Glony też muszą czasem pić - Monika Skrzypek - ebook

Glony też muszą czasem pić ebook

Monika Skrzypek

5,0

Opis

Marysia i Kasia, stoją u progu dorosłego życia i kariery. Choć są one bliskimi przyjaciółkami ich losy, pierwotnie bardzo związane, szybko zaczynają się diametralnie różnić.

Marysia już na wstępie popełnia błąd, wychodząc za mąż z wielkiej, ale nieodwzajemnionej miłości. Kasia uczyni podobnie, z tą różnicą, że jej miłość początkowo jest odwzajemniona, lecz wygasa w chwili urodzenia dziecka z zespołem Downa. Mąż, niczym największy tchórz, bierze nogi za pas i szuka schronienia u matki.

Obie kobiety podejmują walkę o swoje małżeństwa. Marysia rzuca na szalę wszystkie siły i w desperacji chwyta się każdej możliwości, żeby tylko ocalić swój związek. Ostatecznie dziewczyna stoczy wojnę, ale na sali sądowej o resztkę własnej godności. Z kolei Kasia przyjmuje wobec męża postawę pasywną, która zasadniczo kłóci się z jej wrodzoną charyzmą. Jednak z czasem ta cicha, wewnętrzna powściągliwość zacznie przynosić pożądaną korzyść.

Książka podzielona jest na trzy części. W każdej z nich odnaleźć można niewidzialną nić między przyjaciółkami, dzięki której mimo życiowych trudności, bohaterki potrafią odnaleźć właściwą drogę…



Można by rzec: temat stary jak świat. Miłość, małżeństwo, przyjaźń, jednym słowem wszystkie kolory życia. Co wyróżnia tę powieść. Przede wszystkim język. Barwny, nietuzinkowy i konkretny. Bohaterki nie są mdłe, mają wigor i energię, a Czytelnik wchodząc w dylematy dziewczyn czuje autentyczność zdarzeń i przeżyć.

Monika Skrzypek
absolwentka Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego im Jana Pawła II w Lublinie. Urodzona w porze głębokiej zimy. Właścicielka gorącego serca, w którym zagościła miłość do ludzi i przyrody. Natura samotnego wilka ciągnie ją do lasu, a tymczasem pędzi stadne życie na trzecim piętrze szarego bloku na osiedlu w Pabianicach. Pisanie sprawia jej radość równie mocną jak nauka kolejnego kata czy zrozumienie trybu łączącego w języku hiszpańskim.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 282

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Monika Skrzypek

Glony też muszą czasem pić

© Copyright by

Monika Skrzypek & e-bookowo

 

Projekt okładki:

Monika Kanios-Stańczyk

 

Korekta:

Patrycja Żurek

 

 

ISBN 978-83-7859-385-0

 

 

Wszelkie prawa zastrzeżone.

Kopiowanie, rozpowszechnianie części lub całości

bez zgody wydawcy zabronione

Wydanie I 2014

Konwersja do epub A3M Agencja Internetowa

Część I

„Daj mu szansę”. Marysia przypomniała sobie słowa przyjaciółki. Siedziały wtedy na ławce w parku, przy uniwerku na piętnastostopniowym mrozie i paliły papierosy. Szkoda tylko, że zamiast mózgu nie odmroziłam sobie tyłka – uśmiechnęła się nieznacznie do wspomnień. Prawda, z odmrożonym tyłkiem miałaby ograniczone możliwości co do miejsca uprawiania seksu – Szpicbergen w takich okolicznościach odpada. Jednak skutki ówczesnego zlodowacenia komórek mózgowych, gdy postanowiła dać Adamowi szansę odczuwa do dzisiaj. Absolutnie nie żywi do przyjaciółki pretensji – Kaśka chciała dobrze, a dodatkowo znaki na niebie (chmurka w kształcie serca) i ziemi (dwa gile otulone skrzydłem partnera), w ten styczniowy mroźny dzień przemawiały na jego korzyść. Dwa miesiące później Adam oświadczył się, ochoczo wsunęła na palec złoty pierścionek z małym oczkiem. To nic, że wybranek serca przeważnie milczał i wymownie kiwał głową, gdy Marysia podrzucała tematy do rozmowy. Przecież umiejętność słuchania to wyjątkowa cecha charakteru, a skoro dziewczyna z natury zawsze miała coś do powiedzenia, więc los wyszedł naprzeciw oczekiwaniom i obdarzył ją wiernym słuchaczem. Dodatkowym atutem przyszłego męża stała się słynna kaczka w maślakach, którą Adam, absolwent technikum gastronomicznego, zaserwował pewnej niedzieli przyszłym teściom. Z biegiem lat rodzina Marysi, w tym także ona sama żyła tylko wspomnieniem wykwintnej potrawy.

Po ślubie młodzi zamieszkali w wielorodzinnym domu, w dzielnicy tętniącej zielenią, z dala od ruchliwych ulic. Dom stanowił swego rodzaju inwestycję finansową państwa Wierzbickich – rodziców Adama, albowiem murowana krwawica od momentu postawienia przeznaczona była na wynajem dla studentów. Świeżo upieczonym małżonkom przydzielone gniazdko na pierwszym piętrze w zupełności wystarczało, a nocne wrzaski, tupot dzikich stóp i inne hałasy regularnie dobiegające z wyższych pięter, to taki mały bonus na nową drogę życia. Marysia posiadała szczątkowe informacje na temat rodziny męża. Wścibstwo nie było jej mocną stroną, a i Adam wymownym milczeniem nie ułatwiał sprawy. Ostrożne rozmowy z teściową, przybliżyły nieco historię Wierzbickich. Pod koniec lat sześćdziesiątych Lublin zalała fala ludności, która to zwabiona socjalistyczną wizją lepszego życia rzuciła się na grunty niczym szarańcza na plony. Wśród zainteresowanych mianem mieszczucha, no i oczywiście działką budowlaną byli rodzice Adama. Ojciec – Ryszard dostał pracę w fabryce samochodów (a po godzinach handlował częściami do wiertarek), matka zaś, Kazimiera, zaczepiła się w przedsiębiorstwie produkującym koszule męskie. Jako że oboje hołdowali powiedzeniu: „praca wzbogaca”, a z mlekiem matki wyssali bakcyl uporu i skąpstwa, nie bez kozery z czasem postawili dwa domy wielorodzinne.

Gdyby Marysia mogła jednym słowem określić rodzinę, której stała się częścią powiedziałaby: pragmatyczna. Teściowa, chociaż od lat na emeryturze, przypominała klasycznego woła roboczego, zdawać by się mogło zadowolonego z egzystencji. Kobieta żyła siewem, wzrostem i plonem przydomowego ogródka. Od wiosennych przekopów zaprawionych gnojówką do jesiennych ziemniaczanych kikutów. Gdyby Kazia miała pewność, że z niej samej wyrośnie coś w rodzaju kalafiora, bez wahania zakopałaby się po szyję. Zaś Ryszard dzięki kultowi oszczędności i kontrolowaniu wydatków wmówiłby żonie, że jest rośliną dwuletnią, dzięki czemu uniknąłby wzmożonego nawożenia, a co za tym idzie dodatkowych nakładów finansowych. Tak, Wierzbiccy byli bardzo gospodarni i życiową zaradność chcieli zaszczepić w synowej. Marysia owszem, czasem pomagała w działkowych zabiegach pielęgnacyjnych, bo sama też korzystała z dobrodziejstw ogródka. Jednak pewnego dnia została przez teściową przyłapana na kupnie bakłażana i (o zgrozo!) posądzona nie tylko o kompletną ignorancję ekonomiczną, ale przede wszystkim o brak szacunku dla jej (Kazimiery) pracy. Od tamtej pory dziewczyna przestała być wyrywna do pomocy, a mówiąc przydomowym marchewkom i buraczkom stanowcze nie, zaczęła swobodnie korzystać z oferty osiedlowego sklepu. Ostatecznie Kazia przełknęła grudę zniewagi. Z roku na rok w ogrodzie w zastępstwie ziemniaków oraz kapusty zaczęło pojawiać się więcej kwiatów i trawy. Z pewnością kobieta doszła do słusznego wniosku, że te parę groszy za warzywa nie doprowadzi rodziny do bankructwa, oraz że z wiekiem ubywa sił na kopanie i uprawę zagonu.

Wierzbiccy w dorobku posiadali drugiego syna. Paweł – szwagier Marysi, wieczny student, niechętny do nauki, gdyż alkohol i dziewczyny miały większą siłę przebicia, oddawał się przyjemnościom, czerpiąc wiedzę z praktycznego podejścia do egzystencji. Takie nudne i wyczerpujące zajęcia, jak choćby przerzucanie gnojówki pod wiosenne zasiewy matki nie zaprzątały głowy przyszłego inteligenta. Chodził regularnie „w miasto” uczyć się życia. Ojciec próbował przemówić mu do rozumu, powtarzając, by wreszcie zmądrzał i zajął się uczciwą pracą, ale po Pawełku wszystko spływało jak po kaczce. Gdy zawiodły metody wychowawcze Ryszard dał sobie spokój ze sprawami syna i przelał zainteresowanie na części do wiertarek i inne żelastwa, które sprzedawał co niedziela na giełdzie. Zdarzały się, owszem, sytuacje gdzie można było zobaczyć syna jak pomaga ojcu, ale pod tym płaszczem rodzinnej miłości Pawełek hodował interesownego brata bliźniaka. A jak nie wiadomo o co chodzi, to oczywiście chodzi o pieniądze. Przecież alkohol, panienki i paliwo do beemki kosztowało.

***

Marysia, wychodząc za Adama, stała się nie tylko szczęśliwą panią Wierzbicką, ale także mniej szczęśliwą bezrobotną absolwentką politologii. Kierunek nie dawał zbyt wielkich możliwości na rynku pracy, a dodatkowo brak odpowiednich znajomości odbierał nadzieję na lepsze jutro. Dla dziewczyny pochodzącej z głębokiej podkarpackiej prowincji, do której po ukończeniu studiów wracać nie zamierzała, wojewódzkie miasto Lublin mimo nikłych perspektyw co do zatrudnienia, przynajmniej pozostawiało jakieś złudzenia.któregoś dnia, Marysia dostała szansę w biurze rachunkowym „Kropka”. Właścicielka – pięćdziesięciopięcioletnia Wiesława Breintschneider, ciotka Adama, osoba wyróżniająca się pośród innych mnóstwem „twarzowych” brodawek, przypominających niewyrośnięte pączki – łaskawie postanowiła pomóc siostrzeńcowi. Przygarniając pod skrzydła jego młodą żonę liczyła w gruncie rzeczy na tanią siłę roboczą. Marysi jednak nie bardzo podobał się ten pomysł. Zapamiętała kobietę ze ślubu, bowiem ta jako jedyna nie złożyła dziewczynie życzeń. Pannie młodej takie zachowanie wydało się dość dziwne, a dodatkowo stan zdziwienia pogłębił fakt, że ciocia Wiesia podarowała prezent ślubny (zegarek od znanego producenta) tylko siostrzeńcowi, ją świadomie pomijając. Adam oczywiście usprawiedliwiał kuzynkę matki mówiąc, iż „ekscentryczny” postępek to pewnie wina „efektu staropanieństwa”, niedopieszczenia, zepsutej spłuczki czy wręcz rzucenia palenia. Przekonywał żonę o możliwościach i czekającym rozwoju, gdy trochę popracuje u „kropeczki”. Tak, młoda Wierzbicka oczami wyobraźni widziała, jak z dnia na dzień rozwija w sobie chęć dokonania mordu na cioteczce – czuła, że ta ostatnia za nią nie przepada i zrobi wszystko, by utrudnić Marysi życie. Proroctwo nienawiści z dołączonym udręczeniem spełniło się. Dziewczyna po miesiącu pracy wracała do domu z pianą na ustach i przyklejonymi epitetami: wredna małpa, stara raszpla, wiedźma wcielona, grzyb. Wyglądało na to, że chlebodawczyni pomyliła księgowość z innymi obowiązkami, jakie przydzieliła nowej pracownicy. Do zadań Marii przede wszystkim należało wyprowadzanie na spacer bulteriera, stanowiącego nieodłączny element biura. Pusia, bo tak się wabiła suczka szefowej był to ohydny, hałaśliwy potwór o postawie roszczeniowej (zupełnie, jak pani), którego jedynym celem było pałaszowanie karkówki – (dwadzieścia pięć złotych za kilogram) i wychodzenie na spacer cztery razy w ciągu przedpołudnia. Wszystkie operacje księgowe Marysia wykonywała w tak zwanym międzyczasie. Dziewczyna dzielnie znosiła rolę psiej opiekunki, ale po dwóch miesiącach pracy w końcu nie wytrzymała, gdy doszły do niej wieści, że ukochana Pusia wkrótce będzie miała młode. Przelała się czara goryczy. Wierzbicka wykrzyczała „kropeczce” w twarz, że nie zamierza realizować się jako psia mamka, po czym zabrała kubek oraz kwitnącego na czerwono kaktusa – ozdobę biurka i wyszła. Nazajutrz rodzinę Adama obiegła wieść, że wziął za żonę niewdzięcznicę, lenia i kompletnego nieroba.

Marysia, niezrażona pierwszą porażką w kwestii kariery zawodowej, wzięła sprawę w swoje ręce. CV rozesłała do potencjalnych pracodawców, a sama postanowiła zwiększyć szanse na pracę, zapisując się na podyplomowe studia pedagogiczne. Dla niej samej wizja niesienia kaganka oświaty była równie odrealniona, jak zdobycie uprawnienia na wózek widłowy, ale jednak możliwa. Historię zawsze lubiła, więc dlaczego miała nie spróbować nauczać? Kaśka Siemiątkowska lub po prostu Siemka, przyjaciółka ze studiów, po otrzymaniu dyplomu wróciła na stare śmieci a konkretnie na Podlasie. Tam z pomocą wuja Eugeniusza, miłośnika przyrody i entuzjasty polowań, wystarała się o staż w lokalnej gazecie „Kto i co”. Jako redaktor – detektyw tropiła śmierdzące sprawy, na przykład związane z psimi odchodami rozsianymi po parku miejskim, czy choćby aferę „majtkowa”, która dotyczyła kradzieży bielizny osobistej kobiet zamieszkałych na parterze. Złodziej pod osłoną nocy bezczelnie zrywał ze sznurka wietrzące się na balkonie figi i nawet policja pozostawała bezradna wobec zuchwałości. Kaśka na własną rękę próbowała rozwikłać zagadkę, koczując w ciemnościach pod jednym z bloków na osiedlu, na którym doszło do kilku kradzieży, ale podczas kolejnej akcji fetyszysty po prostu zasnęła na ławce. Suma summarum złodziej wpadł w ręce wymiaru sprawiedliwości po tym, jak wyskakując z balkonu niefortunnie upadł, łamiąc przy tym nogę. Pani redaktor wysmarowała świetny artykuł „Żeby kózka nie skakała…” i w dowód uznania naczelny wysłał ją do Biebrzańskiego Parku Narodowego. Tam podobno, od pewnego czasu w tajemniczych okolicznościach na terenach bagiennych tonęły łosie. Jednak po dotarciu Kaśki na miejsce zbrodni okazało się, że nie łosie, tylko dwa norniki północne (niewielkie gryzonie zamieszkujące turzycowe kępy) i nie utonęły tylko potruły się, a szarobrunatne futra leżały na ścieżce przyrodniczej przechodzącej przez torfowiska. Po zbadaniu sprawy tropiący nos pani redaktor doprowadził ją do grupy uczniów ze Szkoły Podstawowej w Uliszowie, będącej wówczas na wycieczce szkolnej. Po wstępnym przesłuchaniu dwóch chłopców przyznało się do karmienia zwierząt groszkami śmietankowymi, które doprowadziły do zgonu gryzoni. W ramach zadośćuczynienia strat poniesionych przez park narodowy uczniowie i rodzice zobowiązali się do skojarzenia pary norników w celu wyrównania brakującej liczby osobników. Kaśka zadowolona z finału sprawy na skrzydłach wróciła do miasta, dzierżąc w dłoni kolejny reportaż.

Marysia zazdrościła przyjaciółce dreszczyku emocji. Długie, telefoniczne rozmowy jakie odbywały dziewczyny regularnie raz w tygodniu dotyczyły głównie ekscytującej pracy w redakcji. Głos Kasi w słuchawce rozbrzmiewał symfonią dźwięków od euforii po niedowierzanie, kończąc na atakach furii. Opowiadane historie przenosiły Marysię w inną rzeczywistość, pełną intryg i afer, tak odmienną od tej, w której przyszło jej żyć. Jako żona wiodła nudną, bezbarwną egzystencję u boku Adama. Brak pracy, owszem, stanowił gorzką pigułkę, którą codziennie połykała, ale zajęcia na uczelni, a przede wszystkim każdy zaliczany egzamin przybliżał ją do wyleczenia się z bezrobocia. Adam z kolei był zdania, że nauka Marysi to fanaberie, bądź co bądź nieszkodliwe, na które przymykał oko. Skoro jednak żonę przepełniało poczucie misji, to dzięki temu miał święty spokój. O, tak święty spokój dla faceta był niczym muszla dla ślimaka – azylem, pozwalającym bezkarnie pławić się w morzu próżności. I Wierzbicki zanurzony po czubek głowy we własnym „ja”, uważał się za idealnego męża, łaskawcę, umożliwiającego żonie samorealizację. Pracował jako dostawca w piekarni, której właścicielami było małżeństwo: Anna i Witold Dąbkowie. Witolda znał jeszcze z czasów szkolnych, razem kończyli technikum gastronomiczne. Potem ich drogi rozeszły się; Adam poszedł „w kamasze”, a przyjaciel nieskory do służby wojskowej, zaczął studiować technologię żywienia. Stary Dąbek, który od niepamiętnych czasów prowadził „chlebowy” interes marzył, by kiedyś syn przejął po nim schedę. I tak pewnego dnia spełniło się pragnienie piekarza. Gdy Witek zakuwał do sesji zimowej, ojciec podczas mieszania zakwasu umarł na atak serca. Chcąc, nie chcąc młody Dąbek rzucił studia i stał się właścicielem nieźle prosperującego biznesu. W niedługim czasie wszedł w posiadanie żony Anny, bo wiadomo, co cztery ręce to nie dwie. Zresztą dziewczyna zaradna była, ładna to i klientów do prowadzonego sklepu przy piekarni przyciągała. Stanowiła żywą reklamę firmy, zwłaszcza duże piersi jawiły się jako synonim dwóch wyrośniętych, okrągłych bochenków. Długie blond włosy przywodziły na myśl dojrzałe łany zbóż, a okrągła buzia – smacznego pączuszka z nadzieniem różanym.

Adam na parę lat stracił kontakt z kumplem, ale jak to mówią – świat jest mały, w odpowiednim miejscu i momencie skurczył się, by przyjaciele mogli reanimować starą znajomość. Od słowa do słowa Wierzbicki przyjął propozycję pracy. Wychodził o piątej rano, jechał po towar, po czym rozwoził pieczywo po sklepach drobnych sklepikarzy. Wracał do domu o ósmej ze świeżymi bułeczkami, kładł się na dwie, trzy godziny i wracał do piekarni, by powtórzyć dostawę. Popołudniami natomiast zajmował się serwisowaniem maszyn do gier hazardowych, rozstawionych w różnych częściach miasta, a czasami poza nim. Przyjeżdżał późnym wieczorem bez sił i ochoty na rozpatrywanie życia rodzinnego. Nic więc dziwnego, że Marysia z utęsknieniem czekała weekendu, kiedy Adam zwolni obroty po całotygodniowej gonitwie. Co prawda, zajęcia na uczelni kolidowały nieco z sobotnio–niedzielnymi planami spędzania wspólnie małżeńskich chwil, ale nie uskarżała się, nie narzekała. Po skończonych lekcjach biegła co tchu do męża, którego obecność z czasem ocierała się o wygraną na loterii – raz był, innym razem nie. Brak trafień w przeciągu paru tygodni może zniechęcić nawet najbardziej cierpliwego gracza, toteż Maria przestała uganiać się za widmem ukochanego. Po zajęciach siadała w parku, na tej samej ławce, na której ponad rok wcześniej usłyszała od Kaśki znamienne słowa: „Daj mu szansę” i w myślach analizowała związek z Adamem. Czy to, że niby kochali się raz, dwa razy w tygodniu, niby rozmawiali i niby chodzili na co niedzielne obiady do teściów było dowodem miłości?

Jesteśmy jak ten glon – morszczyn pęcherzykowaty, który ma nibykorzenie, nibyliście i nibyłodygę – pomyślała – wszystko niby ma, a nic nie ma. też niby mam Adasia, a tak naprawdę mam wpisane w papiery „mężatka”. I co? I nic. Morszczyn należy do królestwa roślin, a ja należę do królestwa mężatek. Boże, jestem plechą!

Cholera, ale bym zapaliła – Marysia szybko zapomniała o morszczynie i zapragnęła czegoś mniej obślizgłego. Niespokojnie wiercąc się na ławce czekała z nadzieją, że może dobry Bóg poczęstuje fajką, a przy okazji utną sobie miłą pogawędkę. Ale nikt nie przyszedł, nie dał „dymka” i nie pogadał. Tydzień później scenariusz z ławeczką się powielił, z tą jednak różnicą, że dziewczyna nie licząc na cud, kupiła paczkę L&M. Do szczęścia brakowało tylko rozmowy z Siemką, która przepadła jak kamień w wodę, a telefon wciąż pozostawał poza zasięgiem. Jednak pani redaktor potrafiła wspiąć się na szczyt przytomności umysłu i po dwóch tygodniach kompletnej ciszy w eterze, wysłała przyjaciółce krótką, ale jakże wymowną wiadomość na @ skrzynkę:

Cześć Kochana! Jestem w Bieszczadach. Piszę reportaż o Januszu Pustelniku i jego ascetycznym życiu. Mówię Ci, kompletne odludzie! Szczęście, że Internet działa i dowożą pizzę. Odezwę się, jak wrócę. Buźka :)

Po przeczytaniu liściku Marysię ogarnęła przemożna chęć wyjazdu w góry. Był początek czerwca, lato zbliżało się wielkimi krokami. Soczysty kolor zieleni wlewał się do miasta, a w Bieszczadach? Oczami wyobraźni chłonęła mały domek Janusza, ukryty wśród ramion połonin. Wokół żywa zieleń zapraszała na swobodne wyhasanie i wyrzucenie z siebie wszystkich świństw cywilizacji. Nic nie stało na przeszkodzie do wyjazdu. Adam oddany pracy, nawet nie zauważyłby braku żony, ale od świadectwa ukończenia podyplomówki dzieliły Marysię dwa ostatnie egzaminy, więc zamiast kąpać się w porannej górskiej rosie, czekało ją nurzanie w notatkach.

Kaśka zadzwoniła z końcem czerwca.

– Przepraszam kochana, że odzywam się tak późno, ale dopiero teraz zeszłam z gór. No mów, co tam na wyżynie?

– Jak okiem sięgnąć nudy, ale z pewnością wróciłaś z wrażeniami. Założę się, że wysmarowałaś artykuł pierwsza klasa! Poproszę szczegóły – Marysia aż piała z podniecenia.

– E, tam nie ma o czym gadać – Kaśka ostudziła nieco zapał przyjaciółki.

– No wariatko, nie baw się w ciuciubabkę. Przez ostatnie tygodnie izolowałaś umysł od nacisków i manipulacji, kontemplując życie w towarzystwie Pustelnika, mam uwierzyć w totalną nicość? – Dziewczyna nie dawała za wygraną.

W końcu po intensywnym maglu Kasia oświadczyła, że na nizinę wpadła tylko na chwilę, by pozałatwiać sprawy w redakcji, wziąć urlop i na powrót wieść ascetyczny tryb życia u boku Janusza. Artykuł pozostawał w fazie zamierzenia, a nawet podobnie jak bohater – w umartwieniu. Dla pani redaktor priorytety na wirtualnej liście uległy zmianie. Marysia nie poznawała przyjaciółki, dla której zawsze na pierwszym miejscu była praca, a związki z facetami traktowała jako miły dodatek, wytchnienie i odstresowanie. A tu nagle w poukładane życie wskakuje bieszczadzki yeti, zajmujący się hodowlą królików oraz wypalaniem węgla drzewnego. Mentalny gwałciciel w domku bez bieżącej wody i prądu, których to brak tłumaczył negacją konsumpcyjnej cywilizacji. Wierzbicka była przekonana, że nowa postawa ideologiczna Kaśki to z pewnością wynik działania tajemniczych substancji psychotropowych lub co gorsza długofalowego prania mózgu, bo przecież normalny człowiek na własne życzenie nie rezygnuje z wygodnego życia, by kultywować ubóstwo. Jednak do przyjaciółki nie trafiały żadne rozsądne argumenty, podjęła decyzję powrotu do dziczy, kierując się jak to określiła pierwotnym instynktem.

– Zadzwoń do mnie, kiedy opamiętanie wytłucze ci z głowy ten atawizm – rzuciła złośliwie Marysia, ale tak naprawdę czuła niepokój i najzwyczajniej w świecie martwiła się o Kaśkę.

– Będzie dobrze. Mam zamiar dobrze wykorzystać urlop i wrócić nowo narodzona – uspokajała przyszła pustelniczka. – Tylko proszę, nie panikuj, gdy usłyszysz „abonent poza zasięgiem”, w górach brak sygnału jest normalny. Więc czekaj, aż się odezwę.

No tak, będę czekać, a tymczasem wsiowy hodowca królików zupełnie ją ubezwłasnowolni, zapłodni i co gorsza wmówi, że ten drewniany szałas, w którym zapewne mieszka, to najszczęśliwsze miejsce na ziemi – pomyślała Marysia, gdy skończyły rozmowę.

Jednak nie bardzo wiedziała, co ma zrobić. Kaśka była dorosłą, samodzielną jednostką, co prawda chwilowo niepoczytalną, ale podjęła decyzję i chcąc, a raczej nie chcąc, Wierzbicka musiała ją uszanować.

***

W ostatnim dniu czerwca po zdaniu dwóch ostatnich egzaminów oraz po zaliczeniu praktyk w szkole podstawowej Maria otrzymała dyplom ukończenia studiów podyplomowych. Co prawda mistrzynią kulinarnych specjałów nie była, ale wyjątkowa okazja sprzyjała podniebiennym fantazjom. Wieczorową porą dom wypełniły zapachy aromatycznych ziół, a kawałki pieczonego mięsa zatopione w kurkowym sosie spokojnie czekały na uszczęśliwienie Adamowego żołądka. Czerwone, półsłodkie wino powoli spływało po wewnętrznej ściance kieliszka, znacząc trasę cudownie tłustym naciekiem. Płomienie dwóch cynamonowych świec drgały niespokojnym rytmem jakby wokół brakowało tlenu. Tak naprawdę od dobrych paru godzin brakowało, ale fizycznej obecności męża. Zadzwonił grubo po jedenastej, ale przeprosiny jakkolwiek by nie brzmiały i tak posiadały temperaturę zimnej polędwicy w kurkach. Wniosek nasuwał się sam: wysiłki kulinarno-wizualno-nastrojowe, jakie podjęła żona widocznie były mniej ważne od jednorękiego bandyty, potrzebującego reanimacji w jednym z barów w Międzyrzecu Podlaskim.

Kwiaty wraz z dołączoną bombonierką w kształcie serca – czyli tandetny chwyt męskiego geniuszu, wyrażający skruchę i obietnicę poprawy zadziałał. Maria, mimo smaku goryczy z powodu feralnej kolacji, dodatkowo zaprawionej świadomością, że przegrała z maszyną do gry – wybaczyła.

Cholera, faktycznie morfologią przypominam glona. Trochę wody i wracają mi procesy życiowe. Strach przed wysuszeniem jest tak silny, że odruchowo godzę się na te Adasiowe zastrzyki płynów. A jak pewnego dnia nieprzyjazna fala wyrzuci mnie daleko od brzegu, daleko od poślubionego źródła? – pomyślała, patrząc na białe róże stojące w wazonie i na te nieszczęsne czekoladki, które z pewnością po takich przemyśleniach stanęłyby w gardle, gdyby uległa pokusie.

W głowie Adama nie zrodziły się podobne egzystencjalne myśli, nad nieudanym wieczorem przeszedł do porządku dziennego, czego dowodem były kolejne i kolejne samotne wieczory żony. Oczywiście takie podejście do życia rodzinnego, gdzie praca stała na pierwszym miejscu w analizie mężczyzny miało usprawiedliwienie.

– Skarbie, moja nieobecność to pieniądze. nie pracujesz, a rachunki trzeba płacić i mikrofalówkę chciałaś przecież… – przekonywał żonę. – Letnie klimaty sprzyjają maszynom, wszyscy spędzają czas w barach i wrzucają grubą kasę. Za to co zarobię u Witka w piekarni trudno przeżyć.

– Masz rację. Mikrofala jest mocnym argumentem. Dla niej warto zrezygnować z wieczorów z tobą, a potem co? Robot kuchenny? Wyciskarka do owoców? – W głosie Marii bardziej niż szyderstwo wyczuć można było smutek.

– A może zrobimy sobie dziecko? – Wypalił ni z gruszki, ni z pietruszki, a przy tym wpakował w żonę oczy wielkie jak jajko z niespodzianką, zapewne z nadzieją, że ta z radości zacznie klaskać w dłonie. Nic takiego się nie stało, więc Adam dalej ciągnął temat. – Teraz jesteś rozgoryczona, że sama siedzisz w domu, a przy dziecku będziesz miała tyle roboty. Nawet nie zauważysz mojej nieobecności.

– Świetny pomysł, kochanie – w Marysię jakby piorun strzelił. – Jeżeli chcesz mnie zapłodnić tylko po to, by mieć w pracy święty spokój, to sam sobie zrób dziecko, mądralo!

W taki sposób kończyła się każda rozmowa, która zamiast konstruktywnych rozwiązań wprowadzała złość i brak porozumienia. Wierzbicka podejmowała permanentne próby przekonania męża, by chociaż, na pewien czas spróbował przyjeżdżać wcześniej. Święcie wierzyła, że zakończenie weekendowych zajęć na podyplomówce oznaczać będzie więcej czasu dla małżeńskich przedsięwzięć. Niestety, Adam w soboty pozostawał na usługach dysfunkcyjnych maszyn, a niedziele przeznaczał na odsypianie całego tygodnia. Z czasem nawet przestali uczestniczyć w obiadowych celebracjach więzi rodzinnych u teściów Marysi, bowiem nachalne pytania Wierzbickich o wnuka przejadły się dziewczynie. Mąż dodatkowo utwierdzał rodziców w przekonaniu, że to właśnie po stronie żony leży przyczyna niechęci zajścia w ciążę. Oczywiście o tym, że dzieckiem chce zapchać lukę w domowej absencji ani słowem nie wspomniał. Napięta sytuacja z każdym dniem przypominała hodowanie nabrzmiałego pryszcza, który lada moment dojrzeje i kleistą mazią oblepi małżeńskie gniazdko. Wydawać by się mogło, że erupcja nagromadzonych pretensji jest nieunikniona, ale na początku sierpnia Marysia dostała propozycję pracy. Co prawda pod koniec czerwca CV wzbogacone o studia podyplomowe rozwiozła po szkołach podstawowych, ale nawet pies z kulawą nogą nie zainteresował się aplikacją, więc zdesperowana dziewczyna słała dokumenty dosłownie wszędzie. I tak po wstępnej rozmowie kwalifikacyjnej z właścicielką firmy „ZOL–POL”, zajmującej się produkcją odzieży roboczej dla pracowników leśnictwa, podjęła pracę na okres próbny trzech miesięcy jako pracownik magazynowy. To nie był szczyt aspiracji młodej pani politolog, lecz lepszy rydz niż nic, a jeśli dodatkowo zaangażowanie zawodowe miałoby pomóc w rozładowaniu domowego napięcia, to Marysia doszła do wniosku, że warto brać, co dają. Szybko wciągnęła się w system pracy magazynowej; wystawiała faktury, obsługiwała leśników, uzupełniała braki w odzieży i wracała do domu ze świadomością dobrze spełnionych obowiązków. Po ośmiu godzinach spędzanych codziennie poza domem w zaciszu mieszkania mogła oddawać się swobodnej relaksacji. Adam, co prawda nie zmienił pracoholicznych nawyków, ale też przestała na nie reagować.

***

W ciągu ostatniego miesiąca Marysia bezskutecznie próbowała skontaktować się telefonicznie z przyjaciółką. Chciała opowiedzieć o nowej pracy, ateż umierała z ciekawości, jak przebiega Kaśkowy rozwój duchowy w otoczeniu bieszczadzkiej przyrody. Pani redaktor od czasu do czasu, przesyłała Wierzbickiej wiadomości mailowe, ale były to raczej lakoniczne notki w stylu: „wszystko gra”, „osiągnęłam wyższy stopień oczyszczenia”, „Janusz jest niesamowity” i tym podobne, nie dające pełnego obrazu sytuacji, bzdury. Ani słowem nie wspomniała, kiedy wraca, a tym bardziej nie określiła się, co do dalszych planów na przyszłość. Pewnego wrześniowego wieczora z wielką torbą stanęła na progu mieszkania Marysi.

– Nic nie mów. Jeśli zaraz mnie nie przygarniesz choć na parę dni, to zwariuję! – Nie czekając na przyzwolenie w mgnieniu oka przerzuciła bagaż do środka i poprosiła o mocną kawę.

– Byłam pewna, że obrastasz mchem, tworząc harmonię z naturą – zachichotała przyjaciółka, serdecznie ściskając pustelniczkę. – Oczywiście mój dom jest twoim domen tylko wybacz te zbytki prąd i wodę – zażartowała.

– No, dalej używaj sobie, zasłużyłam. Wiem, mogłam być bardziej dostępna, a tak przysporzyłam ci zmartwień. Adam nie będzie miał nic przeciwko, jak zobaczy torbę i mnie?

– Co ty! Nie zauważyłby stada kóz, łażących po mieszkaniu – aromat świeżo zaparzonej kawy wypełnił całą kuchnię, gdy Marysia nalała wody do filiżanek. – Zresztą już od dawna traktuje dom jak hotel, więc spokojnie rozgość się, musimy nadrobić zaległości.

Rozmowom nie było końca. Przy butelce dobrego wina czas biegł nieubłaganie, ale na tyle z wyczuciem, by dziewczyny zdążyły choć w zarysie zdać relację z tego, co się działo w życiu przez ostatnie miesiące.

– Przykro m,i kochana, z powodu kłopotów w raju – Siemka, po raz kolejny wypełniła kieliszek czerwonym napojem. – Ten twój Adam zasługuje na wygnanie. Idę o zakład, że pustelnicze medytacje Janusza, otworzyłyby oczy na wiele spraw.

– Gdyby wiewiórki były hazardzistkami, wstawiłby Januszowi do szałasu jednorękiego bandytę – oznajmiła z przekonaniem Marysia. – Nie wierzę, by cokolwiek czy ktokolwiek otworzył mu oczy. Ale dosyć. Mów, co z tym nagim instynktem, jak daleko posunęłaś się w kontemplacji ciała pustelniczego?

– No coś ty! Janusz w harmonii z matką ziemią uzyskał wyższy stopień wtajemniczenia. Więcej w nim „być”, niż „mieć” i zapewniam cię, to „mieć” w żaden sposób nie obejmuje prądu i bieżącej wody, a także całkowicie wyklucza wesołe igraszki z kimkolwiek.

– Ups… W takim razie, powiedz szczerze: po co tam pojechałaś?

– Życie w warunkach skrajnie surowych, w otoczeniu szumiących drzew i tajemniczych odgłosów zwierząt wydało się interesującym tematem do artykułu. A w tym wszystkim człowiek, samotny szczebel łańcucha pokarmowego, zmagający się z własnymi słabościami. To taka hard korowa walka z apatią i zwątpieniem. Walka o życie wieczne. Teraz to wiem.

– Nie bardzo rozumiem. Napisałaś artykuł czy nie?

– Oj, Marysiu… Owszem, skrobnęłam coś niecoś w tym temacie, ale dopiero, gdy wróciłam tam po raz drugi. Wiem, powinnam powiedzieć wtedy prawdę, a nie ściemniać o pierwotnym instynkcie – Kaśka badawczo spojrzała na przyjaciółkę, której twarz zastygła w grymasie większego niezrozumienia. – Bo widzisz, szef nie chciał słyszeć o urlopie, groził; cytuję: „Zabieraj dupę z powrotem, bez reportażu nawet się tutaj nie pokazuj.” Pieprzył coś jeszcze o danej szansie i poniesionych kosztach. Gdy pojechałam w Bieszczady za pierwszym razem tak naprawdę niewiele dowiedziałam się o Januszu. Wtargnięcie na jego teren traktował wręcz jak przestępstwo, mnie jak namolnego intruza, żądnego sensacji, który zakłóca spokój. Nawet nie chciał gadać, a na drzwiach wywiesił tabliczkę: „Milczenie jest złotem”. Może faktycznie jadąc tam liczyłam na krwawe rytuały jedzenia surowych zwierząt czy coś w tym stylu. Aż tak nie zależało mi na tym artykule. Większość czasu spędziłam w gospodarstwie agroturystycznym niedaleko Ustrzyk Dolnych. Tam poznałam Piotra. Ale to zupełnie inna historia – Kaśka przerwała opowieść, jedną ręką sięgając po kieliszek, drugą po butelkę. – Po rozmowie z szefem postanowiłam jednak napisać rzetelny reportaż o życiu Pustelnika. I to nie dlatego, że ten palant zagroził utratą roboty. Janusz był wyzwaniem. Uparcie przychodziłam pod dom i bez pytań z niewielkiej odległości obserwowałam jego codzienność. Dotarło do mnie, że w gruncie rzeczy to silny człowiek, twardo stąpający po ziemi, pełen pokory, serdeczny. Po tygodniu śledzenia każdego ruchu Pustelnika, ten niespodziewanie zaprosił mnie na herbatkę lipową z sokiem malinowym. Między nami narodził się taki przyjazny dystans, którego granicę czułam w obowiązku zachować. Przed zachodem słońca schodziłam z gór i wracałam do wynajmowanego pokoju. Tam czekał właśnie Piotr.

Marysię paliły policzki. Trudno było określić, czy to za przyczyną wina, czy historii przyjaciółki. Nim zdążyła zapytać o tajemniczego Piotra, dziewczyny usłyszały zgrzyt przekręcanego w drzwiach klucza.

– To Adam – rzuciła błyskawicznie Maria.

Owszem, w progu stał pan i władca, ledwo trzymający się na nogach, w towarzystwie anioła stróża. Wierzbicka od razu poznała Annę Dąbek, żonę właściciela piekarni, w której pracował mąż. Widziała ją kiedyś przez okno, jak rozmawiała z Adamem na ich posesji, ale panie dotąd nie zostały sobie przedstawione. Rzucające się w oczy pokaźnych rozmiarów piersi, które to właścicielka – królowa bułek i rogali eksponowała głębokim dekoltem, przywodziły na myśl dwie poduszki powietrzne. Przynajmniej kochany Adaś, w razie wypadku mógł liczyć na niezłe wyposażenie blond terenówki – skojarzyła, patrząc na kształty Anny.

– Ooo… Cześ ko...kochanie – wycedził mężczyzna, wykonując przy tym ruchy pozbawione koordynacji.

– Odstawiam pani męża, całego i zdrowego – odezwała się anielica. Poduszki lekko zafalowały, gdy przekazywała „przesyłkę”.

– Dziękuję – odpowiedziała dziewczyna, biorąc na hol zamroczonego alkoholem Adama. – Mogła pani zadzwonić, przyjechałabym, a tak to tylko niepotrzebny kłopot.

– Nie ma o czym mówić – machnęła ręką Anna. – Późno już. Dobranoc.

– Jeszcze raz dziękuję. Dobranoc.

Zanim Marysia zdążyła zamknąć drzwi, ukochany w tym czasie dotarł do sypialni, by w opakowaniu zwalić się na łóżko. Dziewczyny pościeliły w pokoju gościnnym i tę noc spędziły razem. Kobieta, zdegustowana zachowaniem męża nie miała najmniejszej ochoty wdychać alkoholowych oparów.

– No, niezły placek z tą laską i Adamem – zagadnęła szeptem Kaśka, gdy leżały w łóżku. Jedna przez drugą wierciły się i zmieniały pozycje.

– Zakalec – rzuciła tamta.

– Co?

– No pomyśl. Jakaś obca baba z wywalonym biustem o północy odprowadza ci nawalonego jak stodoła chłopa. Zrobiłabyś coś podobnego? – Dziewczynę, aż podniosło z oburzenia. – To tak wygląda praca!

– Oj, tam. Nie rób tragedii. Pewnie zapili z jej mężem i ona, jako gospodyni, czuła się w obowiązku zapewnić mu bezpieczny powrót – uspokajała przyjaciółkę Kasia.

– Dobrze, że nie bezpieczny seks. Zresztą, wcale bym się nie zdziwiła. Wyrobiła paluchy ugniatając rogale, to może chciała pougniatać Adama tu i ówdzie – piała ze złości Marysia. – Jakoś podskórnie nie ufam tej samarytance.

– Teraz przesadziłaś. Śpij lepiej. Jutro wybadasz sytuację.

– Masz rację – kobieta odwróciła głowę do ściany. – Dobranoc kochana.

– Kolorowych snów.

– A co z tym Piotrem? – Przypomniała sobie Maria.

– Jutro – usłyszała w odpowiedzi.

Mężczyznę obudziły promienie niedzielnego słońca, bezczelnie zaglądające przez niezamknięte żaluzje. Głosy wraz z dołączonym śmiechem dobiegające z kuchni potęgowałynie tyle ciekawość, co irytację. Suchość w gardle i ból głowy, efekt wczorajszego „happy evening” zmusiły Adama do wstania z łóżka. Zamiast porannego ubierania musiał zastosować rozbieranie, całe szczęście, że chociaż buty ściągnął zanim zasnął. Jakoś specjalnie się nie zdziwił, widząc przyjaciółkę żony. Dziewczyny poznał w tym samym czasie, gdy pracował jeszcze na taxi. Pewnego dnia po bagażówkę zadzwoniły studentki, które chciały przewieźć parę ciężkich rzeczy. Adamowi trafił się właśnie ten kurs, a potem od słowa do słowa zaprosił Marię do kina. delikatna, z rozbrajająco szczerym uśmiechem od razu wpadła mu w oko. Kaśka z kolei, jak na gust mężczyzny okazała się zbyt hałaśliwa i ciekawska. Lubił ją, cokolwiek to znaczy, ale w dopuszczalnych granicach. Na dłuższą metę ciążyła mu towarzysko.

– Ooo… Kogo widzą moje zmęczone oczy? – Zagadnął gościa. – Nie karmisz niedźwiedzi w Bieszczadach? – Adam silił się na dowcip. Ociężałym krokiem podszedł do ekspresu nalać kawy.

– Wyobraź sobie, że nie – odpowiedziała. – Ale patrząc na ciebie – tu wzrokiem zmierzyła gospodarza, który po całej kuchni, bez cienia skrępowania paradował w slipach. – Jeśli o karmieniu mowa, to muszę przyznać, że te piekarniane rarytasy, jakoś specjalnie ci nie służą – odcięła się Kaśka i zadowolona z lotności puściła oko do przyjaciółki.

Obie jednocześnie parsknęły śmiechem, co wywołało u Adama grymas dezaprobaty.

– No cóż, zostawiam was same, miłe panie. Tylko proszę pół tonu ciszej – mówiąc to poczłapał z powrotem do łóżka.

– Marysiu, może pojadę do siebie, z pewnością znajdzie się jakiś autobus do Nowogrodu. Nie będę przeszkadzać, pewnie chcecie sobie porozmawiać.

– Ani się waż! – zaoponowała dziewczyna. – Z nim jeszcze zdążę wyjaśnić wczorajszy wieczór. A poza tym, coś obiecałaś przed snem.

– W takim razie chodźmy na spacer, najlepiej do botanika. Pamiętam jak na studiach uwielbiałyśmy szwendać się po ogrodzie. O ile kojarzę to zamykają go dopiero w końcu października.

– Świetny pomysł, dzisiaj pogoda sprzyja.

W