Gasnące słońce. Powieść z czasów Marka Aureliusza - Teodor Jeske-Choiński - ebook

Gasnące słońce. Powieść z czasów Marka Aureliusza ebook

Teodor Jeske-Choiński

4,8

Opis

Gasnące słońce. Powieść z czasów Marka Aureliusza – powieść historyczna Teodora Jeske-Choińskiego. Przetłumaczona została na języki: niemiecki, szwedzki, włoski, węgierski, czeski i rosyjski. Akcja powieści toczy się za czasów panowania Marka Aureliusza i Lucjusza Werusa w samym Rzymie i (w drugiej części) w pasie przygranicznym cesarstwa. Skupia się ona przede wszystkim wokół miłości patrycjusza Publiusza Kwintyliusza Warusa do Mucji Kornelii. Wśród ważnych postaci są: Marek Kwintyliusz Warus (brat Publiusza), Tullia Kornelia (stryjenka, ciotka Mucji), prefekt legionów i przyjaciel Publiusza Serwiusz Klaudiusz Kalpurniusz oraz wzbogacony przedsiębiorca, syn wyzwoleńca Lucjusz Fabiusz Pomponiusz Furio i jego córka Liwia. Epizodycznie jako bohaterowie pojawiają się także obaj cesarze. (http://pl.wikipedia.org/wiki/Gasnące_słońce_(Jeske-Choiński)

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 591

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,8 (4 oceny)
3
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
AStrach

Dobrze spędzony czas

Coś na odprężenie i odlot do czasów rzymskich.
00
Kubekgr053

Nie oderwiesz się od lektury

W klimacie Quo vadis mila lekturadla lubiacych atmosfere schylkowego Rzymu.
00

Popularność




Teodor Jeske-Choiński

Gasnące słońce

Powieść z czasów Marka Aureliusza

_______

Armoryka

Sandomierz

Projekt okładki: Juliusz Susak 

Tekst na podstawie edycji z roku 1905. Zachowano oryginalną pisownię

Copyright © 2014 by Wydawnictwo „Armoryka”

Wydawnictwo ARMORYKA

ul. Krucza 16

27-600 Sandomierz

tel +48 15 833 21 41

e-mail:[email protected]

http://www.armoryka.pl/

Część pierwsza

I.

Przed domem Publiusza Kwintyliusza Warusa było rojno i gwarno, chociaż późne słońce października wychylało się dopiero z po za gór albańskich. 

Kilkudziesięciu mężów, w białych togach i lekkich sandałach, przechadzało się wzdłuż wysokiego muru, z którego zwieszały się wieńce, splecione z bluszczu i czerwonej latorośli winnej. 

Jeden z nich, wysoki, barczysty brunet, zbliżył się do bramy i, uderzywszy w nią młotkiem trzy razy, zawołał: 

- Hej tam, odźwierny, otwieraj! To my, twojego pana klienci. 

Za murem odezwał się tylko pies, szczekający zajadle. 

- Psy nas wszędzie witają - mruknął klient i odszedł na środek ulicy, gdzie kilku innych obywateli rzymskich słuchało opowiadania małego, suchego jegomości, rozprawiającego o czemś z wielkiem ożywieniem. 

Drobny człowieczek krzyczał głosem piskliwym, pomagając sobie ruchami rąk, nóg i łysej głowy. 

- I co nam po zwycięztwie nad Partami! - dowodził. - Potłukli ich na miazgę, spalili im miasta, zrabowali świątynie i pałace, nabrali niewolnika, a nam nie dostało się z tego wszystkiego ani jednego sesterca. Dowódcy obłowili się, jak zwykle, na żołdactwo posypał się deszcz nagród, a obywatelom rzymskim zostawiono tylko zaszczyt patrzenia na wjazd tryumfalny legionów. 

- Trzeba ci było pójść na wojnę - zauważył wysoki brunet. 

Mały rzucił się do niego i wrzasnął: 

- Bohater! Zdawałoby się, że spędził młodość w obozie, a wiemy wszyscy, że nie odczepił się ani na jeden dzień od klamki pańskiej. Na wojnę?! A to na co? Tłuc kości po kniejach i puszczach, brać po grzbiecie trzciną setnika, dźwigać na plecach całą górę rupieci, narażać się na kalectwo, na śmierć? Nie na to podbili nasi przodkowie świat, byśmy marli z niewygód w lasach Germanii lub na skwarnych wybrzeżach Afryki i Azyi. 

- Lucyusz mówi sprawiedliwie - potwierdzono zewsząd. 

- Lucyusz ma słuszność! 

Zachęcony w ten sposób Lucyusz, perorował dalej: 

- Od czego te psy germańskie, hiszpańskie, egipskie i wszelkie inne ludy barbarzyńskie?! Niech się za nas biją, niech tracą nogi, ręce, uszy i co tylko zechcą! Obywatel rzymski powinien używać. To jego przywilej, nagroda za waleczność przodków. 

- Twoi to chyba nie ramieniem, lecz gębą wojowali - wtrącił wysoki brunet. 

- Kajus robi się dowcipnym - odezwał się ktoś z boku. 

- A twoi udawali zapewne w amfiteatrze byków - odciął się Lucyusz. 

Cała gromada wybuchnęła śmiechem. 

- Byki mają rogi! - mruknął Kajus. 

- I lubią siano! - dodał Lucyusz. 

A urwawszy pod murem garść zielska, podawał ją Kajowi wśród ogólnego wesela. 

Ten, chwytając ustami trawę, trącił dowcipnisia głową z taką siłą, że go przewrócił. 

- Zbój! Poczekaj, niech się tylko podniosę! - wrzeszczał Lucyusz, gramoląc się z ziemi. 

Nie spełnił jednak groźby, kiedy stanął znów na nogach. Rzuciwszy Kajowi kilka słów obelżywych, pobiegł do bramy i zaczął w nią bębnić pięściami. 

- Otwórz! - wołał. 

Teraz za murem odezwał się głos donośny: 

- Cicho tam! Przesławny trybun jeszcze śpi. 

- Otwórz! Dostaniesz na wino - prosił Lucyusz. 

- Wróbel nie upiłby się za twoją hojność - odpowiedział stróż domu. 

- Mam dla ciebie całego sesterca. 

- Kup sobie za niego śniadanie, boś głodniejszy odemnie. 

- Nie bądź taki hardy, niewolniku! 

- Nie krzycz tak, wolny żebraku, bo poczekasz jeszcze dłużej. 

Lucyusz splunął i wrócił do towarzyszów. 

- Podłe rzemiosło, ta klientela - mruknął. - Ceruj i czyść dziurawą togę przez cały wieczór, zrywaj się do dnia z barłogu, wystawaj na wietrze i chłodzie pode drzwiami, potem kłaniaj się przez cały dzień panu senatorowi i czekaj cierpliwie, aż ci potężny dobrodziej raczy rzucić jaki ochłap. Nie ma tam który z was kropli jakiego trunku? Ohydnie zimne bywają już poranki. 

A kiedy się nikt nie odezwał, zawinął się w togę i zaczął chuchać w skostniałe ręce. 

- Psi czas - syknął. 

- Wistocie, podłe to nasze rzemiosło - wyrzekł Kajus. - Mam go już dosyć. 

- A co będziesz robił? - zawołał Lucyusz. - Minęły dobre czasy pierwszych cezarów. Niech ich bogowie wynagrodzą na Olimpie za szczęście ubogich! Sypali zboże, podarunki i złoto na plebejów, ubiegali się o nasze względy, pieścili nas, a teraz co? Nawet denuncyantem, oprawcą, szpiegiem być nie można, bo... 

- Stuliłbyś gębę - przerwał mu gwałtownie Kajus - tęskno ci za proskrypcyami i za krwawym strachem Kaligulów, Neronów i Domicyanów? Patrzcie go, jaki obywatel rzymski, potomek legionistów! Gotów jeszcze szczekać na boskiego Marka Aureliusza za jego dobroć i sprawiedliwość. 

- A mnie co z tej dobroci i sprawiedliwości boskiego imperatora? Że Kaligula, Neron i Domicyan przerzedzili trochę pysznych bogaczów, że upuścili dużo krwi patrycyuszom i rycerzom, to cóż ztąd? Dla nas, dla ubogich, znaleźli oni zawsze chleb, igrzyska i uśmiech życzliwy. A teraz co? Od trzech dni nie miałem nie ciepłego w gębie, a pies się nawet o to nie zapyta, czym głodny. Imperator filozofuje, jego doradcy filozofują, baby nawet filozofują. Jak mi się ta bieda sprzykrzy, to zostanę filozofem. 

Ostatnie słowa Lucyusza wywołały śmiech powszechny. 

- Lucyusz filozofem! - odezwał się jakiś grubas, trzymając się za brzuch, który falował pod togą. 

- A dlaczegoby nie! - mówił Lucyusz. - Niby to taka wielka sztuka nie czesać włosów, zapuścić brodę, ubrać się w stary, wytarty, dziurawy płaszcz, ruszać się wolno, z powagą i wygadywać niestworzone rzeczy o cnocie i o bogach. Dziur nie braknie mi i bez tego w todze, a gębę mam w porządku, jak słyszycie. 

Ulica, dotąd pusta, zaczęła się ożywiać. 

Gromadami przeciągali klienci innych panów, wszyscy w białych, znoszonych mocno togach. Szli, ziewając, wlokąc za sobą leniwe nogi, ubrane w połatane sandały. 

- Życzę obfitego śniadania! - krzyczał Lucyusz do każdej, nowej grupy. 

- I wam, i wam! - odpowiadano. 

Śpieszyły do szkoły dzieci pici obojga z woskowanemi tabliczkami w ręku, przebiegali piekarze, niosący na głowie kosze z bułkami. 

- Świeże pieczywo, świeże pieczywo, pulchne, wonne i smaczne! - wołał jakiś wyrostek - kupujcie, kwiryci, kupujcie! 

- Pokaż-no - odezwał się jeden z klientów. 

- To dla was - zaśmiał się chłopiec, wyciągając język. 

I pokłusował dalej. 

- Nawet niewolnicy nas nie szanują - mruknął Kajus. 

Wtem rozwarła się brama i na progu jej ukazał się olbrzymi niewolnik germański, ubrany w czerwoną tunikę. W prawej ręce trzymał dużą trzcinę. 

- Przesławny pan mój wzywa swoich klientów do siebie - zawołał koszlawą łaciną. 

Z gwałtownością zatamowanego potoku, gdy otworzą nagle śluzy, rzucił się tłum obywateli rzymskich do wejścia. Jeden biegł przez drugiego; każdy chciał być pierwszym. 

- Wolno, ostrożnie - napominał niewolnik podnosząc trzcinę do góry. 

Widok grubej laski przywrócił tłoczących do porządku. 

- Mój pan nie lubi wrzawy - dodał jeszcze odźwierny. 

Klienci, przekroczywszy próg bramy, znaleźli się na dużym placu, na którym wznosił się stary dom parterowy. Z tyłu zielenił się park, przylegający do obszernego pagórka, pokrytego ogrodami. 

Dworzec Publiusza Kwintyliusza Warusa nie świecił ścianami marmurowemi. Przed głównemi drzwiami nie biły wodotryski i nie było kolumn z kamienia frygijskiego. Dwa olbrzymie lotusy okryły prawie cały dach rozłożystemi konarami. 

Nie ręka greckiego mistrza, lecz pleśń wieków pomalowała ten dom, zbudowany z dużych cegieł. Wiała od niego cisza powagi. 

Klienci, minąwszy przedsionek, zatrzymali się w obszernej sali, do której wpadał z góry przez kwadratowy otwór słup światła, rozlewającego się po mozaikowej posadzce pyłem błyszczącym. 

Z obu stron wejścia znajdowały się szafy, z których wyglądały poczerniałe, woskowe biusty przodków rodu Kwintyliów. Tuż przy ocembrowanem zagłębieniu w środku sali, do którego ściekała w dni deszczowe woda z dachu, wznosił się ołtarz, a na nim tliło święte ognisko domowe. Pod ścianą, naprzeciw drzwi wchodowych stal tron, ozdobiony płaskorzeźbami, przedstawiającemi bitwy i pochody tryumfalne. 

- Czy widzisz? - odezwał się Lucyusz głosem stłumionym, zwracając uwagę jednego z klientów na ognisko. 

- Jakiś zwolennik starego obyczaju - odpowiedział zapytany. - Może każe nam się modlić. 

- Żeby tylko o naszych żołądkach pamiętał - mruknął Lucyusz. 

- Kwintyliowie nie byli nigdy skąpcami - wtrącił Kajus. 

- Ale siedzieli rzadko w domu. 

Zamilkli, bo w tej chwili ukazał się w sali wysoki, smukły niewolnik, czarnooki i czarnowłosy Grek, ubrany tak samo, jak odźwierny, w czerwoną tunikę, i stanął obok wschodów, prowadzących do innego pokoju, oddzielonego od sali kotarą z ciężkiej materyi. Niósł on w jednej ręce biały welon, w drugiej srebrną tacę, a na niej małą amforę z winem i kilka naczyń z chlebem, owocami i kadzidłem. 

- On gotów nas powitać naprawdę zwyczajem praojców - mruknął Lucyusz. 

A zwróciwszy się do niewolnika, zapytał: 

- Czy nie uważałeś, którą nogą wyszedł dziś twój pan z łóżka? 

Greczyn przyłożył palec do ust. 

W przyległym pokoju rozległy się szybkie kroki. Klienci powstrzymali oddech... Jakaś ręka energiczna odrzuciła kotarę ruchem nerwowym i na jej ciemnem tle zarysowała się postać młodego mężczyzny. 

Równocześnie zaszumiał w sali okrzyk, wybuchający z kilkudziesięciu piersi: 

- Bądź pozdrowiony w Rzymie, patronie nasz i królu! 

Gdy wrzawa umilkła, odezwał się „król i patron” głosem szorstkim, który brzmiał jak komenda wojskowa: 

- Bądźcie pozdrowieni, przyjaciele mojego rodu! 

Wziął z rąk niewolnika greckiego biały welon, zarzucił na głowę i zszedłszy po stopniach wschodów, zbliżył się do ołtarza. Tu pochylił się nad ogniskiem i mówił, ręce przed sobą wyciągnąwszy: 

- Spraw, o święte ognisko, abyśmy zawsze byli szczęśliwi. Ty, które jesteś nieśmiertelne, wiecznie piękne, młode i bogate, ty, które żywisz i ogrzewasz, przyjmij chętnem sercem nasze ofiary i daj nam za to szczęście i zdrowie! 

Wygłosiwszy tradycyjną modlitwę rzymskich naczelników rodu, wylał na ogień trochę wina i oliwy, rzucił na żarzące się węgle garść chleba, owoców i kadzidła. 

Podczas tej ceremonii spoglądali klienci po sobie zdziwieni. W oczach ich zapalały się błyski szyderskie i gasły natychmiast pod opuszczonemi powiekami. Lucyusz ukrył uśmiech pogardliwy w fałdach togi. 

Kiedy Publiusz Kwintyliusz Warus oddał grekowi welon, wbiegło do sali czterech wyrostków, niosących długi stół, zastawiony śniadaniem. Chciwem spojrzeniem obrzucili klienci amfory i naczynia. Było tam tylko wino, chleb i owoce. 

- Proszę, posilcie się - wyrzekł Publiusz Kwintyliusz, siadając na tronie. 

Szczupły, średniego wzrostu, z okrągłą czaszką rzymskiego patrycyusza, nie liczył on więcej nad lat trzydzieści kilka. Szerokie czoło, orli nos i szczelnie zamknięte usta składały się na profil sępa. Duma i nieugięta wola była rysem znamiennym tej twarzy suchej, wygolonej zupełnie. Wiał od niej chłód stanowczości, nie znającej miłosierdzia ani dla siebie, ani dla innych. 

Kiedy tak spoczywał, oparty niedbale na poręczy krzesła, z wysuniętą pogardliwie dolną wargą, z oczami zmrużonemi, robił wrażenie siły, mimo wątłej budowy ciała. 

Nie miał na sobie ani miękkich materyj, ani drogich kamieni. Okrywała go toga z grubej wełny; jego kształtne nogi tkwiły w ciężkich butach wojskowych, a na lewej ręce błyszczał tylko pierścień rycerski. Jedyną oznaką wysokiego stanowiska społecznego, jakie zajmował, był szeroki szlak purpurowy, zdobiący jego suknie. 

- Proszę, posilcie się - powtórzył, gdy klienci, onieśmieleni jego powagą, zbliżali się wolno do stołu. - Obfitych śniadań i obiadów u mnie nie znajdziecie, ale ojcowie nasi nie jadali więcej i lepiej, a mimo to pokonali wszystkie ludy barbarzyńskie. 

A zwróciwszy się do greckiego niewolnika, dodał: 

- Artemidorus, podaj mi chleb i wino. 

Smukły greczyn skoczył ze zręcznością wiewiórki i stanął przed panem, przechylając się z wdziękiem. 

- Trzymaj się prosto i zdejm z twarzy uśmiech zalotnicy - mówił Publiusz Kwintyliusz, niosąc do ust skibkę białego pieczywa. - I wonie czuję od ciebie. Niech tego więcej nie będzie. 

- Ty rozkazałeś, panie - mruknął niewolnik, zaczerwieniwszy się po same włosy. 

Klienci, zachęceni przykładem patrona, otoczyli teraz stół, i sięgali chciwie po lampki, napełniane przez dwóch wyrostków. Szybko wypróżniły się amfory i znikła góra pokrajanego chleba. Lucyusz, upatrzywszy chwilę, kiedy oczy służby nie śledziły jego ruchów, schował garść oliwek za tunikę. To samo uczyniło kilku innych. 

Śniadanie nie zajęło wiele czasu. 

- Prastarym obyczajem rzymskim - odezwał się Publiusz Kwintyliusz, gdy niewolnicy wynieśli naczynia z resztkami pokarmów - chcę być dla was patronem w dawnem rozumieniu. I w senacie i w sądzie będę popierał wasze sprawy, gdy którego z was pretor lub edil zapozwie; troski wasze znajdą u mnie zawsze ucho chętne, a potrzeby rękę otwartą. Zbliżcie się i mówcie, co mogę dla was uczynić. 

Powiódł po zgromadzonych wzrokiem chłodnym, który nie zachęcał do poufałości, i czekał. 

Klienci milczeli przez pewien czas, spoglądając po sobie pytająco. 

Pierwszy wysunął się Lucyusz i, przyłożywszy prawą rękę do piersi, zaczął: 

- Sława tobie i cześć, patronie nasz, znakomity potomku znakomitych przodków, za łaskawe słowa, któremi raczyłeś zaszczycić klientów wielkiego rodu Kwintyliów. 

- Sława, sława! - wtórowała reszta głosem podnieconym. 

- Całemu światu wiadomo - mówił dalej Lucyusz - że patron i klienci stanowili dawniej jakby jednę rodzinę, trzymając się zawsze razem, czy w boju czy na sądach albo zebraniach wyborczych. Patron zastawiał sobą klienta, klient zaś dawał gardło za patrona. Ale nadeszły inne czasy, a z niemi nowe obyczaje - niech je Pluton pochłonie - a te nowe czasy i obyczaje zniszczyły podwalinę, na której wzrosła wielkość świętego Rzymu. Patron nie troszczy się już o klienta, klient zaś poniewiera się wśród motłochu, uboższy od niewolnika. Przyszły na Kwirytów chwile ciężkie. Zboża nie rozdawano już od roku ze składów rządowych; mieszkania, wełna i żywność podrożały, bieda zagląda na dobre do naszych zimnych kryjówek na poddaszach... 

Lucyusz chciał jeszcze mówić, ale potok jego słów przerwał mu znak patrona. Publiusz Kwintyliusz podniósł rękę i wyrzekł: 

- Mój rządca wypłaci każdemu z was po tysiąc sesterców i wydzieli wam wełny na togi. 

Głośnym wybuchem radości dziękowali klienci patronowi za dar hojny. 

- Sława tobie, panie nasz i królu! - wołali i tłocząc się do niego, obejmowali jego kolana. 

Po ustach „pana i króla” przemknął uśmiech lekceważący. Z błyskami pogardy w oczach spoglądał na kornie schylone głowy obywateli rzymskich. 

Kiedy wrzawa ucichła, odezwał się: 

- Czy niema między wami nikogo, coby chciał dawnym zwyczajem służyć swojemu patronowi wiernie i uczciwie? Potrzeba mi rządcy posiadłości miejskich, dozorcy domu i niewolników. 

Wśród tłumu klientów panowało głuche milczenie. Spoglądali oni po sobie zaniepokojeni, radząc się nawzajem wzrokiem. Mały Lucyusz, przodujący dotąd gromadzie, stał się jeszcze mniejszym i wsunął się zręcznie za plecy wyższych towarzyszów. 

Jeden tylko Kajus, choć go za togę przytrzymywano, wystąpił naprzód, pokłonił się panu i wyrzekł: 

- Gdybyś mnie zechciał zawierzyć, przesławny trybunie, miałbyś we mnie wdzięcznego klienta. 

Życzliwie spojrzał Publiusz Kwintyliusz na szeroką twarz Kaja, na której malowała się szczerość. 

Głos jego, dotąd szorstki, zniżył się o cały ton i brzmiał łagodnie: 

- To ty, Kaju? - mówił. - Przypominasz ojca swojego, który uczył mnie dosiadać konia na Polu Marsowem. Chcesz u mnie służyć? Nie zapominaj, że jesteś wielkiego Rzymu obywatelem. 

Na to odpowiedział Kajus: 

- Nie hańbi ciebie, potomka królów albańskich, twarda służba pod złotemi orłami boskiego imperatora, nie shańbi i mnie, potomka wyzwoleńców twojego domu, praca dla dobra patrona. Służyć ci będę, jak ojcowie moi twoim. 

- Będziemy przyjaciółmi, Kaju - wyrzekł Publiusz Kwintyliusz, a podniósłszy się z krzesła, rzucił klientom krótki rozkaz: - Będziecie mi jutro potrzebni przy lektyce! 

Pożegnał ich gestem ręki i znikł za kotarą. Za nim udali się Kajus i Artemidoros. 

Zbici w kupkę, jak stado owiec, które wilk przestraszył, tłoczyli się w milczeniu klienci do drzwi i przebiegli szybko plac przed domem. Dopiero kiedy się znaleźli na ulicy, wybuchnął z nich potok słów bezładnych. 

- Widziałeś! 

- Słyszałeś! 

- Patrycyusz z czasów Pysznego Tarkwiniusza! 

- Z tronu przemawia! 

- Składa ofiary bogom domowym! 

- Śmieszny pyszałek! 

- Żąda służby od wolnych obywateli! - wołali na przemiany, gestykulując żywo. 

- Kiedy mu się zachciewa honorów patrycyatu - krzyczał Lucyusz - to niech za nie płaci. Ale trzeba się śpieszyć z wydojeniem jego głupoty, bo znajdą się rychło zazdrośni, co mu hojność obrzydzą. Ten byk z duszą niewolnika, ten ordynarny Kajus, nie będzie popierał naszej sprawy. O uczciwości to bydlę rozprawia, jak prokonsul, który okradł prowincyę. 

- Trzebaby mu kiedy skórę dobrze wygarbować - odezwał się nizki klient z grubym karkiem i muskularnemi ramionami. 

- Trzeba, trzeba - wtórowali inni - zasłużył na naukę. 

- A teraz dokąd? - zapytał Lucyusz. - Możeby nam się jeszcze udało pochwycić jaki tłusty kąsek, kiedy się dzień zaczął. 

Pomyślał chwilę. 

- Już wiem - zawołał, uśmiechnąwszy się do siebie. - Nie byliśmy jeszcze u tego zbogaconego Egipcyanina, co odarłszy ze skóry Germanów, pnie się do senatorów i płaci za pokłony i tytuły. Hukniemy mu dziś głośno „przesławny panie”, „królu i patronie”, a może syn wyzwoleńca sięgnie do szkatuły i sypnie na nas gradem sesterców. 

- Niech żyje Lucyusz! - zawołał nizki klient z grubym karkiem - on zawsze coś mądrego wymyśli. Idziemy do Fabiusza! 

- Do Fabiusza, do przesławnego pana w kapeluszu wyzwoleńca, ha, ha, ha!... 

Śmiejąc się, pociągnęła cała gromada w boczną ulicę. 

Publiusz Kwintyliusz Warus, pożegnawszy się z klijentami, wszedł do swej pracowni. I tu niebyło śladów zbytku i wykwintu. Na mozaikowej posadzce znajdował się duży stół dębowy, spoczywający na grubej nodze, której podstawę tworzyły cztery łby niedźwiedzie, wyciosane z kamienia. Pod jedną ze ścian widać było dwie szafy, wypełnione księgami i zwojami pergaminów. Kilka krzeseł z wygiętemi poręczami kończyło umeblowanie pokoju, którego całą ozdobę stanowiły biusty marmurowe, przedstawiające: Wergilego, Tacyta, Juwenalisa, Nerwę i Trajana. 

Publiusz Kwintyliusz Warus, oddawszy togę Arlemidorowi, spoczął na dużym fotelu bez żadnego wysłania i wskazał Kajowi ruchem ręki stołek. 

Kiedy klient nie chciał korzystać z jego uprzejmości, wyrzekł: 

- Usiądź! Przyjacielem mi będziesz, nie sługą. 

Zwracając się do niewolnika greckiego, rozkazał: 

- Zawołaj Zygfryda! 

Gdy zostali sami z Kajem, mówił głosem cichym, jakby zmęczonym: 

- Zdawało mi się, że dobry przykład bozkiego Marka Aureliusza oddziała korzystnie na próżniaczy tłum plebejów, że odwróci ich serca od podłej żebraniny, nie przynoszącej chluby godności obywatela rzymskiego; tymczasem nie dostrzegam po kilkoletniej niebytności w stolicy żadnej zmiany. Trajan, Antoniusz i Marek Aureliusz nie zdołali uszlachetnić motłochu, którego dziadowie oklaskiwali grozę wojen domowych, a ubóstwiali Nerona i Domicyana. Obywatele rzymscy... 

Na ustach Publiusza Kwintyliusza rozlał się gorzki uśmiech, a blask jego bystrych oczu zgasł pod cieniami smutku. Głęboka boleść starła w tej chwili z jego twarzy wyraz dumy. 

- Obywatele rzymscy! - powtórzył zcicha. - Znam ja ich dobrze, tych panów świata. Mieczem i krzyżem trzeba im w obozie przypominać obowiązki legionisty. 

Na progu ukazał się stary niewolnik germański. 

- Ty rozkazałeś, panie - odezwał się, przykładając rękę do piersi. 

Wzrok Publiusza Kwintyliusza spoczął z przyjaźnią na wysokiej, atletycznie zbudowanej postaci barbarzyńcy, który trzymał się prosto, mimo lat siedemdziesięciu kilku. 

- Niewola nie stała u kołyski twojej, Zygfrydzie? - zapytał patrycyusz. 

- Ty wiesz, panie. Prowadziłem hufce wolnych braci przeciw potężnej Romie. Na polu bitwy okuli mnie zwycięzcy rannego, bezbronnego w żelaza hańby... 

W niebieskich, przygasłych oczach Germanina zapaliły się błyski ponure. 

- Jak widzę, nie zatarła w tobie dwudziestoletnia niewola pamięci lasów ojczystych - mówił Publiusz Kwintyliusz. 

Niewolnik milczał. 

- Nie przebaczyłeś nigdy zwycięzcom?... 

- Nie zdradziłem ojca twojego i ciebie, panie; służyłem wam wiernie - odpowiedział Zygfryd wymijająco. 

- Wiem... dzieci lasów germańskich dochowują wiary i mają serca czyste. Za lat dwadzieścia poniewierki należy ci się nagroda. Uklęknij, wyzwoleńcze. 

Niewolnik schwycił się za piersi obiema rękami, zachwiał się, potem runął do stop patrycyusza. 

- Panie, panie! - wołał głosem, przerywanym łkaniami. 

Płacz rwał się z niego kawałami, wprawiając całe ciało w drgania gwałtowne. Rozpacz długiego życia spływała razem z jego łzami gorącemi. 

Głos Publiusza miał miękkie tony dobroci, gdy mówił: 

- Zwyczajem przodków moich, którzy uświetniali dzień powrotu z wojny szczęśliwej uczynkiem miłosiernym, wracam ci wolność, stary sługo. Możesz sobą od tej chwili rozporządzać według upodobania, a jutro powiesz mi, czy zechcesz zostać ze mną, albo też wrócić do swoich czarnych lasów. Teraz śpiesz do żony i dzieci i uciesz ich dobrą nowiną. 

Patrycyusz uderzył lekko palcami prawej ręki niewolnika w policzek i wyrzekł: 

- Jesteś wolny! Masz odtąd prawo do mojej życzliwej opieki i mojego nazwiska, kliencie. A ty - zwrócił się do Kaja - będziesz świadczył o tem, co postanowiłem, w urzędzie przesławnego cenzora, gdyby się bogom podobało zgasić światło mojego życia przed dopełnieniem prawnych formalności. 

- Panie, panie - płakał ciągle starzec, złożywszy głowę na kolanach patrona. 

- Idź już, idź - mówił Publiusz Kwintyliusz łagodnie. - Wysłużyłeś sobie wolność. Dziełem ona twojej uczciwości. 

Kiedy się wyzwoleniec oddalił, oparł patrycyusz głowę na dłoni i milczał, pogrążony w zadumie. 

- Nazywamy ich barbarzyńcami - odezwał się po jakimś czasie półgłosem, jakby do siebie - a gdyby nie pomoc ich ramion w legionach, nie biłby nam świat pokłonów. Całe nasze szczęście, że ludy barbarzyńskie nie poczuły jeszcze swojej siły. 

W sali przyległej kichnął ktoś w tej chwili głośno. 

Kajus zerwał się z krzesła; Publiusz Kwintyliusz zmarszczył brwi. 

- Nie potrzeba, nie potrzeba - wołał głos dźwięczny i do pracowni wbiegł młody, przystojny brunet, ubrany tak samo, jak gospodarz, w strój senatorski. I jego tunikę i togę zdobił szeroki szlak purpurowy. 

Nie czekając znaku pana, wysunął się Kajus; gość zaś pochwycił ręce Publiusza i ściskając je serdecznie, mówił szybko: 

- Jesteś nareszcie, wilku bitew, zabójco, okrutniku, pogromco przeróżnych barbarzyńców! Już mówili, że cię jakiś olbrzymi Part połknął, ale nie wierzyłem, bo któreż zwierzę strawiłoby tak rogatego, twardego Rzymianina... 

Skrzywiwszy się pociesznie, kichnął powtórnie. 

- Ten twój święty dym, w którym wędzą się podobno, jak opowiadają stare baby, cienie naszych przodków, drapie mnie w gardle, w nosie, w płucach. Każ-że zagasić ognisko, jeźli nie chcesz gości swoich z domu wykurzyć. 

- Marku! - mruknął Publiusz. 

- Wiem, wiem, co mi powiesz - mówił przybyły żywo. - Powiesz, że Marek Kwintyliusz Warus, niecnota, hulaka, bluźnierca, lichy filozof, nadziany sieczką grecką, odrodził się od przesławnego domu Kwintyliów. Umiem to wszystko na pamięć, boś mi nie szczędził nauk zbawiennych, ale mimo to pozwolę sobie nie lubić dymu i dziwić się szczególnym gustom cieniów zmarłych. Bo przyznasz, że... 

- Dosyć! - wyrzekł Publiusz. 

Marek Kwintyliusz Warusz ściągnął brwi i zasępił się, ale w jego dużych, błyszczących czarnych oczach śmiał się chochlik wesoły. 

- Dosyć! - zawołał, naśladując surowy głos gospodarza. - Jowisz kapitoliński zmarszczył się i huknął piorun. 

- Dziecko, dziecko - mówił Publiusz z pobłażliwym uśmiechem na ustach. - Nie przestałeś być wyrostkiem, chociaż zasiadasz na krześle kurulnem... 

- Zwykle drzemię na stolicy pretorskiej po nocy rozkosznie spędzonej. 

- A któż wydaje wyroki? 

- Moi sędziowie znają się na prawie lepiej odemnie. Nie jestem ciekawy cudzych sporów. 

- Omyliłem się, wierząc... ale mniejsza z tem. Usiądź i powiedz, ile pieniędzy potrzebujesz, bo nie odszukałbyś mnie tak szybko, gdybyś miał pełną szkatułę. 

Marek Kwintyliusz roześmiał się pusto. 

- Jak widzę, nie straciłeś dowcipu między barbarzyńcami - wyrzekł, osuwając się na krzesło. 

Ale zaledwie dotknął twardych desek, zerwał się z pośpiechem. 

- Mógłbyś kazać postawić w pracowni sofę, żeby się twoi goście nie kaleczyli - mruknął. 

- Nasi ojcowie... 

- Nasi ojcowie nie spoczywali na miękkich łożach, wiem, wiem - przerwał Marek niecierpliwie - lecz nasi ojcowie mieszkali także w brudnych, zimnych, dymem ognisk okopconych norach i ubierali się w wilcze skóry. 

Publiusz wzruszył ramionami. 

- Nie mogę ci służyć innem siedzeniem - mówił głosem chłodnym. - Łoża znajdziesz u mnie tylko w sali jadalnej. 

- W takim razie... 

Z komicznym grymasem opuścił się Marek powtórnie na krzesło, poprawiając fałdów togi, której prawa poła osunęła się z lewego ramienia. Wyciągnąwszy przed siebie nogi, obute w wysokie, sznurowane trzewiki z cienkiej, białej skórki, zaczął: 

- Więc tak, prawdomówny trybunie legionów, po sesterce przyszedłem do ciebie. Zgadłeś! Lichwiarze urządzili na mnie nagankę, a szkatuła moja pusta. 

- Wyjeżdżając na wojnę, zapłaciłem wszystkie twoje długi - mruknął Publiusz. 

- Mówisz, jak gdybyś nie wiedział, że stan senatorski nie należy do wygodnych - odparł Marek, podnosząc białą, wypieszczoną, pierścieniami pokrytą rękę do ufryzowanych, złotym proszkiem posypanych włosów. - Albo trzeba się poniewierać w obozie na wietrze i skwarze do lat sędziwych, jak ty, albo sypać na wszystkie strony pieniędzmi, jak ja. Ta chciwa klientela kosztuje mnie dużo, legion niewolników pochłania połowę moich dochodów, a za krzesło kurulne zapłaciłem igrzyskami, w których utonęły moje dobra w okolicy Rawenny. 

- Resztę zabrały histryonki, śpiewaczki greckie, tancerki wschodnie i biesiady - wtrącił Publiusz. 

- Trochę i to - rzucił Marek niedbale, bawiąc się purpurowym szlakiem togi. 

- Ileż potrzebujesz? - zapytał Publiusz krótko. 

- Lichwiarze domagają się odemnie miliona sesterców - odpowiedział Marek obojętnie. 

W pracowni nastało dłuższe milczenie. 

Chłodna twarz Publiusza nie wyrażała ani zdziwienia, ani oburzenia. Tylko jego usta drgnęły lekko. 

- A gdybym ci odmówił? - odezwał się po jakimś czasie głosem spokojnym. 

- Nie uczynisz tego. 

- Jesteś zbyt pewnym mojej hojności. 

- Publiusz Kwintyliusz nie pozwoli na to, aby Marek Kwintyliusz, jego jedyny blizki krewny, utracił prawo do stanu senatorskiego. 

Powtórnie zapanowało dłuższe milczenie. W oczach Publiusza przesuwały się cienie głębokiego smutku. Podniósł się ciężko z krzesła i wyrzekł, odwrócony twarzą do Marka: 

- Mój rządca sprzeda niepotrzebnych niewolników, spienięży pałac na Palatynie i zapłaci twoje długi. 

Szybko zerwał się Marek. 

- Dziękuję ci, bracie - zawołał. 

- Nie dziękuj! Nie dla ciebie pozbywam się domu, w którym urodziło się i umarło trzech konsulów z rodu Kwintyliów, lecz dla naszego nazwiska to czynię. Ale niech Marek Kwintyliusz pamięta, że majątek Publiusza nie sięga kroci milionów zbogaconych na szpiegostwie wyzwoleńców. Może się on wyczerpać. I ja mam kosztowne obowiązki, przywiązane do purpury. 

- Już o tem pomyślałem - odezwał się Marek. 

- Ty? - wyrzekł Publiusz głosem, w którym brzmiało zdziwienie. 

Marek uśmiechnął się. 

- Sądzisz, że umiem tylko trwonić - mówił, poprawiając fałdy togi, które się rozwinęły podczas siedzenia. - Kto lubi życie wygodne i przyjemne, ten nie zapomina o środkach, dających blask i niezależność. Żenię się... 

- Żenisz się? Z kim? 

- Dziwisz się, że znalazła się kobieta, która chce powierzyć losy swoje w ręce takiego niecnoty, jak ja? Jest w Rzymie dużo niewiast chciwych na tradycye i purpurę Kwintyliów. Żenię się za miesiąc. 

- Z kim? - powtórzył Publiusz. 

- Z trzystu milionami sesterców. 

- Nazwisko? 

- Bardzo piękne, historyczne - odpowiedział Marek z uśmiechem ironicznym. - Z Liwią, córką Fabiusza.

- Fabiowie wygaśli dawno. 

- O, ci starzy, uwędzeni w dymach ognisk domowych, ci niemądrzy, co rozlewali krew na wszystkich polach bitew tworzącej się Romy, ci zuchwali, którzy ośmielili się nie wierzyć, w boskość pierwszych cezarów... Ale Fabiowie młodzi, pełni świeżości i nadziei, kąpiący się w morzu złota, kwitną i pożądają wnuków... 

Nie dokończył, w tej chwili bowiem pochwycił go Publiusz za obie ręce z taką siłą, że się zachwiał. 

- Marku! - zagrało w gardle trybuna legionów odgłosem wewnętrznej, gwałtownie tłumionej burzy. - Ty mówisz o tym opryszku, którego przeklinają wszystkie sioła germańskie, o tym zdziercy, którego chciwość zasiała w lasach barbarzyńców nieprzejednaną nienawiść do świętego Rzymu, o tym nikczemniku, poborcy, wyzwoleńcu egipskim... 

- Jego ojciec był już wyzwoleńcem - bronił się Marek, pobladłszy. - Kajus Fabiusz nosi na palcu pierścień rycerski i szczyci się przyjaźnią senatorów. 

- Senatorów? - powtórzył Publiusz głucho, puszczając ręce krewnego. 

- Tak, senatorów - potwierdził Marek żywo. - Przebywając ciągle zdala od stolicy, nie znasz naszych stosunków. Małżeństwa członków stanu senatorskiego z córkami zbogaconych poborców, celników, przedsiębiorców budowli rządowych i tym podobnych dorobkiewiczów, nie dziwią już w Rzymie nikogo. Oni mają pieniądze, a my przodków i purpurę. Przodkowie i purpura bez pieniędzy, to śmieszność, to kalectwo. 

- Oddam ci połowę majątku - wyrzekł Publiusz. 

Marek wzruszył ramionami lekceważąco. 

- Cóżbyś ty mi mógł dać... - mówił - dziesięć, piętnaście milionów? To nędza dla Kwintyliusza... 

Publiusz milczał, odwróciwszy się powtórnie od krewnego. 

Po chwili odezwał się półgłosem: 

- Chciałem prosić boskiego Marka Aureliusza, aby mnie zwolnił od obowiązku poślubienia drugiej żony, pamięć bowiem pierwszej nawiedza mnie dotąd w chwilach samotnych; ale widzę, że nie tobie przeznaczono odświeżyć dom Kwintyliów latoroślą godną naszego nazwiska. 

- Żenisz się? - zawołał Marek wesoło. - Pamiętaj z siebie zdjąć grubą skórę legionisty, gdy staniesz pod sztandarem Wenery. Piękna bogini nie lubi togi z szorstkiej wełny, opalonej twarzy i ciężkich butów wojskowych. Tulia Kornelia dopytywała o dzień twojego powrotu. Życzę ci powodzenia. 

- Zostaw mnie samego - wyrzekł Publiusz. 

- Już idę, wilku obozowy, i wrócę dopiero wtenczas, kiedy zrozumiesz, że dobrze postępuję, sprzedając dziedzictwo przodków, które ma w naszych czasach tylko wtedy wartość, kiedy za nie głupcy płacą. A nie zapomnij o owym milionie... 

Długo patrzył Publiusz na zasłonę, która zapadła za jego krewnym. Potem osunął się na krzesło i opuściwszy głowę, milczał. 

Nie był to już ów dumny patrycyusz, udzielający posłuchania klientom. Ciężko dotknięty człowiek spoglądał przed siebie przymkniętemi oczyma. 

Z ulicy dochodził go szum wielkiego, namiętnem życiem tętniącego miasta - głuchy, stłumiony szum olbrzymiej, wiecznie ruchliwej fali, bijącej o brzeg samotnego dworca, odgrodzonego od wrzawy i zabiegów ludzkich. 

Publiusz Kwintyliusz Warus podniósł wolno głowę. Wzrok jego, pełen boleści, spoczął na biustach Tacyta i Juwenalisa, a usta wyszeptały: 

- Roma... Roma... Roma... 

II.

W najbliższem sąsiedztwie starego dworca Publiusza Kwintyliusza, na tej samej ulicy, ciągnącej się u podnóża Pagórka Ogrodów, znajdował się dom Tulii Kornelii, młodej wdowy po starym prokonsulu. 

Wysoki mur nie zasłaniał białej, z marmuru zbudowanej willi przed oczami przechodniów. Wchodziło się do niej wprost z chodnika bazaltowego, biegnącego wzdłuż domów wązkim, podwyższonym pasem. 

Nazajutrz, około godziny ósmej zrana, zatrzymała się przed tym pałacykiem złocona lektyka, niesiona przez czterech niewolników kappadockich, których poprzedzał wyrostek, pełniący służbę laufra. 

- Zawołaj odźwiernego! - odezwał się z po za jedwabnych firanek, ozdobionych złotemi frędzlami, głos zmęczony. 

Chłopiec pobiegł do drzwi, uderzył w nie młotkiem, a kiedy się klapa, otwierająca okrągły otwór wycięty na dole powyżej progu, odsunęła, krzyknął: 

- Przesławny Marek Kwintyliusz Warus rozkazuje ci, abyś stanął przed jego obliczem. 

Natychmiast zaskrzypiały rygle i przed domem ukazał się otyły, wypasiony niewolnik z długą trzciną, zakończoną złotą gałką. 

- Wywoływacz niech oświadczy swojej pani, że pretor Kwintyliusz złoży jej za godzinę hołd poranny - wyrzekł Marek, nie wychylając głowy z po za firanek. 

Odźwierny przyłożył rękę do piersi, a lektyka oddaliła się szybko. 

W chwili, kiedy Marek Kwintyliusz wydawał polecenie jej niewolnikowi, wychodziła właśnie Tullia Kornelia z pokoju sypialnego. Ubrana w białą jedwabną tunikę, sięgającą aż do kostek, i w czerwone, lekkie sandały, przeszła do gotowalni, gdzie czekała na nią służba z przyborami tualetowemi. Wysoka, zbudowana bez zarzutu, nie liczyła więcej nad lat dwadzieścia pięć. Płaszcz rozpuszczonych czarnych, lśniących włosów okrywał jej okrągłe, obnażone ramiona. 

- Pozdrowienie tobie, pani! - odezwały się równocześnie trzy niewolnice egipskie. 

- Pozdrowienie wam - odpowiedziała Tullia i spoczęła na krześle, zaopatrzonem poręczą, przed nizkim, okrągłym stolikiem z drzewa cytrusowego, na którym stało srebrne lustro, oparte na głowie Herkulesa z kości słoniowej. 

- Uczeszesz mnie dziś po grecku - rozkazała pani. 

W milczeniu zabrała się stara, pomarszczona Egipcyanka do zwykłej czynności. Ostrożnie wzięła w żółte ręce bujne włosy Rzymianki i zaczęła je gładzić grzebieniem z bronzu. 

- Hiparchos zaspał prawdopodobnie - wyrzekła Tullia. 

Zamiast niewolnicy, do której te słowa były zwrócone, odpowiedział jej mężczyzna w sile wieku, ubrany w ciemny płaszcz filozofa. 

Wszedł, złożył głęboki ukłon plecom pani, ogarnął pożądliwem spojrzeniem jej postać i wyrzekł głosem słodkim: 

- Hiparchos nie przebaczyłby sobie nigdy, gdyby niecierpliwość swojej pani podrażnił najmniejszem niedbalstwem w pełnieniu obowiązków. 

Nadworny filozof i lektor Tullii Kornelii usiadł na nizkim stoliku i wydobywając z podłużnej, okrągłej puszki kilka kart pergaminowych, zapytał: 

- Czy zacząć tam, gdzie skończyliśmy wczoraj? 

- Zacznij, gdzie chcesz - odpowiedziała Tullia. - Nie idzie mi wcale o doskonałą znajomość twojego śmiesznego Epikteta, lecz jedynie o pogląd ogólny na jego teorye. Możesz opuszczać całe rozdziały. 

Hiparchos przesunął białą rękę po długiej brodzie i czytał: 

„Gdy podczas podróży morskiej wysiądziesz na brzeg, wówczas podejmiesz z piasku muszelkę lub cebulkę. Ale zabawiając się w taki sposób, spoglądaj pilnie na okręt, aby cię nie odjechał. Bo gdy sternik zawoła, wówczas musisz rzucić wszystko, coś pozbierał, i biedź za jego głosem. Tak samo ma się rzecz z życiem. Żonę i dziecko opuścisz, kiedy śmierć na ciebie skinie. W starości nie oddalaj się zbytecznie od okrętu”. 

- To znaczy... - chciał filozof tłómaczyć. 

- Rozumiem - wtrąciła Tullia, biorąc ze stolika grubą, złotą szpilkę. - Dalej! 

Egipcyanka splotła już włosy pani, zawiązawszy je z tyłu w węzełek grecki. Jej pomocniczki, dwie młode niewolnice zbliżyły się z gorącem żelazkiem. 

- Ostrożnie! - wyrzekła Tullia i zagłębiła ostrą szpilkę w ramieniu tej, która nachyliła się nad nią pierwsza. 

Dziewczyna zagryzła wargi z bólu, ale nie wydała z siebie najlżejszego głosu. 

Hiparchos czytał dalej: 

„Mężczyźni nazywają niewiastę już w czternastym roku życia panią. Gdy kobiety miarkują, że całą ich zasługą jest wspólne pożycie z mężczyznami, wówczas zaczynają się stroić, pokładając nadzieje swoje na błyskotkach. Należałoby zwrócić ich uwagę na to, że zasługują tylko wtedy na szacunek, gdy zachowują się skromnie i uczciwie.” 

- Ten wasz uwielbiony Epiktet myślał widocznie tylko dla siebie, kiedy jego mądrość nie wpłynęła na filozofów - zauważyła Tullia, rzucając złośliwe spojrzenie na utrefione włosy i starannie utrzymaną brodę lektora. 

- Byłoby rzeczą nieprzystojną stanąć przed obliczem tak pięknej i łaskawej patronki w stroju zaniedbanym - odpowiedział Hiparchos. 

- Że uczyłeś się u retorów giętkiego słowa, o tem wiem, ale ja wymowy twojej nie potrzebuję. Zbliżasz mi żelazko zanadto do czoła, niezręczna! - fuknęła. 

Powtórnie przeszyła szpilka ramię niewolnicy, której oczy zaszły łzami. 

Cierpienie sługi obchodziło panią tak mało, iż nie zwróciła nawet wzroku w jej stronę, aby się przekonać o skutkach bolesnego napomnienia. Oparta z wdziękiem na poręczy krzesła, spoglądała w zwierciadło, śledząc pilnie ręce niewolnic, krzątające się koło jej głowy. Na jej twarzy świeżej nie było śladu najmniejszego podrażnienia. Zadawała rany ze spokojem i obojętnością operatora. 

„Jest znakiem natury gminnej - czytał Hiparchos dalej - gdy się ktoś zajmuje zbyt gorliwie czynnościami zmysłowemi, gdy za dużo je, śpi i zbyt często z kobietami przestaje. Takie czynności trzeba tylko mimochodem wykonywać. Na ducha należy zwracać główną uwagę.” 

Tullia uśmiechnęła się szydersko. 

- Uważałam - wyrzekła - że miałeś wczoraj doskonały apetyt, że jadłeś daleko więcej od nas, od natur gminnych. I starem winem nie pogardzasz i od grzesznych uciech nie stronisz. 

Spojrzała na filozofa z pod czoła, zmrużywszy powieki. 

- Możebyć się zgodził na post tygodniowy i na mieszkanie w beczce? Miałbyś wówczas dużo czasu i spokoju do rozpamiętywania mądrych wskazówek swojego mistrza. 

A kiedy zakłopotany lektor pochylił głowę nad zwojami papieru, dodała: 

- Odłóż te brednie. To filozofia dla żebraków i niewolników. Nie rozumiem, jak boski Marek Aureliusz może się wczytywać z upodobaniem w takie śmieszności. Czy nowiny dzisiejsze już nadeszły? 

Niewolnice, uporządkowawszy głowę pani, wplotły do jej włosów sznur pereł i zatknęły nad węzłem zloty grzebień, wysadzony drogiemi kamieniami. 

Dwie młodsze wybiegły i za chwilę wróciły, niosąc świeżo uprasowaną tunikę i długą białą suknię z miękkiej wełny syryjskiej, obramowaną purpurowym szlakiem. 

Zanim włożyły tunikę na panią, stara Egipcyanka ścisnęła jej kibić szerokim pasem purpurowym, który podniósł piersi, uwydatniając pełny, okrągły biust. Wszystkie trzy krzątały się około ułożenia fałd powłóczystej sukni, spadającej na posadzkę. 

Uważnie śledziła Tullia pracę służebnic, słuchając jednem uchem nowin bieżących, które Hiparchos odczytywał z tabliczek woskowych: 

„Boski imperator Marek Aureliusz raczył wczoraj z boskim imperatorem Lucyuszem Werusem być obecnym w obozie pretoryanów przy poświęceniu nowego sztanduru. Boski Marek Aureliusz przemówił serdecznie do naszej dzielnej gwardyi, dziękując jej za waleczność w wojnie z Partami.” 

- Opuść wiadomości dworskie - wtrąciła Tullia. - Zobacz, czy niema dziś jakiego ciekawego widowiska. 

Hiparchos czytał dalej: 

- Z Afryki przybyły cztery słonie, które trybun Publiusz Kwintyliusz Warus nabył z zamiarem pokazania ich obywatelom Rzymu w dniu igrzysk pretorskich. 

- Publiusz Kwintyliusz? W takim razie wrócił już trybun do stolicy... 

- Mówił mi klient Lucyusz, że przesławny trybun znajduje się od dwóch dni w Rzymie. 

- Czy nie wiesz, gdzie zamieszkał? 

- W starym dworcu, obok nas. 

Tullia uniosła palcami suknię i pokazując na niej przypalone miejsce, zapytała: 

- Kto dziś prasował? Czy ty, Mimut? 

Młoda niewolnica, z dużemi, piwnemi oczyma gazeli, przypadła do jej stóp z cichym jękiem. 

- Ty wiesz, pani - szepnęła pobladłemi usty. 

Tullia klasnęła w ręce. A gdy na znak ten wbiegł do gotowalni wywoływacz, rozkazała: 

- Obnażysz Mimut, przywiążesz ją do słupa i każesz ją dozorcy osmagać. Czy nie pytał jeszcze nikt o mnie? 

- Przesławny pretor Marek Kwintyliusz zapowiedział pozdrowienie - odpowiedział niewolnik, chwytając dziewczynę za włosy. 

- Poprosisz pretora na dziedziniec. 

Płacz niewolnicy nie przerwał ani na chwilą tualety Tullii, która, podniósłszy się z krzesła, przeglądała się spokojnie w zwierciadle. 

Ubrana w białą, długą suknię, wcięta w pasie, szeroka w ramionach, wysoka, z głową o konturach czystych, jakby wyciosanych z kamienia, robiła wrażenie żywego posągu. Jej czoło i nos tworzyły linię prostą. Nad zmysłowemi, świeżemi ustami czernił się delikatny meszek. Z czarnych oczu tryskał żar młodości, spragnionej życia. 

Podobała się snać filozofowi jego wyniosła pani, bo zapomniawszy o nowinach bieżących, wpatrywał się w nią wzrokiem kota, skradającego się do ptaka. 

Tullia, choć udawała, że nie zwraca uwagi na zachwyt lektora, widziała doskonale jego nieme uwielbienie. Uśmiechnąwszy się pogardliwie, wyrzekła głosem chłodnym: 

- Moje pieski afrykańskie nie widziały już od wczoraj słońca. Gdyby Hiparchos chciał być uprzejmym, toby się z niemi przeszedł po ogrodzie. 

Filozof zbladł, ale podniósł się natychmiast i opuścił gotowalnię. 

Stara Egipcyanka włożyła na szyję pani potrójny sznur pereł, na ramiona cztery złote, brylantami wysadzane bransolety i podała puzderko z pierścieniami. Wysokie trzewiki z białej, cienkiej skórki dokończyły tualety. 

Spojrzawszy jeszcze raz w zwierciadło, Tullia przeszła wprost z gotowalni na mały, czworoboczny, kryty dziedziniec, otoczony ze wszystkich stron dwoma rzędami kolumn z marmuru kararyjskiego. 

Posągi, wykonane przez znakomitych rzeźbiarzy i ogromne wazony z kwiatami egzotycznemi stały obok filarów. W środku mozaikowej, wzorzystej posadzki znajdował się głęboki, ocembrowany basen, w którym pluskały się duże ryby morskie. Dwóch kupidynów z bronzu wyrzucało z ust strumienie wody, spadającej napowrót pyłem srebrzystym. 

Zaledwie Tullia Kornelia ukazała się na dziedzińcu, otoczył ją rój niewolników. Krzątał się koło pani szybko, stąpając bez szelestu. Jeden niósł stolik, drugi ustawiał w słońcu sofę, trzeci układał poduszki, czwarty nakrywał do śniadania, piąty trzymał w ręku naczynia, szósty chleb, siódmy owoce. 

Gdy Tulia spoczęła na miękkiej sofie, oparłszy lewą rękę na rzeźbionej poręczy, znikł tłum sług tak cicho, jak przyszedł. Został tylko młody, przystojny Grek z głową ufryzowaną, pełniący czynność rządcy domu. 

- Czy Tymon ma do mnie jakie sprawy? - zapytała pani, niosąc do ust filiżankę z grzanem winem. 

Niewolnik podał pani pęk tabliczek woskowanych. 

Ale Tullia nie wyciągnęła po nie białej ręki, pokrytej pierścieniami. 

- Rachunki? - wyrzekła obojętnie. 

- Rachunki, pani. 

- Odeślij je do rachmistrza. 

- W kasie zabrakło pieniędzy, a jubiler, malarz i handlarz purpury nalegają - mówił rządca. 

Tullia Kornelia zmarszczyła brwi. 

- Niech rachmistrz zapłaci - rzuciła niedbale. 

Rządca chciał jeszcze coś mówić, kiedy się z progu odezwał donośny głos wywoływacza: 

- Przesławny Marek Kwintyliusz Warus! 

Na dziedziniec wbiegł szybkim krokiem Marek, a zbliżywszy się do Tullii. ucałował jej ramię, mówiąc po grecku: 

- Pozdrowienie tobie, piękna Tullio! 

- Pozdrowienie tobie, śliczny Marku - odpowiedziała Tullia w tym samym języku, uśmiechnąwszy się do gościa przyjaźnie. - Ale jakże ty wyglądasz? 

- Znacznie lepiej, niż przed godziną - odparł Marek. - Pozwolisz? - zapytał. 

Kiedy go Tullia poprosiła ruchem ręki do zajęcia miejsca, rozłożył się wygodnie na drugiej sofie. 

Był blady, znużony. Jego przygasłe oczy podkrążały ciemne obwódki. 

- Pytasz, jak wyglądam? - wyrzekł. - Tak samo, jakbyś ty wyglądała po nocy, spędzonej w gronie najweselszych w całym Rzymie towarzyszów. 

- Rzym nie zna przyjemniejszego od ciebie lekkomyślnika - zauważyła Tullia. 

- Tym razem przewyższył mnie imperator Lucyusz Werus - odpowiedział Marek, ziewając. - Przepraszam cię, droga Tullio, ale powinnaś przebaczyć krewnemu zmęczenie. Trzymam się ledwo na nogach. Już dawno nie bawiliśmy się tak doskonale. Ten Werus ma czasem pomysły, na jakie się nawet Kaligula nie zdobył. Wystaw sobie pochód tryumfalny z całym legionem śpiewaczek i tancerek, przeciągający obok sali, w której boski Marek Aureliusz dysputuje ze swoimi filozofami o znikomości rzeczy ludzkich. Lucyusz Werus lubi swojemu bratu i teściowi płatać takie figle. 

- A imperator Marek Aureliusz? - zapytała Tullia. 

- Boski imperator wzrusza ramionami i uśmiecha się z pobłażliwością mędrca. 

- Gdybym była Lucyllą, nie zgodziłabym się na takie zgorszenie publiczne. 

- Lucyusz Werus nie wspomina nigdy o małżonce, jak gdyby wcale nie istniała. 

Powtórnie ziewnął Marek. 

- Prawdopodobnie zgrałeś się znów w kości do ostatniego sesterca, skoro odważyłeś się przybyć do mnie w takim stanie - mówiła Tullia, marszcząc brwi. - Wiesz, że nie lubię, gdy mężczyzna nie zachowuje należnych kobiecie względów. Daremnie się zresztą trudziłeś, bo i u mnie rachunki niezapłacone. 

- Taka drobnostka, jak przegrane w kości, nie nakłoniłaby mnie do narażenia się na słuszny gniew pięknej Tullii - odpowiedział Marek. 

- O, więc sprawa ważniejsza. Słucham! 

Tullia poprawiła się na sofie, zwracając na pretora wzrok ciekawy. 

- Uprzedzam cię z góry, że dowiesz się z początku rzeczy nieprzyjemnych - zaczął Marek - ale nie obawiaj się, po przykrości bowiem nastąpi dobra nowina. Czy to prawda, że twój rachmistrz zaczyna być niewypłacalnym? 

Śniada twarz Tullii pokryła się bladością. 

- Marku! - szepnęła. 

- Nie obrażaj się, proszę. Mnie trudne położenie ani dziwi, ani gorszy, bo przywykłem do niego; dziwi mnie tylko i gorszy, gdy kupcy mówią z lekceważeniem o podpisie Kornelii. 

Pretor spojrzał uważnie na zachmurzoną twarz Tullii i mówił dalej głosem przyciszonym: 

- Nie twoja wina, że nie możesz się obejść bez legionu niewolników, którzy cię oszukują i kradną, i nie ty zawiniłaś, iż nie znasz wartości pieniędzy. Tak cię wychowano. Ale świat nie patrzy oczami krewnego. Ty wiesz, że Rzym nienawidzi ubóstwa, gardzi nędzą, ma wstręt do wytartej sukni. Nie mogę sobie ciebie nawet wystawić bez świetnej oprawy. 

Wdowa po prokonsulu słuchała uważnie słów pretora. Jej gładkie czoło marszczyło się pod falą myśli, tłoczących się pod czaszką. 

Marek nachylił się do niej i mówił prawie szeptem: 

- Jeszcze rok, dwa, trzy, a zostaniesz bez dachu nad głową. Chcesz czekać, aż cię wierzyciele wypędzą z pałaców i cisną między motłoch? Albo może wyjdziesz za jakiego zbogaconego lichwiarza, celnika, poborcę, który się na twoje stosunki ułakomi? 

Wolno podniosła się Tullia z sofy i wyprostowawszy się dumnie, rzuciła na pretora spojrzenie podrażnionej lwicy. 

Ale Marek wytrzymał spokojnie jej wzrok, w którym iskrzyły się błyski gniewu. 

- Co się dziś wydaje hańbą, nieszczęściem, to powitasz jutro z radością, gdy komornik zastuka do twojej bramy - wyrzekł. - Człowiek nie jest panem swoich upodobań i wstrętów. Jak z uschłym liściem, igrają z nami okoliczności. 

Wstał z sofy, wziął Tullię pod ramię i poprowadził ją wzdłuż kolumnady. Szli obok siebie przez jakiś czas w milczeniu, potem zaczął znów Marek: 

- Na położenie twoje jest sposób bardzo prosty. Publiusz wrócił do Rzymu... On ciebie zawsze bardzo lubił... 

- Publiusz był zawsze dziwakiem - odezwała się Tullia. 

- Nie byłabyś kobietą, gdybyś nie umiała grać przez pewien czas roli matrony w dawnym stylu. Masz postać, ruchy, urodę i dumę starszej Agrypiny, reszty zaś dopełni przebiegłość niewieścia. Każ ustawić w sali kilka kołowrotków i krosien, roznieć ognisko domowe, pochowaj greckie romanse i lubieżne malowidła; posługuj się w rozmowie z Publiuszem zawsze naszą mową, rozprawiaj dużo o świetności Rzymu, o obowiązkach patrycyuszki, o posłannictwie żony, matki, gospodyni; chodź do świątyń i udawaj, że wierzysz w brednie kapłanów. Publiusz, jak każdy żołnierz, nie odznacza się chytrością. Weźmiesz go bardzo łatwo, a rzuciwszy tego nieokrzesanego wilka bitew raz do stóp swoich, zrobisz z nim później, co zechcesz. 

- To tylko mnie dziwi - odezwała się Tullia, patrząc prosto w oczy Marka - że ty, który jako brat stryjeczny Publiusza, masz prawo do spadku po nim, zachęcasz mnie do małżeństwa. 

- Nie pozbawiałbym się własnowolnie milionów Publiusza, gdybym był przekonany, że one do mnie przejdą - odpowiedział Marek. 

- Więc cię wydziedziczył? 

- Nie, ale oświadczył mi wczoraj, że się ożeni, a wolałbym widzieć ciebie obok niego, niż kobietę inną. Z tobą porozumiem się łatwo, gdybym się znalazł w potrzebie. 

- Tylko to? - zapytała Tullia, nie spuszczając oka z twarzy Marka. - Jakiej jeszcze nagrody żądasz za dobrą radę? 

Marek roześmiał się z przymusem. 

- Nie omyliłem się, pokładając wielkie nadzieje w twojej przebiegłości - odparł zakłopotany. - Chciałem cię prosić o wielką łaskę. 

Po chwili milczenia dodał głosem niepewnym: 

- Liwia, córka Fabiusza, chce być u ciebie z pozdrowieniem. 

Tullia, opierająca dotąd rękę na ramieniu Marka, wysunęła ją szybko. 

- Żądasz odemnie zbyt wielkiej ofiary - wyrzekła chłodno. 

- Wiem, że duma twoja ucierpi dużo, gdy stopa tej dorobkiewiczówny przekroczy próg Korneliów; wiem wszystko, co mi możesz powiedzieć, sam nawet podzielam twój wstręt do tych zbogaconych łotrów, ale mimo to, proszę cię, abyś przyjęła u siebie Liwię. Nie widzę innego wyjścia, Tullio. Wiesz, że jestem zrujnowany, a nie mogę liczyć na propretoryaty i prokonsulaty, na znaczne dochody w prowincyach, jak Publiusz, bo nie uważałem nigdy za potrzebne i rozumne ubiegać się o względy Marka Aureliusza za pośrednictwem tak zwanej cnoty obywatelskiej, czy zasługi innej. Tyle się przodkowie moi nawojowali i nawysługiwali na różnych stanowiskach, iż sądzę, że zrobili dosyć dla Rzymu, nietylko za siebie, ale i za mnie. Wyżej już nie pójdę. Pretorat zamknie moją karyerę senatorską. Jeśli się nie ożenię z Liwią, wówczas spadnę do motłochu, jak tylu innych z naszego stanu. 

Stali obok basenu. Tullia spoglądała przez zmrużone powieki z zaciśniętemi ustami na ryby, pluskające się w wodzie. Marek schylił się nad jej ręką i ucałował ją gorąco. 

- Nie odmawiaj mi, droga Tullio - prosił. - Fabiusz żąda za swoje miliony stosunków z naszą rodziną, a Publiusza nie śmiem nawet prosić o otwarcie domu dla tego dorobkiewicza, bo gotów mi w odpowiedzi podać miecz albo truciznę. 

- A twoja żona? - zapytała Tullia, nie podnosząc głowy. 

- Lucylla Kwintylia wróciła już do ojca. Widząc, że czeka ją niedostatek, zgodziła się na rozwód bez oporu. Jestem wolny. 

Milczeli przez jakiś czas, potem zapytała Tullia: 

- Czy niema w Rzymie innej panny lub wdowy posażnej, godniejszej nazwiska Kwintyliów? 

- Jest ich dużo - odparł Marek - ale któraż z nich chciałaby powierzyć losy swoje wesołemu pretorowi, jak mnie w mieście nazywają! Tylko córkę poborcy oślepia szeroki szlak purpurowy do tego stopnia, iż nie widzi po za nim jego właściciela. Zresztą, droga Tullio, gdybyśmy się chcieli stosować do przesądów naszych praojców, to nie mielibyśmy już wielkiego wyboru. Patrycyuszów z naszemi tradycyami posiada obecnie Rzym ilość tak szczupłą, że rozpłynęli się bez śladu w morzu dorobkiewiczów. Nawet Antoninowie, chociaż siedzą na tronie, nie sięgają aż do królów albańskich, jak my, a znaczna część współczesnych senatorów wywodzi ród swój z plebejów i wyzwoleńców, chociaż im greccy heraldycy wynajdują za pieniądze przodków między bogami. Rody patrycyuszowskie, jak ci dobrze wiadomo, wygasły prawie do szczętu. Wytłukły je wojny, proskrypcye, strach i zemsta Kaliguli, Nerona i Domicyana, dobiło je w końcu ubóstwo. Jest nas już tak niewielu, że moglibyśmy się pomieścić wszyscy w jednym domu, przeto byłby nierozumnym, ktoby się chciał zasklepiać w tem naszem ciasnem kółeczku. Dzisiejsi purpuraci, konsulowie, cenzorowie, pretorowie, edylowie i trybunowie - to ludzie nowi, których historya nie sięga trzech, czterech pokoleń. Na nic nie zdałby się nasz opór. Nowe czasy przejdą po nas, jak po trupie, jeśli nie będziemy się odświeżali pieniędzmi dorobkiewiczów. 

- Publiusz postępuje inaczej - zauważyła Tullia. 

- O, Publiusz. - zawołał Marek - to upór z epoki królów, to obywatel drewnianego Rzymu, ja zaś jestem dzieckiem złotej, marmurowej, rozkosznej, oświeconej stolicy świata. 

Pochylił się znów do ręki Tullii i przyłożył do niej usta. 

- Nie odmawiaj mi - prosił. - Czy chcesz koniecznie, abym sobie przeciął żyły w kwiecie wieku? 

- Marku! 

- Tak stanie się niezawodnie, bo żyć bez znacznej fortuny nie chcę, nie umiem. Nie zapominaj, że trzysta milionów Liwii pokryją jej pochodzenie. Rzym nie pamięta bogaczowi kapelusza wyzwoleńca. 

- Trzysta milionów - szepnęła Tullia. 

- Tyle ukradł ten łotr w Germanii. Ma za co kupić sobie drzewo genealogiczne, sięgające aż do Jowisza. 

- Więc to konieczne? 

- Zgadzasz się?... 

- Grozisz samobójstwem... 

- Dziękuję ci, Tullio. Wiedziałem, że twój rozum uchyli się przed koniecznością. A teraz pozwól się pożegnać, bo dobywałem resztek sił, aby cię przekonać. Noce bezsenne zaczynają mnie już męczyć. 

Wtem rozległ się w ogrodzie krzyk przenikliwy. Jakaś kobieta wołała o pomoc. 

- Kazałaś osmagać niewolnicę? - zapytał Marek obojętnie. 

- Prasowaczka spaliła mi suknię - odpowiedziała Tullia, siadając na sofie. 

- Każ bić tak, żeby dozorca nie łamał kości, bo Marek Aureliusz zaczyna się litować nad niewolnikami. To także nowość szczególnego rodzaju... Życzę ci dnia wesołego, a nie zapominaj o radach, które ci dałem. Bądź matroną, o taką... 

I ucałowawszy ramię Tullii, oddalił się Marek krokiem wolnym, przesadnie poważnym, naśladując ruch łabędzia, posuwającego się na powierzchni jeziora. 

Na progu odwrócił się. 

- Do widzenia, matrono drewnianego Rzymu - wyrzekł. 

- Do widzenia, miły łobuzie... 

Uśmiechnęli się do siebie życzliwie. 

Ułożywszy się wygodnie na sofie, wzięła Tullia ze stolika „Sztukę kochania” Owidyusza, oprawną w kość słoniową. 

Krzyk chłostanej niewolnicy słabł, targał się w cichym, urywanym jęku, aż skonał zupełnie. 

Pogrążona w księdze trzeciej „Sztuki kochania,” podającej kobietom sposoby podbijania serca męzkiego, nie spostrzegła Tullia, że przez drzwi, łączące dziedziniec z salą jadalną, weszła wysoka postać niewieścia, ubrana tak samo, jak ona, w białą suknię ze szlakiem purpurowym. Dopiero, kiedy jej ramienia dotknęły białe, długie palce, podniosła głowę. 

- To ty, Mucyo? - wyrzekła, odkładając książkę. - Domyślam się, że ten niezręczny Hipiasz stłukł znów jaką wazę lub sprzęt inny. Pozwoliłam ci raz na zawsze karać niewolników podług uznania. Mucya Kornelia nie jest obcą w domu stryjenki. Będę ci nawet bardzo wdzięczna, jeżeli zdejmiesz ze mnie zupełnie ciężar drobnych trosk domowych, które tobie taką przyjemność sprawiają, ty mała gosposiu. Więc Hipiasz wyrządził szkodę? Spocznij i opowiedz, jak to było. 

Uśmiechnąwszy się uprzejmie, wsunęła się Tullia w głąb sofy, robiąc miejsce dla synowicy. 

- Tu, przy mnie usiądź! - zapraszała. 

- Nie ze skargą na służbę, lecz z prośbą przychodzę dziś do ciebie, stryjenko - wyrzekła Mucya. 

Jej głos miękki, melodyjny, brzmiał jak ton fletni. 

- Mucya z prośbą? Mucya, która lekceważy kosztowne materye, drogie kamienie, wesoły teatr i świetne igrzyska? Może serduszko twoje zabiło nareszcie? 

Tullia zasępiła się nagle. 

- Przyznaj się - mówiła, wpatrując się niespokojnym wzrokiem w twarz synowicy. - Twój posag... 

Mucya zwróciła na stryjenkę duże, piwne, rozmarzone oczy. 

- Serce moje nie znalazło dotąd nikogo, ktoby był godnym jego miłości - odpowiedziała - o posag zaś nie mam potrzeby lękać się, dopóki się w twoim znajduje ręku. 

Po ustach Tullii przemknął się uśmiech nieszczery. 

- Możesz go odebrać w każdej chwili - podchwyciła szybko - gdy zapragniesz własnego ogniska, ale nie wierzę, żeby patrycyuszka z twojemi pojęciami znalazła w Rzymie rychło odpowiedniego małżonka. 

- Niecały Rzym... 

Mucya nie dokończyła myśli. Jej białą, puszkiem młodości pokrytą twarz oblał ciemny rumieniec. 

- Niecały Rzym zapomniał o cnotach przodków, chciałaś powiedzieć? - dokończyła za nią Tullia głosem twardym. - Szukaj, czekaj, czekaj, życzę ci szczęścia... A twoja prośba... 

- Potrzeba mi niewolnicy do osobistej usługi - wyrzekła Mucya. 

- Cały mój dwór słucha twoich rozkazów. 

- Upodobałam sobie szczególnie jednę z twoich pokojówek. Chciałabym, żeby należała tylko do mnie. 

- Niema między niemi ani jednej, bez którejbym się nie mogła obyć. 

- Sprzedaj mi Mimut, stryjenko. 

Tullia, zacisnąwszy usta, milczała. 

- Rozumiem - odezwała się po chwili, rzuciwszy synowicy spojrzenie nienawistne. - Litujesz się nad tą nędznicą, której niezręczność pobudziła mnie już tyle razy do gniewu. Powinnam ci odmówić, ale ponieważ to twoja pierwsza prośba, przeto bierz ją. Cenę każę postawić na twoim rachunku. 

- Dziękuję ci, stryjenko - wyrzekła Mucya i wyszła szybko do sali jadalnej. Tu wzięła naczynie, napełnione balsamem i udała się do ogrodu. 

Lekką stopą posuwała się szpalerem mirtowym, nasłuchując uważnie. Gdy doszła do klombu, utworzonego z cyprysów, przystanęła. Cichy płacz dochodził z pod muru. Rozchyliwszy gałęzie, ujrzała jakieś ciało skulone, zmięte, pokryte jedną wielką raną. 

Niewolnica egipska, jeszcze obnażona, z poszarpanemi od bata plecami, cała oblana krwią, klęczała na trawie, wyrzucając z piersi łkania stłumione. W obu rękach trzymała dwa patyczki, złożone na krzyż. Pochylała się, uderzała głową o ziemię i skarżyła się komuś w języku swojej dalekiej ojczyzny. 

Mucya nie rozumiała słów skatowanej dziewczyny, ale odczuła w jej kwileniu gorzkie łzy niemocnej rozpaczy. Zdeptany robak wił się u jej stóp i niósł komuś w ofierze swój ból serdeczny. 

- Mimut - rzekła Mucya łagodnie, kładąc rękę na głowie niewolnicy. 

Egipcyanka ukryła szybko w dłoni patyczki złożone na krzyż i podniosła do patrycyuszki twarz przerażoną. 

- Ty chrześcianką jesteś, Mimut? - zapytała Mucya. 

Oczy niewolnicy rzucąły przez kilka chwil naokoło spojrzenia niepewne, jakby szukały drogi do ucieczki. Potem zalały się łzami i spuściły ku ziemi. 

- W Odkupiciela ubogich wierzę, pani - szeptała Mimut, przykładajac krzyż do piersi - w Boga nieszczęśliwych... Oddaj mnie w ręce pretora i każ mnie rozszarpać dzikim bestyom, abym opuściła tę ziemię, na której niema litości dla zwyciężonych. 

- Jeżeli bogowie chrześcian - mówiła Mucya - mogą ci dać siłę do zniesienia nieszczęścia twojego życia, to módl się do nich i proś ich o cierpliwość, ale czyń to zdala od oczu ciekawych. Mucya Kornelia nie odda ciebie w ręce pretora, bo nie pragnie okrutnej śmierci nawet niewolnika. Bądź dobrej myśli, Mimut. Kupiłam cię dziś od Tullii Kornelii, abyś mi wiernie służyła. 

I nachyliwszy się nad Egipcyanką, lała balsam na jej rany. 

- Pani, pani - łkała niewolnica, całując stopy patrycyuszki. - On, On ci wynagrodzi, On, Bóg nieszczęśliwych... 

Ani pani, ani sługa nie spostrzegły, że przez wyłom w murze, który oddzielał posiadłość Tullii Kornelii od ogrodu sąsiedniego, spoglądała na nie para czarnych oczu. Były one naprzód chłodne, potem zdziwione, w końcu straciły połysk twardy, zachodząc mgłą zadumy. 

Publiusz Kwintyliusz Warus był ukrytym świadkiem sceny, która rozegrała się po drugiej stronie muru. 

III.

Ulica Szeroka, łącząca bramę Flamińską z sercem Rzymu, z jego rynkami i głównemi gmachami rządowemi, patrzyła codziennie na widowiska ciekawe. 

Tędy ciągnęły od samego świtu liczne grupy klientów, śpieszących z hołdem do starych dworców i nowych pałacyków, rozrzuconych u stóp Pagórka Ogrodów, tędy przepływał w godzinach przedobiednich cały świat elegancki i próżniaczy stolicy udając się na Pole Marsowe, do łaźni i zakładów gimnastycznych, do sal fechtunkowych i sklepów jubilerskich. I żaden obywatel, którego sprawy sądowe powoływały na Kapitol lub na Forum Romanum, jeżeli mieszkał w okolicach pagórka Watykańskiego, nie mógł ominąć tej drogi. 

Nazywała się ona Szeroką, była bowiem w istocie szerszą od innych, w znacznej części bardzo wązkich ulic starożytnego Rzymu. Otoczona z obu stron kamienicami, sięgającemi sześćdziesięciu stóp wysokości, nie ożywionemi z frontu oknami, robiła wrażenie głębokiego parowu wykutego w skale. 

Nie o wygodę i piękno szło budowniczym, gdy stawiali te niebotyczne, kwadratowe pudła z kamieni gabińskich. Gdzie do głównych zadań architekta należało wyzyskanie każdego cala przestrzeni wzdłuż, wszerz i w górę, tam nie mogło być mowy o uwzględnieniu warunków zdrowotnych i estetycznych. 

Gnieździł się tu przemysł i handel. Każdy dom miał na parterze kilka sklepów lub warsztatów. 

Jeszcze słońce nie wyjrzało z po za gór Albańskich, kiedy zaspani chłopcy podnosili zasłony płócienne, przekomarzając się z drobnymi przekupniami, którzy rozkładali towary swoje na chodniku. Pachołkowie miejscy pilnowali, by kramiki, koczujące pod gołem niebem, nie tamowały swobodnego ruchu lektyk i przechodniów. 

Równocześnie z wschodzącą gwiazdą dnia rozpoczynał się zwykły gwar ulicy ludnej i pracowitej. Krzykliwy gmin rzymski zabierał się do roboty z głośną wrzawą śmiechów i nawoływań. 

Nie brakło „panom świata” przedmiotu do wesołej gawędy i uwag dowcipnych. Głównie klienci, snujący się całemi stadami, przechodzili przez rózgi ostrych języków. 

Była już godzina ósma, kiedy od strony Panteonu wtoczył się na ulicę orszak tak liczny, że zajął całą jej szerokość. Przedtem biegli dwaj laufrowie w żółtych tunikach, rozpędzając gapiów za pomocą długich trzcin. Za nimi postępowało kilkudziesięciu klientów w białych togach. Ponad tłumem niewolników różnych narodowości kołysała się ogromna, złocona lektyka, niesiona przez ośmiu drabów w niebieskich sukniach. 

Już dawno nie widziała ulica Szeroka tak wspaniałej świty. Jakiś wielki pan udawał się do innego magnata z rannem pozdrowieniem. 

Kupcy i rękodzielnicy wyszli przed sklepy i warsztaty; drobni handlarze zaprzestali nawoływań; pachołkowie prefekta miasta spędzali ciekawych na chodniki, robiąc miejsce dla dworu bogacza. 

Owiana szeptem podziwu i ścigana spojrzeniami zazdrości, posuwała się lektyka wolno, świecąc białemi ścianami na barwnem tle pstrych sukien niewolników. Spoczywał w niej, na purpurowem wysłaniu, mężczyzna w sile wieku, mający obok siebie młodą dziewczynę. 

Małe, chytre oczy pana rozglądały się uważnie w tłumie, jakby się czegoś obawiały. Ale plebs rzymski zachowywał się spokojnie, składając milczeniem hołd Złotemu Cielcowi. 

Jakiś tylko pauper, sprzedający kwiaty, przebiegł pędem wzdłuż orszaku i wrzasnął: 

- Fabiusz... lichwiarz... liiichwiaarz... ropucha... rrrropucha.,. 

Zanim się pachołkowie miejscy spostrzegli, obdartus skręcił w boczną uliczkę i przepadł. 

Ktoś przyklasnął śmiałkowi, ku zgorszeniu bogacza, który zapuścił szybko firanki. 

Wtem wszczęła się na czele orszaku wrzawa. 

Od bramy Flamińskiej zbliżało się dwóch wojskowych, ubranych w buty i ciemne grube płaszcze z kapturami, używane przez legionistów, stojących załogą w prowincyach północnych. 

Chociaż należeli do przesławnej armii stolicy świata, nie gorąca Italia była snać ich kołyską. Bujne, jasne włosy z odcieniem złotawym, spadały w kędziorach na ich szerokie ramiona. Słońce i wichry pól i lasów spaliły ich twarze, a kurz dalekiej drogi pokrywał suknie. Wysocy, zbudowani jak atleci, przerastali plebs rzymski o całą głowę. 

Szli wolno, kołyszącym chodem kawalerzystów, i rozglądali się ciekawie wokoło. Spotkawszy się z orszakiem, usunęli się ku chodnikom, nie opuszczając środka ulicy. 

Nie podobało się to jednemu z klientów bogacza, bo krzyknął: 

- Z drogi, psy germańskie! 

A kiedy wezwanie to nie poskutkowało, wówczas przyskoczył i szarpnął młodszego z wojskowych za płaszcz. 

- Czy nie widzisz, kto idzie? 

Germanin zmarszczył brwi, wskazał starszemu towarzyszowi palcem, ozdobionym sygnetem rycerskim, zuchwalca i wyrzekł tylko jedno słowo: 

- Herman! 

W jego głosie brzmiał rozkaz. 

Zrozumiał go brodaty wojak, bo odepchnął krzykacza z taką siłą, że obywatel rzymski runął na kamienie. 

W jednej chwili otoczył Germanów tłum wrzeszczący i gestykulujący. 

- Barbarzyńcy! 

- Rozbijają obywateli rzymskich. 

- Chwytajcie ich! 

- Prefekt się z nimi rozprawi! 

- Gdzie straż? - wołano. 

Nadbiegli pachołkowie miejscy. 

- Do którego legionu należycie? - zapytał jeden z nich. 

Zamiast odpowiedzi, odrzucił młodszy germanin płaszcz, odsłaniając srebrną zbroję. Na jego szyi błyszczał zloty łańcuch, nagroda walecznych, a biodra opasywała mu barwna wstęga, znak wyższego oficera. 

- Miejsce dla prefekta legionów boskiego imperatora! - zawołali pachołkowie równocześnie, pochylając przed barbarzyńcą topory, tkwiące w pękach rózg. - Rozstąpcie się! 

Z niechętnym pomrukiem usuwał się plebs rzymski przed wodzem jazdy germańskiej. 

- Barbarzyńców robią prefektami! - podawano sobie z ust do ust. 

Scena ta odbyła się tak szybko, że bogacz nie zdążył nawet zapytać wywoływacza, który postępował obok lektyki, o powód przeszkody, kiedy już orszak ruszał dalej. 

Teraz wychylił głowę z po za firanek, ale, zaledwie spostrzegł Germanów, cofnął ją natychmiast. 

- Pośpieszcie się! - rozkazał tragarzom. 

- Fabiusz! - wyrzekł prefekt. - Poznałeś tego łotra? 

- Znają go wszystkie sioła markomańskie - odpowiedział starszy Germanin. - Przeczuwam, że jego to zbiry ściągnęły rękę na waszą narzeczoną, panie. 

- Tylko ostrożnie. Jeśli to jego sprawka, to należy być chytrym, jak on sam. Trzeba się z jego niewolnikami porozumieć. Widziałem w jego otoczeniu kilku nieszczęśliwych z naszych lasów. 

- Już o tem myślałem. 

Germanowie skierowali się w stronę Kapitolu, orszak zaś Fabiusza posuwał się w górę, budząc wszędzie podziw i zazdrość. Zrównawszy się z mauzoleum cesarza Augusta, skręcili na prawo. 

- Do willi Tullii Kornelii! - krzyknął wywoływacz na laufrów. 

Krewna Marka Kwintyliusza czekała, zwyczajem rzymskim, od samego rana na jego przyszłą żonę. Załatwiwszy się wcześniej, niż zwykle, z toaletą i śniadaniem, przeszła do sali przyjęć, gdzie rozłożyła się na sofie i słuchała Hiparcha, który jej jakąś powieść grecką odczytywał. 

Jak w domu Publiusza Kwintyliusza, stały i tu z obu stron drzwi, prowadzących do przedsionka, szafy z woskowemi podobiznami przodków. Szereg konsulów, pretorów i trybunów spoglądał na Tullię. Malowidła, pokrywające ściany marmurowe, przedstawiały bitwy i pochody tryumfalne. 

Było to jednak wszystko, co przypominało starożytne pochodzenie Korneliów. 

Zamiast twardych ław dębowych, zapraszały do spoczynku wygodne sofy, pokryte jedwabiem, rozstawione ze smakiem naokoło środkowego zagłębienia wśród klombów palm i kwiatów egzotycznych. Tam, gdzie się w dawnych domach rzymskich znajdował ołtarz, tryskał tu z głowy amorka strumień wody różanej, napełniającej salę wonią omdlewającą. 

- Ci twoi pisarze greccy przestają być zabawni - odezwała się Tullia. - Zawsze te same przygody w podróży, rozbicie okrętów, pobyt kochanków na wyspie odludnej. Słyszałam to już sto razy. 

- Miłość nie traci nigdy krasy młodości - odparł filozof głosem cichym. 

- Tak sądzisz?... 

- Ty wiesz o tem, pani. 

Patrycyuszka, podniósłszy głowę, spotkała się z płomiennym wzrokiem Greka. Pożerał ją oczami. 

- Czy listy do rządców wiejskich wysłane? - zapytała Tullia, uśmiechnąwszy się nieznacznie. 

- Jak rozkazałaś pani - odpowiedział filozof, pochylając głowę nad zwojami papieru. 

- Słyszę kroki Marka Kwintyliusza. Nie jesteś mi już potrzebny. A nie bałamuć mi zanadto niewolnic. Uważam, że poważna filozofia nie gardzi pieszczotami Amora. 

W chwili gdy się Hiparchos podnosił, wbiegł Marek. Był dziś wypoczęty, świeży, cały biały, od upudrowanej głowy począwszy, a skończywszy na trzewikach. Jego lśniące, z włosów starannie oczyszczone ramiona zdobiły kosztowne bransolety. Zapach wschodnich woni wiał od niego. 

- Przychodzę ci z pomocą, obawiam się bowiem, że cię blask złota Fabiusza porazi, jak słońce afrykańskie - mówił Marek, całując ręce Tullii. - Już ciągnie z całym dworem, widziałem go zdaleka. 

Tullia zmarszczyła lekko brwi. 

- Ciebie wszystko bawi... - wyrzekła. 

- Bawiło, chcesz powiedzieć. Zaczynam już uważać, że życie nie jest tak wesołe, jak mi się jeszcze niedawno zdawało! Dużo rzeczy przestało mnie zajmować, a najmniej przyjemności znajdę w towarzystwie takich Fabiuszów i ich córek, ale mam zwyczaj nieoglądania się po za siebie, gdy postanowiłem iść naprzód. 

Na progu stanął wywoływacz. 

- Znamienity Lucyusz Fabiusz Pomponiusz Furio! - oznajmiał. 

- Juliusz Cezar Klaudyusz Antoniusz - zaśmiał się Marek, gdy sługa znikł. - Już sobie wymyślił cztery nazwiska i kupił w budach egipskich dwie stare szafy z antenatami. Jestem przekonany, że go za rok jaki mędrzec grecki wywiedzie od samego Romulusa, a świat uwierzy, dopóki nowy patrycyusz będzie mógł swój rodowód popierać złotem. Powinnaś mi być wdzięczną, że wchodzisz za moją przyczyną do tak znakomitej rodziny. 

- Marku! - wyrzekła Tullia, podnosząc się z sofy - drwij tylko z siebie... 

Dalsze jej słowa powstrzymał szelest zasłony. 

Do sali wszedł pewnym krokiem Fabiusz, prowadząc za rękę córkę. Średniego wzrostu, ubrany w togę nieposzlakowanej białości, ozdobioną u spodu wązkim szlakiem purpurowym stanu rycerskiego, obrzucił szybko bystrem spojrzeniem małych, przenikliwych oczu wyniosłą postać patrycyuszki. 

Przez chwilę wahała się Tullia, nie wiedząc, jak postąpić. Ale już zapanowała nad sobą. Ze swobodą damy wielkiego świata przywołała na usta zdawkowy uśmiech, zbliżyła się do Liwii i wyrzekła pocałowawszy ją w czoło: 

- Witaj pod dachem Korneliów! Żona krewnego, którego kocham, będzie mi zawsze miłym gościem. 

A odpowiedziawszy na ukłon Fabiusza lekkiem pochyleniem głowy, wskazała ręką na sofę. 

- Proszę - dodała. 

Żółtą twarz Fabiusza, zeszpeconą dużym garbatym nosem i szerokiemi ustami, rozjaśnił uśmiech zadowolenia. 

- Bogowie, zesławszy dzień pogodny, zdają się sprzyjać związkowi naszych domów - odezwał się po grecku, zajmując miejsce naprzeciw pani domu. 

- Młodości, składającej marzenia dziewicze na ołtarzu Hymenu, towarzyszą zawsze dobre wróżby bogów życzliwych - odpowiedziała Tullia, zwracając się w stronę Liwii. 

Jej słowa uprzejme nie wywołały rumieńca na twarzy dziewczyny, chociaż narzeczona Marka liczyła dopiero lat piętnaście. 

- Szczęśliwym wróżbom bogów dopomoże powolność Marka Kwintyliusza - odezwała się panna, posyłając narzeczonemu uśmiech zalotny. 

- Będę się starał, żeby cię dobre wróżby nie zawiodły - mruknął Marek. 

- Spodziewam się tego... 

W głosie Liwii, gdy te słowa wygłaszała, tętniło tyle stanowczości, że Tullia spojrzała na nią uważnie. 

Piękną nie była córka milionera. Nizkiego wzrostu, krępa, z podłużną głową Egipcyanki, miała ogromny nos, grube, zmysłowe wargi i małe chytre oczy ojca. Rozłożona na sofie, ze swobodą osoby, znajdującej się w swojem towarzystwie, nie zdawała się wcale oceniać zaszczytu, jakiego dostąpiła, przekraczając próg Korneliów. 

Nie podobało się to patrycyuszce. Chłodniej już odezwała się: 

- Nie mówił mi jeszcze Marek, kiedy będę miała szczęście powitać w Liwii krewną... 

- Jak tylko Liwia skończy kurs filozofii - odpowiedział Fabiusz - zapalimy pochodnię Hymenu. 

- Panienka zajmuje się mądrością Hellady? Czy nie zbyt to utrudzająca zabawka dla jej młodej główki? 

Fabiusz wzruszył ramionami. 

- Filozofia jest dziś rozrywką tak powszechną - mówił - iż żona Marka Kwintyliusza znalazłaby się nieraz w położeniu przykrem, gdyby jej głównych zarysów nie znała. Sprowadziłem z Aten doskonałego nauczyciela, by ułatwił Liwii strawienie tej umiejętności niestrawnej. 

Były poborca ceł wyrażał się po grecku poprawnie, płynnie, z akcentem attyckim, nie rażąc patrycyuszki ruchami zbyt szorstkiemi. 

- I któryż systemat przypada najlepiej do gustu mojej narzeczonej? - zapytał Marek. 

- Upodobania żony nie powinny się kłócić z gustami męża - odpowiedziała Liwia bez namysłu. - I ja stawiam ponad wszystkich mędrców boskiego Epikura. 

- Jest to wistocie jedyny filozof - dodał Fabiusz - dający praktyczne wskazówki życia. 

- A Epiktet? - wtrąciła Tullia. 

Fabiusz poprzedził odpowiedź lekceważącym ruchem ręki. 

- Jakże może niewolnik myśleć dla ludzi wolnych? - wyrzekł. - Piękna Tullia była wczoraj niezawodnie w cyrku? - dodał, zwracając rozmowę na inny przedmiot. - Ten Anicetus dokazuje rzeczywiście cudów. Wziął po raz setny pierwszą nagrodę. 

- Powozi jak bóg słońca - odezwała się Tullia. 

- Herkules nie mógł być lepiej od niego zbudowany - wtrącił Marek. 

- Gdyby boski Marek Aureliusz podzielał większe upodobania rzymskie, obdarzyłby go purpurą - zawołała Liwia. 

- Porcya Pulcherya rzuciła mu ogromny bukiet z białych kamelii - mówił Fabiusz, uśmiechnąwszy się znacząco. 

- Cóż na to konsul, jej małżonek? - zapytała Tullia. 

- Konsul Pulcheryusz oklaskuje oddawna wszystkich ulubieńców swojej pani - wyrzekł Marek. 

- Wcale się konsulowej nie dziwię, że przenosi urodziwego Anicetusa nad brzydkiego i chorowitego męża - odezwała się Liwia. 

Tak dziwnie brzmiały te słowa w ustach piętnastoletniej dziewczyny, że Fabiusz rzucił córce spojrzenie napominające, Ale ona wydęła grube wargi pogardliwie i wyrzekła: 

- Minęły czasy, kiedy kobietom wolno było tylko udawać, że nic nie wiedzą. 

Mówili dalej o plotkach miejskich, nicując cały szereg wielkich dam rzymskich. 

Żegnając się z Tullią, wyrzekł Fabiusz. 

- Mam nadzieję, że stosunki naszych domów, nawiązane pod wróżbą tak szczęśliwą, ścieśnią się z czasem i utrwalą ku dobru Fabiów i Kwintylliów. 

Markowi, który go odprowadzał do przedsionka, szepnął: 

- Gdybyś znalazł przed