Gdzie diabeł mówi dobranoc - Roman Burno - ebook

Gdzie diabeł mówi dobranoc ebook

Roman Burno

1,0

Opis

Treścią książki jest dzieciństwo autora w kresowym miasteczku Monasterzyska, życie na zsyłce w Kazachstanie, pobyt w środkowej Ukrainie, i wreszcie powrót do Kraju i osiedlenie się w powojennym, zrujnowanym Wrocławiu. Opisy odzwierciedlają rzeczywistość postrzeganą przez autora od wczesnego dzieciństwa do wieku młodzieńczego. Okres dziecięcy to pasmo zabaw i ciekawych, nieraz wesołych przygód wynikających z dziecięcej fantazji autora i jego o półtora roku starszego braciszka. Duża swoboda pozostawiona malcom przez zaabsorbowanych rodziców i ich wszędobylstwo wypełniały ciekawą i pełną przygód młodość. Życie w miasteczku oraz wydarzenia na świecie przedstawiane są z perspektywy świadomości dziecka.

Wybuch wojny nie wzbudza w dzieciach strachu, wręcz zapowiada ciekawe zdarzenia na wzór opisów walk kowbojów z Indianami. Wkroczenie Armii Czerwonej na wschodnie tereny Rzeczpospolitej i zajęcie przez nią Monasterzysk chłopcy odbierają po swojemu. Szybko dostosowują się do nowych warunków i wykorzystują je do swoich przygód, ciekawych, a niekiedy nawet niebezpiecznych. Niemniej jednak opis życia w miasteczku pod rządami Sowietów dokumentuje postępowanie nowej władzy i jej poczynania w likwidacji polskości.

Następują ponure dni dla mieszkańców pod względem zaopatrzenia i zagrożeń swobód politycznych i obywatelskich. Sowieccy najeźdźcy w towarowych wagonach wywożą rodzinę autora na zsyłkę w stepy Kazachstanu. Nieświadome sytuacji dzieci nie podzielają dramatu dorosłych. W bezkresnych stepach spodziewają się nowych przygód. W pasących się w stepie tabunach koni, stadach bydła i owiec widzą nawiązanie do przygód Buffalo Billa.

Rzeczywistość wkrótce okazała się mniej przygodowa. Nastała sroga zima i trudności aprowizacyjne. Wszystko bardziej doskwierało nowo przybyłym, natomiast miejscowa ludność kołchozowa była do tych warunków przystosowana, ponadto egzystuje jeszcze z dala od wydarzeń które nas Polaków dotknęły. Dla niej wojna i jej skutki nastąpiły dopiero po napaści hitlerowskich Niemiec na ZSRR Wcześnie, bo już w wieku 14 lat kończy się dzieciństwo i rozpoczyna dramatyczna dla autora i wyniszczająca dla nieletniego organizmu przymusowa praca w kołchozie. Praca i stosunki z miejscową ludnością zajmują znaczne miejsce w opisie. Na koniec następuje powrót z zesłania w nastroju euforii. Kończy się dramat wywózki , zaczyna się nowe życie w Polsce.

 

Roman Burno urodził się w 1928 roku w kresowym miasteczku Monasterzyska w województwie tarnopolskim. Wielokulturowość miejscowej społeczności, starszeństwo brata, pełnienie funkcji policjanta przez ojca miały istotny wpływ na kształtowanie od najwcześniej szych lat postrzegania przez dziecko świata.
W wieku 6 lat rozpoczął naukę w szkole powszechnej, której 5 klas ukończył w roku wybuchu drugiej wojny światowej. Lata wojenne przeżył na zsyłce w północnym Kazachstanie, gdzie najpierw jako dziecko spędzał czas z rówieśnikami, dziećmi kołchoźników, a następnie jako nieletni zmuszony był do prac rolnych w kołchozie i sowchozie.
Po powrocie do Polski zdobył średnie wykształcenie zawodowe, a następnie ukończył studia inżynierskie na Politechnice Wrocławskiej i Inżynieryjno-Ekonomiczne na Politechnice Warszawskiej. Od 1956 roku pracował w różnych przedsiębiorstwach przemysłu maszynowego oraz w Instytucie Organizacji. Pracę zawodową przed pójściem na emeryturę skończył na stanowisku doradcy w Urzędzie Rady Ministrów. Pędząc żywot emeryta jeszcze przez 10 lat pracował w firmach doradczych i handlowych.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 167

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
1,0 (1 ocena)
0
0
0
0
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Roman Burno

GDZIE DIABEŁ MÓWI

DOBRANOC

WSPOMNIENIA

od Monasterzysk przez Kazachstan i Ukrainę do Wrocławia

(świadomość dziecka opisana z punktu widzenia świadomości dorosłego)

© Copyright by Roman Burno & e-bookowo

Grafika na okładce: Roman Burno

Projekt okładki: e-bookowo

ISBN 978-83-62480-85-2

Wydawca: Wydawnictwo internetowe e-bookowo

www.e-bookowo.pl

Kontakt:wydawnictwo @ e-bookowo.pl

Wszelkie prawa zastrzeżone.

Kopiowanie, rozpowszechnianie części lub całości bez zgody wydawcy zabronione

Wydanie I 2011

Konwersja do formatu EPUB: Virtualo Sp. z o.o.

virtualo.eu

Roman BURNO urodził się w 1928 roku w kresowym miasteczku Monasterzyska w województwie tarnopolskim. Wielokulturowość miejscowej społeczności, starszeństwo brata, pełnienie funkcji policjanta przez ojca miały istotny wpływ na kształtowanie od najwcześniejszych lat postrzegania przez dziecko świata. W wieku 6 lat rozpoczął naukę w szkole powszechnej, której 5 klas ukończył w roku wybuchu drugiej wojny światowej. Lata wojenne przeżył na zsyłce w północnym Kazachstanie, gdzie najpierw jako dziecko spędzał czas z rówieśnikami, dziećmi kołchoźników, a następnie jako nieletni zmuszony był do prac rolnych w kołchozie i sowchozie. Po powrocie do Polski zdobył średnie wykształcenie zawodowe, a następnie ukończył studia inżynierskie na Politechnice Wrocławskiej i Inżynieryjno-Ekonomiczne na Politechnice Warszawskiej. Od 1956 roku pracował w różnych przedsiębiorstwach przemysłu maszynowego oraz w Instytucie Organizacji. Pracę zawodową przed pójściem na emeryturę skończył na stanowisku doradcy w Urzędzie Rady Ministrów. Pędząc żywot emeryta jeszcze przez 10 lat pracował w firmach doradczych i handlowych.

Cytat

Bez względu na ocenę czasu minionegojest naszym obowiązkiem utrwalaći dokumentować możliwie obiektywniewszystko, co działo się w życiu narodu.

Antoni Słonimski

GDZIE DIABEŁ MÓWI DOBRANOC

Świat powitał mnie pod znakiem barana w 1928 roku. Stało się to w miasteczku Monasterzyska, w województwie tarnopolskim. Do mojej świadomości istnienie własne i otoczenia dotarło kilka lat później. Byłem dzieckiem niechcianym, co wyznała mi kiedyś moja matka, mimo to nasze wzajemne relacje, to jest: ja – rodzice, a także: ja – i mój starszy o 18 miesięcy brat, Tadek, były bardzo dobre.

Miasteczko poznawałem od końca, to znaczy od cmentarza, blisko którego mieszkaliśmy. Tam bawiliśmy się w chowanego, z przerwami wtedy, gdy uczestniczyliśmy (oczywiście z ciekawości) w pogrzebach. Odbywały się one rzadko, ku naszemu niezadowoleniu, bo miasteczko liczyło zaledwie pięć tysięcy mieszkańców, z których tylko 1,5 do 2 tysięcy było wyznania rzymsko-katolickiego, a przy takiej liczbie natura nie mogła spełnić naszych oczekiwań.

Kiedy umarł 16-letni syn naszego sąsiada, Zbyszek, i wszyscy wokół rozpaczali, że tak młodo, dziwiliśmy się, bo dla nas był to starzec. Zresztą nasza mama, która miała bardzo dużo trafnych powiedzeń na bez mała każdą okoliczność, mawiała, że młody umrzeć może, a stary musi. Byliśmy przekonani, że zmarły należał do tych, którzy już musieli. W naszym pojęciu można było rozpaczać, bo był taki miły, ale młody? Dziwna logika starszych do nas nie przemawiała.

Przy okazji cmentarnych penetracji poznawaliśmy przeszłość miasteczka i okolic. Wielki krzyż w centralnym miejscu upamiętniał powstańców z 1863 roku. Trzy rzędy jednakowych betonowych krzyży znaczyły groby polskich żołnierzy poległych w latach 1918–1920. W większości byli to bezimienni obrońcy ojczyzny. Mówiły o tym napisy na krzyżach. Pierwszy odczytał nam to ojciec, objaśniając przy tym pojęcie wojny, ojczyzny i bohaterskiej dla niej śmierci. Niewiele z tego rozumiałem, ale, jak to dziecko podziwiałem mądrość ojca, a ponadto miałem argumenty w przekomarzaniu się z kolegami, który z naszych ojców jest mądrzejszy.

Grabarz, pan Komornicki przestrzegał, żebyśmy nie zapuszczali się w zarośla pod płotem, bo tam pochowani są ci, którzy umarli samobójczą śmiercią i jako wielcy grzesznicy nie byli godni spocząć wśród tych, którzy odeszli z tego świata w zgodzie z Bogiem i z naturą. Przyrzekliśmy sobie z Tadkiem, że nigdy nie popełnimy samobójstwa, bo leżenie w takim miejscu byłoby nie do zniesienia. Grozę potęgował jeszcze strach przed piekłem.

Dalszym etapem naszego poznawania świata była cegielnia. Duże wykopy po urobku gliny stanowiły znakomite kryjówki do zabaw. Urządzaliśmy też skoki do coraz to głębszych dołów. Zwłaszcza cudowne było skakanie do dołu napełnionego wymieszaną gliną, przygotowaną do formowania cegieł. Zawsze jednak kończyło się to przepędzeniem nas z terenu cegielni i awanturą w domu z powodu wytarzania się w glinie.

Wspaniałe też były zabawy w ruinach browaru. Zewsząd wystawały tam jednak jakieś rury i blachy, ale za to były maliny i można było rozpalać ognisko.

Z czasem zaczęliśmy zataczać coraz szersze kręgi dla poznania innych części miasta i jego okolic. Sprzyjały temu niedzielne wycieczki z rodzicami na górę Podhorodne, i tam w lesie, w pobliżu kamieniołomów wapnia, biwakowaliśmy. Przed nami roztaczał się przepiękny widok. Na pierwszym planie, łagodnym łukiem omijając górę, biegła linia kolejowa. Tędy dwa razy dziennie przejeżdżały pociągi relacji Buczacz – Stanisławów i odwrotnie. Tory przecinały rzekę, rozgałęziały się na stacji i zataczając literę „S” znikały za leżącą naprzeciw Podhorodnego górą Buczacką. Miasteczko w dole wydawało się duże, ale złożone jakby z miniaturowych domków-zabawek. Nawet kościół i dwie cerkwie nie prezentowały się z tej odległości jak na domy boże przystało, a synagogi nie odróżniały się od otaczających je domostw. Na tym tle okazale wyglądała tylko fabryka wyrobów tytoniowych, z jej strzelającym w górę kominem.

Z lasu wracaliśmy wieczorem z naręczami polnych kwiatów, a czasami z koszem grzybów.

Z bliska miasteczko wyglądało mniej ciekawie. Nawierzchnie ulic pokrywał kamienny tłuczeń, który pod stalowymi obręczami kół i podkowami koni ścierał się na unoszący się pył. Chodniki też pozostawiały wiele do życzenia. Złe wrażenie łagodziły nieco szpalery akacji, z dwóch stron zdobiące jezdnię i tworzące miły nastrój. Wieczorem ulice oświetlało kilka lamp naftowych, przed samą wojną zmienionych na elektryczne, a centralne ulice wypełniali spacerowicze, głównie młodzież.

Gdy miałem cztery i pół roku, a Tadek sześć lat, powiększyła nam się rodzina. Tuż przed jej powiększeniem mama zapowiadała, że niebawem bocian przyniesie nam dziewczynkę lub chłopczyka. Chodziliśmy do sąsiadów i prosiliśmy znajdujące się w gnieździe na ich domu bociany, aby przyniosły nam braciszka, bo siostrzyczki nie chcemy i jeżeli przyniosą dziewczynkę, to ją zabijemy. Gdy po narodzinach dziecka sąsiadka zażartowała, że bocian nas nie wysłuchał i przyniósł dziewczynkę, postanowiliśmy tę groźbę spełnić. Kiedy mama była zajęta w kuchni, Tadek przystąpił do egzekucji, uderzając dziecko pięścią w nos. Małe zaniosło się płaczem, wpadła do pokoju mama, a my solidarnie przyznaliśmy się do urzeczywistniania naszego zamiaru. Matka w przypływie złości wymierzyła nam po kilka tęgich razów, po czym rozwinęła maleństwo z pieluch i kazała nam obnażyć się dla dokonania porównań. Nie dostrzegliśmy wielkich różnic i przyjęliśmy Ryśka do naszego grona. Nowa sytuacja rodzinna stała się dla Tadka i dla mnie nieco korzystniejsza, gdyż mama, zajęta Ryśkiem, miała mniej czasu dla nas, a my zyskaliśmy więcej swobody, której nam zawsze brakowało.

Wkrótce jednak liczba uczestników wspólnych zabaw zubożała o Tadka. O, nie, nic strasznego się nie wydarzyło, po prostu poszedł do pierwszej klasy szkoły powszechnej. Zazdrościłem mu wszystkiego, co wiązało się ze szkołą, oczywiście poza rannym wstawaniem. Ciągle nudziłem rodziców, aby mnie również wysłali do szkoły. Obiecano mi, że na przyszły rok na pewno pójdę. Okazało się, że to nie takie łatwe, brakowało mi jednego roku życia, ale bliska zażyłość ojca z kierownikiem szkoły doprowadziła do pokonania formalnych trudności.

Zaczął się dla mnie nowy etap dzieciństwa – wszedłem w wiek szkolny. Pierwsze klasy były koedukacyjne, ale to nie miało żadnego znaczenia, poza jednym drobiazgiem. Była w klasie herod-dziewczyna, która chętnie popisywała się swoją siłą, tłamsząc każdego, kto się znalazł w zasięgu jej rąk. Kuksańce, jakimi szczodrze nas obdzielała nie były bolesne, ale przynosiły ujmę chłopięcej dumie.

Pani Pogorzelska, nasza wychowawczyni wyraźnie faworyzowała dziewczęta. My musieliśmy siedzieć w ławkach jak trusie, a im pozwalała na dużą swobodę. Każde wykroczenie było karane biciem linijką w otwartą dłoń. W zależności od wykroczenia można było dostać trzy do pięciu razów. Szczerze jej nienawidziliśmy. Ja nigdy nie oberwałem, chociaż zdarzyło się raz, że bardzo boleśnie wbiła mi długie paznokcie w ramię.

Z nauką nie miałem żadnych trudności. Byłem raczej pilnym uczniem, chociaż niczym szczególnym, gdy chodzi o naukę, się nie wyróżniałem. Bardzo ciążyła mi moja inność. Miałem jasnozłoty kolor włosów i byłem cały pokryty piegami. To dawało pretekst do złośliwych uwag w rodzaju:rudy do budy, rudzielec, piegacz.Nie należałem do najsilniejszych. Byłem w klasie najmłodszy, stąd nie mogłem sobie pozwolić na fizyczny odwet, bo tylko taki mógłby być skuteczny. Musiałem cierpliwie znosić zniewagi, obiecując krwawą zemstę w przyszłości.

Naszą edukację oprócz szkoły dopełniali rodzice, a także Kościół – każde na swój sposób. Rodzice nie szczędzili nam pouczeń i przykładów. Ojciec – patriotycznych, mama – głównie rodzinnych i religijnych. Stąd wyniosłem szczerą miłość do marszałka Józefa Piłsudskiego i na zawsze utrwalone przeświadczenie o Jego wielkości. Cieszyłem się, że Wielki Ziuk stoi w naszym domu w postaci pozłacanej figury, wsparty ręką na głowie orła i stale jest z nami. Nie odstępuje też od nas w szkole, tutaj z portretu zawieszonego w klasie patrzy na mnie i wie, że go nie zawiodę. Kiedy jeden z moich kolegów wyrecytował dwuwiersz: „pan Sobieski je..ł pieski / pan Piłsudski je..ł suczki”, popędziłem na posterunek policji i poskarżyłem. Oczywiście policjant, jak mówił później mój ojciec, zignorował zdarzenie, traktując to jako głupią dziecięcą rymowankę. Ja jednak uznałem, że spełniłem swój patriotyczny obowiązek. I kiedy w maju Marszałek zmarł, z przejęciem śpiewałem żałobną okolicznościową pieśń: „To nieprawda, że Ciebie już nie ma. To nieprawda, że jesteś już w grobie…”. Całe moje oddanie Marszałkowi było zasługą ojca.

Mama natomiast przekazywała nam bezpośrednie relacje swojego dziadka, Władysława Trumpiela, o prześladowaniu na Wileńszczyźnie Polaków-katolików przez władze carskie po powstaniu Styczniowym. Otóż do miejscowości Jody w powiecie brasławskim zjechała sotnia kozaków i siłą zmuszała wiernych wyznania rzymskokatolickiego do przejścia na prawosławie. Na uległych oczekiwał przybyły z Kozakami pop, gotowy dokonać przechrzczenia. Nikt jednak nie chciał wyrzec się wiary swoich przodków. Kozacy zaczęli więc wymierzać chłostę, ale i to nie pomogło. Wtedy wszystkich razem związano i popędzono do Dzisny. Tam w koszarach zainscenizowano egzekucje. Wybrano jednego z nich i kazano mu położyć głowę pod topór katowski. Skazaniec przed położeniem głowy zwrócił się do pozostałych, aby, tak jak on, oddali swoje życie za wiarę. Tylko jeden spośród czterdziestu się poddał. Egzekucji jednak nie przeprowadzono. Każdemu wymierzono po sto batów i zwolniono. Wiedza o tym budowała moją świadomość patriotyczno-religijną.

Gdy ukończyłem pierwszą klasę, wybraliśmy się na wakacje do babci, do Jod, w województwie wileńskim, na drugi kraniec Polski, a jak twierdził ojciec: na koniec świata, gdzie diabeł mówi dobranoc. Właśnie dlatego wszystko zapowiadało się fascynująco. Była to cała wyprawa. Niezliczona ilość walizek czyniła z każdej przesiadki istną katorgę, podróż jednak była ciekawa. Wiele kłopotów przysparzał nam czteroletni wówczas Rysiek. Ciągle marudził, zanosił się płaczem. Nie wiadomo, czego chciał. Wtedy najwyraźniej mieliśmy go dość.

Zatrzymaliśmy się na jeden dzień w Wilnie. Pierwsze kroki mama skierowała przed ołtarz Matki Boskiej Ostrobramskiej. Następnie poszliśmy do parku nad Wilię. Po wodzie, dumnie unosząc głowy, majestatycznie płynęły łabędzie. Była to dla nas niebywała okazja do popisów strzeleckich. Poszły w ruch proce i w kierunku łabędzi poleciały kamyki. Jak spod ziemi wynurzył się policjant, zabrał proce, zaprowadził do mamy (na moment spuściła nas z oczu, zajęta Ryśkiem) i chciał wymierzyć grzywnę. Skończyło się na naszym przyrzeczeniu poprawy i matczynym zapewnieniu lepszego doglądania nas. Mama swoją obietnicę spełniła natychmiast nakręcając nam uszu. Nie mogliśmy przeboleć utraty proc, bo było jeszcze wiele okazji do zademonstrowania naszych strzeleckich umiejętności. Chwilowo wyciszeni zaszliśmy do katedry, gdzie wśród wieńców na postumencie stała urna z sercem Marszałka. Szczerze modliłem się za Jego duszę, czułem Jego bliskość i ponownie przeżywałem Jego śmierć.

Na docelowej stacji czekała na nas bryczka, zaprzężona w dorodnego ogiera, a przy niej wujek matki, powszechnie nazywany,diad ’ka Żerabiec.Po bezdrożach, piaszczystych duktach mknęliśmy, rozkoszując się gęstwiną borów, jakich dotąd nie widzieliśmy. Zapowiadało się nadzwyczajnie. Wujek coś opowiadał, ale niewiele z tego rozumieliśmy, bo zagłuszał wiatr i parskanie konia, a poza tym mówił wtrącając wiele słów białoruskich, których nie rozumieliśmy. Po godzinie jazdy znaleźliśmy się w objęciach babci, cioć, wujka Pieci i innych krewnych, o których istnieniu dotąd nie mieliśmy zielonego pojęcia. Tutaj wszystko było inne. Domy z grubych bali, kryte słomą, stodoła ze spadającym do ziemi dachem. Byliśmy zachwyceni. Przyszło kilkoro dzieci z sąsiedztwa i natychmiast zaprzyjaźniliśmy się z nimi.

Pamiętając powiedzenie ojca, że jedziemy na koniec świata, spytaliśmy wujka jak daleko do tego końca? Wujek wskazał ręką las i powiedział: za tym lasem. Toteż za kilka dni, korzystając z nieuwagi dorosłych, wybraliśmy się tam.

Uszliśmy kilka kilometrów, końca świata nie widać, las też się nie kończy, a zatem trzeba iść dalej. Słońce miało się już ku zachodowi, gdy zza zakrętu wyłoniła się furmanka. Jadący na niej chłop zapytał, kto my i dokąd zmierzamy.

Zaprosił nas na wóz, mówiąc, że podwiezie. Byliśmy szczęśliwi, gdyż odczuwaliśmy już trud kilkugodzinnej wędrówki. Jakież było nasze zdumienie, gdy z ciemności wyłoniły się znajome Jody i dom naszej babci, a na podwórku tonące we łzach: mama, babcia i reszta rodziny. Mama chwyciła pas, żeby nam wybić z głowy koniec świata, ale babcia nie dopuściła jej do nas. Tak więc na drugi dzień kto tylko mógł tłumaczył nam bzdurność naszego pomysłu. Nie kryliśmy swojego rozczarowania. Od tej pory chodziliśmy na jagody i grzyby, jednak tylko pod nadzorem kogoś z dorosłych.

W gospodarstwie babci nie było większych atrakcji. Mógłby nią być koń, tylko, że on został niedawno ukąszony przez żmiję i miał spuchnięty cały bok. Nie mogło więc być mowy ani o jeździe wierzchem ani w zaprzęgu. Z braku innych możliwości zabawowych zjeżdżaliśmy na siedzeniach ze stogu siana, ale to żadna rozrywka. Już lepsze było, surowo zakazane, wspinanie się po dachach.

Któregoś dnia wujekŻerabiecprzyjechał swoim powozem i wziął nas do siebie. Zawarliśmy kilka nowych znajomości. Następnego dnia w gospodarstwie było jakieś poruszenie. Wujek sam czyścił ogiera, myśleliśmy, że sposobi się do wyjazdu. Tymczasem chłopak sąsiadów, nasz rówieśnik, wyjaśnił, że ogier będzie pokrywał kobyłę. Nie poprzestał na suchej informacji. Uzupełnił ją szczegółami, co było dla nas całkowitą nowością. Czekaliśmy więc niecierpliwie. W końcu zjawił się jakiś gospodarz, wozem zaprzęgniętym w kobyłę. Jak się okazało, to ona miała paść ofiarą namiętności naszego ogiera. Gospodarz wyprzągł kobyłę i wespół z jakimś sąsiadem, na środku podwórza trzymali ją z dwóch stron za uzdę. Niebawem we wrotach stajni stanął ogier, trzymany przez wuja i jeszcze kogoś na długich lejcach. To nie był ten sam ogier, którego dotąd widziałem. Miał wygiętą w łuk szyję, groźny wzrok, szeroko rozdęte chrapy, potężny ogon pióropuszem uniesiony w górę. Szaleńczo zarżał i ruszył w stronę przedmiotu swojego pożądania. Ona również rżała, wierzgała zadnimi nogami, w rewanżu on ją okropnie gryzł. Ta gra trwała kilka minut, ale opór wybranki ogiera był coraz łagodniejszy, a wierzganie stawało się prawie pieszczotą. Wtedy nasz bohater usidlił ją, skacząc na grzbiet i dopełniając reszty. Wstydziłem się patrzeć na tę scenę wprost. Zerkałem kątem oczu, ogryzając nerwowo paznokcie, bo to jednak było coś niezwykłego.

Później ogiera wprowadzono do stajni, kobyłę przywiązano do wozu, wyniesiono z domu wódkę i na przekąskę bliny. Było wesoło, wszyscy dowcipkowali na tematy okołoseksualne. Jeden drugiemu wytknął: widzisz, on za ogiera bierze pieniądze, oj, gdybyś ty od tych swoich licznych kobiet, z którymi się zadajesz, też brał, choćby niewielkie zapłaty, byłbyś największym panem w powiecie. Na co ten speszony: co, ja, ja…, ale atakujący dorzucił: a niby kto nadmuchał Bronkę? Dalej nie wsłuchiwałem się w rozmowę, bo zaintrygowała mnie sprawa nadmuchania Bronki. Długo z bratem rozważaliśmy możliwy sposób nadmuchiwania kogoś i doszliśmy do przekonania, że i my możemy nadmuchać naszą trzyletnią kuzynkę, Wiesię. Wprawdzie nie wiedzieliśmy, czemu to ma służyć i jak to się robi, ale po powrocie do domu zaprowadziliśmy ją do stodoły, a tam usiłowaliśmy włożyć jej słomkę i poprzez nią podmuchać. Gdy tylko dotknęliśmy, dziecko zaczęło płakać, natychmiast pojawiła się ciocia i zabrała Wiesię. W naszym zachowaniu było chyba coś podejrzanego, bo wypytywano nas, co zrobiliśmy małej, ale nie przyznaliśmy się do niczego. Postanowiono rozdzielić nas z Tadkiem.

Ciocia Emilia, siostra mamy, która mieszkała niedaleko w Nowym Pohoście, była bezdzietna i od dawna proponowała moim rodzicom wzięcie mnie na wychowanie. Teraz właśnie nadarzyła się okazja, żeby spróbować, czy dopasujemy się do siebie. Byłem trochę chory, miałem zapalenie okostnej i musiałem kilka dni poleżeć w łóżku. Wszystko dobrze się składało. Była to wymarzona sytuacja dla takiej próby. WujekŻerabiecsłużył transportem. Znalazłem się w domu wujostwa w bajecznej sytuacji. Osobny duży pokój z ogromnym łożem, nieskazitelna czystość i jedzenie, czego dusza zapragnie. Krawcowa wzięła miarę i po kilku dniach miałem nowe, białe, zdaniem cioci, piękne ubranko. Gdy obejrzałem siebie w lustrze rozpłakałem się, bo wiedziałem, że zmuszą mnie do jego noszenia, a tymczasem w moim mniemaniu wyglądałem w nim jak pajac i byłem przeświadczony, że gdybym wyszedł tak ubrany na ulicę, to spaliłbym się ze wstydu. Ciocia, widząc moje łzy, doszła z wujkiem Józefem do wniosku, iż jest to wynik mojej tęsknoty za bratem. Na drugi już dzień pojawił się Tadek, przywieziony tradycyjnym środkiem lokomocji przez wujkaŻerabca.Rzuciłem się bratu na szyję z płaczem i ledwie wykrztusiłem: „Tadziu, jak ja tu strasznie cierpię.” Ciocia to usłyszała. Jej upór w pozyskaniu mnie jako swojego wychowanka jakby trochę już zelżał.

Resztę dopełniliśmy we dwójkę z bratem. Następnego dnia wdarliśmy się do sadu sąsiada. Narobiliśmy tam sporo zniszczeń, łamiąc gałęzie z jeszcze niedojrzałymi jabłkami. Przyrzekliśmy poprawę, ale już na drugi dzień przypadek, który nam się zdarzył, nie pozwolił dotrzymać przyrzeczenia. Na sąsiednim podwórku znaleźliśmy spore kaczątko i postanowiliśmy nauczyć je latać. Po prostu podrzucaliśmy je do góry jak najwyżej, a ono, nie mając jeszcze ukształtowanych skrzydeł, spadało na ziemię jak kamień. Przypuszczaliśmy, że zbyt nisko je podrzucamy i aby było wyżej, wszedłem przez strych na dach i stamtąd podrzuciłem je do góry, najwyżej jak mogłem. Po tej próbie kaczątko nie dało znaku życia. Urządziliśmy mu pogrzeb z odśpiewaniem pieśni żałobnych, które przyswoiliśmy sobie uczestnicząc w pogrzebach, gdy mieszkaliśmy blisko cmentarza. Prawda szybko wyszła na jaw. Śledztwo było prowadzone fachowo, gdyż wujek był komendantem policji. Po krótkich krętactwach musieliśmy się przyznać. Postanowiono odtransportować nas do babci. Czekając na wujkaŻerabca,chciałem dużej, wyłupiastookiej lalce, zdobiącej kanapę cioci, inaczej ułożyć ręce. Kiedy zacząłem jedną prostować, pękła w łokciu, a na szorstkie pokrycie kanapy wysypało się co najmniej pół szklanki trocin. Za jednym zamachem dwie szkody: zniszczona lalka i kanapa trudna do oczyszczenia. Tego już mieli wujostwo dosyć. Było dużo krzyku, nawet groźba uderzenia, ale skończyło się na chłodnym pożegnaniu i już nigdy nie wrócono do sprawy adopcji.

Nowy rok szkolny zaczęliśmy w innej scenerii. Klasa już nie była koedukacyjna. Mieliśmy też nową nauczycielkę – panią Heleną Grabską. To było tak, jakbym znalazł się w innym świecie. Jej łagodność i bijąca od niej serdeczność szybko rozwiały przygniatający nas wcześniej strach. Poszedłby on w zapomnienie razem z panią Pogorzelską, gdyby nie nasz nowy srogi katecheta, ksiądz Mikluszka, który za różne, nawet drobne przewinienia, wymierzał karę, bijąc po uszach złotą dewizką. Podobno razy były bardzo bolesne, nie mniej niż linijka pani Pogorzelskiej. Była jednak istotna różnica. Pani Pogorzelska miała z nami około 30 godzin tygodniowo, a ksiądz Mikluszka tylko dwie.

Był to rok intensywnego przygotowywania nas do pierwszej Komunii Świętej. Wspomnę na marginesie, że organizowanie nauki religii przysparzało szkole sporo problemów. Były bowiem w klasie trzy grupy wyznaniowe: rzymsko-katolików, grekokatolików oraz grupa wyznania mojżeszowego. W klasie liczącej 50 uczniów było 20 Izraelitów, 17 Polaków i 13 Ukraińców. Dla każdej grupy na lekcje religii potrzebna była sala. Tymczasem wolnych sal nie było. Radzono sobie więc w ten sposób, że Żydzi szli do pobliskiej bożnicy, a my z greko-katolikami mieliśmy osobne sale, bo na ogół były to końcowe godziny lekcyjne. Czasem jednak lekcje odbywały się w jednej sali. Trochę to przeszkadzało, ale do zadrażnień nie dochodziło. W jednym rogu my, a w drugim po przekątnej, oni.

Szkoła nasza położona była w centrum miasteczka. Sąsiadowała z zabudowaniami kościoła z jednej strony, a z dwóch otaczał ją wielki skład drewna. Wokół muru rosły duże klony i kasztany. Przez okno w klasie widać było jak mozolnie, ręcznymi piłami robotnicy piłowali bale na deski. Bale były układane na wysokich kozłach. Stojący na koźle robotnik piłę podciągał do góry, a zasadnicze piłowanie następowało przy ciągnięciu jej do dołu, przez znajdującego się tam drugiego robotnika.

W klasie czteromiejscowe ławki stały w dwóch rzędach w sześciu szeregach. Podłoga była obficie nasączona pyłochłonem, i jeżeli coś spadało, oblepiało się wilgotną i tłustą czarną mazią. W kącie stała spluwaczka, a nad nią na ścianie przyklejona kartka z napisem PLUJ TYLKO DO SPLUWACZKI. Przy frontowej ścianie stała tablica. U góry wisiał krucyfiks, pod nim godło i portrety prezydenta Ignacego Mościckiego i marszałka Józefa Piłsudskiego. Po śmierci Marszałka portret został przeniesiony na boczną ścianę, a jego miejsce zajął portret marszałka Edwarda Rydza-Śmigłego.

Po ukończeniu drugiej klasy już biegle czytałem. Pochłaniałem wszystkie zaprenumerowane przez ojca młodzieżowe tygodniki, których tytuły przesądzały o treści: „Bufallo Bill” – przygodowy, „Lord Lister” – kryminalny (z powtarzającymi się na pierwszej stronie każdego egzemplarza pytaniami;Kto go widział? Oto pytanie, które zadaje sobie Urząd Śledczy w Londynie; Kto go zna? Oto pytanie, które zadaje sobie cały świat),a ponadto „Wędrowiec”, „Tom Mix” i in. Namiętnie też rozczytywałem się w tygodniku „Tajny Detektyw”, bieżąco prenumerowanym przez ojca i zbieranym w roczniki, głęboko ukrywane przed nami. Pilnie śledziłem szczegóły całego procesu Gorgonowej i wszystkich zbrodni w Polsce, a nawet tych poważniejszych w świecie.

Po rozbudzonych zainteresowaniach w Jodach i wrażeniach odniesionych z naturalnych zachowań zwierząt i ludzi, sięgnąłem do skrzętnie chowanego przed nami dwutomowego dzieła pod tytułem „Lekarz ratujący zdrowie”. Drugi jego tom, na którym koncentrowała się moja uwaga, poświęcony był kobiecie. Dzieło to bardzo szczegółowo opisywało anatomię kobiety, stosunki seksualne, proces zachodzenia w ciążę, samą ciążę, poród i pielęgnację noworodka. Przeczytałem książkę, zwłaszcza pierwsze trzy części, bardzo wnikliwie i przyznaję, że uzyskaną wówczas wiedzę niewiele udało mi się w życiu pogłębić, poza może stroną praktyczną. Rówieśnicy moi pozostali pod tym względem daleko w tyle. Książkę tę pożyczyłem naszej koleżance, Ceśce, i gdy ona trochę poczytała, postanowiliśmy obejrzeć szczegóły naszej budowy, co też, chowając się na strychu uczyniliśmy, ale wyłącznie w celach naukowych.

Do lektury „Lekarza” musiałem się przyznać na spowiedzi do pierwszej Komunii Świętej. Ksiądz, jak na egzaminie, zadawał mi szczegółowe pytania. Ze wstydem, co prawda, ale popisywałem się wiedzą, której prawdopodobnie pozazdrościłby mi niejeden student medycyny. Ksiądz był przerażony. Musiałem obiecać, że nie będę tych bezeceństw czytać. Zadał mi na pokutę nauczenie się na pamięć psalmów śpiewanych na nieszporach i dał rozgrzeszenie. Stosunkowo łatwo oczyściłem się z grzechu, a skoro już wszystko, co było interesujące w „Lekarzu”, przeczytałem, to dalsze jego czytanie nie miało sensu. Natomiast opanowanie psalmów nie było łatwe. Oprócz wkuwania, chodziłem na nieszpory i tam uczestniczyłem w śpiewie. Oczywiście rodzice uznali to za przypływ pobożności i może, co było dla nich wielce prawdopodobne, powołanie kapłańskie. Kto wie, może zostałbym księdzem, gdyby nie wybuch wojny.

Od trzeciej do szóstej klasy opiekę nad nami przejęła pani Kimlowa. Była to, sądząc po jej dorosłej, zamężnej córce, starsza już pani i ona właśnie najmilej zapisała się nam wszystkim w pamięci. Nie uchroniło jej to jednak od okrutnej śmierci, którą poniosła z rąk swoich ukraińskich wychowanków, gdy wraz z gestapo mordowali ludność żydowską.

Gdy byłem w trzeciej klasie, przeprowadziliśmy się w pobliże szkoły. W naszych warunkach miało to istotne znaczenie, zwłaszcza, że w czasie słoty jezdnię i chodniki pokrywała gęsta maź błota. Łatwiej i szybciej teraz można było dojść do szkoły i mniej błota zbierać z butów. Jednak nie to było najważniejsze. Tutaj mieliśmy większy krąg kolegów, a ponadto rewelacyjny obiekt, jakby stworzony wyłącznie dla nas dzieci, łaknących przygód. Był nim, należący do Potockich ogromny pałac, który w czasie pierwszej wojny światowej został obrabowany i częściowo zniszczony. To było stałe miejsce naszych spotkań i następujących podczas nich zdarzeń.

W tym czasie do miejscowego posterunku został z Zadarowa przeniesiony starszy posterunkowy pan Horwat. Z miejsca zaprzyjaźnił się z moim ojcem. W ślad za nimi zaprzyjaźniły się nasze matki, a także dzieci, których u nich było siedmioro, a właściwie prawie ośmioro, gdyż wkrótce rodzina powiększyła się o jeszcze jedno. Pięciu chłopców stanowiło „zwartą grupę do wszystkiego”, toteż w wolnych chwilach pędziliśmy do nich, by uczestniczyć w różnych breweriach. Pomysłów nie brakowało. Często pochodziły one z chęci naśladowania rzeczywistości. Z samolotu, który stanął w płomieniach nad Monasterzyskami, wyskoczył na spadochronie pilot. Postanowiliśmy więc wypróbować skoki na parasolach. Ukradkiem wyniosłem z domu parasolkę matki i przyniosłem ją na przygotowaną skocznię, którą stanowiła więźba dachowa w stodole. Pod nią rozłożona była gruba warstwa słomy. Słoma trochę zamortyzowała mój upadek, ale parasolka, niestety, przedstawiała żałosny widok i trzeba było ją wyrzucić. Gienek, jako główny organizator skoków, uznał, że było zbyt nisko, aby parasolka dobrze hamowała lot. Twierdził, że trzeba znaleźć wyższy obiekt, z którego można by oddać satysfakcjonujący nas skok. Na nasze szczęście nie było nigdzie w pobliżu wyższego obiektu, jak też i drugiej parasolki, bo inaczej skoki skończyłyby się podobnie jak nauka latania dla kaczątka. Do zabrania parasolki nie przyznaliśmy się, a mama nie podejrzewając nas o wyniesienie, doszła do przekonania, że zostawiła ją na furze chłopa, od którego kiedyś na targu kupowała jajka.

Pewnego dnia Tadek zaprosił mnie i grono naszych przyjaciół na ucztę, jaką urządził na strychu w pałacu. Były cukierki, ciastka, orzeszki, lemoniada. Sam stał, trzymając z dumą prawdziwą nową piłkę do gry. To wszystkich poraziło. Na pytanie, skąd wziął pieniądze, opowiedział, jak łatwo można do nich dojść. Wieczorem, przed spaniem, zmówił on 150 razy „Ojcze nasz” i „Zdrowaś Mario” w intencji znalezienia dziesięciu złotych, i rano, idąc do szkoły, znalazł je pod płotem, przy kuźni Peruckiego. Zastrzegł, że to wszystko musi być objęte największą dyskrecją, bo inaczej modły nie będą wysłuchane. Nie wiem, jak inni, gdyż to była tajemnica, ale ja usiłowałem te pacierze odmówić. Któregoś wieczoru, nim zasnąłem, odmówiłem aż osiemdziesiąt kilka razy. Niestety nie udało mi się dojść do wymaganej liczby. Te moje zmagania ze snem trwały z dziesięć dni.

I oto któregoś dnia poszedłem do sklepu pana Singera po zatrzaski krawieckie dla mamy. Pan Singer prosił, abym przekazał ojcu kartkę. Na niej napisał, że oczekuje zwrotu długu z tytułu zaciągniętej u niego pożyczki w wysokości 20 złotych i 50 groszy. Ojcu wręczyłem kartkę, po przeczytaniu której zbladł, poczerwieniał, zaklął i trzaskając drzwiami pognał do pana Singera. Jak się okazało Tadek przynosił do pożyczkodawcy kartki, odręcznie napisane rzekomo przez ojca, o treści: „Szanowny Panie Singer! Proszę o pożyczenie mi 10 złotych. W najbliższy wtorek oddam. Z poważaniem:” i tu złożony był czytelny podpis ojca. Pan Singer przedstawił jeszcze kartkę na 5 złotych i inną na 5 złotych i 50 groszy.

Ojciec jak burza wpadł do mieszkania, chwycił Tadka, zaczął bez opamiętania prać go ciężkim służbowym pasem i gdyby nie matka, to prawdopodobnie z wściekłości mógłby go zabić. Piłka została spalona w piecu. Tadek najpierw utrzymywał, że kartki dał mu jakiś nieznajomy pan, ale kilka dodatkowych razów pasem skłoniło go do wskazania Gienka Horwata jako pisarza. Ten oczywiście się przyznał, ale sprawiedliwość wymierzył mu jego ojciec. Pieniędzy, niestety, już nie odzyskano, ojciec spłacił dług, a ja dałem sobie spokój z modlitewnym maratonem.

Bliskość kościoła niejako wymuszała na nas uczestniczenie w większej niż poprzednio liczbie uroczystości, nasilających się zwłaszcza w okresach świątecznych. Za sprawą naszej mamy, która była bardzo pobożna, chociaż nie miała żadnych cech przypisywanych zwykle dewotkom, w domu panowała atmosfera niezwykle religijna. Mama uważała, że obowiązkiem jej samej i dzieci jest możliwie jak największa aktywność modlitewna. Wynikało to z jej tradycji rodzinnych, z pamięci o przeżyciach jej dziadka, z nieszczęścia, jakie spadło na rodzinę z powodu okrutnego mordu, dokonanego na ojcu matki i dłuższego pobytu mamy na plebanii u jej stryja, proboszcza w Baranowiczach. Wychowywani w religijnej atmosferze nie stroniliśmy od kościoła, jednakże nadobowiązkowe nabożeństwa nam ciążyły, tym bardziej, że nasi rówieśnicy byli mniej angażowani w życie religijne. Mama zresztą często nam ustępowała. Większym problemem była dla niej niechęć ojca do jakichkolwiek praktyk religijnych. Nieraz razem modliliśmy się o jego nawrócenie, ale bez wyraźnego efektu.

Podczas przygotowywania mnie do pierwszej Komunii Świętej mama bardzo skrupulatnie sprawdzała moją znajomość katechizmu, treści modlitw, liturgii itp. Nie szczędziła też czytanek z życia świętych, opowiadań o cudach, karach boskich, niebie i piekle. Do tej uroczystości byłem szczególnie starannie przygotowywany. Wreszcie nastąpił podniosły moment. Towarzyszyło mi prawdziwe uduchowienie, szczerze przyrzekałem poprawę i wyrzeczenie się wszystkiego, co trąca grzechem, nawet złych myśli, choć dotrzymanie tego było najtrudniejsze. Po Komunii mieliśmy uroczyste śniadanie przy stołach, pod rozłożystym klonem, przy pięknej słonecznej pogodzie. Tak dobrego śniadania ani przedtem, ani potem w życiu nie jadłem. To samo orzekł Mietek Horwat, gdy po wielu, wielu latach wspominaliśmy ten ranek. Przykro mi było, że mój ojciec nie wziął udziału w uroczystości. Mówiłem wszystkim, że pełni służbę, choć w to powątpiewałem.

W ogóle to ojciec naszym wychowaniem się nie zajmował. Działał interwencyjnie, gdy coś i to na dużą skalę przeskrobaliśmy. Wpływ jego na nas był jednak ogromny. Chłonęliśmy dyskusje, jakie wiódł z kolegami lub otaczającymi go informatorami na tematy polityczne, gospodarcze, społeczne. Stąd czerpaliśmy wiedzę o społeczności miejscowej, o kradzieżach, bójkach, rozlepianych ulotkach, poglądach wśród nacjonalistycznych działaczy ukraińskich, zamierzeniach BUND-u, antysemickich poczynaniach działaczy Związku Strzeleckiego. Ciekawe były też wieści z rozpraw sądowych, ojciec bowiem pełnił funkcję oskarżyciela w miejscowym sądzie grodzkim. Wszystkie podsłuchiwane rozmowy były naprawdę interesujące, toteż nadstawialiśmy uszu, żeby niczego nie uronić, a później na swój sposób skomentować. To były nasze tajemnice. Nikomu niczego nie przekazywaliśmy, bo ojciec kiedyś zastrzegł, że jeżeli kiedykolwiek komuś przekażemy, co dzieje się u nas w domu, to się z nami rozprawi, a my, szczególnie Tadek, wiedzieliśmy, co to znaczy. Za przykładem ojca czytaliśmy codzienne gazety i słuchaliśmy wiadomości radiowych, ale to tylko na swój użytek.

Miasteczko nasze przeżyło wstrząs wywołany strajkami chłopskimi, które w latach 1936–1937 objęły całą Małopolskę. Uzbrojeni w widły, kosy i cepy chłopi zablokowali wszystkie drogi prowadzące do miasteczka, układając na nich brony. Pikietowali również nawet ścieżki, którymi mogliby się prześliznąć chętni zarobku drobni handlarze mleka, jaj, masła czy sera. Byli oni oblewani całym swoim niesionym mlekiem, smarowani masłem, a jaja tłuczono im na głowach. Niezależnie od tego wymierzano takiemu łamistrajkowi jeszcze kilka kopniaków na odchodne. Autobusy rejsowe jadące przez miasteczko były skrupulatnie sprawdzane. I w przypadku znalezienia produktów rolnych rzecz kończyła się podobnie. Działania te były koordynowane przez sztab strajkowy, wybrany na wielkim, bo z udziałem około dwóch tysięcy chłopów, wiecu na rynku. Centralną postacią strajku była przewodnicząca sztabu pani Wąsikowa, zresztą dobra znajoma naszych rodziców. Miejscowa policja nie ingerowała, no, bo co znaczyła ich sześcioosobowa garstka wobec stale dyżurującej w mieście około trzystuosobowej grupy uzbrojonych w widły i cepy chłopów. Policja swoje działanie ograniczyła do dokumentowania poczynań strajkujących. Stan ten trwał około dwóch tygodni. Nagle któregoś dnia od strony Buczacza i Stanisławowa autobusami i ciężarówkami zjechały z Mościc karne oddziały Policji Państwowej i natychmiast przystąpiły do brutalnej pacyfikacji strajkujących. Już sam ich wygląd budził strach. Czarne mundury, na głowach czarne hełmy z dużymi białymi orłami, na karabinach nasadzone bagnety, u pasa kajdanki, duże białe gumowe pałki i wypchane amunicją ładownice. Niemiłosiernie bili wszystkich o chłopskim wyglądzie, a niektórych zabierano na przesłuchania do zwolnionych na ten czas pomieszczeń Urzędu Gminnego. Przez otwarte okno widziałem bitą, położoną na brzuchu na stole, trzymaną za ręce i nogi, panią Wąsikową. Bardzo było mi jej żal i gdy się podzieliłem swoim odczuciem z ojcem, zaskoczył mnie odpowiedzią: zasłużyła na więcej. Po kilku dniach, przybyli do miasta policjanci, wyjechali i wszystko powróciło do normy. Oczywiście strajki chłopskie jeszcze, jak mówił ojciec, trwały, ale u nas był spokój. Pani Wąsikowa prawdopodobnie została osadzona w Berezie Kartuskiej.

Na drugi tydzień zjechały już na targ furmanki ze wszystkimi produktami rolnymi. Targi u nas zawsze były bogate. Setki furmanek wypełniały rynek i przyległe ulice. Gwar targujących się zagłuszało przywiezione na sprzedaż ptactwo: kury, gęsi, kaczki. Kupujących wzywały różnojęzyczne okrzyki. Urzekała mozaika strojów, a wśród nich wyróżniający się strój huculski: lniane spodnie, na wierzch wypuszczona długa, też lniana koszula, podpasana czerwono-czarną krajką, na nogach łapcie z łyka, a na głowie stożkowa futrzana czapka.

Nasz mały Rysiek kończył w tym roku siedem lat. Zaczynaliśmy go przygotowywać do pójścia do szkoły. Tymczasem on nie chciał o tym słyszeć. Twierdził, że może zostać panem Peruckim (kowalem). Jednak po długim wywodzie ojca, iż na kowala też trzeba się uczyć, postanowił zostać księdzem. Tutaj, jako znawczyni problemu, wkroczyła mama i długo dowodziła, że ksiądz tym bardziej musi być wykształcony. Nasz Rysio nie tracąc tupetu oświadczył: „oj, wielka mi sztuka stanąć przy ołtarzu i powiedzieć:dominus vobiscum.”Po tym wszystkim trzeba było uciec się do przymusu. Częściowo udało mu się uniknąć szkoły, bo wraz z nowym rokiem szkolnym zaczęła się wojna.