Głupia książka - Marzena Bieniek - ebook + audiobook + książka

Głupia książka ebook i audiobook

Marzena Bieniek

4,0

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Drogi Czytelniku, jeżeli uważasz, że dom, dzieci, praca i stabilizacja, to nuda. Jeśli tęsknisz za życiem pełnym przygód i martwisz się tym, że nic ciekawego Cię już nie spotka. Gdy z wypiekami na twarzy i z zazdrością patrzysz na bohaterów filmów akcji, marząc o tym, by być na ich miejscu. KUP SOBIE PSA!

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 208

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 4 godz. 25 min

Lektor: Agnieszka Postrzygacz

Oceny
4,0 (29 ocen)
13
6
8
1
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
AmaKra

Nie oderwiesz się od lektury

Polecam!!!
00
Ivosia

Nie polecam

Tytuł mówi sam za siebie...
00
Warmia55

Dobrze spędzony czas

Niezła komedia, z dobrą zagadką i gromadą fajnych ludzi 😁
00
Mike781

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo sympatyczna książeczka,napisana ładnym polskim jezykiem. Polecam na poprawę humoru.
00
bachasd

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo fajnie napisana, świetny humor. Lekka i przyjemna lektura. Polecam.
00

Popularność




Harnaś

Harnaś pojawił się w naszym domu z bardzo prozaicznego powodu.

– I cóż my możemy pani poradzić? Kupcie sobie dużego, groźnie wyglądającego psa – powiedział jeden z policjantów wezwanych przez nas po kolejnej kradzieży.

Łupem złodziei padły nowiutka kosiarka, rower, metalowe haczyki od huśtawki i kable elektryczne, odcięte od zbyt ciężkiej dla złoczyńcy piły.

Po szczeniaka pojechaliśmy już następnego dnia. Nie wybraliśmy go – to on sobie wybrał nas. Malutka puszysta kulka podtoczyła się pod nogi mojego męża i z niemałym wysiłkiem wdrapała się na jego buty. Zwinęła się w jeszcze mniejszą kulkę, jakby chcąc pokazać całemu światu, że nigdzie nie ma zamiaru się ruszyć, bo tu jest jej najlepiej.

– Chodź, obejrzyjmy inne – zachęcałam.

– Nie.

Harnaś bardzo szybko z malutkiej kuleczki wyrósł na prześlicznego stuprocentowego owczarka niemieckiego, budzącego zachwyt dalekich sąsiadów, przyjaciół i znajomych.

Wyglądał bardzo groźnie, szczekał bardzo donośnie, a my spaliśmy o wiele spokojniej. Kradzieże skończyły się jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Tylko wtajemniczeni wiedzieli, że nasz groźny pies to w rzeczywistości czterdzieści sześć kilogramów ogromnej miłości. Prędzej zalizałby na śmierć potencjalnego złodzieja, listonosza lub panią z gazowni, niż zrobiłby im jakąkolwiek krzywdę. Sprytnie ukrywaliśmy to przed światem, wieszając na bramie tabliczkę: „UWAGA! ZŁY PIES” lub mówiąc: „Proszę zaczekać, zamknę psa”. Nasza strategia okazała się słuszna, przepłoszyliśmy złodziei.

Latem Harnaś sypia na dworze – w budzie, którą mąż inżynier wyposażył w podgrzewaną podłogę, zasłonki i bajery, o których ani Harnaś, ani ja nie mamy pojęcia. Ale dzisiaj nie. Dzisiaj jestem sama w wielkim domu. Mąż w podróży służbowej, córka Maja nad morzem. Niby wiem, że nic złego mi się stać nie może, dom zamknięty solidnie, w duchy nie wierzę, ale… bezpieczniej będę się czuła z Harnasiem przy boku.

Oczywiście, jak zawsze, gdy jestem sama, położyłam się na kanapie przed telewizorem, który dzisiaj pełni funkcję nocnej lampki. Wyłącza się automatycznie. Gdy zgaśnie, ja już będę smacznie spała. Obejrzałam trzy filmy z rzędu, powtórkę odcinka serialu, a nawet transmisję mistrzostw świata w darta. Uśpiła mnie dopiero jakaś dziwna kobieta, która wmawiała naiwnemu telewidzowi, że potrafi przepowiedzieć mu przyszłość za pomocą kart tarota.

Obudził mnie szmer. Ciemno, więc to nie telewizor. Ktoś jest w domu! Ktoś cichutko wchodzi po schodach na górę, zatrzymuje się na chwilę, po czym ostrożnie kontynuuje swój marsz. Leżę jak sparaliżowana, gapię się na sufit, którego i tak nie widzę, i boję się głośniej odetchnąć. Przecież tam jest nasza sypialnia! Ktokolwiek tam jest, kieruje się prosto do pokoju, w którym powinnam spać. Matko Boska! Morderca!

Nie potrafię nic zrobić. Mogę tylko krzyknąć, ale to bez sensu. „Panie morderco, jestem tutaj! Niepotrzebnie mnie pan szuka w sypialni! Dzisiaj śpię na dole, proszę zejść i łaskawie poderżnąć mi gardło!” Mogę się też pomodlić, ale jest mi głupio. Jak trwoga, to do Boga. Zazwyczaj się nie modlę i myślę, że niebo nie byłoby zachwycone moim nagłym nawróceniem.

Mogę zadzwonić. Nie, nie mogę. Telefon jest na blacie w kuchni. Do kuchni trzeba dojść, a ja nie mam władzy w nogach ani zdolności telekinetycznych.

Muszę wziąć się w garść. Mam córkę i męża, nie mogę im tego zrobić. Zaraz, zaraz, czy ja mam wykupioną polisę na życie? W listopadzie mam iść z Majką do okulisty, a zimą jest już zaklepany wyjazd do Włoch na narty. O nie! Nie pozwolę, żeby jakiś podrzędny morderca pokrzyżował mi plany. Trzy głębokie wdechy (nie za głębokie, bo mógłby usłyszeć) i powolutku, powolutku podnoszę się z kanapy. Zastygam w połowie drogi. Matko z córką! Schodzi! Rzuciłam się w stronę lampy, roztrzęsionymi rękoma wymacałam przełącznik i zapaliłam ją.

Typ na schodach znieruchomiał, a ja prawie zemdlałam, gdy zobaczyłam go ubranego od stóp do głów w czerń i kominiarkę na głowie. Morderca otrząsnął się pierwszy. Przez sekundę stał jakby niezdecydowany, co zrobić, po czym ruszył w moim kierunku… i właśnie wtedy mój pies postanowił się przywitać. Zerwał się spod kanapy, jednym skokiem dopadł rzezimieszka i merdając ogonem, zaczął go oblizywać po nieosłoniętej części twarzy. Zbir stracił równowagę, zamachał rękami, szukając czegoś, czego mógłby się złapać i… runął w dół. Rumor, jaki towarzyszył upadkowi ze schodów, mógłby obudzić bliskich sąsiadów, o ile miałabym takowych. „No i po zawodach” – pomyślałam.

Lila

Lila to moja starsza siostra. Jest piękną, niezwykle elegancką kobietą, której nadmiar kilku kilogramów jedynie dodaje uroku. Jest też mądra, wykształcona i epatująca swoją erudycją. Ten idealny obraz psuje jednak kompletny brak poczucia humoru. Śmieszą ją rzeczy śmieszne w sposób oczywisty, nieabstrakcyjne i broń Boże niedotyczące jej osobiście. Nadajemy na kompletnie innych częstotliwościach, co wcale nie przeszkadza mi w kochaniu jej bardzo, bardzo.

Siedzę na schodach i palę czterdziestego drugiego papierosa. Obok Harnaś, szczęśliwy, bo jest psem i nie zdaje sobie sprawy z tego, w co się wpakowaliśmy. Jestem rozczochrana, niewyspana, z niezmytym od wczoraj makijażem. Mogłabym być inspiracją dla Munka do namalowania obrazu pod tytułem Krzyk 2, ale niestety on już nie żyje.

Minęły ponad cztery godziny od chwili, gdy wybiegłam z domu, a ja nadal się telepię jak barani ogon. Dobrze, że mamy pełnię lata, bo skostniałabym z zimna.

Słyszę podjeżdżający samochód. W końcu!

Z volkswagena żuczka wysiada Lila. Jest jakieś dwadzieścia metrów ode mnie, a ja i tak wiem, że pachnie czymś, co jest najdroższym, najmodniejszym i nieosiągalnym dla zwykłych śmiertelników zapachem. Tym razem blondynka, wymuskana, nienagannie śliczna. Patrzę uważnie, próbując znaleźć miejsce, w którym ma sprytnie doczepione włosy. Nic z tego, nigdy mi się to nie udaje. Lila całuje powietrze po obu stronach mojej twarzy i długo przygląda mi się z miną pod tytułem: „Z tym już nic się nie da zrobić”.

– Gdzie on jest? – pyta ostro, łapiąc za klamkę u drzwi.

– Nie! Nie wchodź tam! – pisnęłam.

– Musimy wejść. Muszę to zobaczyć. Z tobą nigdy nic nie wiadomo, może to wymyśliłaś, żeby mi zrobić kolejny głupi kawał, może ci się przyśniło, a może facet leży ze złamaną nogą i czeka na pomoc. Poza tym jest tu cholernie gorąco.

– Pomoc? Miałabym pomagać mordercy? A zresztą nie ma o czym gadać, bo to trup. Trup na amen.

– No, to nic nam nie zrobi, idziemy.

Wchodzę po omacku, z zamkniętymi oczami, boję się je otworzyć.

– Hm… Trup na bank. Nie oddycha i głowę ma tak jakoś… co ty mu zrobiłaś i jak? Przecież to ogromny facet? I właściwie to po cholerę go zabiłaś? Zawsze są z tobą kłopoty. Czy ty nie umiesz tak jak normalni ludzie żyć spokojnie bez kryminalnych ekscesów? Skąd wiesz, co to za osobnik? Może zabiłaś kogoś przyzwoitego, ojca, męża? Może to tylko normalny złodziej, a ty tak od razu zabijasz?

Otworzyłam oczy, najpierw jedno. Niestety, nic się nie zmieniło. Zbir leży, jak leżał z rozrzuconymi na boki rękami i jedną nogą ugiętą w kolanie. Wygląda jak łyżwiarz figurowy wykonujący podwójnego aksla, z tą różnicą, że nie ma łyżew i – co oczywiste – wcale się nie kręci.

– Jasne! Przykładny mąż i ojciec dzieciom, tak dla urozmaicenia monotonii życia przebiera się, wkłada kominiarkę i włamuje się komuś do domu. Może biedaczek chciał tylko z kimś porozmawiać, wyżalić się, napić herbatki, a ja niewdzięczna skręcam mu kark. To był wypadek, spadł ze schodów i założę się, że gdyby nie to, to ja byłabym na jego miejscu, zamordowana, pocięta na paseczki i zgwałcona.

– Zgwałciłaś go?! – Lila patrzy na mnie ze zdumieniem.

– Nie! – Przez głowę przemknęła mi nadzieja, że jednak sobie żartuje. – Tak mi się tylko powiedziało.

– Musisz go przeszukać i zdejmij mu tę kominiarkę, może to ktoś, kogo znamy.

Czy ona zwariowała? Za nic w świecie go nie dotknę. Zemdleję, umrę, albo co gorsza zwymiotuję na te jej drogie buty.

– Ja się do tego nie nadaję, znowu coś spieprzę. Zatrę ślady, odciski czy jakoś tak. To trzeba zrobić profesjonalnie. To musi być ktoś, kto się zna i wie, jak się do tego zabrać.

– No dobrze… – Lila westchnęła głośno, podnosząc w teatralnym geście oczy (dzisiaj niebieskie) do nieba. Przycupnęła nad ciałem zbira, mamrocząc coś pod nosem, i założę się, że były to nieprzyjazne mamroty pod moim adresem. Zdjęła mu kominiarkę. – Z tym gwałtem to przesadziłaś – usłyszałam – to młody i przystojny chłopak, żaden desperat.

A niech ją gęś kopnie! Jaka wredna baba! No cóż, moja siostra. Mamy to w genach. Kiedyś byłam śliczną dziewczyną, teraz chyba jestem ładną kobietą. No, nie aż tak jak Lila – trochę inaczej, ale to nie znaczy, że młody, przystojny chłopak tylko w akcie wielkiej desperacji… Boże, co ja bredzę! Bredzę od rzeczy nad trupem mordercy! To chyba jakiś szok albo lekkie załamanie nerwowe. Muszę się otrząsnąć.

Otrząsnęła mnie Lila.

– Chyba jednak chciał cię zabić. Zobacz, co miał w kieszeni.

Zrobiło mi się niedobrze. Lila trzymała w dłoni (oczywiście przez chusteczkę – ach, te Kryminalne zagadki Nowego Jorku) pistolet. Prawdziwy pistolet!

– Teraz mi wierzysz? – zapytałam, kucając na podłodze, bo nogi latały mi jak galaretka.

– Oczywiście. Miałaś prawo go zabić.

– Ale ja tego nie zrobiłam! To był wypadek!

– Dobra, dobra, sprawdźmy, co jeszcze ma przy sobie… Nic – odrzekła po chwili, kompletnie zaskoczona – zupełnie nic! Przecież nikt normalny nie chodzi tylko z pistoletem!

– Normalni w ogóle nie chodzą z pistoletami, siostro.

– Usiądźmy i spokojnie zastanówmy się, co robić dalej. Zrób mi drinka, bo jestem trochę zdenerwowana.

– Drinka? Przecież przyjechałaś samochodem?! Jest ósma rano! O ósmej rano nie pije się drinków!

Popatrzyła na mnie z pobłażliwością, jakby chciała powiedzieć, że ludzie na jej poziomie mogą sobie pozwolić na picie o każdej porze dnia i nocy.

– Przyjechałam, ale nie mam zamiaru nigdzie odjeżdżać. Zrób mi tego cholernego drinka i opowiedz od początku do końca, co tu się właściwie wydarzyło. Przez telefon zrozumiałam piąte przez dziesiąte.

Usiadłyśmy w salonie. Postawiłam przed nią szklankę i karafkę, niech się obsłuży sama. Usadowiła się wygodnie i z kwaśną, zniesmaczoną miną rozglądała się po pokoju, który jej zdaniem został urządzony zupełnie bez klasy i elegancji. Ale ja tak lubię. Ma być wygodnie i przytulnie. Ja mam tu mieszkać, a nie zastanawiać się, jak wyglądam na tle kanapy. Opowiedziałam jej wszystko po kolei, przemilczałam jedynie fakt, że byłam sparaliżowana strachem. Jak znam moją siostrę, wykorzystywałaby to przy każdej nadarzającej się okazji, by mi dokuczyć i udowodnić, że ona nigdy w życiu by się tak nie bała. Oczywiście, że nie! Ona zastanawiałaby się, czy to czasami nie jest sąsiad, któremu nagle w środku nocy zabrakło soli, albo cichy wielbiciel pragnący podrzucić jej miłosny liścik. Tak, zdecydowanie ta druga wersja pasuje do niej lepiej.

– Nie ma wyjścia, musimy zawiadomić policję. Dziwię się, że od razu po nich nie zadzwoniłaś. Jest gorąco, trzydzieści stopni w cieniu, zaraz zacznie brzydko pachnieć. Lepiej niech go zabiorą. – Wychyliła solidną porcję ze szklanki i przysunęła karafkę bliżej siebie.

– To mnie zabiorą! Zamkną i oskarżą o zabójstwo! – Oczyma wyobraźni widziałam się w ohydnym pasiaku z ogromną kulą u nogi, przykutą solidnym łańcuchem. No nie, teraz chyba tak się już nie traktuje skazańców. Dostanę twardą pryczę, pokoik dwa na dwa. Może jakoś to przeżyję. Ale co z wyjazdem na narty? Kto obudzi Majkę do szkoły? Kto wyprasuje Miśkowi koszulę? Czy w więziennej celi będę mogła grać w swoje Runes of Magic? – To może zniesiemy go do piwnicy? – zaproponowałam nieśmiało. – Tam jest dużo chłodniej.

– Wariatka. I jak długo zamierzasz go tam trzymać? Dzień, dwa, rok czy do końca życia?

No tak. Ma rację. Nie zakopię go w ogrodzie, bo już nigdy w życiu nie wyszłabym przed dom, wiedząc, że leżą tam zakopane zwłoki. Poza tym słodki Harnaś wykopałby go po godzinie. Nie jestem też typem mogącym kogoś poćwiartować, zapakować w worki na śmieci i wywieźć na wysypisko lub wrzucić do pobliskiego jeziora. Boże drogi! Przecież tam mogą się kąpać dzieci!

– Dzwonię po Danusię.

Danusia

Danusia jest policjantką. Policjantką na emeryturze. Nie oznacza to, że jest starą, zramolałą emerytką. O nie! Danusia skorzystała z programu wcześniejszego przejścia na emeryturę i żyje sobie jak pączek w masełku, mogąc poświęcić się swojej pasji, jaką jest motocykl. Mówiąc „pączek w masełku”, mam na myśli nie tylko komfort jej życia. Danusia tak też wygląda. Jest ogniście ruda i pulchniutka. Swoją zażywnością i wiecznie śmiejącymi się oczami wzbudza sympatię u wszystkich. Kompletne zaprzeczenie stereotypu policjanta.

Ryk hondy ctx1300 oznajmił nam jej przybycie. Wtargnęła do domu niczym huragan. Omiotła wzrokiem salon, Lilę pijącą kolejnego drinka, trupa leżącego na schodach i mnie. Na mnie zatrzymała wzrok nieco, nieco dłużej.

– Wyglądasz koszmarnie. Idź się ogarnij, ja porozmawiam z Lilą.

Gdy po pięciu minutach zeszłam na dół (brrr… musiałam dwa razy przejść nad sztywnym nieboszczykiem), zobaczyłam wściekłą Danusię patrzącą na mnie oskarżycielsko.

– Co ty jej, do diabła, dałaś? Nie mogę się z nią dogadać! Mówi jakieś bzdety o tym, że w zasadzie to on nikogo nie zgwałcił, wobec czego zabicie go było bardzo nieeleganckie, prostackie i nieestetyczne. A w ogóle to ona go chyba kocha.

No tak, słynna nalewka mojego męża. Nalewka z czarnego bzu rosnącego w naszym ogrodzie, która okazała się nalewką z czeremchy amerykańskiej. W słodkiej niewiedzy żyliśmy przez ładnych kilka lat, do czasu aż pewien światły człowiek nie uświadomił nam, co tak naprawdę rośnie pod płotem ogrodu. Chwała najwyższemu, że czeremcha też nadaje się na wino i ponoć jest o wiele zdrowsza, smaczniejsza i oryginalniejsza niż czarny pospolity bez. Eksperymenty mojego męża doprowadziły do tego, że z wina zrobiła się nalewka, o mocy której zaczęły już krążyć legendy. Znajomi nazywali ją „lasso na nogi”, „wysysacz energii” lub „brain killer”. Patrząc na siostrę, pomyślałam, że nalewka zadziałała na każdy z możliwych sposobów. Podniosła dwa palce jak uczennica zgłaszająca się do odpowiedzi, spojrzała na nas, uśmiechając się radośnie i bezwładnie osunęła się, chwała Bogu, na kanapę.

Zapaliłam papierosa i po raz kolejny opowiedziałam wszystko, tym razem nie pomijając niczego, nawet faktu, że położyłam się spać bez zmycia makijażu.

– Zastanawia mnie jedno… – Danusia w zadumie tarła czoło. – Jak on tu dotarł? Lila samochodem, ja na motorze. Do ciebie jest kawał drogi od cywilizacji. Jakoś wątpię, że gość zdecydował się na parokilometrowy spacer. Poza tym jak tu wlazł? Zamki w porządku, okna całe. O ile cię znam, to przed zaśnięciem posprawdzałaś wszystko milion razy. Zaraz zadzwonię na policję, trzeba to sprzątnąć, ale przedtem chodź, musimy coś sprawdzić.

Zwisającą z kanapy Lilę ułożyłyśmy wygodniej i przykryłyśmy kocem. Wyglądała trochę jak drugie zwłoki. Miałam nadzieję, że nie przebudzi się podczas naszej nieobecności. Na wszelki wypadek karafkę z nalewką schowałam w bezpiecznym miejscu (w koszu na brudną bieliznę), do którego moja siostra nigdy nie zajrzy.

Nie musiałyśmy iść daleko. Kilkadziesiąt metrów od podjazdu, w leszczynowych zaroślach dostrzegłyśmy samochód. Butelkowy opel z tablicami RKR. Obcy, nietutejszy. Danka zapisała numery w swoim notesiku, po czym zaczęła obchodzić samochód dookoła, bacznie się wszystkiemu przyglądając.

– Przynieś mi jakiś drut – rozkazała.

– Tak jest! – powiedziałam, nie wiadomo czemu, i pobiegłam do domu.

Ale jaki drut? Na wszelki wypadek wzięłam wszystkie rodzaje, jakie znalazłam. Te do robienia sweterków też. Mój mąż jest kolekcjonerem „przydasi”. Nie wyrzuca niczego, bo twierdzi, że wszystko może się przydać. Garaż wypełniony jest tysiącami śrubek, nakrętek, drucików, linek, gwoździ. Muszę jednak zaznaczyć, że wszystko jest posegregowane, poukładane w poopisywanych pudełeczkach, które leżą w opisanych szufladkach. Hm, jesteśmy z zupełnie innych bajek, ale udaje nam się tworzyć bardzo fajne stadko rodzinne. Ja – zwariowana malarka, wielbicielka gier komputerowych. On – poukładany, zorganizowany, odpowiedzialny. I nasza córka – poplątanie z pomieszaniem, które dało w efekcie superdziewczynę.

Danusia oniemiała na mój widok.

– Wariatka! – To chyba ich ulubione słowo – Obrabowałaś hurtownię drutu? Chyba nie chcesz mi wmówić, że to wszystko Misiek miał w garażu?

– A jednak. Nada się któryś?

Z niekłamanym podziwem patrzyłam, jak otwiera samochód. Widocznie zauważyła moje pełne zachwytu spojrzenie, bo wzruszając ramionami, powiedziała:

– I co się dziwisz? Praca w policji.

Co my tu mamy? Na tylnym siedzeniu garnitur, nieskazitelnie biała koszula, czarne buty i krawat. Wszystko w jakości półki Lili, czyli takiej, na którą mnie nigdy nie będzie stać. Na fotelu pasażera książka Wilk stepowy. Ja chromolę! Myślałam, że jestem ostatnim żyjącym miłośnikiem literatury czytającym poczciwe papierowe książki. Do tego Hesse? Gość musiał być całkiem do rzeczy, skoro czytał coś takiego. Pod fotelem kierowcy elegancki portfel, a w nim amerykańskie prawo jazdy na nazwisko Max Kamynsky.

– W co ty, do diabła, wdepnęłaś? – Danuśka zaczęła dźgać mnie palcem w okolicę wątroby. – Mafia, CIA, FBI? Co tu się wyrabia? Możesz mi to wytłumaczyć? Facet leci ze Stanów Zjednoczonych po to, by cię zastrzelić? Co ty jakaś popaprana terrorystka jesteś?

– To musi być horrendalna pomyłka.

– Żadna pomyłka! W nawigacji znajduje się twój adres i komunikat, że sto metrów do celu. Do celu! Rozumiesz, to twój dom był tym celem. Koniec zabawy, dzwonię na policję i – podniosła ostrzegawczo palec – nie próbuj mnie powstrzymywać. Wolę mieć obrażoną przyjaciółkę niż martwą!

Jaką obrażoną? Nagle opuściły mnie wszystkie siły. Nie mam ich na obrażenie się. Niech przyjadą, zamkną mnie, osądzą i skażą. Mam już tego dość. Danka ma rację, to wygląda zbyt poważnie.

– Bierz tyłek w troki, wracamy do domu! – warknęła.

Młodszy inspektor Mazurek

Młodszy inspektor Mazurek wyglądał tak, jakby nie mógł się skupić na prowadzeniu czynności. Siedział na kanapie, co chwila zerkając na śpiącą i pochrapującą Lilę. Technicy policyjni uporali się ze wszystkimi obowiązkami i po moim (o rety, zaczynam mieć do niego osobisty stosunek!) nieboszczyku pozostał jedynie biały kontur, który – jak nie omieszkałam zauważyć – nawet ładnie komponował się ze ścianami w kolorze starego złota.

Inspektor wybałuszył na mnie oczy ze zdziwieniem.

– Nie przejmuj się tym, Tomek. – Danka machnęła lekceważąco ręką. – Ona tak ma zawsze. Albo jej się komponuje, albo gryzie.

Inspektor, który okazał się po prostu Tomkiem, wyciągnął plastikowy woreczek.

– Czy poznaje pani? Znaleźliśmy to pod denatem. Leżał sobie na nich, więc mogły panie nie zauważyć, o ile prawdą jest, że nie ruszałyście zwłok.

Nie wierzę. Klucze Miśka! Mają charakterystyczny, paskudny breloczek przedstawiający jakiegoś pingwina z zezem w oczach. Nie wiem, dlaczego mój mąż nie zmienił go do tej pory. Myślę, że w jakiś sposób przywiązał się do niego, bo nie podejrzewam, że mógłby go nosić tylko po to, by robić mi na złość.

– To klucze Miśka.

– Miśka?

– No, mojego męża. Ale jego nie ma i nie mam pojęcia, skąd się wzięły u tego, no, jak mu tam, tego denata – wydukałam.

– No, to teraz mamy jasność. – Danusia klasnęła w dłonie. – Już wiemy, jak się tu dostał i dlaczego nie ma śladów włamania. Sprawdziłam te numery rejestracyjne. Misiek jest na konferencji w Krakowie, a facet miał samochód z okolic Krosna. Myślę, że zaiwanił klucze, przyjechał tu do ciebie i pewnie podrzuciłby je w drodze powrotnej. Nie przewidział tylko, że skończy jako wzorek na twoich schodach.

– Co niestety nie wyjaśnia, dlaczego drań chciał mnie zabić – wpadłam jej w słowo.

Inspektor nagle zagapił się na gołą piętę Lili wystającą spod koca i trwał w takim zawieszeniu kilkadziesiąt sekund. Co mu jest? Nagły atak padaczki, mały wylew? Już miałam się poderwać z kanapy, by go w jakiś sposób ratować, lecz on nagle potrząsnął głową i głupio zapytał:

– Jest pani pewna, że chciał panią zabić?

No nie, następny.

– Raczej tak, ale pewności to ja nie mam. Całkiem możliwe, że po prostu zgubił się w środku nocy. Okolica bezludna, ciemno. Być może chciał tylko spytać o nocleg, na wszelki wypadek kradnąc klucze Miśkowi. Nie chciał mnie poczciwina budzić, gdyby się okazało, że już zasnęłam. – Nie byłam pewna, czy inspektor wyczuł ironię w moim głosie, dlatego dodałam, nie siląc się już na sarkazm: – Oczywiście, że drań chciał mnie zabić! Nie bierze się pistoletu bez zamiaru użycia go!

– Mówiły panie, że pistolet miał w kieszeni. Ktoś, kto ma zamiar zamordować, trzyma zazwyczaj odbezpieczoną broń w ręce. Według mnie jego nocne odwiedziny miały inny cel.

– Jaki? – wykrzyknęłyśmy z Danusią na trzy cztery.

Lila przebudziła się i usiadła na kanapie, rozglądając się po podłodze, prawdopodobnie w poszukiwaniu butów.

– Myślę, że on najwyraźniej po coś przyszedł. Po coś konkretnego, a pani – powiedział i wskazał na mnie palcem – powie nam po co.

– Nieprawdopodobne! – Lila wytrzeszczyła oczy, o ile możliwe jest wytrzeszczenie oczu, które zminimalizowały się do rozmiarów ziarenek grochu. Białka przybrały kolor czerwony, co nie komponowało się zupełnie z błękitem szkieł kontaktowych. Gryzło się zdecydowanie. – Więc jednak chciał cię zgwałcić? Biedny, młody człowiek! No cóż, było ciemno, nie widział dokładnie, jak wyglądasz.

Zaraz ją trzepnę czymś ciężkim!

Danusia miała naturalnie niezły ubaw. Znała nasze siostrzane relacje, które zawsze ją bawiły, lecz inspektor siedział mocno skonfundowany. Patrzył to na mnie, to na Lilę, nie wiedząc, jak się ma w takiej sytuacji zachować. Postanowił wziąć mnie w obronę, dedukując, że to ja jestem „tym słabszym”.

– Bardzo proszę nie przesadzać, droga pani. – Chrząknął, jakby chciał dodać sobie odwagi, i kontynuował: – Zastaliśmy panią na miejscu przestępstwa, a w raporcie z laboratorium, o ile się dobrze domyślam, będą ujawnione odciski palców należące tylko do pani. Z tego, co mi wiadomo, tylko pani dotykała denata, oczywiście nie liczę psa.

– Jak on śmie coś takiego powiedzieć!? – Oburzenie Lili sięgnęło zenitu. Zignorowała całkowicie jego obecność i wykrzykiwała dalej: – I kimże on jest, do cholery? Co robi w twoim domu? Co zrobiłaś z trupem i gdzie jest ta nalewka? – I nagle, jakby za naciśnięciem czarodziejskiego pstryczka, oklapła. – Chyba zaraz umrę, dobij mnie, siostro!

Przez następną godzinę doprowadzałyśmy Lilę do stanu używalności, serwując jej wszelkie genialne wynalazki. Prym wiódł inspektor Tomek, podsuwając nam pomysły typu: woda z cukrem i sokiem z całej cytryny, lody, zielona herbata, rozpuszczalne wapno z witaminą C, tabletki przeciwbólowe, no i obowiązkowy zimny prysznic.

Gdy po upływie kolejnej godziny zeszła na dół, Mazurek aż westchnął z zachwytem. W moim zwykłym T-shircie, moich normalnych dżinsach i bez makijażu wyglądała uroczo, świeżo i dziewczęco. Bladość twarzy podkreśliła tylko jej śliczny, naturalny brązowy kolor oczu. Wyglądała sympatyczniej, bardziej przystępnie i swojsko.

– I co się tak gapicie? – warknęła. Czar prysnął.

Inspektor zaczął znowu pochrząkiwać, Danuśka westchnęła głęboko, a ja nie mogłam powstrzymać się od odpowiedniego komentarza.

– Miło od czasu do czasu zobaczyć, jak naprawdę wyglądasz.

– Tak, tak! – wyrwał się Mazurek, ustępując jej miejsca na dwunastoosobowej kanapie. – Wygląda pani prześlicznie! Pani mąż jest już w drodze – zwrócił się do mnie – więc myślę, że nie będzie miała pani nic przeciwko temu, że poczekamy na niego wspólnie. Zdobyłem już pewne ważne informacje, ale pozwolicie państwo, że podzielę się nimi, jak już wszyscy będziemy w komplecie.

– A tymczasem możemy się napić! – zawołała Lila. – Żarcik! – dodała pospiesznie, widząc nasze przerażone miny.

Misiek

Misiek pojawił się niebawem, o czym poinformował nas Harnaś donośnym, radosnym szczekaniem. Patrzyłam przez okno, jak dziarsko idzie z marynarką przewieszoną na ramieniu, uśmiechając się na widok domu i Harnasia. Jego uśmiech nieco przybladł, gdy spostrzegł samochód mojej siostry. Pokręcił głową, westchnął, jakby chciał powiedzieć „trudno”, poszukał mnie wzrokiem i wesoło pomachał.

– Witam piękne panie! – przywitał się, wchodząc. – O i pan inspektor Mazurek, o ile się nie mylę? To z panem miałem przyjemność rozmawiać przez telefon? – Podszedł do mnie, cmoknął w czubek głowy i zakręcił się po salonie. – Komu drinka? Myślę, że przyda się nam wszystkim.

– W zasadzie jestem już po służbie, więc nie mam nic przeciwko temu. – Inspektor niepewnie spojrzał w stronę mojej siostry. – O ile paniom odpowiada moje towarzystwo. Nie wiem tylko, czy wolno mi…

– Tomek nie pierdziel – walnęła prosto z mostu Danusia – jak w takiej sytuacji ktokolwiek może mieć coś przeciwko? Siedź i gadaj, co wiesz.

– W panu nasza jedyna nadzieja, inspektorze – dodała Lila głosem Marleny Dietrich, dotykając jego dłoni i patrząc głęboko w oczy. – Proszę mnie, o przepraszam, nas nie opuszczać w tej beznadziejnej sytuacji.

Danuśka zaczęła z zaciekawieniem przyglądać się moim obrazom, Misiek odwrócił się w stronę kuchni, czerwieniejąc na twarzy, a ja omal nie udławiłam się na amen przełykaną właśnie kawą. Oblicze inspektora Mazurka pojaśniało. Chwycił dłoń mojej siostry, przycisnął do ust i rzekł:

– Zrobię wszystko, co w mojej mocy, by państwu jakoś pomóc.

Lila wstała, wyprostowała się i popatrzyła na nas znacząco, zapewne myśląc:„Tak to się robi, gamonie!”.

– A więc tak – zaczął – właścicielem samochodu jest niejaki Stanisław Grochowski. Kontaktowaliśmy się z nim i potwierdził, że użyczył go naszemu denatowi. Mieszka w Odrzykoniu. Twierdzi, że jest przyjacielem jego ojca i gościł go w ostatnich dniach. Nasz nieboszczyk jest, przepraszam, był obywatelem USA. Przyleciał do Polski cztery dni temu, wyjaśnił panu Grochowskiemu, że ma tu do załatwienia interesy związane z prowadzoną przez niego w Stanach firmą. Na razie nie widzimy żadnego związku pomiędzy panią a denatem. Poza tym jeżeli zostanie potwierdzona wersja nieszczęśliwego wypadku, policja nic więcej, oczywiście oficjalnie, nie będzie mogła w tej sprawie zrobić.

Chryste, o co tu chodzi? To naprawdę musi być jakieś wielkie nieporozumienie.

– Naprawdę nic pani nie mówi nazwisko Max Kamynsky?

Misiek zastygł nagle w połowie drogi, między kuchnią a kanapą. Stał tam przez chwilę jak słup soli, z tacą pełną szklanek.

– Moja babcia była z domu Kamińska.