rogu kominka, obiad przynoszono mu z miasta. Stara odźwierna o pewnej godzinie przychodziła sprzątać u niego. Dziwnym wypadkiem, który Sterne nazwałby przeznaczeniem, ten człowiek nazywał się Gobseck.

 Później, kiedy zajmowałem się jego interesami, dowiedziałem się, że miał lat siedmdziesiąt sześć. Urodził się około 1740 roku gdzieś na przedmieściu Amsterdamu, z Żydówki i Holendra. Miał imię Jan Ester van Gobseck. Pamiętacie zapewne, jak cały Paryż zajmował się morderstwem kobiety zwanej piękną Holenderką. Kiedy wspomniałem o tem Gobseckowi przypadkiem, powiedział mi nie pokazując ani współczucia ani zdziwienia:

 – To była moja wnuczka.

 Oto całe wrażenie, jakie na nim wywarła śmierć jedynej krewnej i spadkobierczyni wnuczki jego rodzonej siostry. Śledztwo sądowe dowiodło rzeczywiście, iż piękna Holenderka zwała się Sara van Gobseck. Gdy go zapytałem, jakim sposobem wnuczka jego siostry nosiła jedno z nim nazwisko?

 – Kobiety nigdy nie szły za mąż w naszym rodzie – odparł z uśmiechem.

 Ten szczególny człowiek nigdy nie chciał widzieć żadnej ze swoich krewnych. Nienawidził swoich spadkobierców i nie mógł pojąć, by jego majątek przeszedł kiedykolwiek w cudze ręce, nawet po jego śmierci. Matka w dziesiątym roku życia wsadziła go na okręt jako chłopca okrętowego i przez lat dwadzieścia zostawał na morzach indyjskich. To też zmarszczki jego żółtawej twarzy zdawały się chować tajemnicę strasznych wypadków, nagłych trwóg, niespodzianych hazardów, cudownych zdarzeń i niepojętych radości. Zniesiony głód, zdeptana miłość, majątek zagrożony, stracony i znów odzyskany, niebezpieczeństwa wielokrotne, wybawienie z nich a może i okrucieństwa wytłómaczone położeniem, wszystko to zostawiło na niej ślady.

 Znał niegdyś pana de Lally, admirała Simeuse, pana de Kergarouët, pana d’Estaing, Suffrena, pana de Portenduère, lorda Cornwallis, lorda Hastings, ojca Tippo-Saiba i samego Tippo-Saiba. Ten Sabaudczyk, co służył Madhadżi-Sindyi, królowi Delhi i przyczynił się do założenia potęgi Maratów, robił z nim rozmaite interesa. Miał niegdyś stosunki z Wiktorem Hughes i z kilku sławnemi korsarzami, bo długo bardzo zamieszkiwał wyspę św. Tomasza. Wszystkiego się chwytał, ażeby zdobyć majątek, próbował nawet dobrać się do złota tego sławnego pokolenia dzikich w okolicach Buenos Ayres. Nie były mu obce jakie bądź wypadki tyczące się wojny o niepodległość amerykańską. Ale jeśli mówił kiedykolwiek o Indyi albo Ameryce, co nie zdarzało mu się prawie z nikim nawet ze mną, zdawał się tego żałować, jak gdyby popełniał nieroztropność. Gdyby ludzkość i towarzyskość były religią, on byłby uważanym za ateusza. Jakkolwiek chciałem go badać, muszę przyznać ze wstydem, iż do końca jego serce pozostało dla mnie niepojęte. Zapytywałem nieraz samego siebie, jaką była płeć jego? Jeśli wszyscy lichwiarze są do tego podobni, to sądzę, że należą do rodzaju nijakiego. Czy pozostał wierny religii swojej matki i uważał chrześcijan jako swoję naturalną zdobycz? lub też czy został katolikiem, mahometaninem, braminem, czy lutrem? – nigdy nic się nie dowiedziałem o jego pojęciach religijnych. Zdawał mi się raczej obojętnym niż niedowiarkiem.

 Jednego wieczoru wszedłem do tego człowieka, co cały zamienił się w złoto, a którego przez żart czy ironią ofiary zwane przez niego klientami darzyły imieniem papy Gobsecka. Znalazłem go siedzącego w fotelu, był nieruchomy jak posąg, z wzrokiem utkwionym na okap komina, jak gdyby tam odczytywał weksle i rachunki. Dymiąca lampka na podstawie niegdyś zielonej rzucała przyćmione światło i bledszą jeszcze czyniła twarz jego. Spojrzał na mnie w milczeniu i wskazał krzesło, które na mnie czekało.

 – O czem ten człowiek myśleć może? – powiedziałem sam do siebie. – Czy wierzy on w Boga? czy wie cośkolwiek o uczuciach? o szczęściu? czy dla niego istnieją kobiety?

 Ubolewałem nad nim, jak się ubolewa nad chorym, ale rozumiałem także, że jeśli miał w banku miliony, mógł myślą posiadać tę całą ziemię, którą przebiegł, zgłębił, ocenił i wyzyskiwał.

 – Dzień dobry, ojcze Gobseck – wyrzekłem.

 Zwrócił się ku mnie i jego grube czarne brwi zbliżyły się lekko. U niego ten lekki ruch odpowiadał najweselszemu uśmiechowi południowca.

 – Jesteś pan tak ponury – wyrzekłem – jak w dniu kiedy dowiedziałeś się o bankructwie tego księgarza, którego zręcznością zachwycałeś się choć stałeś się jej ofiarą.

 – Ofiarą? – powtórzył z wyrazem zdziwienia.

 – Ażeby otrzymać pańskie przyzwolenie, czyż nie podpisał weksli zbankrutowaną firmą, a kiedy podniósł się znowu, czyż nie opłacił ich wedle normy przyjętej przy spłacie upadłości?

 – Był zręczny – odparł – alem go potem złapał.

 – Czy masz pan znowu jakie weksle niewypłacone, zdaje mi się, że to dziś trzydziesty.

 Pierwszy raz mówiłem mu o pieniądzach. Podniósł na mnie wzrok z wyrazem szyderstwa, potem swym słodkim głosem podobnym do przedętego fletu, wyrzekł:

 – Bawię się.

 – Więc pan bawisz się czasami?

 – Czyż sądzisz, że ci tylko są poetami, co drukują wiersze? – spytał wzruszając ramionami z pogardliwem spojrzeniem.

 – Poezya w tej głowie – pomyślałem, bo wówczas nic jeszcze nie wiedziałem o jego życiu.

 – Jakież istnienie mogłoby się równać świetności mojego? – mówił dalej, a wzrok jego się zapalał. – Jesteś młodym, masz myśli krwi młodzieńczej, ty widzisz kobiece twarze w głowniach komina, a ja widzę w nich tylko węgle. Ty wierzysz wszystkiemu, ja niczemu zgoła. Pozostań przy twoich złudzeniach, jeśli możesz tylko. Zrobię ci obrachunek życia. Czy będziesz podróżował po świecie, czy też będziesz siedział przy domowem ognisku i przy fartuszku żony, przyjdzie zawsze wiek, w którym życie staje się jedynie przyzwyczajeniem spełnianem w pewnem upodobanem kole. A wówczas szczęście zasadza się na użyciu władz naszych, w przystosowaniu ich do rzeczywistości. Oprócz tych dwóch pewników wszystko jest omylne. Zasady moje zmieniały się, jak to zwykle ma miejsce z zasadami ludzkiemi, są one inne po każdą strefą. W Azyi podlega karze to, co wzbudza zachwyt Europy. Co jest wadą w Paryżu, staje się koniecznością po-za Azorami. Niema nic stałego na świecie, są tu tylko konwencyonalne obyczaje, zmieniające się stosownie do klimatu. Dla tych, których konieczność wtłacza we wszystkie formy społeczne, zasady i moralność są-to tylko słowa bez znaczenia. Pozostaje w nas tylko jedyne wrodzone uczucie, jakie nam dała natura: instynkt zachowawczy. W waszych europejskich społeczeństwach, instynkt ten nazywa się interesem osobistym. Gdybyś żył tak długo jak ja, wiedziałbyś, że istnieje tylko jeden materyalny przedmiot wart zabiegów człowieka. A tym przedmiotem jest złoto. Złoto przedstawia wszystkie siły ludzkie. Podróżowałem, widziałem wszędzie góry i doliny, doliny nudzą, góry męczą, miejscowość więc stanowi rzecz obojętną. Co do obyczajów, człowiek jest wszędzie jednaki, wszędzie odbywa się walka pomiędzy ubogim a bogatym, wszędzie walka ta jest nieuniknioną; lepiej więc jest być wyzyskującym niż wyzyskiwanym; wszędzie istnieją ludzie muszkularni, którzy pracują i ludzie limfatyczni, którzy się dręczą. Wszędzie suma przyjemności jest jednaka, bo zmysły się stępiają i próżność jedynie ich przyzywa. Próżność to zawsze ja. Próżność zaspokaja się tylko mnóztwem złota. Fantazye nasze wymagają czasu, fizycznych sposobów i starań. Złoto zawiera wszystko w zawiązku i daje wszystko w rzeczywistości. Tylko waryaci lub chorzy mogą znajdować przyjemność w przerzucaniu kart co wieczór, ażeby się dowiedzieć, czy parę groszy wygrają. Tylko głupcy mogą czas przepędzać na dochodzeniu, czy pani ta lub owa położyła się na kanapie sama lub w towarzystwie, czy ma więcej krwi jak limfy, i temperamentu niż cnoty. Tylko wyzyskiwani mogą sądzić się użytecznemi bliźnim i zajmować się kreśleniem zasad politycznych, ażeby kierować wypadkami zawsze nieprzewidzianemi. Tylko dudki mogą lubić patrzeć na aktorów i powtarzać ich wyrazy, i odbywać codzień tylko na większą skalę spacer, jaki odbywa zwierzę w swojej klatce, mogą ubierać się dla drugich, jeść dla drugich, pysznić się koniem lub powozem, które bliźni może mieć tylko o parę dni później od niego. Czyż nie takiem jest życie waszych Paryżan? Patrzmy na życie więcej z wysoka niż oni. Szczęście zasadza się na silnych wrażeniach, które niszczą życie lub na regularnych zajęciach, które zamieniają je na coś nakształt angielskiej machiny o funkcyach zgóry obrachowanych. Ponad temi rodzajami szczęścia istnieje ciekawość, zwana szlachetną, poznania tajemnic natury, albo też naśladowania jej działań. W dwóch słowach, jest-to sztuka lub wiedza, namiętność lub spokój. A więc, wszystkie namiętności ludzkie, powiększone grą waszych społecznych interesów, przeciągają przede mną żyjącym w spokoju. Waszę zaś ciekawość naukową stanowiącą walkę, w której człowiek zawsze jest zwyciężony, zastępuję zrozumieniem wszystkich sprężyn działających w ludzkości. Jednym wyrazem posiadam świat cały bez trudu, a świat wzajem żadnej władzy nie posiada nade mną. Posłuchaj mnie tylko, a skoro się dowiesz o wypadkach tego poranku, zrozumiesz cały zakres moich przyjemności.

 Powstał, zasunął rygiel drzwi, zasłonił je firanką ze starej materyi i powrócił na swoje miejsce.

 – Dziś rano – wyrzekł – miałem tylko dwa płatne weksle, inne bowiem wczoraj dałem swoim klientom w miejsce gotówki. Był-to czysty zysk, bo przy wypłacie odtrącam zawsze czterdzieści susów za urojony kurs fiakra, jaki musiałbym uskutecznić dla odebrania pieniędzy. Byłoby zabawnem, żebym przebiegał cały Paryż dla dłużnika, ja, który nie potrzebuję nikogo, który nikogo nie słucham i płacę tylko siedm franków podatku. Pierwszy weksel na tysiąc franków dany mi przez pięknego młodego człowieka o haftowanych kamizelkach, lornetce, angielskich koniach i faetonie, podpisany był przez jednę z najpiękniejszych kobiet w Paryżu, żonę bogatego właściciela, hrabiego. Dlaczego ta hrabina podpisała weksel, wprawdzie zupełnie nie ważny wedle prawa, ale doskonały w rezultacie, bo te biedne kobiety tak się lękają sądowego skandalu, iż oddałyby się same raczej w zapłacie, niżby miały nie zapłacić. Chciałem poznać istotną tajemniczą wartość tego wekslu, czy go spowodowało głupstwo, nieoględność, miłość czy miłosierdzie? Drugi na równąż summę, podpisany Jenny Malvaut, był mi dany przez handlarza płótna, blizkiego bankructwa. Żadna z osób posiadających kredyt bankowy nie przyjdzie do mnie, a pierwszy krok uczyniony ode drzwi do mego biurka świadczy o rozpaczy, o grożącej ruinie, a szczególniej o odmowie pożyczki doznanej u wszystkich bankierów. To też ja widuję tylko ludzi podobnych do jelenia gonionego przez całą sforę wierzycieli. Hrabina mieszka przy ulicy Helder a Jenny przy ulicy Montmartre. Wieleż robiłem przypuszczeń idąc tam dziś rano? Jeśli te dwie kobiety nie miały pieniędzy, przyjmą mnie z większem uszanowaniem, niż gdybym był ich własnym ojcem. Wieleż małpiarstw odegra przede mną hrabina za te tysiąc franków! Zapewne przybierze wyraz pieszczotliwy i będzie mówić do mnie tak słodkim głosem, jak gdybym był tym młodzieńcem, co zeskontował jej weksel, będzie się do mnie przymilać, błagać może, a ja...

 Tutaj starzec rzucił na mnie jasne spojrzenie bez blasku.

 – A ja jestem nieubłagany – ciągnął dalej – stoję przed nią jak mściciel, jak wyrzut sumienia. Ale porzućmy hipotezy. Przybywam.