Gen. Ukryta historia - Siddhartha Mukherjee - ebook

Gen. Ukryta historia ebook

Mukherjee Siddhartha

4,5

Opis

Anemia sierpowata, hemofilia, wodogłowie normotensyjne, pląsawica Huntingtona, mukowiscydoza oraz cały szereg innych chorób skłoniły autora – laureata Nagrody Pulitzera za Cesarza wszech chorób – do zadania pytania, co otrzymaliśmy w spadku od przodków. Bo jeśli spojrzymy na ludzi z punktu widzenia genetyki, to okaże się, że wszyscy jesteśmy dziećmi jednej matki – mitochondrialnej Ewy. Dlaczego więc, będąc tak podobni, tak bardzo się różnimy?

Problem zajmował już starożytnych. Nie wiedząc o istnieniu genów, próbowali wyjaśnić, dlaczego dzieci są podobne do rodziców. Wiele wieków później Darwin szukał mechanizmów odpowiedzialnych za podobieństwa i różnice w ramach gatunków. W 1864 roku Gregor Mendel, łuskając w przyklasztornym ogrodzie kolejne korce grochu, odkrył „gen”, który zaraz potem został zapomniany. Minęły lata, zanim powstał termin „genetyka” – od greckiej génesis.

Ludzkość wykonała milowy krok w wykrywaniu przyczyn wielu chorób, ale odkryła także eugenikę. Na początku XX wieku w Stanach Zjednoczonych zakładano zamknięte kolonie, gdzie poddawano pacjentów przymusowej sterylizacji, a europejscy „higieniści” patrzyli na to z zazdrością. W końcu genetyka znalazła makabryczne zastosowanie także na starym kontynencie. W Niemczech w latach trzydziestych i czterdziestych koncepcja eugeniki dostarczyła uzasadnienia dla brutalnych eksperymentów, wyłączania jednostek ze społeczeństwa, przymusowej sterylizacji, eutanazji i masowych zbrodni. Naziści uznali genetykę za użyteczną w kreowaniu nowego społeczeństwa, a Sowieci za burżuazyjny wymysł uzasadniający różnice klasowe. W obu przypadkach teoria dziedziczności posłużyła władzy do stworzenia wypaczonej wizji ludzkiej tożsamości i manipulacji obywatelami.

Przejście od wyjaśnienia do manipulowania sprawiło, że genetyka odbija się echem daleko poza granicami nauki. Zrozumienie, jak geny wpływają na ludzką tożsamość, seksualność czy charakter to jedno. Czym innym są próby ich zmiany. Pierwszym zajmują się uczeni. Drugie powinno interesować nas wszystkich.

Niniejsza książka to opowieść o narodzinach, rozwoju i perspektywach jednej z najpotężniejszych i najniebezpieczniejszych idei w dziejach nauki.

Książka została nominowana do nagrody Baillie Gifford Prize (znanej wcześniej jako Nagroda im. Samuela Johnsona) – najbardziej prestiżowej brytyjskiej nagrody przyznawanej w dziedzinie literatury faktu. Jest również finalistką nagrody Królewskiego Towarzystwa Naukowego, Nagrody Wellcome Trust oraz Nagrody im. E.O. Wilsona pryzynawanej przez American PEN Center dla najlepszej książki naukowej.

Bestseller ,,New York Timesa”, najlepsza książka 2016 roku według ,,The Washington Post”, ,,San Francisco Chronicle”, ,,The Guardian”, ,,The Economist”, ,,The Week”, ,,The Globe and Mail”, ,,The Seattle Times”, Amazon.com, National Public Radio, ,,Kirkus”, ,,Library Journal” i portalu czytelniczego Goodreads.

„Już po pierwszym zdaniu wiadomo, że książka zasługuje na wszystkie zdobyte nagrody. Gen wyznacza nowe standardy w pisaniu o medycynie i jej historii […]. Doktor Mukherjee zaczarował czytelników swoją poprzednią książką, za którą został uhonorowany Nagrodą Pulitzera, "Cesarzem wszech chorób". Teraz już wiemy, że było to wspaniałe preludium do "Genu", w którym nauka, historia i ludzkie losy łączą się, tworząc wielkie dzieło. Dzięki tej wyjątkowej książce czytelnik rusza w podróż po meandrach nauki i może w pełni zrozumieć moralne wątpliwości wynikające z manipulacji genetycznych.” Abigail Zuger, "The New York Times Science Section"

„Najważniejszą lekcją, jaka płynie z książki Mukherjeego, jest zrozumienie, że manipulacje genetyczne są zarówno wielką szansą, jak i ogromnym zagrożeniem.” „The Economist”

„To prawdopodobnie najlepsza historia detektywistyczna na świecie – wieki poszukiwań, setki śledczych, od Arystotelesa przez Gregora Mendela po Francisa Collinsa, i cała masa pytań, na które przez lata nie udało się znaleźć odpowiedzi. Tak jak „Cesarz wszech chorób” „Gen” jest książką imponującą, przekrojową, niezwykle ważną, a przede wszystkim wybitną i wykraczającą poza ramy pisania o nauce.” Anthony Doerr

„Olśniewająca, rzetelna i przebogata książka ogromnie utalentowanego autora, który wyjaśnia, jak głęboko trzeba spojrzeć, aby zrozumieć ludzką naturę i jej przeznaczenie.” „Kirkus”

„Mukherjee z niezwykłą wprawą łączy spojrzenie naukowe z podejściem socjologicznym, a wiedzę akademicką z tym, co powszechnie wiadome, ukazując, jak wiele jeszcze pytań pozostaje bez odpowiedzi.” „Publishers Weekly”

„Mukherjee z suchego akademickiego zagadnienia, jakim jest genetyka, czyni fascynującą historię, która pochłania czytelnika […]. Połączenie architektonicznej precyzji i pociągającej narracji, wnikliwy, ale niepozbawiony poczucia humoru opis najtrudniejszych zagadnień genetyki, a także geniusz przedstawiania ludzkich losów w chemicznych wzorach sprawiają, że jest to książka doskonała. Dzięki niej jest tak, jakbyś skończył studia, na które bałeś się zapisać, a jednak okazało się, że wciągnęły cię bez reszty.” Andrew Solomon, „The Washington Post”

„O genetyce powstało już wiele książek, ale dopiero Siddhartha Mukherjee ukazał ją w całościowym i niezwykle świeżym ujęciu. Jego podwójne spojrzenie – naukowca i pisarza opowiadającego o historiach prawdziwych ludzi – czyni z tej książki niezwykłe dzieło.” James Gleick, „New York Times Book Review”

„„Gen” to niezwykła synteza nauk o człowieku, książka konfrontująca esencję wiedzy naukowej z filozoficznymi pytaniami, które rodzi koncepcja ludzkiej egzystencji.” Paul Berg, laureat Nagrody Nobla w dziedzinie chemii

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 782

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,5 (33 oceny)
18
12
3
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




SIDDHARTHA MUKHERJEE

GEN

Ukryta historia

Przełożył Jan Dzierzgowski

Wszelkie powielanie lub wykorzystanie niniejszego pliku elektronicznego inne niż autoryzowane pobranie w zakresie własnego użytku stanowi naruszenie praw autorskich i podlega odpowiedzialności cywilnej oraz karnej.

Tytuł oryginału angielskiego The Gene: An Intimate History

Projekt okładki Agnieszka Pasierska / Pracownia Papierówka

Projekt typograficzny Robert Oleś / d2d.pl

Copyright © 2016, Siddhartha Mukherjee

All rights reserved

Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Czarne, 2017

Copyright © for the Polish translation by Jan Dzierzgowski, 2017

Redakcja Wojciech Górnaś / Redaktornia.com

Konsultacja merytoryczna dr Wawrzyniec Kofta

Korekta Gabriela Niemiec i Paulina Orłowska / d2d.pl

Redakcja techniczna Robert Oleś / d2d.pl

Skład Agnieszka Frysztak / d2d.pl

Tłumacz pragnie gorąco podziękować Weronice Rokickiej za podzielenie się wiedzą dotyczącą Indii i Bengalu

Skład wersji elektronicznej d2d.pl

ISBN 978-83-8049-533-3

Dla Priyabali Mukherjee (1906–1985), która znała niebezpieczeństwa

Dla Carrie Buck (1906–1983), która sama ich doświadczyła

Dokładne poznanie praw dziedziczności zapewne bardziej zmieni ludzki sposób patrzenia na świat i panowania nad naturą niż jakiekolwiek inne wyobrażalne obecnie postępy w nauce1.

William Bateson

Człowiek jest w sumie jedynie nośnikiem genów, jest tylko czymś w rodzaju tunelu. A geny nie myślą o tym, co jest dobre, a co złe. Obojętne im, czy jesteśmy szczęśliwi, czy nie. Bo stanowimy dla nich jedynie środek do celu. Geny myślą tylko o tym, co jest dla nich najbardziej efektywne2.

Haruki Murakami, 1Q84

Prolog: rodziny

Znać po was szlachectwo rodziców3

Menelaos w Odysei Homera

Jebią ci życie mamcia z tatkiem,

Może i nie chcą, ale jebią,

Oprócz win własnych na dokładkę

Jeszcze ci kilka ekstra wrzepią4

Philip Larkin, To może taki wierszyk

Zimą roku 2012 pokonałem drogę z Delhi do Kalkuty, by odwiedzić kuzyna Moniego. Towarzyszył mi ojciec, kompan i zarazem przewodnik, pełen smutku i melancholii, pełen skrywanego bólu, którego mogłem się zaledwie domyślać. Mój ojciec jest najmłodszym z pięciu braci. Moni to jego pierwszy bratanek, syn najstarszego brata. Od 2004 roku, kiedy skończył czterdzieści lat, przebywa w zakładzie dla osób chorych umysłowo (w „domu wariatów”, mówi ojciec), zdiagnozowano bowiem u niego schizofrenię. Cały czas jest pod działaniem silnych farmaceutyków, unosi się na falach leków przeciwpsychotycznych i uspokajających. Opiekunowie pilnują go, myją i karmią.

Ojciec nigdy nie pogodził się z diagnozą. Przez wiele lat toczył samotną kampanię przeciwko psychiatrom zajmującym się bratankiem. Liczył, że wreszcie zdoła ich przekonać, jak wielki błąd popełnili – albo może że uszkodzona psychika Moniego sama się w jakiś cudowny sposób naprawi. Zakład w Kalkucie odwiedził dwukrotnie, z tego raz niezapowiedzianie, w nadziei, że zastanie Moniego w pełni zdrowia, prowadzącego w sekrecie normalne życie za zakratowanymi oknami.

Ale ojciec wiedział – i ja wiedziałem – że nie chodziło tu tylko o stryjowską miłość. Moni nie jest jedynym krewnym ojca dotkniętym chorobą psychiczną. Również dwaj inni stryjowie Moniego cierpieli na skutek zaburzeń umysłowych. Szaleństwo dotyka Mukherjeech co najmniej od dwóch pokoleń. Niezgoda ojca na diagnozę wynika więc z ponurej świadomości, że zatrute ziarno choroby może tkwić również w nim samym.

W roku 1946 Rajesh, trzeci z mych stryjów, umarł w Kalkucie nagłą śmiercią. Miał dwadzieścia dwa lata. Ponoć dostał zapalenia płuc po tym, jak przez dwie noce uprawiał gimnastykę w zimowym deszczu. Ale zapalenie płuc stanowiło w rzeczywistości skutek innej choroby. Rajesh był niegdyś najlepiej zapowiadającym się z braci – najbystrzejszym, najzwinniejszym, najbardziej charyzmatycznym, żywiołowym, najbardziej kochanym przez całą rodzinę.

Dziadek zmarł dekadę wcześniej, w roku 1936, zamordowany po kłótni o kopalnię miki. Rajesh bez trudu zajął jego miejsce, choć nie był najstarszy z rodzeństwa. Liczył sobie ledwie dwanaście lat, ale równie dobrze mógłby mieć dwadzieścia dwa. Jego lotną inteligencję studziła powaga. Nastoletnia krnąbrność krzepła już w dorosłą pewność siebie.

Tylko że, wspomina ojciec, latem 1946 roku Rajesh zaczął się dziwnie zachowywać, jak gdyby w jego mózgu doszło do zwarcia. Na wszystko reagował gwałtownie: dobre nowiny powodowały wybuchy niekontrolowanej radości, która często musiała znajdować ujście w coraz to wymyślniejszych ćwiczeniach fizycznych i gimnastyce. Natomiast zła wiadomość pchała Rajesha w nieutulony smutek. Uczucia same w sobie były najzupełniej normalne – czego jednak nie da się powiedzieć o ich natężeniu. Zimą tamtego roku zwiększyły się pulsacja i amplituda emocjonalnej sinusoidy Rajesha. Okresy szaleńczego pobudzenia, przechodzącego czasem w gniew i krzykliwość, zdarzały się coraz częściej, zasnuwająca wszystko mgła przygnębienia stawała się coraz gęstsza. Rajesh zapuszczał się w krainę okultyzmu. Próbował wywoływać duchy, organizował w domu seanse spirytystyczne z użyciem specjalnej planszy z literami, wieczorami chadzał do krematorium, by medytować tam w towarzystwie przyjaciół. Nie wiem, czy sięgał po jakieś środki psychoaktywne – w latach czterdziestych w chińskiej dzielnicy Kalkuty nie brakowało palarni, gdzie młody chłopak mógł ukoić nerwy birmańskim lub afgańskim opium – lecz ojciec wspomina, że jego brat stał się zupełnie innym człowiekiem, chwilami lękliwym, chwilami do przesady zuchwałym, emocjonalnie pnącym się w górę lub zsuwającym w dół po coraz bardziej stromych zboczach; jednego ranka drażliwym, drugiego – nadmiernie radosnym (po angielsku powiedziałoby się overjoyed. W potocznym użyciu słowo to jest całkiem niewinne, oznacza zachwyt, euforię. Zarazem jednak stanowi ostrzeżenie, wyznacza ostateczną granicę trzeźwości umysłu. Poza ową granicą nie ma już radości. Jest tylko szaleństwo i mania).

Na tydzień przed tym, jak zachorował na zapalenie płuc, Rajesh dowiedział się, że osiągnął niezwykle wysoki wynik w egzaminach na studia. Wpadł w euforyczny nastrój i zniknął – ponoć przez dwa dni „trenował” na obozie dla zapaśników. Kiedy wrócił do domu, miał wysoką gorączkę i omamy.

Dopiero wiele lat później, studiując medycynę, zdałem sobie sprawę, że Rajesh przechodził zapewne poważny epizod manii, stanowiący niemal podręcznikowy objaw cyklofrenii – zaburzenia afektywnego dwubiegunowego.

*

Czwarty z braci ojca, Jagu, zamieszkał z nami w Delhi w roku 1975, kiedy miałem pięć lat. Jego umysł też chwiał się w posadach. Jagu był wysoki i chudy jak tyczka. W jego spojrzeniu dostrzegało się dzikość. Z grzywą potarganych, zbyt długich włosów przypominał bengalskiego Jima Morrisona. O ile choroba Rajesha ujawniła się na początku trzeciej dekady życia, o tyle Jagu już od dzieciństwa zmagał się z problemami. Był wycofany, niełatwo przychodziło mu nawiązywanie kontaktów i tylko przy mojej babci czuł się bezpieczny. Nie potrafił utrzymać pracy ani żyć sam. Z czasem doszły kolejne zaburzenia: wizje i omamy, głosy mówiące mu, co ma robić. Wszędzie węszył spiski: na przykład rzekomo śledził go sprzedawca bananów rozstawiający stragan przed naszym domem. Jagu często mówił do siebie, obsesyjnie recytował zmyślone plany podróży pociągiem („Z Shimli do Howrah pocztowym z Kalki, potem przesiadka w Howrah w ekspres Śri Jagannath do Puri”). Zdarzało mu się bywać niezwykle poczciwym – raz, gdy przypadkiem zbiłem ukochaną wenecką wazę mojej matki, ukrył mnie w pościeli i zapewnił matkę, że ma „całą górę pieniędzy”, więc odkupi jej „tysiąc” waz. Ale i ta anegdota jest wielce wymowna: nawet stryjowska miłość Jagu splatała się z psychozą i konfabulacją.

Rajesha nigdy nie zbadał psychiatra, za to u Jagu pod koniec lat siedemdziesiątych lekarz z Delhi stwierdził schizofrenię. Nie przepisał jednak żadnych lekarstw. Jagu nadal żył pod naszym dachem, przez większość czasu kryjąc się w pokoju babci (mieszkanie w kilka pokoleń to w Indiach rzecz powszechna). Babcia, znów dotknięta przez los, ze zdwojoną żarliwością broniła syna. Przez niemal dekadę między nią a moim ojcem panował kruchy rozejm. Jagu był pod jej opieką, jadł posiłki w jej pokoju, nosił ubrania, które mu szyła. Nocami, kiedy kręcił się niespokojny, nękany przez lęki i fantazje, układała go do łóżka jak dziecko, gładząc dłonią po czole. Babcia zmarła w roku 1985. Jagu uciekł z domu i nie dał się nakłonić do powrotu. Aż do śmierci w roku 1998 żył wśród członków jednej z sekt religijnych w Delhi.

*

Zarówno ojciec, jak i babcia sądzili, że choroby Jagu i Rajesha spotęgował – a może nawet spowodował – dziejowy kataklizm, a mianowicie podział Indii i niepodległość Pakistanu. Trauma polityczna przerodziła się w psychiczną. Podział rozszczepił nie tylko narody, ale i umysły. W opowiadaniu Toba Tek Singh autorstwa Saadata Hasana Manto bohater, uwięziony za drutem kolczastym na granicy między Indiami a Pakistanem, jest zarazem zawieszony między szaleństwem a zdrowiem. Babcia uważała, że zamęt oraz konieczność przenosin z Bengalu Wschodniego do Kalkuty odbiły się na umysłach Rajesha i Jagu, choć w zupełnie odmienny sposób.

Kiedy Rajesh zamieszkał w Kalkucie w 1946 roku, całe miasto szalało – miało nerwy w strzępach, niecierpliwiło się, nie potrafiło nikogo kochać. Potok ludzi z Bengalu Wschodniego, którzy odpowiednio wcześnie przeczuli polityczne konwulsje, zalewał niskie domy i kamienice w pobliżu dworca Sealdah. W owym nędznym tłumie znalazła się też moja babcia. Wynajęła maleńkie mieszkanie w alei Hayata Khana. Czynsz wynosił pięćdziesiąt pięć rupii miesięcznie – około dolara w przełożeniu na dzisiejsze pieniądze, lecz wówczas był to ogromny wydatek. Mieszkanie – a ściślej rzecz biorąc, trzy pokoje, jeden nad drugim – sąsiadowało z hałdą śmieci, lecz miało okna i wspólny dach, z którego chłopcy mogli oglądać nowe miasto i rodzący się nowy kraj. Niewiele było wówczas trzeba, by na ulicy wybuchły zamieszki. W sierpniu tamtego roku doszło do rzezi między hinduistami i muzułmanami. Pięć tysięcy ludzi straciło życie, sto tysięcy wypędzono z domów.

Rajesh przez całe lato napatrzył się na okrucieństwa. Hinduiści wywlekali muzułmanów ze sklepów i biur Lalbazaru, po czym patroszyli ich żywcem. Muzułmanie brali równie zapalczywy odwet, linczując ludzi na targach rybnych w Rajabazarze i na Harrison Road. Problemy psychiczne Rajesha zaczęły się krótko po zamieszkach. W mieście zapanował spokój, lecz mój stryj doznał nieuleczalnej traumy. Krótko po sierpniowych masakrach zaczęły go nękać paranoiczne halucynacje. Żył w narastającym strachu. Coraz częściej wybierał się wieczorami na salę sportową. Potem przyszły epizody manii, aż wreszcie nagły wybuch ostatniej choroby.

Zdaniem mojej babci, o ile szaleństwo Rajesha stanowiło skutek przeprowadzki do Kalkuty, o tyle Jagu wpadł w obłęd z powodu wyjazdu. W wiosce przodków w Dehergoti nieopodal Barisalu był bezpieczny, zakorzeniony w świecie przyjaciół i krewnych. Biegając pośród pól ryżowych czy kąpiąc się w gliniankach, zdawał się wesoły i beztroski jak inne dzieci – niemal normalny. W Kalkucie usechł niczym roślina przesadzona ze swego naturalnego otoczenia. Przerwał naukę, całymi dniami wysiadywał przy oknie i pustym spojrzeniem oglądał świat za szybą. Jego myśli się splątały, słowa stały się niezrozumiałe. Umysł Rajesha rozszerzał się aż do kruchych granic – umysł Jagu po cichu kurczył się w jego pokoju. Rajesh nocami błąkał się po mieście – Jagu nie wychodził z domu.

*

Ta osobliwa taksonomia choroby psychicznej (Rajesh jako „miejska mysz”, Jagu jako „mysz wiejska”) nawet się sprawdzała, póki nie przyszła kolej na Moniego. Moni, rzecz jasna, nie był „dzieckiem podziału”. Nie musiał opuścić rodzinnych stron: całe życie spędził w bezpiecznym domu w Kalkucie, lecz jego psychika zaczęła podążać tą samą trajektorią co psychika Jagu. W okresie dojrzewania pojawiły się wizje i głosy. Potrzeba samotności, wybujałe konfabulacje, zagubienie i dezorientacja – wszystko to przerażająco przypominało chorobę stryja. Kiedy Moni miał paręnaście lat, odwiedził nas w Delhi. Mieliśmy pójść razem do kina, ale on zamknął się w łazience na piętrze. Dopiero po godzinie pozwolił wejść babci. Gdy otworzyła drzwi, skulił się w kącie.

W roku 2004 Moniego pobiły jakieś zbiry – ponoć za oddawanie moczu w parku. (Opowiadał mi, że usłyszał wewnętrzny głos nakazujący mu: „Tu, sikaj tutaj”). Kilka tygodni później dopuścił się „zbrodni” tak niedorzecznej, że wręcz jednoznacznie świadczącej o utracie zmysłów: pod wpływem głosów próbował poderwać siostrę jednego ze zbirów. Znowu oberwał. Jego ojciec chciał powstrzymać napastników, ale na próżno. Moni, z pękniętą wargą i raną czoła, trafił do szpitala.

Pobicie miało go rzekomo uleczyć – sprawcy, przepytywani potem przez policję, utrzymywali, że chcieli „wypędzić z Moniego demony”. Ale patologiczny rozkazodawca w jego głowie stał się tylko śmielszy i bardziej wymagający. Zimą, po kolejnym załamaniu nerwowym, po kolejnych halucynacjach, Moni trafił do zakładu zamkniętego.

Tłumaczył mi później, że nawet trochę sam tego chciał. Nie liczył na wyleczenie – marzył o miejscu, gdzie poczuje się bezpiecznie. Dobrano mu leki przeciwpsychotyczne, jego stan nieco się poprawił, choć nie na tyle, by mógł wyjść ze szpitala. Kilka miesięcy później umarł jego ojciec. Matka nie żyła już od wielu lat, jedyna siostra mieszkała daleko. Moni postanowił więc zostać w zakładzie – wszak nie miał dokąd się udać. Po angielsku na szpital psychiatryczny mówiło się niegdyś asylum. Psychiatrzy krzywią się dziś na owo przestarzałe słowo, lecz w przypadku Moniego okazało się ono okrutnie trafne. Szpital dawał mu schronienie, zapewniał upragnione bezpieczeństwo. Mój stryjeczny brat postanowił żyć niczym ptak, który nie chce opuszczać klatki.

Kiedy w 2012 roku wybraliśmy się z ojcem w odwiedziny do Moniego, nie widziałem się z bratem stryjecznym już od blisko dwóch dekad; mimo to sądziłem, że go rozpoznam. Ale człowiek w sali odwiedzin ani trochę nie przypominał Moniego z mych wspomnień. Gdyby nie przyprowadził go opiekun, miałbym pewnie wątpliwości, czy aby nie rozmawiam z obcą osobą. Postarzał się ponad swój wiek. Miał czterdzieści osiem lat, wyglądał na sześćdziesiąt. Lekarstwa zmieniły jego ciało: stąpał niepewnie, chwiejnie niczym dziecko. Mowa, niegdyś płynna i wartka, stała się urywana. Słowa wybrzmiewały z nagłą, zaskakującą siłą, jak gdyby Moni wypluwał pestki dziwnego owocu, który ktoś włożył mu do ust. Kiedy wspomniałem moją siostrę, zapytał, czy się z nią ożeniłem. Rozmawiał ze mną jak z dziennikarzem, który zjawił się niespodziewanie, by przeprowadzić wywiad.

Najbardziej jednak uderzający był spokój jego oczu, a nie burza w głowie. Słowo moni po bengalsku oznacza „klejnot” lub, potocznie, coś niewymownie pięknego: błyszczące punkciki światła w oczach drugiej osoby. I właśnie tego światła zabrakło. Jego oczy pociemniały, zgasły, jakby pokryte warstewką szarej farby.

*

Odkąd pamiętam, Moni, Jagu i Rajesh zajmowali niespodziewanie dużo miejsca w myślach rodziny. Kiedy przez pół roku flirtowałem z nastoletnim buntem, przestałem rozmawiać z rodzicami i odrabiać prace domowe, a stare książki wyrzuciłem do śmieci, rozpaczliwie zaniepokojony ojciec zaciągnął mnie do tego samego lekarza, który zdiagnozował Jagu. Czyżby teraz również syn miał postradać rozum? Na początku lat osiemdziesiątych u babci zaczęły się kłopoty z pamięcią. Odtąd zdarzało się jej omyłkowo nazywać mnie Rajeshwarem. Z początku natychmiast się poprawiała i czerwieniła ze wstydu. Potem jednak, już po zerwaniu ostatnich więzi z rzeczywistością, wydawała się popełniać ów błąd niemal rozmyślnie, jak gdyby fantazja dawała jej zakazaną przyjemność. Mojej przyszłej żonie Sarze opowiedziałem o strzaskanych umysłach kuzyna i dwóch wujów już na czwartej lub piątej randce. Uczciwość nakazywała uprzedzić potencjalną partnerkę o ryzyku.

W rodzinnych rozmowach często powracały tematy choroby, normalności, dziedziczności, pokrewieństwa i tożsamości. Co prawda moi rodzice, jak większość Bengalczyków, podnieśli technikę wyparcia do rangi sztuki, lecz tej konkretnej historii nie dało się ignorować. Moni, Rajesh, Jagu. Trzy życia pochłonięte przez choroby psychiczne. Trudno nie wysnuć wniosku, że dziedziczność miała tu swój udział. Czy Moni odziedziczył gen albo zestaw genów – tych samych co w przypadku naszych stryjów – który naraził go na chorobę? Czy dwaj pozostali ucierpieli na skutek dwóch różnych zaburzeń, czy może innego wariantu tego samego zaburzenia? Ojciec przeżył w życiu co najmniej dwa krótkie zaniki pamięci, za każdym razem po spożyciu bhangu (jest to napój z kwiatów konopi rozpuszczonych w ghi, pity podczas świąt religijnych). Czy były one związane z tą samą blizną historii?

*

W roku 2009 szwedzcy uczeni opublikowali wyniki ogromnego międzynarodowego badania, przeprowadzonego na próbie kilku tysięcy rodzin. Dzięki analizie międzypokoleniowych przypadków choroby psychicznej udało się przedstawić wyraźne dowody, że zaburzenie afektywne dwubiegunowe i schizofrenia są ze sobą powiązane genetycznie. Część rodzin uczestniczących w badaniu miała krzyżującą się historię owych dwóch chorób, boleśnie podobną do historii moich krewnych: jedno z rodzeństwa dotknięte schizofrenią, drugie cyklofrenią oraz siostrzeniec lub bratanica również cierpiący na schizofrenię. Trzy lata później kilka kolejnych badań potwierdziło wstępne ustalenia co do powiązań między dziedzicznością i owymi odmianami choroby psychicznej, pogłębiając wiedzę o ich etiologii, epidemiologii oraz czynnikach wywołujących samą chorobę bądź jej kolejne rzuty5.

Publikacje na podstawie dwóch z tych badań czytałem zimowym rankiem w metrze w Nowym Jorku, kilka miesięcy po powrocie z Kalkuty. Naprzeciwko mnie facet w szarej futrzanej uszatce powtarzał synkowi, że on również powinien włożyć czapkę. Na stacji przy 59 Ulicy wsiadła matka, pchając wózek z bliźniętami drącymi się identycznym – jak na moje ucho – głosem.

Lektura przyniosła mi dziwną pociechę, dostarczyła odpowiedzi na część pytań, które nękały mojego ojca i babkę. Zarazem jednak mnożyły się nowe. Skoro choroba Moniego była dziedziczna, dlaczego oszczędziła jego ojca i siostrę? Jakie czynniki sprawiały, że predyspozycja przechodziła w zaburzenie? Na ile choroby Jagu lub Moniego wynikały z „natury” (czyli genetycznej predyspozycji), na ile zaś z „otoczenia” (czyli z czynników środowiskowych – migracji, konfliktów, traum)? Czy mój ojciec też jest narażony na zachorowanie? A ja? Co, gdybym mógł zgłębić naturę owej genetycznej skazy? Czy powinienem się przebadać? Czy powinienem przebadać swoje córki? A jeśli tak, czy pokazać im wyniki? Co, jeżeli okaże się, że tylko jedna z nich nosi piętno?

*

Rodzinna historia choroby psychicznej wbijała się czerwoną linią w mą świadomość. Również w pracy, zajmując się biologią nowotworów, podejmowałem temat normalnych i nienormalnych genów. Nowotwory to bodaj zaburzenie genetyczne par excellence: genom opętany patologiczną obsesją ciągłej samoreplikacji wykorzystuje do tego komórkę i jej fizjologię; skutkiem tego jest zmiennokształtna choroba, której – mimo znaczących osiągnięć nauki – wciąż nie potrafimy leczyć ani jej zapobiegać.

Badanie nowotworów to również badanie ich przeciwieństwa. Jaki jest kod normalności, zanim zepsują go kody raka? Co robi normalny genom? Jak zachowuje trwałość, której zawdzięczamy międzyludzkie podobieństwa, i zarazem zróżnicowanie, czyniące nas odmiennymi? Jak trwałość i różnorodność, normalność i nienormalność są zdefiniowane w naszym genomie? Jak są w niego wpisane?

I dalej: co, gdybyśmy nauczyli się celowo zmieniać naszą informację genetyczną? Gdyby odpowiednie technologie stały się dostępne, kto by je kontrolował? Kto by dbał o bezpieczeństwo, kto byłby panem, a kto ofiarą? W jaki sposób zdobycie tej wiedzy – oraz jej nieuchronne wkroczenie w nasze życie prywatne i publiczne – odmieniłoby wyobrażenia o społeczeństwie, o naszych dzieciach, o nas samych?

*

Niniejsza książka to opowieść o narodzinach, rozwoju i przyszłości jednej z najpotężniejszych i najbardziej niebezpiecznych idei w dziejach nauki: o „genie”, podstawowej jednostce dziedziczenia, podstawowej jednostce informacji biologicznej.

Przymiotnika „niebezpieczny” użyłem najzupełniej celowo. Trzy wywrotowe idee naukowe odbijały się rykoszetem w XX wieku, dzieląc go na trzy nierówne okresy. Te idee to atom, bit, gen6. Każdą zapowiadało już poprzednie stulecie, ale właśnie w wieku XX osiągnęły dojrzałość. Każda zaczęła żywot jako abstrakcja, by ostatecznie przeniknąć niezliczone dyskursy, przekształcając kulturę, społeczeństwo, politykę i język. Zdecydowanie najważniejsza paralela między owymi trzema ideami ma jednak charakter koncepcyjny, każda reprezentuje bowiem niepodzielną jednostkę, podstawową składową większej całości. Atom i materia. Bit i cyfrowa informacja. Gen i dziedziczność lub też informacja biologiczna[1].

Czemu owa właściwość – bycie niepodzielną jednostką większej całości – daje trzem wspomnianym ideom tak ogromną siłę? Prosta odpowiedź brzmi następująco: materia, informacja i biologia są z natury uporządkowane hierarchicznie. Trzeba zatem zrozumieć najmniejszą cząstkę, by zrozumieć całość. Kiedy poeta Wallace Stevens pisze: „Po dodaniu części są tylko części”, nawiązuje do strukturalnej tajemnicy języka7. Znaczenie zdania poznamy, jeśli odszyfrujemy poszczególne słowa – ale przecież zdanie niesie więcej znaczenia niż każde z nich. Tak samo z genami. Organizm to, rzecz jasna, coś więcej niż tylko suma genów. By jednak rozwiązać jego zagadkę, musimy najpierw zrozumieć geny. Gdy holenderski biolog Hugo de Vries w latach dziewięćdziesiątych XIX wieku spotkał się z pojęciem genu, szybko pojął, że idea ta całkowicie przekształci nasze postrzeganie świata naturalnego. „Cały świat organiczny to wynik niezliczonych kombinacji i permutacji względnie niewielu czynników. […] Podobnie jak fizycy i chemicy wracający do atomów i cząsteczek, nauki biologiczne winny zgłębić owe jednostki [geny] celem wyjaśnienia […] zjawisk świata ożywionego”8.

Atom, bit i gen doprowadziły do przełomów w myśleniu o nauce i technologii. Nie da się wyjaśnić zachowania materii – na przykład odpowiedzieć na pytania, czemu złoto się świeci, a wodór wchodzi w gwałtowną reakcję z tlenem – bez odwołania do atomów. Niepodobna zrozumieć działania komputerów – istoty algorytmów albo przechowywania danych – jeśli najpierw nie zrozumiemy strukturalnej anatomii informacji cyfrowej. „Alchemia nie mogła przerodzić się w chemię, póki nie poznano podstawowych składowych”, pisał dziewiętnastowieczny uczony9. Wedle tej samej logiki nie zrozumiemy biologii organizmu czy komórki ani ewolucji – a także ludzkiej patologii, zachowań, temperamentów, chorób, ras, tożsamości czy losów – jeśli wpierw nie uporamy się z genem.

Kryje się tu jednak drugie dno. Zrozumienie atomów było konieczne, by nauczyć się manipulowania materią, co z kolei umożliwiło budowę bomby atomowej. Dzięki naszej wiedzy na temat genów potrafimy z niezwykłą wręcz zręcznością manipulować organizmami. Zyskaliśmy ogromną władzę, kod genetyczny okazał się bowiem niezwykle prosty. Jest tylko jedna cząsteczka i jeden kod. „Podstawy dziedziczności są zdumiewająco nieskomplikowane, co daje nadzieję, że naturę uda się mimo wszystko zgłębić – pisał Thomas Morgan, wielka postać genetyki. – Jej niepoznawalność, powszechnie brana dotąd za pewnik, to zaledwie złudzenie”10.

Nasza wiedza na temat genów stała się tak głęboka i szczegółowa, że nie badamy ich już i nie modyfikujemy wyłącznie w probówkach, lecz w naturalnym środowisku – w ludzkich komórkach. Geny znajdują się na chromosomach – długich, włóknowatych strukturach w ludzkich komórkach. Każdy chromosom zawiera setki genów połączonych w łańcuchy[2]. Człowiek ma łącznie czterdzieści sześć chromosomów – po dwadzieścia trzy od każdego z rodziców. Cały zestaw instrukcji genetycznych danego organizmu to genom. (Można go porównać do encyklopedii wszystkich genów, zawierającej przypisy, uwagi, polecenia i odniesienia). Ludzki genom liczy około dwudziestu jeden–dwudziestu trzech tysięcy genów. Łącznie składa się to na komplet planów budowy, funkcjonowania i naprawy człowieka. Przez ostatnie dwie dekady technologie genetyczne rozwijały się tak szybko, że potrafimy obecnie rozszyfrować działanie licznych genów i opisać ich złożone role. Niektóre geny i ich przeznaczenie udaje się celowo zmodyfikować, zmieniając tym samym ludzki organizm, jego fizjologię, jego istotę.

Właśnie przejście od wyjaśnienia do manipulowania sprawia, że genetyka odbija się echem daleko poza granicami nauki. Zrozumienie, jak geny wpływają na ludzką tożsamość, seksualność czy usposobienie, to jedno. Zupełnie czym innym są natomiast przymiarki do zmieniania tożsamości, seksualności albo zachowań. Pierwszym zajmują się uczeni, chociażby psychologowie czy neurolodzy. Druga refleksja, zarazem budząca nadzieję i straszliwie groźna, powinna interesować nas wszystkich.

*

Kiedy pisałem tę książkę, organizmy wyposażone w genomy uczyły się zmieniania dziedzicznych cech organizmów wyposażonych w genomy. Mówiąc prościej, między rokiem 2012 i 2016 wynaleźliśmy technologie, które pozwalają nam celowo i trwale zmieniać genom człowieka (chociaż bezpieczeństwo i precyzja tego rodzaju „inżynierii genetycznej” nie zostały jeszcze poddane stosownej ocenie). Bardzo rozwinęła się także zdolność przewidywania przyszłych losów konkretnej jednostki na podstawie jej genomu (choć faktyczny potencjał predykcyjny pozostaje nieznany). Potrafimy „pisać” ludzkie genomy i „czytać” je w stopniu niewyobrażalnym ledwie od trzech–czterech lat.

Nie trzeba dyplomu z biologii molekularnej, filozofii czy historii, by zrozumieć, że splot tych dwóch faktów jest potencjalnie groźny. Jeśli poznamy przeznaczenie zapisane w genomach konkretnych osób (choćby miało to oznaczać tylko oszacowanie prawdopodobieństwa pewnych zdarzeń), jeśli opracujemy technologie pozwalające wpływać na to przeznaczenie (choćby technologie te nie zawsze działały skutecznie), nasza przyszłość na zawsze się zmieni – zmieni się samo znaczenie słowa „człowiek”.

Idea atomu dała współczesnej fizyce zasadę organizującą i obudziła marzenia o panowaniu nad materią i energią. Gen dostarczył zasadę organizującą współczesnej biologii. W tym przypadku marzenie dotyczy kontrolowania naszych ciał i naszej przyszłości. Stałym wątkiem dziejów genu jest „poszukiwanie wiecznej młodości, faustowski mit nagłej odmiany losów oraz dwudziestowieczne flirty z doskonaleniem człowieka”11. A także marzenie, by rozszyfrować ludzki „podręcznik użytkownika”. Oto właśnie sedno mojej opowieści.

*

Książka ma porządek chronologiczny i tematyczny zarazem. Ogólna narracja biegnie historycznie. Zaczynamy od Mendla w roku 1864 i ogrodu w prowincjonalnym klasztorze na Morawach – tam właśnie „gen” został odkryty i zaraz potem zapomniany. (Samo słowo powstało kilka dekad później). Równolegle Darwin rozwija teorię ewolucji. Gen urzeka angielskich i amerykańskich reformatorów, pragnących dokonywać manipulacji genetycznych, by przyspieszyć ewolucję i emancypację człowieka. Makabryczny zenit zostaje osiągnięty w nazistowskich Niemczech w latach czterdziestych. Koncepcja eugeniki dostarcza pretekstu do potwornych eksperymentów, wyłączania jednostek ze społeczeństwa, przymusowej sterylizacji, eutanazji i masowych zbrodni.

Począwszy od końca II wojny światowej, następujące po sobie odkrycia rozpętują w biologii rewolucję. DNA okazuje się źródłem informacji genetycznej. „Działanie” genów zostaje opisane w kategoriach mechanicznych: w genach zakodowane są chemiczne „przekazy” do budowania białek, które to białka ostatecznie odpowiadają za rozmaite formy i funkcje w organizmie. James Watson, Francis Crick, Maurice Wilkins i Rosalind Franklin rozwiązują zagadkę struktury DNA i tworzą słynny model podwójnej helisy. Zostaje odszyfrowany kod trójkowy.

W latach siedemdziesiątych pojawiają się dwie nowe technologie. Pierwsza to sekwencjonowanie DNA, druga to klonowanie genów – a więc, odpowiednio, „czytanie” i „pisanie”. (Pod nazwą klonowania genów kryje się wiele technik służących wyosabnianiu ich z organizmu, manipulowaniu nimi w probówkach, tworzeniu hybryd genowych i produkowaniu milionów kopii owych hybryd w żywych komórkach). W latach osiemdziesiątych genetycy zaczynają wykorzystywać owe techniki do mapowania i identyfikacji genów powiązanych z konkretnymi chorobami – na przykład z pląsawicą Huntingtona czy mukowiscydozą. „Wyłapanie” takich genów zwiastuje nową epokę. Rodzice mogą przeprowadzać badania płodów i ewentualnie decydować się na usunięcie ciąży w razie wykrycia szkodliwej mutacji. (Każdy, kto zbadał swe nienarodzone dziecko pod kątem zespołu Downa, mukowiscydozy, choroby Taya–Sachsa lub sam przeszedł badania chociażby pod kątem mutacji genów BRCA1 lub BRCA2, żyje w krainie genetycznych diagnoz, zarządzania i optymalizacji. Nie mówimy tu o odległej przyszłości, mówimy o praktykach powszechnych już dziś).

Zidentyfikowane zostają liczne mutacje genetyczne zachodzące w chorobach nowotworowych, co oznacza postępy w onkologii. Punktem kulminacyjnym staje się Projekt Poznania Ludzkiego Genomu, czyli Human Genome Project, międzynarodowe przedsięwzięcie służące zmapowaniu i zsekwencjonowaniu całego genomu człowieka. Pierwsza, wstępna publikacja sekwencji genomu ukazuje się w roku 2001. Projekt dostarcza też inspiracji dla prób opisywania zróżnicowania naszego gatunku oraz „normalnych” zachowań w kategoriach genetycznych.

Tymczasem gen przenika do dyskursów dotyczących rasy, dyskryminacji rasowej i „inteligencji rasowej”. Daje zadziwiające odpowiedzi na wiele pytań z obszaru polityki czy kultury. Zmusza do zmiany sposobu myślenia o seksualności, tożsamości i o naszych wyborach, o nas samych[3].

Każda z tych opowieści kryje w sobie wiele innych. Zarazem jednak napisałem bardzo osobistą – intymną – historię. Ciężar dziedziczności nie jest dla mnie abstrakcją. Rajesh i Jagu umarli. Moni tkwi w zakładzie psychiatrycznym w Kalkucie. Ale ich losy miały większy wpływ na moje sposoby myślenia o nauce, badaniach, przeszłości, zawodzie lekarza, o synostwie i ojcostwie, niż mogłem sobie wyobrażać. Niemal każdego dnia myślę o tym, co otrzymane od przodków, o pokrewieństwie.

Najważniejsza jest tu spuścizna, którą zawdzięczam babce. Nie zdołała – nie mogła – uwolnić się od bolesnego dziedzictwa. Otoczyła jednak opieką i chroniła najsłabszego ze swych synów. Potężnym falom historii dała odpór, lecz wobec sił dziedziczności wykazała się czymś więcej: godnością. My, wnukowie, możemy co najwyżej starać się jej dorównać. I właśnie babce dedykuję niniejszą książkę.

Część pierwsza

„Brakująca nauka o dziedziczności”

O odkryciu – i ponownym odkryciu – genów (1865–1935)

Brakująca nauka o dziedziczności, niewyeksplorowana kopalnia na pograniczu biologii i antropologii, nietknięta de facto od starożytności, jest, mówiąc prosto, dziesięciokroć ważniejsza dla ludzkości niż cała teraźniejsza i przyszła wiedza z zakresu chemii czy fizyki, wszystkich nauk technicznych i przemysłowych12.

Herbert George Wells, Mankind in the Making

JACK: Przecież sam powiedziałeś, że ostre zaziębienie nie jest dziedziczne.

ALGERNON: Tak było dawniej, ale nie teraz. Nauka bezustannie robi kolosalne postępy13.

Oscar Wilde, Bądźmy poważni na serio

Ogród za murem

[Badacze dziedziczności] rozumieją wszystko, co dotyczy ich dziedziny, ale nie znają jej zakresu. Jak przypuszczam, urodzili się i wychowali w tej gęstwinie faktów i naprawdę ją badają, nigdy nie dochodząc do jej granic. Innymi słowy, zgłębiają wszystko, nie wiedząc, co zgłębiają14.

G. K. Chesterton, Eugenika i inne zło

Przemów do ziemi, a dowiesz się od niej

Księga Hioba, 12,8

Pierwotnie mieścił się tam klasztor żeński. Augustianie cieszyli się wcześniej bardziej dogodną i przestronną siedzibą w wielkim kamiennym opactwie na szczycie wzgórza, w sercu średniowiecznego Brna. Przez cztery stulecia miasto rozrastało się dokoła, schodząc ku podnóżu góry i rozlewając się po równinnych polach i łąkach. Jednak w 1783 roku bracia wypadli z łask cesarza Józefa II. Władcy nie opłacało się trzymać mnichów w centrum, dekretem przydzielił im więc nowe, podupadające domostwo u stóp wzgórza w Starym Brnie. Przeprowadzka była tym bardziej upokarzająca, że augustianom przyszło zamieszkać w izbach przeznaczonych dla kobiet. W salach unosił się lekko zwierzęcy zapach mokrej zaprawy, na zewnątrz rozrosły się trawa, chwasty i jeżyny. Czternastowieczny budynek, zimny jak chłodnia, surowy jak więzienie, miał tylko jedną zaletę, a mianowicie prostokątny ogród z cieniodajnymi drzewami, kamiennymi stopniami i długą aleją, gdzie mnisi mogli w samotności spacerować i oddawać się rozmyślaniom.

Bracia postanowili zrobić jak najlepszy użytek z nowego klasztoru. Odbudowano bibliotekę, przyłączono do niej czytelnię z biurkami z sośniny. Półki zapełnił powiększający się nieustannie księgozbiór, liczący blisko dziesięć tysięcy tomów, w tym najnowszych dzieł z zakresu historii naturalnej, geologii i astronomii (szczęściem augustianie nie widzieli sprzeczności między religią a większością nauk; ba, traktowali naukę jako jeszcze jedno świadectwo boskiego porządku w świecie)15. W podziemiach skromnego refektarza powstała piwniczka na wino. Na piętrze ciągnęły się jednoizbowe cele, wyposażone w proste drewniane meble.

W październiku 1843 roku w klasztorze zamieszkał młodzieniec ze Śląska, syn chłopskiej rodziny16. Był niski, korpulentny, twarz miał poważną, na nosie okulary. Życie duchowe niezbyt go interesowało, ale nie brakło mu ciekawości. Sprawne dłonie czyniły go świetnym ogrodnikiem. Mnisi zapewnili mu dom, miejsce do czytania i studiowania. Święcenia kapłańskie przyjął 6 sierpnia 1847 roku i otrzymał nowe imię – Johann Mendel stał się Gregorem Johannem Mendlem.

Dni w klasztorze biegły zwykłym torem. W 1845 roku, w ramach edukacji, Mendel uczęszczał na zajęcia z teologii, historii i nauk przyrodniczych w brneńskim Kolegium Teologicznym. Niespokojny rok 1848, kiedy we Francji, w Danii, Niemczech i Austrii wybuchły krwawe powstania ludowe, rozsadzając ład społeczny, polityczny i religijny, ominął młodego duchownego niczym daleka burza17. Nikt, kto znał Mendla w tamtych latach, nie uwierzyłby, że pewnego dnia zrewolucjonizuje on naukę. Był zdyscyplinowany, posłuszny, cokolwiek sztywny. Rzadko tylko okazywał nieposłuszeństwo, czasem nie chciał bowiem na lekcjach nosić uczniowskiej czapki. Wystarczało jednak upomnienie, by ją grzecznie założył.

Latem 1848 roku Mendel został wikariuszem w Brnie. Wedle zgodnych relacji zupełnie się do tego nie nadawał z powodu, jak to ujął opat, „nieprzezwyciężonej płochliwości”, a także słabej czeszczyzny (mowy większości parafian)18. Nie porywał jako duchowny, kruche nerwy sprawiały, że praca wśród ubogich była dlań udręką. Zaledwie po kilku miesiącach obmyślił plan ucieczki i postanowił wystarać się o posadę nauczyciela matematyki, nauk przyrodniczych i elementów greki w liceum w Znojmie19. Szkoła zgodziła się go zatrudnić – nie bez znaczenia okazało się wstawiennictwo opata – ale pod pewnym warunkiem: Mendel musiał zdać formalny egzamin dla nauczycieli przedmiotów ścisłych.

Późną wiosną 1850 roku Mendel skwapliwie przystąpił w Brnie do pisemnej części sprawdzianu20. Oblał: szczególnie fatalnie poszła mu geologia. („Jałowe, mętne i niezrozumiałe” – tak jeden z egzaminatorów określił jego rozprawkę). 20 lipca, w otępiającym upale, pojechał do Wiednia na część ustną21. Przed komisją stanął 16 sierpnia. Wypadł jeszcze gorzej. Piętą achillesową okazała się biologia. Poproszony o opis i klasyfikację ssaków, przedstawił niekompletny i zupełnie absurdalny system taksonomii. Niektóre kategorie pominął, niektóre sam wymyślił, szufladkując kangura razem z bobrem, a świnię ze słoniem. „Kandydat nie ma pojęcia o fachowej terminologii. Nazwy zwierząt recytował w potocznej niemczyźnie, unikał systematycznej nomenklatury”. Mendel znów dostał ocenę niedostateczną22.

W sierpniu wrócił do Brna. Werdykt egzaminatorów był jednoznaczny: jeśli Mendel chce uczyć, musi dokształcić się z nauk ścisłych. Klasztorna biblioteka i otoczony murem ogród nie wystarczały, by sprostać temu zadaniu, duchowny złożył zatem kandydaturę na Uniwersytet Wiedeński. Opactwo wsparło go listami i prośbami. Mendel został przyjęty.

Zimą 1851 roku wsiadł więc do pociągu i ruszył pobierać nauki. Właśnie w Wiedniu zaczęły się problemy Mendla z biologią – i biologii z Mendlem.

*

W porze zimowej nocny pociąg z Brna do Wiednia przemierza wyjątkowo ponure krainy: nagie pola i winnice pokryte szronem, sine żyłki kanałów, odludne gospodarstwa okryte środkowoeuropejskimi ciemnościami. Rzeka Dyja przecina te ziemie na wpół zamarznięta, ospała. Potem ukazują się wyspy na Dunaju. Droga liczy ledwie sto pięćdziesiąt kilometrów (w czasach Mendla na jej pokonanie trzeba było około czterech godzin), lecz dotarłszy rankiem do miasta, Mendel znalazł się w zupełnie innej galaktyce.

W Wiedniu nauka buzowała, iskrzyła, tętniła życiem. Na uniwersytecie, niezbyt odległym od nowego domu – pensjonatu przy zacisznej Invalidenstraße – Mendel przeszedł chrzest intelektualny, o którym marzył w Brnie. Fizykę wykładał Christian Doppler, budzący respekt austriacki uczony, a wkrótce mistrz, nauczyciel i idol Mendla. W roku 1842 Doppler, wychudzony, opryskliwy trzydziestodziewięciolatek, dowiódł za pomocą równań matematycznych, że częstotliwość fal dźwiękowych (lub świetlnych) nie jest stała, lecz zależy od umiejscowienia i prędkości źródła23. Gdy źródło dźwięku zbliża się do obserwatora, fale są „ściśnięte”, a więc odległość między ich grzbietami maleje, przez co dźwięk staje się wyższy. Sceptycy kręcili nosami. Jak to niby możliwe, że różni obserwatorzy mogą inaczej postrzegać kolor światła z tej samej lampy? W 1845 roku Doppler wynajął orkiestrę dętą, załadował muzyków do pociągu i kazał im grać tę samą nutę, gdy pociąg znajdzie się w ruchu. Publiczność zgromadzona na peronie z niedowierzaniem usłyszała najpierw wysoki, potem zaś nagle niższy dźwięk, gdy pociąg minął stację24.

Światło i dźwięk, twierdził Doppler, zachowują się zgodnie z powszechnymi prawami natury, nawet jeśli owe prawa zdają się sprzeczne ze zdrowym rozsądkiem. Starczy uważniej rozejrzeć się wokół, a odkryjemy, że chaotyczne z pozoru zjawiska to pochodna działania złożonego porządku naturalnego. Od czasu do czasu intuicja i percepcja pozwolą nam uchwycić jego fragment. Z reguły jednak potrzeba eksperymentu – potrzeba trębaczy w pociągu.

Doświadczenia i pokazy Dopplera urzekły Mendla, ale zarazem podsycały frustrację. Biologia, główny przedmiot studiowany przez młodego duchownego, przypominała ogromny, zapuszczony ogród. Brakowało jej systemowych zasad. Lub też, mówiąc inaczej, za dużo było porządków. Królowała taksonomia, czyli wyrafinowane klasyfikacje wszystkich żywych organizmów w kategorie: królestwa, typy, klasy, rzędy, rodzaje, gatunki i odmiany. Owe kategorie, opracowane pierwotnie przez szwedzkiego botanika Karola Linneusza w połowie XVIII wieku, miały wyłącznie charakter opisowy i nie odnosiły się do mechanizmów25. Biolodzy nie wiedzieli, dlaczego właściwie dany organizm należy do takiej, a nie innej kategorii, skąd bierze się jego stałość, dlaczego słoń nie zmienia się w świnię, a kangur w bobra. Słowem, nie znali mechanizmów dziedziczenia. Nie umieli odpowiedzieć na pytanie: dlaczego – i w jaki sposób – podobne rodzi podobne?

*

Kwestia „podobieństwa” od stuleci zajmowała uczonych i filozofów. Pitagoras, na wpół naukowiec, na wpół mistyk, żyjący w Krotonie w VI wieku przed naszą erą, stworzył jedną z pierwszych i najpowszechniej przyjmowanych teorii tłumaczących podobieństwo między rodzicami a dziećmi. Głosiła ona, że nośnikiem dziedziczonej informacji – czyli właśnie podobieństwa – jest męskie nasienie. Nasienie gromadzi informacje, krążąc po organizmie mężczyzny i z poszczególnych części wchłaniając tajemne wapory: od oczu dostaje ich kolor, od skóry jej gładkość lub szorstkość, od kości ich długość i tak dalej. Z czasem staje się swego rodzaju objazdową biblioteką, skoncentrowanym wyciągiem z męskiego „ja”.

Podczas stosunku seksualnego informacja umieszczana jest w ciele kobiety. Znalazłszy się w łonie, nasienie dojrzewa i przekształca się w płód karmiony przez matkę. W reprodukcji – podobnie jak w antycznej gospodarce – mamy więc, według Pitagorasa, do czynienia ze ścisłym podziałem pracy zależnie od płci. Ojciec dostarcza podstawowej informacji niezbędnej do stworzenia płodu. Łono matki utrzymuje płód przy życiu. Teoria ta, nazwana później mianem spermizmu, główną rolę przydzielała nasieniu.

W 458 roku przed naszą erą, parę dekad po śmierci Pitagorasa, poeta Ajschylos odwołał się do tej dziwnej logiki, przedstawiając jedno z najniezwyklejszych usprawiedliwień matkobójstwa. Jego dramat Eumenidy opowiada o procesie Orestesa, księcia Argos, który zamordował swą matkę Klitajmestrę. W większości kultur matkobójstwo uważa się za wyjątkowo odrażającą zbrodnię. Tymczasem u Ajschylosa Apollo postanawia bronić Orestesa, argumentując, że matka była dlań właściwie obcą osobą. Ciężarna kobieta to wszak tylko ludzki inkubator lub też worek z kroplówką, połączony z dzieckiem przewodem pępowiny. Prawdziwym przodkiem jest ojciec, którego nasienie odpowiada za „podobieństwo”. „Nie płodzi matka tego, co się zowie płodem, / a jeno żywi w łonie swym zasiane ziarno. / Płodzi ten, kto zapładnia; ona przechowuje / wiernie skarb powierzony, jeśli go nie zniszczy”, mówi Apollo26.

Pitagorejska teoria dziedziczenia opierała się na oczywistej asymetrii: mężczyzna dostarcza „naturę”, kobieta zapewnia w swym łonie pierwsze „środowisko”. Fakt ten w najmniejszym nawet stopniu nie kłopotał uczniów i następców Pitagorasa. Ba, byli zapewne całkiem radzi. Mieli wszak obsesję na punkcie mistycznej geometrii trójkątów. Słynne twierdzenie o wyliczaniu długości przeciwprostokątnej na podstawie długości przyprostokątnych filozof poznał dzięki hinduskim i babilońskim geometrom27. Stało się ono jednak nierozerwalnie związane z jego imieniem, uczniowie zaś podawali je za dowód istnienia wszechobecnych w naturze ukrytych matematycznych wzorów – „harmonii”. Oglądanie świata przez trójkątne okulary wpłynęło też na teorię dziedziczenia. Tu również sprawdzała się trójkątna harmonia. Matka i ojciec to dwa niezależne boki, dziecko to bok trzeci, swego rodzaju biologiczna przeciwprostokątna. W geometrii przeciwprostokątną da się wyprowadzić z przyprostokątnych dzięki formule matematycznej. Dziecko zaś „wyprowadzić” można z tego, co wnoszą rodzice: z ojcowskiej natury i ze środowiska zapewnianego przez łono matki.

Sto lat po śmierci Pitagorasa owa metafora urzekła Platona. Jeden z najbardziej intrygujących fragmentów Państwa, dialogu powstałego około 380 roku przed naszą erą, jest po części zapożyczony od Pitagorasa. Platon twierdzi, że skoro dziecko jest pochodną rodziców, to – przynajmniej w teorii – można manipulować formułą, dobrać idealną matkę i idealnego ojca, którzy rozmnażać się będą w idealnie wyznaczonym momencie, by stworzyć idealne potomstwo. Z pewnością istnieje jakieś „twierdzenie” o dziedziczności, trzeba je tylko sformułować, odkrywszy odpowiednie prawa. Poznawszy mechanizm i zastosowawszy go w praktyce, społeczeństwo zapewni sobie produkcję najlepszych dzieci, dzięki swoistej matematycznej eugenice. „Liczba geometryczna panuje nad tym: nad rodzeniem się jednostek lepszych i gorszych. Wasi strażnicy nie będą o tym wiedzieli, więc będą łączyli w pary panny i chłopców w niewłaściwym czasie i z tego będą dzieci marne i nieszczęśliwe”, konkludował Platon28. Rządząca elita, która odszyfruje „liczbę geometryczną”, zadba, by w przyszłości zawierano wyłącznie harmonijne, dobre związki. Za sprawą genetycznej utopii nastanie utopia polityczna.

*

Trzeba było starannego i analitycznego umysłu Arystotelesa, by obalić teorię Pitagorasa. Arystoteles nie zaliczał się do grona szczególnie zagorzałych sojuszników kobiet, niemniej przywiązywał dużą wagę do wyprowadzania teorii z dowodów. Zabrał się zatem do opisu wad i zalet teorii spermizmu, wykorzystując dane eksperymentalne ze świata biologii. Rezultatem jego prac był traktat O rodzeniu się zwierząt, dzieło równie fundamentalne dla genetyki, jak Państwo Platona dla filozofii politycznej.

Arystoteles odrzucił pomysł, jakoby nośnikiem dziedziczności było wyłącznie męskie nasienie. Zauważył przenikliwie, że dzieci dziedziczą niekiedy pewne cechy swych matek i babć, nie tylko ojców i dziadków. Ba, owe cechy potrafią zniknąć na kilka pokoleń, a potem znów nieoczekiwanie się pojawić. „Z rodziców ułomnych rodzą się dzieci ułomne, np. z kulawych rodzą się kulawi, ze ślepych ślepi. W ogóle dzieci są podobne do rodziców w ich cechach anormalnych: rodzą się z cechami, jakie mają ich rodzice, np. z przerostami lub bliznami. Znany jest przykład takiego podobieństwa; zjawiło się ono w trzeciej generacji. Mianowicie, pewien człowiek miał na ramieniu szczególny tatuaż; nie znaleziono go u jego syna, lecz wnuk miał w tym samym miejscu czarną zamazaną plamę. […] Ponadto podobieństwo może przeskakiwać kilka pokoleń. To miało miejsce np. u pewnej kobiety, która na Sycylii popełniła cudzołóstwo z Etiopczykiem. Jej córka nie miała nic z Etiopki, lecz córka tej ostatniej była Etiopką”, pisał Arystoteles29. Wnuk może urodzić się z nosem babki lub z jej karnacją, choć dana cecha nie występuje u żadnego z rodziców. Na gruncie patrylinearnej teorii Pitagorasa niepodobna było tego wyjaśnić.

Arystoteles podważył więc ideę „objazdowej biblioteki” i nasienia, które krąży po ciele, gromadząc informacje i tajemne „instrukcje” z poszczególnych organów i członków. Zauważał przenikliwie: „Istnieją pewne cechy, których rodzice nie posiadają jeszcze w chwili, w której wydają na świat potomstwo, np. siwe włosy lub broda” – a jednak przekazują te cechy swym dzieciom30. Ponadto nie wszystkie cechy dziedziczone są związane z kształtem czy wyglądem ciała – chociażby chód, specyficzne spojrzenie, a nawet stan umysłu. Arystoteles utrzymywał, że owe cechy, niemające charakteru materialnego, nie mogły pojawić się w nasieniu. No i wreszcie argument najoczywistszy: teoria Pitagorasa nie tłumaczy, skąd bierze się żeńska anatomia. Skąd niby nasienie ojca miało instrukcje pozwalające stworzyć „organy rozrodcze” córki, pytał Arystoteles, skoro organów tych w ciele ojca nie znajdziemy? Pitagoras wyjaśnił wszystkie aspekty genezy, z wyjątkiem najistotniejszego: genitaliów.

Arystoteles zaproponował więc inną, radykalną jak na tamte czasy teorię. Być może kobiety, podobnie jak mężczyźni, również dostarczają materiał niezbędny dla kształtowania płodu – swego rodzaju żeńskie „nasienie”. Płód powstawałby zatem dzięki wspólnemu wkładowi mężczyzny i kobiety. Szukając analogii, Arystoteles określił męski wkład mianem ruchu. Nie chodziło tu o ruch w dosłownym sensie, lecz o instrukcje czy informacje – dziś powiedzielibyśmy: „kod”. Materiał biologiczny mieszany podczas stosunku seksualnego to zatem rzecz wtórna. Naprawdę bowiem liczy się mieszanka znacznie bardziej tajemna. Mężczyzna przekazuje kobiecie nie nasienie, lecz komunikat. Sperma zawiera instrukcje budowy dziecka, odpowiednik planów architektonicznych budynku lub zamysłów cieśli zabierającego się do obróbki drewna. „Nasienie […] nie stanowi części embrionu, który się tworzy, podobnie jak z cieśli nic się nie wydziela, by się włączyć w materię obrabianego drewna. Od cieśli przechodzi za pośrednictwem ruchu do materii tylko kształt i idea”31.

Kobieta zaś dostarcza surowiec – jej „nasienie” jest jak drewno dla cieśli lub kamienie i zaprawa dla architekta, jest budulcem i wypełnieniem życia. Nasieniem owym miała być, według Arystotelesa, krew menstruacyjna. Ją właśnie męska sperma formowała w kształt dziecka. (Dziś brzmi to niedorzecznie, ale Arystoteles rozumował całkiem logicznie: skoro po poczęciu krew menstruacyjna znika, to znaczy, że właśnie z niej powstaje płód).

Filozof popełnił błąd, dzieląc wkład mężczyzny i kobiety na „materiał” i „komunikat”, na poziomie koncepcyjnym uchwycił jednak pewną zasadniczą prawdę co do natury dziedziczności. Dziedziczność to przekazywanie informacji. Informacja ta pozwala zbudować organizm od zera: komunikat staje się materiałem. Kiedy zaś organizm dojrzewa, zaczyna wytwarzać męskie lub kobiece nasienie, przekształcając materię z powrotem w komunikat. Zamiast pitagorejskiego trójkąta Arystoteles proponował koło (czy też cykl): forma rodzi informację, informacja rodzi formę. Wiele stuleci później biolog Max Delbrück żartował, że Arystotelesowi należy przyznać pośmiertnie Nagrodę Nobla – za odkrycie DNA32.

*

Jeśli jednak dziedziczenie sprowadza się do informacji, w jaki sposób owa informacja jest kodowana? Wyraz kod pochodzi od łacińskiego caudex, oznaczającego drewnianą tabliczkę, w której ryli dawni skrybowie. Gdzież zatem szukać owej tabliczki? Co i jak się na niej zapisuje? Jak przygotowywany jest ów materiał, jak przekazywany jest od jednego organizmu do drugiego? Kto szyfruje kod i kto go odczytuje, by stworzyć dziecko?

Najzmyślniejsza była odpowiedź najprostsza: tak naprawdę żadnego kodu nie ma, w spermie znajduje się natomiast maleńki człowiek, tyci, w pełni ukształtowany płód, który tylko czeka, by rozrosnąć się w dziecko. Teoria ta powracała w najrozmaitszych postaciach w średniowiecznych mitach i w folklorze. W latach dwudziestych XVI wieku szwajcarsko-niemiecki alchemik Paracelsus twierdził, odwołując się do niej, że ze spermy, ogrzanej końskim nawozem i zakopanej na czterdzieści tygodni w ziemi, wyrośnie ostatecznie człowiek, chociaż będzie on miał pewne potworkowate cechy33. Poczęcie normalnego dziecka wymaga zaś po prostu przekazania owej miniistoty – zwanej homunkulusem – do łona matki. W łonie homunkulus urośnie i przybierze postać płodu. Słowem, kod nie istnieje. Istnieje wyłącznie miniaturyzacja.

Osobliwy urok tej koncepcji – zwanej preformacją – polegał na nieskończonej rekurencji. Homunkulus dojrzewał i płodził własne dzieci. Oznaczało to, że w jego organizmie znajdowały się uprzednio ukształtowane maleńkie homunkulusy. Mały człowieczek w dużym człowieku, matrioszka w matrioszce i tak ad infinitum, wielki łańcuch bytu, ciągnący się w przeszłość aż do Adama. Średniowieczni chrześcijanie znajdowali tu oryginalną i przekonującą interpretację grzechu pierworodnego. Wszyscy przyszli ludzie istnieli w ciele pierwszego człowieka, „pławiąc się […] w lędźwiach Praojca”, jak to ujął pewien teolog34. Skoro tak, my również uczestniczyliśmy w jego upadku. Grzeszność stała się naszym udziałem tysiące lat przed narodzinami. Piętno nosimy nie dlatego, że dawny nasz przodek uległ pokusie w odległym ogrodzie, lecz dlatego, że każdy z nas, znajdując się w Adamowym ciele, skosztował zakazanego owocu.

Druga zaleta preformacji polegała na tym, że pozwalała uniknąć problemu odczytywania kodu. Nawet gdyby pierwsi biolodzy zdołali uchwycić zasadę kodowania – przekształcania ciała w informację, choćby i przez osmozę, jak w przypadku teorii Pitagorasa – odwrotny proces, odczytywanie kodu i przekształcanie go z powrotem w ciało, wymykał się pojmowaniu. Niepodobna wszak, by człowiek, istota złożona i skomplikowana, powstawał z połączenia plemnika i komórki jajowej. Toteż i w tym wypadku na ratunek przychodził homunkulus. Skoro dziecko zostało już ukształtowane, jego rozwój sprowadzał się wyłącznie do wzrostu, jak gdyby był żywą nadmuchiwaną lalką. Nie trzeba żadnego kodu czy szyfru. Wystarczyła maleńka istota, odpowiednio podlewana.

Teoria preformacji miała tak wiele uwodzicielskiego uroku, tak silnie przemawiała do wyobraźni, że nawet wynalezienie mikroskopu nie zdołało jej uśmiercić. W roku 1694 niderlandzki fizyk Nicolaas Hartsoeker sporządził, rzekomo na podstawie obserwacji, obraz homunkulusa o nieproporcjonalnie dużej głowie, skulonego w pozycji embrionalnej w główce plemnika35. Pięć lat później inny mikroskopista ogłosił odkrycie homunkularnych istot w spermie. Jak zawsze w wypadku złudzeń typu „widzę twarz na powierzchni Księżyca”, owe obserwacje zostały powiększone w soczewce wyobraźni. W XVII wieku mnożyły się rysunki przedstawiające homunkulusy. Ogonek plemnika przeistaczał się na nich w warkoczyk, główkę przedstawiano jako mikroskopijną czaszkę. Pod koniec stulecia preformację nadal uważano za najbardziej logiczne i spójne wyjaśnienie dziedziczności u ludzi i zwierząt. Człowiek wywodzi się od małego człowieka, tak jak drzewo wyrasta z niedużej sadzonki. „Nie masz w naturze tworzenia, jeno krzewienie”, pisał w 1699 roku holenderski uczony Jan Swammerdam36.

*

Nie wszyscy jednak uwierzyli w istnienie nieskończonej liczby maleńkich istot w ludzkim ciele. Zdaniem niektórych podczas embriogenezy dochodziło do wykształcania się zupełnie nowych części zarodka. Człowiek nie rozwijał się z gotowego, pomniejszonego tworu. Powstawał od zera, dzięki konkretnym instrukcjom zawartym w plemniku i jaju. Kończyny, torsy, mózgi, oczy, twarze – nawet usposobienia czy inne dziedziczne skłonności – musiały wykształcać się od nowa za każdym razem, ilekroć embrion przekształcał się w płód. Geneza człowieka wymagała – no cóż, genezy.

Dzięki jakim bodźcom czy instrukcjom embrion – a w konsekwencji organizm – powstaje z plemnika i jaja? W roku 1768 berliński embriolog Caspar Wolff próbował dostarczyć odpowiedzi, formułując główną zasadę – vis essentialis corporis – regulującą stopniowe dojrzewanie zapłodnionej komórki jajowej w ludzką formę37. Podobnie jak Arystoteles, Wolff zakładał, że embrion zawiera swego rodzaju zaszyfrowaną informację, kod, który nie jest zaledwie miniaturową wersją człowieka, lecz instrukcją budowy nowej istoty. Skończyło się tylko na ogólnym twierdzeniu i łacińskiej nazwie. Wolff nie podał żadnych konkretów. Instrukcje, powiadał cokolwiek mętnie, mieszają się w zapłodnionym jaju. Następnie zjawia się vis essentialis i, niczym niewidzialna ręka, kształtuje masę w ludzką postać.

*

Podczas gdy biolodzy, filozofowie, teologowie i embriolodzy toczyli przez całe niemal XVIII stulecie zaciekłe spory, kłócąc się, czy racja leży po stronie zwolenników preformacji, czy po stronie zwolenników „niewidzialnej ręki”, postronny obserwator mógł odczuwać frustrację. Sprawy nie posuwały się wszak do przodu. „Dzisiejsze przeciwstawne punkty widzenia znamy już od wieków”, narzekał, całkiem słusznie, dziewiętnastowieczny biolog38. Preformacja w znacznym stopniu stanowiła wariant teorii Pitagorasa, że wszystkie informacje niezbędne do budowy nowej istoty znajdują się w nasieniu. „Niewidzialna ręka” z kolei była tylko rozwinięciem idei Arystotelesa, że dziedziczność sprowadza się do komunikatów kształtujących materię (to właśnie vis essentialis zawierała instrukcje niezbędne do uformowania embrionu).

Z czasem obie teorie znalazły spektakularne potwierdzenie, ale i doczekały się spektakularnej krytyki. I Pitagoras, i Arystoteles mieli pod pewnymi względami rację, pod pewnymi względami zaś zupełnie się mylili. Tak czy siak, na początku XIX wieku zdawało się, że nauki o dziedziczności i embriogenezie znalazły się w intelektualnym impasie. Najwybitniejsi biolodzy zmagający się z owymi problemami nie zdołali wyjść szczególnie daleko poza enigmatyczne rozważania dwóch filozofów, żyjących dwa tysiące lat temu na greckich wyspach.

„Tajemnica tajemnic”

Mówią, że wszystko toczyło się ślepo

Aż raz natknęło się, przypadkiem jeno,

Na umysł małpy albinoski w dżungli.

Później też zresztą brnęło po omacku,

Póki się Darwin nie zjawił na Ziemi39.

Robert Frost, Przypadkiem rozmyślnie

Zimą 1831 roku, kiedy mały Gregor Mendel chodził do szkoły na Śląsku, Charles Darwin zaokrętował się na dziesięciodziałowy slup wojenny HMS Beagle w zatoce Plymouth na południowo-zachodnim wybrzeżu Anglii40. Miał dwadzieścia dwa lata i uczył się na duchownego. Jego dziadek i ojciec byli znanymi lekarzami. Po tym ostatnim odziedziczył przystojną, kwadratową twarz i krzaczaste brwi, przekazywane w rodzinie od pokoleń, po matce zaś jasną cerę. Z początku bez powodzenia próbował studiować medycynę w Edynburgu41, lecz przerażony „wrzaskami dzieci, przywiązanych pasem do stołu operacyjnego, widokiem sali uwalanej krwią i trocinami”, porzucił uczelnię i przeniósł się na teologię w Christ’s College na uniwersytecie w Cambridge42. Jego zainteresowania sięgały jednak znacznie dalej. Zamieszkał w pokoju nad sklepem tytoniowym przy Sidney Street i zajął się zbieraniem chrząszczy, botaniką, geologią, geometrią i fizyką43. Potrafił się godzinami spierać o Boga, o boską interwencję i o stworzenie zwierząt. Ale najbardziej pociągała go nie teologia czy filozofia, lecz historia naturalna – nauka o świecie przyrody. Kształcił się u innego duchownego, botanika i geologa, Johna Henslowa, który założył i prowadził ogród botaniczny w Cambridge44. Tam właśnie Darwin nauczył się zbierać, rozpoznawać i klasyfikować okazy roślin oraz zwierząt.

W okresie studiów dwie książki szczególnie mocno rozpalały wyobraźnię Darwina. Pierwsza, Teologia naturalna, opublikowana w 1802 roku przez Williama Paleya45, byłego wikarego Dalston, głosiła tezę niezwykle dla Darwina inspirującą. Oto, pisał Paley, pewien człowiek idzie przez wrzosowisko. Nagle dostrzega na ziemi zegarek. Bierze go do ręki, otwiera i widzi niezwykły mechanizm kół zębatych i trybików. Czyż nie jest logiczne założenie, że urządzenie takie musiał zaprojektować i zbudować zegarmistrz? Tę samą logikę należało, zdaniem Paleya, zastosować do świata naturalnego. Genialność budowy organizmów i ludzkich organów – „sworzeń, na którym obraca się głowa, więzadła stawu biodrowego” – dowodzi oczywistego faktu: wszystko, co żywe, zostało obmyślone przez doskonałego projektanta, boskiego zegarmistrza, przez Boga.

Drugą ważną książką był Wstęp do badań przyrodniczych z 1830 roku, autorstwa astronoma sir Johna Herschela46. Herschel przedstawiał zupełnie odmienny obraz niż Paley: na pierwszy rzut oka świat naturalny wydaje się nieprawdopodobnie skomplikowany, nauka potrafi jednak sprowadzać złożone zjawiska do przyczyn i skutków. Ruch na przykład to skutek siły oddziałującej na przedmiot, ciepło to skutek przeniesienia energii, dźwięk powstaje za sprawą drgań powietrza i tak dalej. Herschel nie wątpił, że wszystkie zjawiska chemiczne, a nawet biologiczne da się prędzej czy później wyjaśnić w kategoriach przyczynowo-skutkowych.

Szczególnie interesowała go kwestia powstawania organizmów. Metodyczny umysł astronoma rozbił problem na dwie główne składowe. Pierwszą było powstanie życia – geneza ex nihilo. Tu Herschel nie potrafił się zdobyć na zakwestionowanie doktryny boskiego stworzenia. „Wznoszenie się myśli do początku wszechrzeczy i rozmyślania nad ich stworzeniem nie należą do zadań przyrodnika”, oznajmił47. Organizmy i organy funkcjonują zgodnie z prawami fizyki i chemii, lecz prawa te nie wyjaśnią, skąd się wzięło życie. Bóg zapewnił Adamowi laboratorium – Eden – ale zabronił wyglądać poza jego mury.

Znacznie bardziej rzeczowe wydało się jednak Herschelowi drugie pytanie: skoro już życie powstało, jakie procesy odpowiadają za różnorodność świata natury? W jaki sposób na przykład z jednego gatunku tworzy się drugi? Językoznawcy dowiedli, że nowe języki wywodzą się ze starych dzięki przekształcaniu słów. Wyrazy z sanskrytu czy łaciny można wyprowadzić z wariacji i mutacji języka praindoeuropejskiego. Angielski i flamandzki mają wspólny rdzeń. Geolodzy stawiali tezę, że obecny kształt Ziemi – skały, góry, rozpadliny – to skutek przekształceń dawniejszych elementów. „Nędzne relikty dawnych epok zawierają […] możliwe do odczytania świadectwa, poddające się interpretacji”. Była to niezwykle inspirująca uwaga: uczony może zrozumieć teraźniejszość i przyszłość, badając „nędzne relikty” przeszłości48. Herschel nie przedstawił trafnego mechanizmu pochodzenia gatunku, postawił jednak trafne pytanie. Darwin rzecz całą określił mianem tajemnicy tajemnic49.

*

Historia naturalna, przedmiot fascynujący Darwina w Cambridge, nie dysponowała narzędziami przydatnymi do rozwiązania Herschelowskiej zagadki. Dla przenikliwych Greków badanie istot żywych wiązało się nierozerwalnie z pytaniem o pochodzenie świata. Średniowieczni chrześcijanie zaś szybko doszli do wniosku, że ten kierunek myślenia może zaprowadzić w niebezpieczne rejony. „Natura” była przecież dziełem Boga – dlatego uczeni parający się historią naturalną, aby dochować bezpiecznej wierności chrześcijańskiej doktrynie, musieli się trzymać Księgi Rodzaju.

Opis natury – identyfikowanie, nazywanie i klasyfikowanie roślin oraz zwierząt – był dozwolony. Przedstawiając cuda świata ożywionego, przyrodnik sławił wspaniałą różnorodność boskiego stworzenia. Natomiast mechanistyczny ogląd natury groził zakwestionowaniem doktryny kreacji. Pytania o pochodzenie zwierząt – kiedy i dlaczego powstały, za sprawą jakich mechanizmów czy sił – stanowiły niemal herezję. Co chyba mało zaskakujące, pod koniec XVIII stulecia pole historii naturalnej zdominowali bowiem „parafialni uczeni” – wikarzy, proboszczowie, opaci, diakoni i mnisi, którzy pielęgnowali przykościelne lub przyklasztorne ogrody, kolekcjonowali rośliny i okazy zwierząt na chwałę Pana, lecz raczej nie próbowali analizować logiki stworzenia50. Kościół zapewniał im bezpieczne schronienie, a zarazem tłumił nadmierną ciekawość. Za nieprawomyślność w zgłębianiu wiedzy groziły kary tak surowe, że parafialni uczeni nigdy nie pozwalali sobie na hipotetyczne choćby podważenie mitu o kreacji. W rezultacie nauki przyrodnicze znalazły się w stanie osobliwej nierównowagi. Taksonomia kwitła, tymczasem zagadnienia związane z pochodzeniem istot żywych zepchnięto na zakazany margines. Badano naturę, lecz nie badano jej historii.

Ów statyczny obraz bardzo doskwierał Darwinowi. Historyk natury winien był jego zdaniem przedstawiać stan świata przyrody w kategoriach przyczyn i skutków, niczym fizyk opisujący ruch piłki podrzuconej do góry. Sednem wywrotowego geniuszu Darwina była jego zdolność myślenia o naturze jako o procesach, a nie wyłącznie faktach. Zdolność tę dzielił z innym obsesyjnym obserwatorem przyrody, Mendlem. Obaj dokonali rewolucji, zadając pytanie, w jaki sposób natura się staje. Mendel zajął się poziomem mikro: w jaki sposób pojedynczy organizm przekazuje informacje swemu potomstwu? Darwin tymczasem wziął się do poziomu makro: w jaki sposób organizmy transmutują informacje o swych cechach na przestrzeni tysięcy pokoleń? Z czasem oba pytania miały się zlać w jedno, dając początek najważniejszej syntezie w dziejach biologii i najdonioślejszej teorii dziedziczenia.

*

W sierpniu 1831 roku, dwa miesiące po ukończeniu Cambridge, Darwin otrzymał list od swego mentora, Johna Henslowa51. Brytyjska admiralicja zleciła przeprowadzenie „eksploracji” w Ameryce Południowej i szukano „dżentelmena-naukowca” do asystowania przy zbieraniu rozmaitych próbek i okazów. Darwin owszem, był dżentelmenem, ale naukowcem raczej nie – nie opublikował dotąd żadnego ważniejszego artykułu. Niemniej uznał, że znakomicie nadaje się na członka wyprawy. Podróż HMS Beagle miał odbyć jako praktykant, „bardziej niż dostatecznie wykwalifikowany, by gromadzić kolekcję, prowadzić obserwacje i notować wszelkie zjawiska naturalne warte odnotowania”.

Okręt z siedemdziesięciotrzyosobową załogą wyruszył z portu 27 grudnia 1831 roku, pokonał wichry i skierował się na południe w stronę Teneryfy52. Na początku stycznia zbliżał się już do Wysp Zielonego Przylądka. Pod pokładem panowała większa ciasnota, niż się Darwin spodziewał, wiatry zaś były szczególnie zdradzieckie i morze burzyło się bez ustanku. Darwina nękały samotność, mdłości i odwodnienie. Żywił się głównie rodzynkami i chlebem. W tym samym miesiącu zaczął prowadzić zapiski. Leżąc w koi ponad sztywnymi od soli mapami, oddawał się lekturze – czytał Raj utracony Miltona (aż zbyt dobrze przystający do jego nastroju) i pierwszy tom The Principles of Geology Charlesa Lyella53.

Drugie z owych dzieł wywarło na „dżentelmenie-naukowcu” szczególne wrażenie. Lyell stawiał radykalną jak na tamtą epokę tezę, że formacje geologiczne powstawały przez długi czas, nie z Boskiej ręki, lecz za sprawą procesów naturalnych, takich jak sedymentacja lub erozja54. Nie było wielkiego biblijnego Potopu, który ukształtował Ziemię, ale miliony deszczów i powodzi, miliony drobnych zdarzeń. Siły natury powoli i bez końca rzeźbiły planetę. Darwinowi dało to wiele do myślenia. W lutym 1832 roku, wciąż „cierpiąc mdłości i niewygody”, znalazł się na półkuli południowej. Wiatry zmieniły kierunek, statek płynął niesiony innymi prądami, nowy świat biegł młodzieńcowi na powitanie.

*

Darwin nie zawiódł swych mentorów: faktycznie okazał się znakomitym obserwatorem i zbieraczem. Kiedy HMS Beagle, przystając to tu, to tam, zmierzał na południe wzdłuż wybrzeża Ameryki Południowej, mijając Montevideo, Bahía Blancę i Puerto Deseado, młody uczony błąkał się po zatokach, dżunglach i klifach. Nieraz taszczył potem na statek potężne kolekcje szkieletów, roślin, skór, skał i muszli („ładunek oczywistych śmieci”, narzekał kapitan). Nowe ziemie dostarczały nie tylko żywych okazów, lecz i starodawnych skamielin. Rozkładając je na pokładzie, Darwin budował coś w rodzaju własnego muzeum anatomii porównawczej. We wrześniu 1832 roku, badając szare skały i błotniste zatoki nieopodal Punta Alta, odkrył niezwykły cmentarz ogromnych wymarłych ssaków55. Niczym szalony dentysta, wykuł ze skały żuchwę, tydzień później wrócił po resztę czaszki. Należała ona do Megatherium americanum, czyli gigantycznego leniwca56.

Nim wrzesień dobiegł końca, Darwin odnalazł jeszcze więcej kości wśród piasku i kamieni. W listopadzie zapłacił urugwajskiemu rolnikowi osiemnaście pensów za czaszkę innego wymarłego ssaka, który żył niegdyś na okolicznych równinach – toxodona, podobnego nieco do nosorożca, o wielkich wiewiórczych zębach. „Miałem niezwykłe szczęście – pisał. – Niektóre ssaki były olbrzymie, wiele z nich to nieznane dotąd okazy”. Zgromadził fragmenty świnki morskiej wielkości maciory, łuski pancernika ogromnego jak czołg i kolejne kości gigantycznego leniwca. Wszystko to wysłał do Anglii.

HMS Beagle opłynął ostry szpic Ziemi Ognistej i począł się piąć na północ wzdłuż zachodniego wybrzeża kontynentu. W 1835 roku wypłynął z Limy w kierunku Galápagos, samotnego zbiorowiska wysp wulkanicznych nieopodal Ekwadoru57. „Czarne, ponure hałdy […] spękanej lawy tworzyły wybrzeże godne sennego koszmaru”, notował kapitan. Oczom załogi ukazał się piekielny Eden: dziewiczy, zastygły i skalisty, królestwo „odrażających iguan”, żółwi i ptaków. Statek błąkał się od wyspy do wyspy – w sumie odwiedził około osiemnastu – Darwin zaś raz po raz schodził na brzeg, błąkał się po skałach, zbierał ptaki, rośliny i jaszczurki. Marynarze żywili się głównie żółwim mięsem, na każdej bowiem wyspie spotykało się inną, wyjątkową odmianę gadów. Po pięciu tygodniach Darwin zgromadził truchła i kości kosów, łuszczaków, drozdów przedrzeźniaczy, grubodziobów, strzyżyków, albatrosów, iguan oraz rozmaitość roślin morskich i lądowych. Kapitan nieustannie marudził i kręcił nosem.

20 października znów ruszyli w morze, w kierunku Tahiti58, a Darwin zaszył się w kajucie i zaczął systematycznie analizować okazy ptaków. Szczególnie zaskoczyły go drozdy przedrzeźniacze. W kolekcji znajdowały się dwie lub trzy odmiany, lecz każdy podtyp wyraźnie różnił się od pozostałych i każdy pochodził z innej wyspy. W notatkach Darwin zapisał wówczas luźne zdanie, jedno z najważniejszych w całej jego karierze: „Poszczególne odmiany są stałe na własnych wyspach”. Czy to samo tyczyło się innych zwierząt, na przykład żółwi? Czy każda wyspa miała własny typ żółwia? Na ustalenie tej odpowiedzi było już za późno, wszystkie okazy zostały bowiem zjedzone przez załogę i samego Darwina.

*

Po pięciu latach podróży Darwin wrócił do Anglii, gdzie tymczasem okrył się sławą wśród badaczy historii naturalnej. Zebrana przezeń kolekcja skamielin z Ameryki Południowej, tak ogromna, że mogłaby zapełnić całe muzeum, została zakonserwowana, skatalogowana i uporządkowana. Ornitolog i taksydermista John Gould zabrał się do klasyfikowania ptaków. Lyell przedstawił okazy Darwina w Towarzystwie Geologicznym, któremu przewodniczył. Richard Owen, paleontolog, obserwujący poczynania angielskich historyków naturalnych niczym arystokratyczny sokół, osobiście uczestniczył w weryfikacji i katalogowaniu przysłanych przez Darwina szkieletów.

Gdy jednak Owen, Gould i Lyell zajęci byli nazywaniem i porządkowaniem skarbów z południa, Darwin rozmyślał o innych problemach. Zamiast dzielić, wolał łączyć, wolał szukać ukrytej anatomii. Taksonomia i nazewnictwo stanowiły dlań jedynie środek, a nie cel sam w sobie. Miał genialny instynkt do znajdowania trudno dostrzegalnych prawidłowości. Nie szukał królestw czy rodzajów, lecz ładu organizującego cały świat przyrody. W 1836 roku zajął się więc pytaniem podobnym do tego, na którym później wyłożył się Mendel podczas egzaminów w Wiedniu: dlaczego porządek istot żywych jest właśnie taki, a nie inny?

Dwie prawidłowości szczególnie rzucały się w oczy. Pierwszą, zresztą niewidoczną na pierwszy rzut oka, odkryli Owen i Lyell. Otóż skamieliny gigantycznych wymarłych zwierząt znajdowały się tam, gdzie żyły wciąż współczesne, mniejsze gatunki należące do tych samych rodzajów. Wielki pancernik zamieszkiwał tę samą dolinę, w której obecnie małe pancerniki buszowały po krzakach. Ogromniaste leniwce zajmowały te same tereny co dzisiejsze leniwce. Darwin znalazł potężne kości udowe wymarłej lamy – lama taka nadal występowała w Ameryce Południowej (i tylko tam), ale w zminiaturyzowanej wersji.

Drugiego dziwnego odkrycia dokonał Gould. Wczesną wiosną 1837 roku poinformował Darwina, że rozmaite odmiany przysłanych z podróży zięb, kosów i grubodziobów wcale nie były takie rozmaite. Darwin błędnie je sklasyfikował: okazało się, że to wszystko łuszczaki, aż trzynaście gatunków. Ich dzioby, pazury i opierzenie tak bardzo się różniły, że tylko wyszkolone oko mogło dostrzec wspólne cechy. Certhidea o cienkiej szyi i gruboszyi kos o zagiętym dziobie byli anatomicznymi kuzynami, odmianami jednego gatunku. „Certhidea” żywiła się zapewne owocami i owadami (stąd prosty dziób), „kos” wyjadał ziarna z ziemi (stąd dziób zakrzywiony). Również drozdy, rodzime ptaki dla każdej z wysp, dzieliły się na trzy gatunki. Wszędzie łuszczaki i łuszczaki, jak gdyby w każdym miejscu powstał osobny wariant, osobny ptak dla każdego fragmentu archipelagu.

Darwin głowił się, jak pogodzić owe dwa fakty. W jego głowie widniał już pierwszy zarys idei, prostej, lecz zarazem tak radykalnej, że żaden biolog nie śmiał się z nią zmierzyć: co, jeśli wszystkie łuszczaki wywodziły się od wspólnego przodka? Co, jeśli dzisiejsze małe pancerniki pochodziły od wielkiego pancernika? Lyell twierdził, że współczesny krajobraz geologiczny ukształtowały siły działające przez miliony lat. W 1796 roku francuski fizyk Pierre-Simon Laplace postawił tezę, że Układ Słoneczny powstał na skutek stopniowego stygnięcia i kondensacji materii. (Spytany przez Napoleona, czemu w teorii tej nie ma wzmianki o Bogu, Laplace odparł z niezrównaną bezczelnością: „Panie, ta akurat hipoteza nie była mi potrzebna”). Może więc obecna postać zwierząt również stanowiła wynik tysiącleci działania natury?

*

W lipcu 1837 roku, w swym dusznym gabinecie przy Marlborough Street, Darwin zaczął prowadzić nowy notatnik, w którym spisywał potencjalne odpowiedzi na pytania, w jaki sposób zwierzęta mogą się zmieniać z upływem czasu. Notatki, sporządzane na gorąco, miały formę trudno zrozumiałego brudnopisu. Na jednej ze stron Darwin narysował diagram, który długo nie dawał mu spokoju. Być może wszystkie gatunki, zamiast wywodzić się od boskiego stwórcy, rozrastały się niczym „gałęzie drzewa” lub strumienie wypływające z rzeki59. Wspólny trzon dzielił się na coraz mniejsze i mniejsze odnogi, aż do współczesnego potomstwa. Być może zwierzęta i rośliny, podobnie jak języki, jak formacje geologiczne czy stygnący kosmos, powstały z form wcześniejszych dzięki procesowi stopniowej, ciągłej zmiany.

Darwin zdawał sobie sprawę, że jego diagram jest jawną profanacją. Chrześcijańska doktryna gatunków umieszczała Boga w samym centrum. Wszystkie gatunki zostały stworzone przez Pana, gdy powstał świat. Tymczasem na rysunku Darwina żadnego centrum nie było. Trzynaście gatunków łuszczaków nie powstało z boskiej zachcianki, lecz dzięki „naturalnemu ciągowi zdarzeń”, krok po kroku, od wspólnego przodka. Stąd też wzięła się współczesna lama, pochodząca od ogromnej, dziś wymarłej istoty. Po namyśle Darwin dopisał na górze strony: „Tak sądzę”60. Może chciał w ten sposób podkreślić, że oto dotarł do rozstajów i opuszcza krainę uznanej biologii i teologii.

Jeśli jednak pozbyć się Boga, jaka siła odpowiadała za pochodzenie gatunków? Co sprawiło, że powstało trzynaście gatunków łuszczaków? Wiosną 1838 roku Darwin zabrał się do pisania nowego notatnika – notatnika B. I miał więcej do powiedzenia na ten temat61.

Pierwszy element odpowiedzi zawdzięczał dzieciństwu spędzonemu pośród pól Shrewsbury i Herefordu; ekspedycja na HMS Beagle, tysiące kilometrów żeglugi po morzach, sprawiła, że odkrył go ponownie. Chodziło o zjawisko zwane zmiennością. Zdarzało się, że dane zwierzę miało cechy inne niż rodzice. Rolnicy wykorzystywali to od tysiącleci, krzyżując i selekcjonując osobniki często przez wiele pokoleń. Angielscy farmerzy opanowali i udoskonalili tę sztukę. Krótkorogie byki z Herefordu w niewielkim stopniu przypominały longhorny z Craven. Ciekawski przyrodnik, który odbyłby podróż z Galápagos do Anglii – Darwin à rebours – byłby zapewne zadziwiony, że każda okolica ma swój gatunek krowy. Hodowcy wiedzieli, rzecz jasna, że owe „gatunki” to w rzeczywistości odmiany i że nie powstają spontanicznie. Zostały celowo stworzone przez człowieka dzięki selektywnemu rozmnażaniu potomstwa jednego wspólnego przodka.

Sprytne połączenie zmienności i sztucznego doboru prowadziło do niezwykłych rezultatów, z czego Darwin świetnie zdawał sobie sprawę. Można było wyhodować gołębia, który wyglądem przypominał koguta, a nawet pawia. Można było wyhodować długowłosego psa, szorstkowłosego, nakrapianego, łaciatego, krzywonogiego, bezwłosego, krótkoogoniastego, groźnego, spokojnego, posłusznego, stróżującego, agresywnego. W tym jednak przypadku siłą odpowiedzialną za dobór krów, psów czy gołębi był człowiek. Darwin zastanawiał się natomiast, jaka ręka prowadziła procesy powstawania różnych gatunków łuszczaków na dalekich wulkanicznych wyspach lub uczyniła małe pancerniki z wielkich, żyjących ongiś na równinach Ameryki Południowej.

Wiedział, że zapuścił się na niebezpieczną krawędź znanego świata, poza którą leżała kraina herezji. Mógł, rzecz jasna, wybrać oczywiste rozwiązanie i oznajmić: ręka Boga. Jednak odpowiedź, którą znalazł w październiku 1838 roku w książce innego duchownego, wielebnego Thomasa Malthusa, nie miała z Bogiem nic wspólnego62.

*

Za dnia Malthus był wikariuszem w Okewood Chapel w hrabstwie Surrey. Nocami przeistaczał się w ekonomistę. Miał jedną szczególną pasję: badania populacji i rozwoju. W 1798 roku opublikował pod pseudonimem Prawo ludności, prowokujące dzieło głoszące tezę, że ludzka populacja musi nieustannie zmagać się z problemem ograniczonej puli zasobów. Kiedy populacja się rozwija, zasobów zaczyna brakować i nasila się konkurencja między jednostkami. Przyrodzona tendencja do rozwoju jest zatem równoważona przez ograniczone zasoby. Potężne, apokaliptyczne siły – „choroby, epidemie, zarazy i plagi zbierają straszliwe żniwo tysięcy i dziesiątków tysięcy ofiar”, dostosowując „poziom populacji do poziomu dostępnej żywności”. Ci, którzy przetrwają ów „dobór naturalny”, zapoczątkują od nowa cały ponury cykl. Ludzkość skazana jest na syzyfowy los, od jednej klęski głodu do drugiej63.

Przeczytawszy rozprawę Malthusa, Darwin natychmiast dostrzegł rozwiązanie swej zagadki. Siłą kształtującą przemiany gatunków była walka o przetrwanie, ponurym hodowcą natury była śmierć[4]. „Od razu uderzyła mnie myśl, że w tych warunkach zmiany korzystne będą wykazywać tendencję do utrzymywania się, a niekorzystne – do zanikania”64.

Tak oto powstał szkielet wielkiej teorii. Podczas rozmnażania powstają warianty różniące się od rodziców[5]. Pojedyncze osobniki w ramach danego gatunku nieustannie konkurują o ograniczone zasoby. Kiedy występuje krytyczny niedobór zasobów – na przykład podczas klęski głodu – wariant lepiej przystosowany do środowiska (określenie zapożyczone od maltuzjańskiego ekonomisty Herberta Spencera)65 pomyślnie przechodzi „dobór naturalny”. Osobniki, które zdołały przetrwać, rozmnażają się i produkują podobne sobie potomstwo. Tak oto dokonuje się ewolucja gatunku.

W słonych zatokach Punta Alta lub na wyspach Galápagos Darwin mógł niemalże obserwować ów proces na własne oczy, jak gdyby tysiąclecia przyspieszyły niczym na poklatkowym filmie. Stada łuszczaków żywiących się owocami mnożyły się jak szalone. Potem wyspę nawiedziła katastrofa – obfite deszcze lub skwarne lato – i owoców gwałtownie ubyło. W potężnym stadzie narodził się tymczasem łuszczak z dziwacznym dziobem, zdolny rozłupywać nasiona. Wśród łuszczaków szalał głód, lecz grubodzioby dziwak przetrwał, nie potrzebował bowiem owoców. Spłodził potomstwo i po pewnym czasie powstał nowy gatunek. Odmieniec stał się normalnym osobnikiem. W miarę kolejnych maltuzjańskich cykli, za sprawą chorób, głodu czy pasożytów, kolejne warianty zyskiwały przewagę i populacja znów się zmieniała. Normalne osobniki wymierały, cudaki zajmowały ich miejsce. Ewolucja rozwijała się od jednego monstrum do drugiego.

*

Zimą 1839 roku Darwin dysponował już zarysem swej teorii. Przez kilka kolejnych lat dopracowywał go, obsesyjnie wracając do swych pomysłów, porządkując wciąż na nowo „brzydkie fakty” niczym okazy skamielin. Nic jednak nie publikował. W roku 1844 zapisał najważniejsze tezy w liczącym 255 stron eseju, który rozesłał po znajomych66. I na tym poprzestał. Skupił się na badaniu pąkli, publikował artykuły z zakresu geologii, przeprowadzał sekcje zwierząt morskich i zajmował się rodziną. Kiedy jego najstarsza i ukochana córka Annie zmarła na skutek infekcji, pogrążył się w żałobie i otępieniu. Potem wybuchła okrutna, straszliwa dla obu stron wojna na Półwyspie Krymskim. Europę ogarnął kryzys. Zdać by się mogło, że raz jeszcze potwierdza się teza Malthusa, a ludzie zaczynają walczyć o przetrwanie.

Latem 1855 roku, przeszło półtorej dekady, odkąd Darwin przeczytał Prawo ludności i opracował swą koncepcję pochodzenia gatunków, młody przyrodnik Alfred Russel Wallace opublikował w Rocznikach i magazynie historii naturalnej artykuł niebezpiecznie zbieżny z nieogłoszoną dotąd teorią ewolucji67. Wallace i Darwin wywodzili się z nader różnych środowisk społecznych. Darwin był biologiem-dżentelmenem, wkrótce miał się stać najbardziej fetowanym przyrodnikiem w całej Anglii. Wallace zaś przyszedł na świat w rodzinie średniego stanu w Monmouthshire68