Głos serca - Jodi Picoult - ebook

Głos serca ebook

Jodi Picoult

3,7

Opis

Debiutancka powieść Jodi Picoult po raz pierwszy w Polsce!

Jane zawsze żyła w cudzym cieniu. Od nieszczęśliwego dzieciństwa ucieka w małżeństwo z biologiem, pracoholikiem skupionym na karierze zawodowej, Oliverem Jonesem. Jane i to potrafi znieść. Dopiero gdy uświadamia sobie, że również ich córka, Rebeka, jest dla Olivera mało istotna, rodzi się w niej bunt. Pewnego dnia zostawia męża z jego ukochanymi nagraniami wielorybich pieśni i razem z córką wyrusza z San Diego do swojego brata, Joleya, który mieszka w Massachusetts. Jedzie przez całą Amerykę, prowadzona jego listami, czekającymi w oznaczonych urzędach pocztowych. Każdy list otwiera szansę refleksji nad zapomnianą przeszłością i świeżego spojrzenia w przyszłość, a podróż przez kontynent niesie ze sobą wiele niespodzianek. Oliver, nawykły do tropienia humbaków w głębinach oceanów, chce odzyskać żonę i córkę. Jeśli ma tego dokonać, będzie musiał nauczyć się patrzeć na świat, a także na siebie, innymi oczami. 

Piękna, poetycka opowieść o miłości, jej różnych rodzajach i etapach. Pięcioro bohaterów książki relacjonuje tę samą historię, każdy z nich kocha jednak inaczej oraz zmaga się z innymi traumami i lękami.

Marta Mizuro „Zwierciadło” 

Głos serca to opowieść o poznawaniu samego siebie – przez podróżowanie, odkrywanie charakterów najbliższych, dojrzewanie. Wzrusza, przywiązuje do bohaterów, działa jak najlepsza bajka, w której łatwo odnaleźć własną historię.

Marta Strzelecka, „Wprost”

Opowieść przebogata i urzekająca. Słowa Jodi Picoult rzucają na czytelnika czar. Lektura jej książki jest prawdziwą rozkoszą.

Ann Hood, autorka „Do Not Go Gentle” 

Imponująca, wzruszająca powieść, dowodząca prawdziwości stwierdzenia, że ile osób, tyle prawd.

„Publishers Weekly”

Jodi Picoult (ur. 1966) jest autorką osiemnastu powieści, m.in.: „Bez mojej zgody”, „Krucha jak lód”, „W naszym domu”, „Linia życia”, „Tam gdzie ty”. Łączny nakład jej książek przekroczył już 30 milionów egzemplarzy. Powieści Jodi Picoult przetłumaczono dotychczas na 34 języki.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 553

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,7 (24 oceny)
9
4
6
5
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Muniette

Nie oderwiesz się od lektury

Mam mieszane uczucia - wątek Rebeki mocno wstrząsający
00

Popularność




Tytuł oryginału

SONGS OF THE HUMPBACK WHALE

Copyright © 1992 by Jodi Picoult

All rights reserved

Projekt okładki

Ewa Wójcik

Zdjęcie na okładce

© Digital Vision/Getty Images/Flash Press Media

Redaktor prowadzący

Katarzyna Rudzka

Redakcja

Wiesława Karaczewska

Korekta

Grażyna Nawrocka

ISBN 978-83-7839-844-8

Warszawa 2012

Wydawca

Prószyński Media Sp. z o.o.

02-651 Warszawa, ul. Garażowa 7

www.proszynski.pl

Timowi.

Za wszystko, co mi dałeś.

Prolog

REBEKA

Listopad 1990

W prawym górnym rogu fotografii widać miniaturowy samolot, który wygląda, jakby leciał prosto w moje czoło. Jest maleńki, stalowobłękitny. Rozdęty, wydłużony owal, przecięty pośrodku skrzydłami. Właściwie ma kształt krzyża. Takie było pierwsze spostrzeżenie mamy, gdy otrzymałyśmy to zdjęcie w Massachusetts.

– Spójrz, Rebeko – powiedziała – to znak.

Mając trzy i pół roku, przeżyłam katastrofę lotniczą. Od tamtej pory mama twierdzi, że jest mi przeznaczony szczególny los. Nie mogę przyznać, że się z nią zgadzam. Nic nie pamiętam. Któregoś razu mama i tata się pokłócili, potem mama płakała, stojąc nad zlewem, a tata pozdejmował ze ścian co cenniejsze obrazy i zamknął je w bagażniku samochodu. Wtedy mieliśmy chevroleta impalę. W rezultacie mama zabrała mnie do domu dziadków, żółtego, przestronnego budynku pod Bostonem. Tata ciągle dzwonił. Groził, że jeśli nie wrócę do domu, zawiadomi FBI. W końcu mama się złamała, uznała jednak, że nie może ze mną lecieć. Dokładnie rzecz biorąc, powiedziała: „Kochanie, jest mi naprawdę przykro, ale nie wytrzymam z tym człowiekiem ani minuty”. Ubrała mnie w cytrynową sukienkę, dzierganą na drutach, do tego kazała włożyć białe rękawiczki. Na lotnisku, zanim przekazała mnie stewardesie, jeszcze ucałowała na do widzenia i poprosiła: „Nie zgub rękawiczek. Zapłaciłam za nie jak za zboże”.

Z samej katastrofy pamiętam bardzo mało. Samolot rozpadał się na kawałki, złamał się tuż przed ósmym rzędem. Pilnowałam rękawiczek jak źrenicy oka, ludzie się nie ruszali, a ja nie miałam pewności, czy wolno mi oddychać.

I to właściwie wszystko. Dopiero kiedy podrosłam na tyle, by rozumieć więcej, mama powiedziała mi, że byłam jedną z pięciu ocalałych. Moje zdjęcie zamieszczono na okładce „Time’a”. Widnieje na nim ubrana w żółtą sukienkę zapłakana dziewczynka z rozłożonymi rączkami. Zrobił je jakiś farmer prymitywnym tanim aparatem. Za jego sprawą trafiło do prasy i poruszyło serca milionów Amerykanów. Mama opowiedziała mi też o płomieniach sięgających nieba, o czarnym dymie, liżącym chmury, i o tym, jak nieistotna okazała się w porównaniu z tym kłótnia z tatą.

Zdjęcie z samolotem w rogu zrobił nam w dniu wyjazdu z Kalifornii jakiś kierowca ciężarówki. Mama miała włosy ściągnięte w koński ogon. Niby obejmowała mnie za ramiona, ale dłoń położyła mi na szyi, nienaturalnie zaciskając palce, jakby chciała mnie powstrzymać od ucieczki. Uśmiechała się. Ubrana była w jedną z koszul taty. Ja się nie uśmiechałam. Nawet nie patrzyłam w obiektyw.

Kierowca nazywał się Flex. Miał rudą brodę, ale wąsów już nie. Powiedział, że od Nebraski nie spotkał milszego widoku niż my dwie. Sfotografował nas własnym aparatem, bo my się za bardzo śpieszyłyśmy, żeby zabrać nasz.

– Dajcie mi adres, przyślę wam odbitkę – obiecał.

Mama uznała, że diabła tam, w końcu to adres domu, który jej brat wynajmuje obcym ludziom, więc jeśli Flex okaże się wariatem i podpalaczem, to i tak wszystko jedno.

Flex przesłał zdjęcie, dostaliśmy je spod adresu wujka Joleya. Przyszło w używanej, przeadresowanej brązowej kopercie, naznaczonej wężem dwudziestu pięciu znaczków po jednym cencie. Kierowca ciężarówki dołączył do fotografii karteczkę samoprzylepną, której mama nie pozwoliła mi przeczytać.

Opowiadam ci historię naszej podróży, bo to właśnie ja złożyłam zdarzenia w całość. Ta historia dotyczy nas wszystkich: mamy, taty, wujka Joleya, Sama i nawet Hadleya, jednak każde z nas widzi ją inaczej. Dla mnie przewija się ona wstecz. Jak puszczony do tyłu film. Nie mam pojęcia, dlaczego tak ją widzę. Wiem, że na przykład mama patrzy na nią inaczej.

Gdy przyszła odbitka od Flexa, wszyscy stanęliśmy przy kuchennym stole i się jej przyglądaliśmy. Mama, tata, ja, Joley i Sam. Joley powiedział, że ładnie wyszłam, i spytał, gdzie zrobiłyśmy to zdjęcie. Sam pokręcił głową i odszedł od stołu.

– Nic nie widać – ocenił. – Ani drzew, ani kanionów, nic.

– Nas widać – powiedziała mama.

– Nie dlatego zostało zrobione – rzekł Sam. Jego słowa oprószyły kąty srebrnym pyłem. – Coś w nim jest. Tylko my tego nie widzimy. – I wyszedł z kuchni.

Mama i ja spojrzałyśmy na siebie ze zdziwieniem. To była nasza tajemnica. Odruchowo wbiłyśmy wzrok w punkt na autostradzie, na prawo od naszych postaci. Tam Kalifornia przechodziła w Arizonę. Kierowcy ciężarówek wyczuwają tę zmianę w nawierzchni drogi. Nikt inny jej nie dostrzega.

1.

JANE

W noc przed ślubem obudziłam się z krzykiem. Rodzice przybiegli do mojego pokoju, zamknęli mnie w uścisku, głaskali i przytulali, a ja nie mogłam przestać krzyczeć. Nawet z zaciśniętymi ustami. Z gardła wydzierał mi się przenikliwy pisk nocnego zwierzęcia.

I mama, i tata wychodzili z siebie, żeby mnie uspokoić. Mieszkaliśmy wtedy na przedmieściach Bostonu, w nieciekawej okolicy. Sąsiedzi budzili się jeden po drugim. Patrzyłam na światła zapalające się w kolejnych domach – niebieskie i żółte, mrugające jak w wigilię Bożego Narodzenia – i głowiłam się, co mi jest.

Nie było to zjawisko powszednie. Miałam dziewiętnaście lat, właśnie ukończyłam Wellesley College z najwyższymi notami, co w roku tysiąc dziewięćset siedemdziesiątym szóstym nadal stanowiło nie lada osiągnięcie. Miałam poślubić wymarzonego mężczyznę, uroczystość zaplanowano w typowym dla Nowej Anglii drewnianym białym kościółku, a wesele – wystawne i huczne, uświetnione kawiorem z bieługi i obecnością kelnerów w białych rękawiczkach – zaplanowano w ogrodzie naszego rodzinnego domu. Czekała na mnie praca, którą miałam rozpocząć po powrocie z miesiąca miodowego. Trudno o lepszy układ. Nie przewidywałam żadnych kłopotów.

Dzisiaj też nie wiem, co mi się wtedy stało. Krzyk, równie niespodziewanie jak się narodził, w końcu się urwał i następnego ranka wyszłam za mąż za Olivera Jonesa – za tego Olivera Jonesa – by żyć długo i szczęśliwie.

Jestem jedynym logopedą w okolicy, co oznacza, że jeżdżę po przedmieściach San Diego od jednej szkoły do drugiej. Teraz, kiedy Rebeka podrosła na tyle, żeby sama o siebie zadbać, a Oliver większość czasu spędza poza domem, już nie jest to uciążliwe, bo mam znacznie mniej obowiązków w domu. Lubię swoją pracę, jednak zupełnie inaczej niż Oliver swoje zajęcie. On chętnie by zamieszkał w namiocie na wybrzeżu Argentyny i bez ustanku obserwował wieloryby w ciepłych wodach oceanu.

Moja praca polega na niesieniu pomocy dzieciom z wadami wymowy, z rozszczepieniem wargi, podniebienia albo jednego i drugiego. Z początku, gdy przychodzą do mojego prowizorycznego gabinetu, szurają nogami, nieśmiało zerkają na imponujący sprzęt audio i milczą. Czasami ja też milczę, czekam, aż dziecko się przełamie i zapyta, co ma robić. Niektóre zakrywają usta dłonią, jedna dziewczynka nawet się popłakała. Nie znoszą dźwięku własnego głosu, nienawidzą części ciała, które inni uznali za brzydkie. Moja rola polega na uświadomieniu im, że istnieje osoba gotowa słuchać, co mają do powiedzenia, w taki sposób, w jaki muszą mówić.

Opowiadam im, że kiedy miałam siedem lat, wymawiałam literę „s” z przyświstem. W szkole się ze mnie śmiali, więc mówiłam jak najmniej i nie miałam wielu przyjaciół. Któregoś razu nauczycielka oznajmiła klasie, że zorganizujemy przedstawienie i wszyscy weźmiemy w nim udział. Byłam tak przerażona perspektywą czytania i recytowania tekstu przed wszystkimi, że postanowiłam udać chorą. Gdy mama wyszła z pokoju, nagrzałam termometr przy żarówce. Zostałam w domu. Trzeciego dnia zadzwoniła nauczycielka i mama zorientowała się w oszustwie. Gdy wróciłam do szkoły, wychowawczyni poprosiła mnie na stronę. Powiedziała mi, że wszystkie role zostały już obsadzone, dla mnie zarezerwowała najistotniejszą funkcję, kierownika efektów dźwiękowych. Jak w filmach. Przez trzy tygodnie dzień w dzień zostawałam w szkole po lekcjach, a wychowawczyni uczyła mnie, co robić. Po jakimś czasie okazało się, że dzięki seplenieniu mogę naśladować wóz strażacki, ptaka, mysz, pszczołę i wiele innych dźwięków. W dzień przedstawienia zostałam wyposażona w czarną szatę i mikrofon. Inni uczniowie odgrywali zaledwie po jednej roli, ja natomiast wydawałam odgłosy kilku zwierząt i urządzeń. Tata był ze mnie bardzo dumny. O ile pamiętam, tylko raz w życiu to od niego usłyszałam. Właśnie wtedy.

Taką historię opowiadam na koktajlach organizowanych przez Centrum Badań Oceanicznych, na których bywamy z Oliverem. Ocieramy się tam o ludzi sławnych i bogatych, wspomagających instytut dotacjami. Przedstawiamy się zawsze jako państwo Jones, małżeństwo z tytułem doktorskim, chociaż ja mam tylko magistra. Wymykamy się z przyjęcia, gdy inni siadają do głównego dania, biegniemy do samochodu, żartując sobie ze smokingów i kreacji wyszywanych cekinami. Potem Oliver prowadzi, a ja zwijam się w kłębek, opieram mu głowę na ramieniu i słucham opowieści, które słyszałam już tysiąc razy. O czasach, gdy wieloryby żyły w każdym oceanie.

Mimo wszystko Oliver ma to coś. Wiesz, o co mi chodzi. Był pierwszym mężczyzną, którego widok zaparł mi dech w piersiach. Jeszcze i dzisiaj czasem się to zdarza. Tylko przy nim czułam się na tyle bezpiecznie, by stworzyć dom, urodzić dziecko, by dzielić z nim życie. Jednym uśmiechem potrafi cofnąć czas o piętnaście lat. Mimo wszelkich różnic stanowimy jedność.

W tej szkole, gdzie pracuję we wtorki, mój gabinet zorganizowano w stróżówce. Wczesnym popołudniem sekretarka puka do drzwi i mówi, że dzwoni do mnie doktor Jones. Prawdziwa niespodzianka. Oliver jest w tym tygodniu w domu, podsumowuje jakieś badania, ale zwykle nie ma ani czasu, ani ochoty do mnie dzwonić. Nigdy nie pyta, w której szkole jestem konkretnego dnia.

– Proszę mu przekazać, że jestem zajęta z uczniem – odpowiadam i wciskam klawisz magnetofonu.

Pomieszczenie wypełnia się dźwiękiem samogłosek.

Aaaa... Eeee... Iiii...

Zbyt dobrze znam Olivera, żeby dać się wciągnąć w jego grę.

Eeee yyy. Eeee yyy. Ech, ty.

Oliver jest człowiekiem sławnym. Gdy się poznaliśmy, był nikim, ale dziś jest jednym z najwybitniejszych badaczy wielorybów i ich zwyczajów. Dokonał odkryć, które wstrząsnęły światem nauki. Jest tak sławny, że ludzie fotografują się z naszą skrzynką pocztową, jakby chcieli stwierdzić z dumą: „Widziałem dom doktora Jonesa”. Najistotniejsze osiągnięcia Olivera związane są ze śpiewem wielorybów. Wydaje się, że poszczególne stada śpiewają te same pieśni i przekazują je kolejnym pokoleniom. Oliver je nagrywa. Nie do końca rozeznaję się w pracy męża, ale jest w tym tyle samo mojej, ile jego winy. On już od dawna nie mówi mi o pomysłach, jakie się rodzą w jego głowie, a ja czasami zapominam spytać.

Naturalnie kariera Olivera zawsze stała na pierwszym miejscu. Przeprowadziliśmy się do Kalifornii, by mógł podjąć pracę w San Diego, w Centrum Badań Oceanicznych, a zaraz potem wyszło na jaw, że jego najgorętszą pasją są humbaki zamieszkujące wody przy Wschodnim Wybrzeżu. Od pierwszej chwili chciałam uciec z San Diego, ale nic Oliverowi nie powiedziałam. Co ma być, to będzie, uznałam. On musiał wrócić do Bostonu, a ja zostałam z maleńkim dzieckiem w klimacie, gdzie panowało wieczne lato, gdzie nigdy nie pachniało śniegiem.

Nie odbiorę jego telefonu.

Nie dam się znowu nabrać, koniec, kropka.

Co innego grać drugie skrzypce, a co innego patrzeć, jak jest w takiej pozycji ustawiana Rebeka. W wieku czternastu lat posiadła umiejętność patrzenia na życie z rezerwą – dla mnie niedostępną po przekroczeniu lat trzydziestu pięciu. Moim zdaniem, nie podoba się jej to, co widzi. Gdy Oliver przyjeżdża do domu, co zdarza się rzadko, spędza więcej czasu w swoim gabinecie niż z nami. Interesują go wyłącznie kwestie związane z morzem. Jak traktuje mnie, to odrębna sprawa, mamy za sobą niejedną burzę. I – poza wszystkim innym – to ja w nim się zakochałam. Z Rebeką jest inaczej. Ona nie daje Oliverowi wiary na piękne oczy, tylko dlatego, że on jest jej ojcem. Ma swoje wymagania.

Wiadomo, jak to bywa z nastolatkami: ucieczki z domu, nieplanowane ciąże, rzucanie szkoły... Słyszałam, że takie zdarzenia często mają źródło w problemach rodzinnych. Właśnie dlatego postawiłam Oliverowi ultimatum. Piętnaste urodziny Rebeki, wypadające w przyszłym tygodniu, zbiegły się w czasie z planowanym wyjazdem Olivera na wybrzeża Ameryki Południowej, w celu obserwacji długopłetwców na obszarach godowych. Oliver zamierza jechać. Ja oczekuję, że zostanie.

Mówię mu przez to: Rebeka jest twoją córką. Nawet jeśli nas oboje rozdzieliła przepaść tak wielka, że już siebie nie poznajemy, to jednak jesteśmy razem w jednym życiu, w tym wycinku czasu. I co ty na to?

Jedną z przyczyn, dla których milczałam, był wypadek Rebeki. U jego źródeł leżała kłótnia z Oliverem, więc robiłam, co w mojej mocy, żeby coś takiego się nigdy nie powtórzyło. Nie pamiętam, o co się wtedy poróżniliśmy, ale powiedziałam mu, co myślę, a on mnie uderzył. Wzięłam dziecko na ręce – Rebeka miała wtedy trzy i pół roku – i uciekłam do rodziców. Powiedziałam mamie, że się rozwiodę, bo Oliver zachowuje się jak wariat, a na dodatek mnie uderzył. Oliver zadzwonił i oznajmił, że nie obchodzi go, co będę robiła ja, ale nie mam prawa zabierać mu córki. Zagroził pozwaniem do sądu. Wobec czego pojechałam z małą na lotnisko.

– Kochanie, jest mi naprawdę przykro – powiedziałam – ale nie wytrzymam z tym człowiekiem ani minuty.

Wcisnęłam stewardesie sto dolarów, żeby przyjęła dziecko bez opieki. Samolot rozbił się pod Des Moines. Dalej pamiętam, dopiero jak stałam na polu kukurydzy i patrzyłam na dymiący wrak. Wydawał się nadal w ruchu. Wiatr gwizdał między częściami maszyny, docierały do mnie głosy, których nie potrafiłam zlokalizować. A za mną Rebeka, osmalona, lecz cała i zdrowa, jeden z pięciorga pasażerów, którzy przetrwali katastrofę, skulona w ramionach ojca. Odziedziczyła po Oliverze jasne włosy i piegi. Oraz niepowszednią urodę. Spojrzeliśmy po sobie z Oliverem i wtedy zrozumiałam, dlaczego los kazał mi się zakochać akurat w tym mężczyźnie. Ponieważ we dwoje stworzyliśmy dziecko, zdolne swoim urokiem poruszyć zimny głaz.

2.

OLIVER

Humbaki hawajskie i karaibskie są, moim zdaniem, znacznie szczęśliwsze od tych, które żyją u wybrzeży Nowej Anglii. Śpiewają pieśni radosne, staccato, żywe. Bardziej jak melodie grane na skrzypcach niż na obojach. W ich nurkowaniu, w ich skokach nad wodę jest gracja, jest triumf. Gładkie wielorybie ciało sunie przez morski lej prosto w niebo, z wyciągniętymi płetwami wznosi się z głębin oceanu, przywodząc na myśl powtórne przyjście Chrystusa. Natomiast pieśni humbaków ze Stellwagen Bank chwytają za serce, przepełniają człowieczą duszę. W tych wielorybach zakochałem się, gdy pierwszy raz usłyszałem ich wołanie: rozdzierające, przenikliwe, dźwięk podobny do rytmu człowieczego serca, przerażonego samotnością. Przy słuchaniu taśm z nagraniami pieśni populacji wielorybiej z północnego Atlantyku zdarza mi się rozpłakać.

Współpracę z Rogerem Payne’em rozpocząłem na Bermudach, w roku tysiąc dziewięćset sześćdziesiątym dziewiątym, gdy wraz ze swoim kolegą, Scottem McVayem, doszli do wniosku, iż dźwięki wydawane przez humbaki, przez Megaptera novaeangliae, są w rzeczywistości pieśniami. Oczywiście jest to określenie dość swobodne, jednak ogólnie można się zgodzić, że mamy do czynienia z „ciągiem dźwięków ułożonych przez wykonawcę w określony wzór”. Pieśni wielorybów takie właśnie są: dwa lub więcej dźwięków tworzy frazę, fraza jest powtarzana i staje się motywem. A kilka motywów to pieśń. Przeciętna pieśń wielorybia trwa od siedmiu do trzydziestu minut. Wykonujący ją osobnik powtarza tony w ustalonym porządku. Istnieje siedem podstawowych typów dźwięków: jęki, postękiwanie, wołanie, kwilenie, ćwierkanie, grzechotanie i świsty. Każdy ma swoje wariacje. Wieloryby z odrębnych populacji śpiewają różne pieśni, które z czasem się zmieniają, podlegając ogólnym prawom rozwoju, a wszystkie wieloryby przyswajają sobie zachodzące zmiany. Humbaki nie powtarzają pieśni automatycznie, raczej dodają coś od siebie, wplatają nowe elementy. Jeszcze do niedawna przypisywano tę umiejętność wyłącznie człowiekowi.

Oczywiście to tylko teoria.

Nie zawsze zajmowałem się badaniem wielorybów. Karierę w zoologii rozpocząłem od obserwacji robaków, następnie awansowałem na badacza nietoperzy, potem sów i w końcu – wielorybów. Po raz pierwszy usłyszałem długopłetwca przed laty, gdy wsiadłem do łodzi wiosłowej, spuszczonej z większej jednostki, i raptem uświadomiłem sobie, że znajduję się dokładnie nad tym imponującym morskim ssakiem, a dno łodzi drży od jego głosu.

Mój udział w badaniach polegał na odkryciu, że śpiewają wyłącznie samce. Hipoteza ta istniała wcześniej, natomiast zdobycie dowodów wymagało określenia płci poszczególnych wielorybów, znajdujących się w morzu. Zaglądanie im pod brzuch jest wykonalne, lecz niebezpieczne, wobec czego, mając na względzie osiągnięcia genetyki, zacząłem rozważać możliwość pobrania próbki komórek. Wymyśliłem strzałkę wystrzeliwaną ze zmodyfikowanego działka harpunniczego, umożliwiającą pobranie próbki pozwalającej na wykonanie biopsji. Strzałka, trafiając wieloryba, zbierała fragment jego naskórka grubości mniej więcej centymetra, po czym należało ją ściągnąć liną. Była pokryta antybiotykiem, by chronić wieloryba przed ewentualną infekcją. Mam za sobą wiele nieudanych prób, jednak w końcu zgromadziłem obszerny materiał badawczy. Do dnia dzisiejszego zarejestrowano wyłącznie pieśni samców. Nie udało się nagrać ani jednej śpiewającej samicy.

Po dwudziestu latach analiz wiemy niemało o różnych pieśniach wielorybów, natomiast niewiele o celu ich śpiewania. Ponieważ pieśni są przekazywane z pokolenia na pokolenie, a w całości wybrzmiewają tylko na obszarach godowych, postrzegamy je jako ewentualną metodę przyciągania uwagi samic. Znajomość konkretnych pieśni może być warunkiem wstępnym kopulacji, a jej wzbogacanie i ozdabianie – odgrywać rolę dodatkowego atutu. Wyjaśniałoby to złożoność wielorybich pieśni oraz konieczność poznania tych, które są aktualnie w modzie – samice wybierają partnera na podstawie zasłyszanych dźwięków. Według innej teorii próbującej tłumaczyć to zjawisko, wielorybi śpiew ma przyciągać nie samice, lecz samce. Są to akustyczne miecze, jeśli można się tak wyrazić, pozwalające samcom konkurować o względy przyszłej partnerki. Jej potwierdzenie mają stanowić blizny, powstałe w czasie walk godowych.

Niezależnie od tego, jakie przesłanie niosą ze sobą te cudowne dźwięki, wzbudziły one wiele domysłów i spowodowały zebranie licznych informacji na temat zachowań humbaków. Wieloryby należące do konkretnej populacji śpiewają określoną pieśń. Co za tym idzie, jeśli znamy pieśni populacji, można określić pochodzenie każdego samca, niezależnie od tego, gdzie został zarejestrowany jego śpiew. Zyskaliśmy nową metodę śledzenia wielorybich wędrówek, alternatywę dla inwazyjnego oznaczania zwierząt lub identyfikowania ich na podstawie wyglądu sfotografowanej płetwy ogonowej. Możemy rozpoznawać samce na podstawie ich śpiewu, możemy do grup samców przypisać samice, kierując się pieśniami, których słuchają.

Ostatnio zadaję sobie pytanie, czy powinniśmy może przywiązywać większą wagę do poszczególnych osobników. Czy dzieje poszczególnych wielorybów, informacje o tym, gdzie je widziano, co robiły, z którymi innymi się zadawały, pozwolą nam odkryć, dlaczego śpiewają tak, a nie inaczej?

Prowadzę intensywne badania. Moje artykuły drukowały „Newsweek”, „Christian Science Monitor” i „New York Times”. Nie przerywając pracy, zawarłem związek małżeński, spłodziłem dziecko. Od tej pory brakuje mi czasu albo dla rodziny, albo na pracę. Znalazłem się w potrzasku. Wieloryby nigdy nie śpią. Oddech nie jest u nich odruchem bezwarunkowym. Muszą się wynurzać, by nabrać powietrza. Dryfują w głębinach oceanu, niezdolne do dłuższego wypoczynku.

Swego czasu usiłowałem połączyć rodzinę i pracę. Zabierałem Rebekę i Jane na morze, puszczałem w domu nagrania pieśni humbaków z Nowej Anglii, zainstalowałem nagłośnienie w kuchni i w łazience. A potem, któregoś dnia, zastałem Jane dłubiącą nożem w kuchennym głośniku. Powiedziała: „Już nie mogę tego słuchać”.

Raz, gdy Rebeka miała pięć lat, popłynęliśmy na Bermudy, obserwować obszary godowe humbaków ze Wschodniego Wybrzeża. Było wtedy ciepło, moja córka w drodze na rafę wskazywała morświny. Jane miała na sobie mój sztormiak. Pamiętam doskonale, bo na niebie nie było ani jednej chmurki, ona jednak wolała ciężką kurtkę niż gęsią skórkę od wilgotnej bryzy. Stała przy relingu „Podróżnika”, mojej wynajętej łodzi, słońce zaróżowiło jej włosy. Mocno ściskała barierkę – nigdy nie czuła się swobodnie na wodzie. Po zejściu na ląd zawsze robi kilka kroków tam i z powrotem, upewnia się, że stoi na twardej ziemi.

Wieloryby się bawią. Gdy dotarliśmy do właściwego miejsca i opuściliśmy hydrofon, kilkaset metrów od nas znajdowała się grupa humbaków. Chociaż nagrywaliśmy pieśni głęboko w wodach oceanu, obserwowaliśmy stado baraszkujące na powierzchni. Płaskie uderzenia ogona, ruchy spokojne i majestatyczne, powolne obroty, wzajemne ocieranie się płetwami grzbietowymi, wyskoki z wody, szybkie, mocne, przywodzące na myśl pocisk. A potem zanurzenie, wślizgnięcie się między fale. Marmur, kość słoniowa i biel.

Usłyszeliśmy melancholijne tony wielorybiej pieśni. Zrozumieliśmy, że oglądamy artystycznie wystawiony balet, nie wiemy jedynie, o czym opowiada. Łodzią zakołysało na boki, Rebeka przytrzymała się nogi Jane. Pomyślałem wtedy: „Moje kobietki, najpiękniejsze na świecie”.

Rebeka, chociaż była wtedy jeszcze mała, sporo pamięta z naszej wyprawy na Bermudy. Nie zapamiętała wielorybów. Opowiada o zaróżowionym piasku, o Diabelskiej Dziurze, gdzie rekiny pływają człowiekowi pod nogami, o stawie z wysepką dokładnie w kształcie Bermudów. Nie pamięta matki w żółtym sztormiaku ani powolnego radosnego tańca wielorybów. Ani ich wołania, na które zwróciła uwagę.

– Tatusiu, dlaczego nie możemy im pomóc?

Nie przypominam sobie, by Jane wyraziła swoją opinię. W kwestiach dotyczących wielorybów pozostawała milcząca.

3.

JANE

Dostępne w pełnej wersji

4.

JANE

Dostępne w pełnej wersji

5.

JANE

Dostępne w pełnej wersji

6.

REBEKA

2 sierpnia 1990

Dostępne w pełnej wersji

7.

SAM

Dostępne w pełnej wersji

8.

OLIVER

Dostępne w pełnej wersji

9.

JANE

Dostępne w pełnej wersji

10.

JOLEY

Dostępne w pełnej wersji

11.

REBEKA

29 lipca 1990

Dostępne w pełnej wersji

12.

OLIVER

Dostępne w pełnej wersji

13.

SAM

Dostępne w pełnej wersji

14.

JANE

Dostępne w pełnej wersji

15.

JOLEY

Dostępne w pełnej wersji

16.

Rebeka

25 lipca 1990

Dostępne w pełnej wersji

17.

Oliver

Dostępne w pełnej wersji

18.

Sam

Dostępne w pełnej wersji

19.

Rebeka

22 lipca 1990

Dostępne w pełnej wersji

20.

Jane

Dostępne w pełnej wersji

21.

Jane

Dostępne w pełnej wersji

22.

Rebeka

21 lipca 1990

Dostępne w pełnej wersji

23.

Joley

Dostępne w pełnej wersji

24.

Sam

Dostępne w pełnej wersji

25.

Jane

Dostępne w pełnej wersji

26.

Rebeka

19 lipca 1990

Dostępne w pełnej wersji

27.

Oliver

Dostępne w pełnej wersji

28.

Joley

Dostępne w pełnej wersji

29.

Jane

Po Dostępne w pełnej wersji

30.

Rebeka

18 lipca 1990

Dostępne w pełnej wersji

31.

Jane

Dostępne w pełnej wersji

32.

Oliver

Dostępne w pełnej wersji

33.

Rebeka

15 lipca 1990

Dostępne w pełnej wersji

34.

Sam

Dostępne w pełnej wersji

35.

Joley

Dostępne w pełnej wersji

36.

Jane

Dostępne w pełnej wersji

37.

Rebeka

Dostępne w pełnej wersji

38.

Joley

Dostępne w pełnej wersji

39.

Rebeka

Piątek, 13 lipca 1990

Dostępne w pełnej wersji

40.

Jane

Dostępne w pełnej wersji

41.

Oliver

Dostępne w pełnej wersji

42.

Jane

Dostępne w pełnej wersji

43.

Jane

Dostępne w pełnej wersji

44.

Oliver

Dostępne w pełnej wersji

45.

Jane

Dostępne w pełnej wersji

46.

Joley

Dostępne w pełnej wersji

47.

Jane

Dostępne w pełnej wersji

48.

Oliver

Dostępne w pełnej wersji

49.

Jane

Dostępne w pełnej wersji

50.

Sam

Dostępne w pełnej wersji

51.

Jane

Dostępne w pełnej wersji

52.

Sam

Dostępne w pełnej wersji

53.

Oliver

Dostępne w pełnej wersji

54.

Jane

Dostępne w pełnej wersji

55.

Joley

Dostępne w pełnej wersji

56.

Sam

Dostępne w pełnej wersji

57.

Oliver

Dostępne w pełnej wersji

58.

Jane

Dostępne w pełnej wersji

59.

Sam

Dostępne w pełnej wersji

60.

Rebeka

7 lipca 1990

Dostępne w pełnej wersji

61.

Jane

Dostępne w pełnej wersji

62.

Joley

Dostępne w pełnej wersji

63.

Sam

Dostępne w pełnej wersji

64.

Oliver

Dostępne w pełnej wersji

65.

Joley

Dostępne w pełnej wersji

66.

Sam

Dostępne w pełnej wersji

67.

Jane

Dostępne w pełnej wersji

68.

Oliver

Dostępne w pełnej wersji

69.

Joley

Dostępne w pełnej wersji

70.

Sam

Dostępne w pełnej wersji

71.

Rebeka

3 lipca 1990

Dostępne w pełnej wersji

72.

Jane

Dostępne w pełnej wersji

Podziękowania

Dostępne w pełnej wersji