Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Ten człowiek, który od pierwszej chwili napełnił hukiem armat i jękiem konających połowę Europy, który prowadził cztery wojny, odbył dziesięć kampanij, wydał dwadzieścia batalij, nieprzyjacielskie wojska widział w Berlinie; swoje wprowadził do Wrocławia, Pragi, Drezna; który zaczął rzemiosło jako dwudziestoletni młodzieniec i jeszcze bliski siedemdziesiątki obozował na forpocztach, ten wielki żołnierz dla Rzplitej miał tylko pokój. Jednak ten szczęśliwy żołnierz, który ugiął Austrię, zgniótł Saksonię, zgromił Rzeszę Niemiecką, Francuzom sprawił Rossbach, Rosjanom zgotował Zorndorf – Rzplitą, nie obnażając szpady, ciągle po przyjacielsku, ciągle pokojowo, w drodze spokojnej negocjacji, straszliwiej ugodził niż tamtych na polach bitew, do serca jej trafił, dobił”. Historia polska „ma z nim jeden prosty rachunek, tak prosty, że jej sądu nic zmącić nie jest w stanie. Ma do osoby jego najpierwsze, najlepsze prawo. Należy on do niej, stanowi jej własność, spod jej kompetencji wyłamać się nie może”.
Szymon Askenazy
...historia nie zna przykładu, aby jeden człowiek włożył tyle nienawiści w swój stosunek do sąsiedniego narodu, ile jej przez pół wieku wydzielił z siebie Fryderyk zwany Wielkim. Potężne nienawiści wzbierały nieraz w duszach krzywdzonych wobec zdobywców i ciemiężycieli: tak patrzał na Rzymian Hannibal czy Mitrydates, ale jeszcze głębsze, coraz głębsze uczucia nieprzyjaźni rodziły się zwłaszcza w duszach germańskich wobec krzywdzonych. Fryderyk jako niszczyciel Polski, która mu nic nigdy złego nie zrobiła, stanowi zjawisko jedyne w dziejach – i w tym znaczeniu uniwersalne. A że duch jego promieniował na swoich i obcych przez szereg pokoleń, poprzez dziesiątą granicę, że jego zasady stały się wcieleniem tego, co wiek XIX potępił, a wiek XX spróbował na nowo uświęcić, więc poruszony w tej książce temat stanowi coś więcej niż bilans krzywd, doznanych w pewnej epoce przez pewien naród: jest to przyczynek do dziejów ludzkości – i nieludzkości.
Władysław Konopczyński
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 368
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Władysław Konopczyński
FRYDERYK WIELKI A POLSKA
Posłowiem opatrzył Emanuel Rostworowski
UNIVERSITAS Kraków 2010
© Copyright by Towarzystwo Autorów i Wydawców Prac Naukowych UNIVERSITAS, Kraków 2010
(na podstawie wydania: Władysław Konopczyński, Fryderyk Wielki a Polska, Instytut Zachodni, Poznań 1981)
ISBN 97883-242-1449-5
TAiWPN UNIVERSITAS
www.universitas.com.pl
Redaktor WydawnictwaWanda Lohman
Projekt okładki i stron tytułowychSepielak
Pierwszorzędny temat leżący odłogiem. Prawo i obowiązek polskiej historiografii. Od słodkich słów do strasznych czynów. Małomówność pruskich Tacytów. Czas już o tym mówić głośno.
Pięćdziesiąt lat minęło, jak Szymon Askenazy incydentalnie wskazał historiografii polskiej pierwszorzędny przedmiot do zbadania, do owej chwili jakby z lękiem i odrazą omijany.
Fryderyk Wielki, wielki Prusak, wielki szermierz: większy negocjator, wśród półwiekowych blisko zapasów i zabiegów dla wywyższenia swoich Prus na przemiany korzystał z uczestnictwa i doświadczył oporu świata całego, cały świat kolejno miał za sobą i przeciw sobie. Bądź w widokach spólnych korzyści, bądź też dla obrony albo odwetu łączyła się raz z nim, to znowu przeciw niemu cała niemal rodzina europejska: wielkie mocarstwa, aby się nie dać wyprzedzić ani nadszarpnąć, państwa drobne i bezbronne, aby się nie dać pochłonąć, przede wszystkim zaś państwa ościenne. Z jednym atoli wyjątkiem. Państwo ościenne, które najszerszą a najkruchszą ścianą przytykało do pruskich koszar, państwo obszerne, które więcej od innych miało do stracenia, a tak osłabione, że miało do stracenia wszystko — jednym słowem Rzplita Polska — nigdy, bądź razem z Fryderykiem, bądź przeciw niemu w żadnej nie uczestniczyło wyprawie, do żadnego nie przystąpiło sojuszu. Równej stałości nie doświadczył on więcej od nikogo. Z jednej strony, głównego śmiertelnego przeciwnika, Austrię, nasamprzód upokorzoną w walce, udało mu się pod koniec w drodze układów ostatecznie rozbroić, zdegradować przez spólnictwo. Z drugiej, wcześniejsi albo późniejsi jego przyjaciele i alianci: Francja, Bawaria, Saksonia, Holandia, Szwecja, Anglia i Rosja, wszyscy kiedykolwiek należeli do zdeklarowanych wrogów króla pruskiego.
Inaczej Rzplita Polska. Ta nigdy nie myślała ani mierzyć się, ani dzielić z Fryderykiem. Ani u niego, ani na nim nie szukała zysków. Stale względem niego trzymała się na stopie traktatowej neutralności i głębokiego pokoju. Toteż nawzajem wdzięczny król pruski przez całe życie miał dla niej li tylko traktatowe błogosławieństwa dobrego sąsiedztwa. Wstępując na tron zastał Prusy związane względem Polski przez traktat welawski, bydgoską konwencję, gwarancje oliwskie. Nie rozdarł tych umów mieczem, owszem, przydał do nich nową, traktat warszawski, gdzie tamte są powołane, tak jak się w nowej prawnej polubownej transakcji powołuje dawniejsze: i jak zastał, tak zostawił Rzplitą w pokoju… Przez czterdzieści sześć lat panowania ani razu przeciw Polsce nie dobywa oręża. Ten człowiek, który od pierwszej chwili napełnił hukiem armat i jękiem konających połowę Europy, który prowadził cztery wojny, odbył dziesięć kampanij, wydał dwadzieścia batalij, nieprzyjacielskie wojska widział w Berlinie; swoje wprowadził do Wrocławia, Pragi, Drezna; który zaczął rzemiosło jako dwudziestoletni młodzieniec i jeszcze bliski siedemdziesiątki obozował na forpocztach, ten wielki żołnierz dla Rzplitej miał tylko pokój. Jednak ten szczęśliwy żołnierz, który ugiął Austrię, zgniótł Saksonię, zgromił Rzeszę Niemiecką, Francuzom sprawił Rossbach, Rosjanom zgotował Zorndorf — Rzplitą, nie obnażając szpady, ciągle po przyjacielsku, ciągle pokojowo, w drodze spokojnej negocjacji, straszliwiej ugodził niż tamtych na polach bitew, do serca jej trafił, dobił.
Historia polska
ma z nim jeden prosty rachunek, tak prosty, że jej sądu nic zmącić nie jest w stanie. Ma do osoby jego najpierwsze, najlepsze prawo. Należy on do niej, stanowi jej własność, spod jej kompetencji wyłamać się nie może.
Do tych klasycznie prostych a niezrównanie mocnych słów zmarłego mistrza historii dyplomatycznej niech nam wolno będzie dodać sub specie r. 1946 kilka własnych uwag ogólnych.
Dzieje pełne są walk między narodami i państwami, walk mniej lub więcej racjonalnych, nieuniknionych, barbarzyńskich lub szlachetnych, których źródłem bywała jednostronna lub dwustronna dążność napastnicza. Przysłowia ludowe świadczą, że o cudzoziemcach więcej jest do powiedzenia złego niż dobrego; szczere sympatie i czyny altruistyczne stanowią między narodami wyjątki, regułą jest egoizm, niechęć, zazdrosna odporność. W każdym wieku trafiał się jakiś marzyciel — Mikołaj z Kuzy, Sully, Leszczyński czy Saint-Pierre, Kant czy Wilson, co szedł między ludy z gałązką oliwną głosić pokój światowy, niekiedy szedł jak Wolter z rózgą, aby nią siec (w Kandydzie) zagryzających się nawzajem „Awarów” i „Bułgarów” — a wojny, jak wybuchy wulkanów, powtarzały się z nieubłaganą periodycznością.
Tak, ale co innego wojna, a co innego narodożerstwo. Nie każda wojna dąży do zagłady strony pokonanej; można niszczyć obce plemię także bez wojny. Otóż historia nie zna przykładu, aby jeden człowiek włożył tyle nienawiści w swój stosunek do sąsiedniego narodu, ile jej przez pół wieku wydzielił z siebie Fryderyk zwany Wielkim. Potężne nienawiści wzbierały nieraz w duszach krzywdzonych wobec zdobywców i ciemiężycieli: tak patrzał na Rzymian Hannibal czy Mitrydates, ale jeszcze głębsze, coraz głębsze uczucia nieprzyjaźni rodziły się zwłaszcza w duszach germańskich wobec krzywdzonych. Fryderyk jako niszczyciel Polski, która mu nic nigdy złego nie zrobiła, stanowi zjawisko jedyne w dziejach — i w tym znaczeniu uniwersalne. A że duch jego promieniował na swoich i obcych przez szereg pokoleń, poprzez dziesiątą granicę, że jego zasady stały się wcieleniem tego, co wiek XIX potępił, a wiek XX spróbował na nowo uświęcić, więc poruszony w tej książce temat stanowi coś więcej niż bilans krzywd, doznanych w pewnej epoce przez pewien naród: jest to przyczynek do dziejów ludzkości — i nieludzkości.
W zasięgu rozkazów filozofa z Sans-Souci chował się w Królewcu inny filozof, Immanuel Kant, który sformułował jeden ze swych naczelnych imperatywów następująco: „Działaj w ten sposób, aby człowieczeństwo w jakiejkolwiek postaci stanowiło dla ciebie zawsze cel a nie środek”. Dla Fryderyka człowieczeństwo jako cel nie istniało — istniała potęga Prus, tj. domu brandenburskiego, jej służyć miały świadomie i bezwiednie inne państwa i narody. Naród polski miał mu służyć jak stado baranów, aby po spełnieniu tej misji stać się nawozem pod inną, wartościowszą rasę. Lecz że ten naród był na razie dwakroć liczniejszy, reprezentował znaczną siłę materialną i utajone niepoślednie wartości duchowe, więc do zniweczenia go użył Hohenzollern całego arsenału środków. Wmawiał on publiczności, że polityka zasadza się nie na układaniu i przeprowadzaniu rozległych planów, lecz na chwytaniu przypadkowych koniunktur: recepta dobra na użytek propagandowy, dla mydlenia ludziom oczu, aby partnerzy nie patrzeli graczowi na ręce! Ale w stosunku do Polski Fryderyk nie praktykował bynajmniej tej zasady. Tam wszystko było celowe, planowe, obliczone. A pierwszym przepisem tej przewidującej polityki było nie zdemaskować się przedwcześnie, udawać przyjaciela do ostatniej chwili, kiedy przyjdzie czas na użądlenie ofiary. Trzydzieści lat przygotowania, dwadzieścia lat dokonania. Trzydzieści lat słodkich słów, dwadzieścia lat strasznych czynów — oto ogólny rozkład naszego tematu.
Rzecz wszakże uderzająca — nikt dotychczas przedmiotu tego nie opracował. Nie ma o Fryderyku i Polsce ani książki, ani nawet krótkiej rozprawy. Nie usłuchali wezwania Askenazego historycy polscy, nie spróbowali ich wyprzedzić cudzoziemscy. Badacze niemieccy napisali o Fryderyku dużą bibliotekę, ale o jego traktowaniu spraw polskich jest w tym ogromie nieproporcjonalnie mało. Standard work tej literatury Geschichte Friedrichs des Grossen Reinholda Kosera prześlizguje się lekko nad faktami, o których mowa będzie poniżej (choć autor, jako naczelny dyrektor pruskich archiwów, miał do tych wszystkich tajników łatwy dostęp), jakby w historii obowiązywała reguła: de mortuis nihil alboquieta non movere.
Czytelnikom anglosaskim Fryderyk jest znany we własnym, oryginalnym ujęciu. Lord Macaulay poświęcił mu świetny szkic, sięgający jednak tylko końca wojny siedmioletniej (bo tyle obejmowało omawiane przezeń krytycznie dzieło Preussa). Thomas Carlyle rozwałkował swoje herojochwalstwo na dziesięć tomów, choć nie posiadał do duszy bohatera jedynego właściwego klucza: jego politycznej korespondencji. Amerykanin Tuttle badał źródłowo tylko 16 lat przed wojną siedmioletnią. Pan W. F. Reddaway z Cambridge dał sylwetkę całości, daleką od carlylizmu, ale i on, choć kompetentny do badania rzeczy wschodnio- i północnoeuropejskich, nad wielu przejawami polskiej polityki króla przeszedł pobieżnie.
Dziś wydawnictwa źródłowe do tej epoki są już o tyle kompletne, a poszukiwania archiwalne zwłaszcza przed wojną światową wydobyły na wierzch tyle istotnych informacji, że nauka polska może pokusić się o realizację swego „prawa”. Jak się z tego zadania wywiązała, czytelnik osądzi. Śmiemy bądź co bądź wyrazić nadzieję, że jeżeli rzeczywiście dla germanizmu najważniejszą rzeczą, ważniejszą niż wyłanianie takich potęg duchowych jak Goethe lub Kant, było zdobywanie nowej ziemi dla niemieckiego ludu, to chyba niemieccy dziejopisowie przyjmą ten wizerunek wielkiego niszczyciela polskości — bez oburzenia.
Złowrogie kontrasty. Polska najspokojniejszą sąsiadką Prus. Dzieło Fryderyka Wilhelma I. Królewicz-marzyciel. Dezerter na pokucie. Tradycja Hohenzollernów górą. Pierwsze zetknięcie z Sasami i Polakami i pierwsze fantazje polityczne. Ożenek królewicza. Hohenzollernowie wobec wojny o tron polski. Fryc wśród Sarmatów w Królewcu. Jego horyzonty polityczne w Rheinsbergu. Antimachiavel, ou Examen du Machiavel. Co zrobiła z Fryderyka masoneria? Stan porachunków polsko-pruskich. Malkontenci do usług. Ostatni gest króla-kaprala: pogrom klasztoru w Paradyżu.
Na przestrzeni setek kilometrów, nieprzedzielone żadnym pasmem gór ani żadnymi rzekami, graniczyły ze sobą przez paręset lat dwa twory państwowe o najsprzeczniejszych ustrojach i charakterach — Polska i Prusy. Z jednej strony społeczność, która nie była narodem, bo sztucznie oddarta od całości plemiennej, gwałtem wprzęgnięta w fiskalno-biurokratyczne jarzmo dynastii. Z drugiej społeczność, która także nie była w znaczeniu nowoczesnym narodem, bo tylko górna jej warstwa miała pełnię praw obywatelskich i siebie jedynie uważała za naród. Tu potęgująca się aż do samowoli wolność, tam karność dochodząca aż do niewoli. Tu życie beztroskie według dewizy: „jak kto chce”, „jakoś to będzie”; tam rozkaz, reglamentacja, tresura. Tu katolicyzm, tam luteranizm z kalwińską dynastią u szczytu. Tu decentralizacja, rządy sejmikowe, tam centralizm i biurokracja. Tu lichy handel przeważnie w rękach obcych, tam początki przemysłu i umiejętna polityka merkantylna. Tu podatki i cła, obliczone na minimum obrony krajowej; tam śruba przyciśnięta mocno, z takim wynikiem, że dwumilionowe państwo Hohenzollernów miało w 1740 r. około 7 milionów talarów dochodu.
W Polsce na królewszczyznach tuczyła się prywata, w Prusach domeny żywiły wojsko. Toteż 11-milionowa Polska-Litwa spadła w latach 1660–1717 z 60 tysięcy żołnierzy na kilkanaście tysięcy, Brandenburgia i Prusy w latach 1648–1717 od kilku tysięcy doszły do kilkudziesięciu. Najrdzenniejsze podobieństwo polegało na istnieniu tu i tam panującej warstwy ziemiańskiej i na wyzysku chłopa, przeciętnie biorąc cięższym w Polsce niż w państwie Hohenzollernów. Ta wspólność do czasu zbliżała dwa niepodobne kraje: tylko o swych folwarcznych interesach mogli ze zrozumieniem wzajemnym rozmawiać niemiecki junkier z polskim szlachcicem, od kiedy pierwszy dał sobie wybić z głowy inny temat, Polaków wciąż interesujący — wolności polityczne.
Wykończenie tego systemu rządów przeprowadził jako swoją dziejową misję człowiek osobliwy, na przemian to szanowny, to odrażający, straszny i śmieszny, zbrojny tchórz wszechwładny u siebie a niedołężny na arenie międzynarodowej. Fryderyk Wilhelm I przeniósł do komnat królewskich instynkty i kwalifikacje nieokrzesanego szlagona z głębokiej prowincji. Tomy pisano o jego sknerstwie dla rodziny i hojności na kupno wielkoludów, o pracowitości, pedantyzmie i ciasnocie pojęć, o braku upodobania do nauk i sztuk pięknych, o tabagii i błaznach, o brutalnym traktowaniu dzieci i o niezaradności w obchodzeniu się z „huncfotami-ministrami”, co go „zdradzali” za obce srebrniki. Najistotniejszy dorobek jego życia streszcza się w następujących kilku faktach.
Ustabilizował die Souverainität wie ein rocher von bronze i usunął z głów junkierskich resztki ich stanowego „nieposwalliam”. Napełnił skarb i koszary, doprowadzając wojsko do osiemdziesięciu kilku tysięcy; więcej nawet, zamienił całe Królestwo Pruskie w jedne wielkie koszary. Zapewnił swemu wojsku stały i darmowy sposób kompletowania z „kantonów”, tj. z okręgów ziemskich, z których każdy musiał na termin dostarczyć kontyngentu rekruta. Całą gospodarkę państwową nastawił w kierunku pogotowia wojennego, zmuszając fiskalistów i militarystów, dotąd często niezgodnych, do kolegialnej pracy w Ober-General-Krieges- und Domänen-Direction. Dodajmy do tego (poza przyłączeniem Szczecina) pewną zdobycz w zakresie polityki zagranicznej, nie bez wartości na przyszłość: orientację rosyjską, która za życia Piotra Wielkiego przybrała nawet postać serdecznego uwielbienia dla cara-tytana. Prawda, Hohenzollern żywił także w głębi duszy patriotyczne przywiązanie do Cesarstwa Niemieckiego, które się równoważyło z zazdrosną niechęcią do Habsburgów. W wyniku sprzecznych tych uczuć nigdy nie wyprowadził swych wojsk przeciwko Karolowi VI i nie pokusił się nawet o wyzyskanie ciężkich dla Habsburgów momentów. Powiększył też swe państwo jedynie o Szczecin i część Pomorza Przedniego, które tanio, a niezbyt honorowo wydarł powalonemu szwedzkiemu bohaterowi, Karolowi XII.
Na tej glebie mocno wynawożonej i głęboko zoranej wyrastał kwiat niemniej osobliwy, jak się zdawało, wprost egzotyczny. Następca tronu Fryderyk, urodzony 24 stycznia 1712 r., otrzymał wykształcenie staranne, ale w duchu kompromisowym między wymaganiami ojca a upodobaniami sfrancuziałej epoki. Guwernantka i metr mieli mu dać polor; generałowie, zwłaszcza Leopold von Anhalt-Dessau, dzielność i męstwo. Instrukcje wychowawcze ojciec przerobił z przejętego od dziada wzoru, podług którego sam był wychowany: kładły one nacisk na edukację religijną w duchu pośrednim między kalwinizmem a luteranizmem oraz na studium historicum, byle bez historii starożytnej: wystarczy znajomość polityki i wojen z ostatnich lat 150. Najsurowiej potępiona była łacina, zlekceważona literatura piękna.
Aliści ze wszystkich regulaminów, jakie król kapral wydał dla podwładnych, najgorzej został wykonany regulamin pedagogiczny. Ze swych nie całkiem przepisowych lekcji Fryc wyniósł szpetną, koszarową niemczyznę, ułamki potwornej łaciny bez porównania gorsze niż polsko-jezuicka, i płynną francuszczyznę, którą sobie z trudem wydoskonalił. Czytając dzieła filozoficzne, wyrobił sobie giętką dialektykę i przyswoił zapas filozoficznych terminów. Starczyło mu mądrości na to, aby podważyć wszelkie dogmaty religijno-moralne, za mało jej było do zbudowania własnego, systematycznego poglądu na byt. Ojciec z bólem wyczuwał w nim coś obcego, coś, z czego dom Hohenzollernów nie będzie miał pociechy. „Fritz, halte dich an das Reelle”, nalegał i jako realne wartości zachwalał pracę dla państwa, szczególnie na polu wojskowości i produkcji materialnej.
Fryc puszczał te nauki mimo uszu; ojciec wpadał w gniew, nieraz nawet w furię, której skutków doznawali wówczas matka, Zofia Charlotte Welf, tudzież całe rodzeństwo, gdzie ton nadawali (ton nienawiści do ojca) następca tronu i starsza odeń o lat cztery siostra Wilhelmina. Mało już brakowało, by około Fryderyka zawiązała się koteria dworska, może nawet partia opozycyjna, w karygodnych konszachtach z zagranicą. Wisiał w powietrzu krwawy dramat, podobny do tego, jaki w domu Romanowów przeżył Piotr z Aleksym. Wyładowało się wszystko w słynnej próbie ucieczki królewicza do Anglii. Schwytany, o mało nie uśmiercony własnoręcznie przez ojca, skazany przezeń, lecz ułaskawiony na interwencję habsburskiego dyplomaty, Fryderyk musiał patrzeć na kaźń swego przyjaciela-spiskowca Kattego, i to przeżycie zadecydowało o całej jego przyszłości. Kazano mu w ponurej twierdzy kostrzyńskiej ślęczeć z dala od literatury nad rachunkami miejscowej kamery. Kuracja okazała się skuteczna. Młodzieniec nabrał gustu do ekonomiki dóbr państwowych i co ważniejsza, uznał, że istnieje nad jego indywidualnością wyższy porządek rzeczy — nie ten wymarzony przez filozofów i moralistów, ale bezlitosny, na sile fizycznej oparty porządek pruski. Od rachunków przekomenderował go ojciec do musztry, na Exercirplatz w Ruppinie, i tutaj znowu trąbki i werble zbudziły w jego duszy nutę wojskową, choć jeszcze nie wojenną.
Harmonia między ojcem a synem ustalała się kosztem tych wszystkich pięknych idei, które można było pieścić w poezji, w metafizyce, ale które roztrącał genius loci Berlina. Coraz mocniej wmyślał się „Federic” w swoją przyszłą rolę gospodarza Prus i coraz żywiej interesował się także ich polityką zagraniczną. I wtedy to, gdy patrzał na dziwaczne, poszarpane kształty posiadłości Hohenzollernów, dotykające Renu, Elby, Odry i w jednym jedynym punkcie Wisły, a dalej Pregoły i Niemna, musiał w wyobraźni budować mosty między przeszłością a przyszłością Prus, zwłaszcza w stosunku do przylegającego wschodu.
Epokę Wielkiego Fryderyka łączy z czasami mistrza, a potem księcia Albrechta dwojakie pasmo tradycji. Król polski, przyjmując pod swą tarczę zbuntowanego przeciw Kościołowi mistrza Krzyżaków, osłonił go zarazem przed represją świeckiej władzy cesarskiej. Tenże atoli król polski oraz jego następcy zaopiekowali się wolnością stanów pruskich, tj. szlachty i mieszczan, wobec grożących im absolutystycznych zakusów książąt. W obu wypadkach polityka zgadzała się z obustronnym ideałem moralnym. Zygmuntowie dążyli do uniezależnienia Prus od Rzeszy, aby tędy ramię niemieckie nie odcinało Polski i Litwy od Morza Bałtyckiego, przeciwdziałali też zbytniemu wzmocnieniu u ujścia Wisły i Niemna ramienia pruskiego. Chroniąc atoli książąt przed egzekucją Rzeszy, a stany przed despotyzmem książąt, użyczali jednym i drugim tego, co i oni, i tamci uważali za najcenniejsze — swobody. O tym, że kiedyś powstanie wartość wyższa nad wolność, mianowicie niemczyzna ze swoją wolą mocy, nie wiedziano wówczas ani w Warszawie, ani w Królewcu.
Z Królewca i z Berlina stosunek ten wyglądał wszakże inaczej. Tradycje krzyżackie zrosły się z brandenburskimi i wytworzyły dwutorową tendencję zaborczą. Jedno parcie, krzyżackie, szło wzdłuż brzegów Bałtyku na Prusy Królewskie, Warmię, Żmudź, Kurlandię; drugie, brandenburskie, na Wielkopolskę i Śląsk. Przeważało tamto pierwsze, nadmorskie. Dwaj poprzednicy Fryderyka II zostawili w źródłach ślady apetytu na Elbląg, Warmię, Gdańsk, Pomorze, Żmudź, część Mazowsza, Kurlandię: przez sto lat z górą nie mówiło się i nie pisało o widokach na Poznań.
Dla dopięcia celów zaborczych Hohenzollernowie wcześnie wyrobili sobie stosunki wśród polskiej i litewskiej magnaterii. Jeżeli Albrecht I przyjaźnił się i korespondował z panami polskimi, to wolno w tym widzieć po prostu szukanie poparcia na dworze Jagiellonów; takież korespondencje jego następców z linii elektorskiej zmierzały do emancypacji księstwa, a emancypację przez parokrotne przeniewierstwo osiągnął Wielki Elektor, który przystąpił już do protegowania polskiej złotej wolności — w tym samym czasie, kiedy Polska wypuszczała z rąk opiekę nad wolnością pruską. Na pozór płacił tu Hohenzollern pięknym za nadobne: tylko że on częstował Polaków nie tym, co uważał za zdrowe i wartościowe, lecz trucizną, którą u siebie niszczył rozpalonym żelazem.
Fryderyk Wielki, jak to dawno zauważono, połączyć miał w swojej osobie charakterystyczne zadatki przodków. Po Wielkim Elektorze wziął talent polityczny i wojenny; po dziadku, Fryderyku I, ambicje i pociąg do zewnętrznej francuskiej kultury; po ojcu pracowitość, oszczędność, realizm i brutalność. Od siebie dodał rzecz, której żaden z tamtych w takim stopniu nie posiadał: nadludzką nienawiść do polszczyzny. Na to nikt u nas nie był przygotowany. Gromadzące się w duszach pokrzyżackich uczucia długo pozostawały bez wzajemności. Szlachta polska w XVII w. dużo się napomstowała na Rakuszan i na Francję, na bisurmanów i na Szwecję, oczywiście i na Moskwę. Najmniej złego pisano i mówiono o monarchii Hohenzollernów. Dopiero widok Brandenburczyków pod Warszawą w r. 1656 i porwanie Kalksteina pod bokiem rezydencji królewskiej w 1670 r. wraziły się głębiej w pamięć Sarmatów. Później notowano z niepokojem zamach na Elbląg (1698), z oburzeniem pruskie obławy na rekrutów. Ale to wszystko było blade w porównaniu z potężniejącym napięciem uczuć antyrosyjskich, chwilami też przeciwsaskich i przeciwaustriackich.
W styczniu r. 1728 król pruski przybył na karnawał do Drezna; pierwotnie zamierzał on zostawić Fryca w domu, ale ów przez Wilhelminę wystarał się o wstawiennictwo posła saskiego, dzięki któremu zaproszenie rozszerzono także na królewicza. Byłoby tam o czym pogwarzyć z takimi luminarzami sasko-polskiego dworu, jak Stanisław Poniatowski, Michał i August Czartoryscy, ksiądz podkanclerzy Lipski, biskup Hozjusz, dwaj Bielińscy, podskarbi Moszyński, Antoni Sebastian Dembowski — wszyscy oni odegrają pewną rolę w stosunkach polsko-pruskich, ale to byli ludzie w sile wieku, już statyści, umiejący trzymać język za zębami, a Fryc szesnastoletni przeżywał dopiero swój pierwszy karnawał. Podziwiał pewnie gust i wspaniałość drezdeńskich pałaców i sasko-polskich strojów, zestawiał je w myślach z opiętymi żakietami Prusaków, spod których wyglądały dobrze wykarmione pośladki. W dzień ministrowie konferowali nad ratyfikacją i praktycznym zastosowaniem traktatu przyjaźni między Saksonią a Prusami; wieczorami August przyjmował gości pijatyką w pałacu „gubernatorskim” (później „kurlandzkim”) przy tak zwanej Confidenz-Tafel — zakładano właśnie Bractwo Wrogów Wstrzemięźliwości (Société des antisobres). Już w nocy na 18 stycznia zdarzyło się groźne omen: pożar wybuchł w pałacu Wackerbartha i musiano zeń zmykać co żywo.
Ale gorszy pożar wzniecił w żyłach młodziutkiego philosophe’a rozwiązły król Wettyńczyk, gdy nagle odsłonił i ojcu i synowi wszystkie wdzięki jakiejś kurtyzany. „Fryc, uciekaj”, krzyknął zgorszony papa. I stało się wedle jego rozkazu. Ale odtąd kronprinz popadł na długo w dziwną chorobę: mizerniał, więdnął, melancholizował po powrocie do Berlina, o których to przejściach dochowała się dwojaka tradycja. Raz słychać, że Fryderyk już w Dreźnie poznał piękną córkę Augusta, Annę Orzelską, i usychał potem z tęsknoty do niej; kiedy indziej, że uwodzicielka nazywała się Formera i że ona wtedy właśnie na życzenie Augusta sprowadziła go z drogi cnoty, Orzelską zaś zaproszono do Berlina w maju, znów w towarzystwie jej ojca, aby klin klinem wybijać. Na następnym zjeździe monarchów, na manewrach (kampament) pod Mühlbergiem w czerwcu r. 1730 kronprinz nie figuruje. Nic dziwnego. W tym właśnie czasie Orzelska wychodzi za mąż za księcia von Holstein-Beck, a jej wielbiciel sposobi się do karkołomnej eskapady. To pewna, że pierwszy paroksyzm zmysłowości nie podziałał kojąco na nerwy królewicza-malkontenta: przeciwnie, właśnie po tych wizytach i rewizytach nastało pod dachem Hohenzollernów owo piekło, które znalazło wyraz w dezercji, procesie i uwięzieniu. W późniejszym wieku Fryderyk był, jak wiadomo, marnym kochankiem i złym mężem. Nie byłby jednak „philosophem”, gdyby z karnawału drezdeńskiego nie wysnuł pewnej ogólniejszej teorii, którą z czasem ogłosi urbi et orbi: że galanteria w jakimkolwiek gatunku nie zraża poddanych i nie szkodzi popularności monarchów.
Są zresztą powody do mniemania, że jeszcze inne iskry zapadły wtedy w duszę królewicza: iskry namiętności politycznej. W latach 1728–1730 między Dreznem a Berlinem snuły się już rozmowy polityczne treści nader interesującej. Planowano jakąś asocjację generalną niemieckich stanów przeciw Habsburgom, której jednak Hohenzollern nie chciał ani pod saskim, ani pod anglo-hanowerskim przewodnictwem. To znów Wettyńczyk wabił Hohenzollerna do swego grand dessein, co to miał polegać na zaprowadzeniu absolutyzmu w reszcie Polski po zaspokojeniu jej sąsiadów, a przede wszystkim Prus, kawałkami państwa. Duże prawdopodobieństwo przemawia za tym, że August potrącał te tematy przy stole konfidencjalnym w Dreźnie, jako Patron Society, lub w Berlinie, gdzie go podejmował Kompatron. Czy już wtedy doszły te konkretne rozmowy do uszu królewicza? Rzecz wątpliwa: kto ma przed sobą zamachy, wojny, zdobycze, nie ucieka do Anglii. Kronprinz zanadto miał skołataną głowę i zdarte nerwy brutalstwami ojca, by z nim można było konferować o racji stanu, nie budził też zaufania ze względu na swe konszachty z cudzoziemcami. Jeżeli coś słyszał o grand dessein, to ukrył słyszane rzeczy in petto i nawiązał do nich dopiero po wytrzeźwieniu — w Kostrzynie. Stamtąd to wystosował list czy memorialik do przyjaciela, niejakiego Natzmera, zatytułowany De la politique actuelle de la Prusse. Na wesoło, z głupia frant, choć zdaniem pruskich historyków genialnie, szkicuje on tam dla swego przyszłego państwa takie perspektywy rozrostu: wcielić resztę ziem pokrzyżackich, tj. Prusy Polskie, resztę szwedzkiego Pomorza, jako pomost do Meklemburgii, której władcy prędzej czy później wymrą, i na zachodzie księstwa Jülich i Berg, bo bez tego Kliwia i Mark czują się samotne, bezbronne i biedne.
Pismo do Natzmera nie jest jedyną próbką ówczesnych zainteresowań politycznych Fryderyka, który pilnie studiował wtedy „handel śląski”. Zakomunikowane w kopii księciu Eugeniuszowi Sabaudzkiemu, dało mu ono dużo do myślenia. Austriacki mąż stanu wymyślił tedy jedno: że trzeba tak ambitnego następcę tronu przykuć do Wiednia przez małżeństwo, a zarazem przez przekupstwo. Jedno i drugie ujął w swe ręce niezastąpiony spryciarz, poseł Seckendorf, a pomógł mu nieoceniony pośrednik, minister Grumbkow. Przez dwa lata, póki August Mocny rwał się w objęcia Fryderyka Wilhelma, a oba dwory cesarskie zarzucały sieci na Berlin, aby go spętać na przyszłe polskie bezkrólewie, cesarsko-apostolska racja stanu kleciła wstrętne małżeństwo Fryca z księżniczką Elżbietą Krystyną v. Braunschweig-Bevern, siostrzenicą cesarzowej Karolowej. Kronprinz odgrażał się dziesiątki razy, że narzuconą „głupią”, nieciekawą, nieładną żonę zaraz po ślubie wypędzi, że chce żyć z dziewkami aż do czterdziestego roku, a potem dopiero weźmie rozkwitającą piętnastoletnią piękność. Wszyscy z wyjątkiem nieszczęsnej ofiary widzieli, że to będzie zgrzyt jeszcze gorszy niż między starym królem a Welfówną. Ale Austria płaciła, Prusacy z kronprinzem na czele brali. Fryderyk Wilhelm uwziął się także w tej aferze sercowej przełamać wolę syna — i syn z nieludzką pokorą, z przekreśleniem całej swej godności osobistej spełnił rozkaz. Po czym dotrzymał i obietnicy: żonę odepchnął, internował w stolicy — i pogrążył w nicości.
Tymczasem cała polityka europejska stanęła pod znakiem polskiej sukcesji. Dwory cesarskie, przygotowując się do narzucenia Polsce dogodnego króla i do podkopania w niej wpływów saskich oraz francuskich, otwierały Fryderykowi Wilhelmowi widoki na Kurlandię (którą zresztą Rosja stanowczo rezerwowała dla siebie).
Fryderyk junior, jak wiemy, umieszczał swe perspektywy ekspansywne też nad Bałtykiem, ale bliżej Berlina. Kiedy Rosja, zmuszona do forsowania kandydatury Fryderyka Augusta II Sasa, usiłowała do tegoż skłonić króla pruskiego i chwilami już mu za to obiecywała Elbląg, Warmię i nawet pas ziemi od Pomeranii do Prus Wschodnich, nie widać zgoła, by żyjący jeszcze w niełasce królewicz miał jakiś wgląd w te sprawy. Słyszał pewno jeszcze od ojca, że saski pretendent to „Mantelsack”, „dummer Teufel”, słyszał jego toasty: „Vivat Stanislaus hoch, pereat Augustus tief” — ale słyszał pewno i o tym, że dom Hohenzollernów powinien by coś na tym bezkrólewiu zarobić, niestety nie ma on jednak do Prus Polskich żadnych praw.
Bezkrólewie mijało wśród odgłosów bombardowania Gdańska przez Rosjan. Jeszcze potem przez rok stawiali opór uzurpatorowi konfederaci dzikowscy, którzy na wiarę Francji próbowali obstawać przy legalnym królu Leszczyńskim i bronili niepodległości na przekór Sasom, Moskwie i Austriakom. Na ziemi pruskiej bawił ledwo wybrany, już wypędzony „Stanisław I i II”, najpierw w Kwidzynie, Królewcu, potem chwilowo w Berlinie i znów do początków r. 1736 w Królewcu. Prześladowany przez wrogów, opuszczony przez poddanych, nawet przez potężnego zięcia, Ludwika XV, Stanisław z rozczuleniem śledził życzliwe uśmiechy na twarzach pruskich dygnitarzy i samego, nie zawsze tak słodkiego w obejściu, króla. Ten dziedzic Leszna, choć nie umiał, zdaje się, po niemiecku, z kolonistami niemieckimi nauczył się swego czasu porozumiewać niezgorzej; z jego przodków upamiętnił się Rafał, wódz dysydentów za Zygmunta III, zażyłym kontaktem z Berlinem, a kanclerz Jan za Sobieskiego po prostu wysługiwał się Berlinowi. Tradycyjna sympatia odezwała się we wnukach: Fryderyk Wilhelm umieścił wygnańca we własnym pałacu, wyznaczył mu pensję, posadził go w Tabakskollegium jako znakomitego palacza. I wtedy to zapewne przyszły filozof z Sans-Souci poznał przyszłego „dobroczynnego filozofa” z Luneville — i podobno przypadli sobie do gustu.
Wpadła w oko kronprinzowi także jakaś Polka z grona emigrantów dzikowskich, gdy ów odwiedził Stanisława w Królewcu (od 9 października 1735 r.). Ale Polacy i ich sprawa? Siedziało ich tam na obczyźnie do półtora tysiąca. Byli senatorowie, marszałkowie i konsyliarze, ich klienci i służba, wszyscy zbiedzeni, zadłużeni, ale przekonani o słuszności swej sprawy. Fryderyk, nawiasem mówiąc, wówczas wściekły na swego ojca, że go nie puszcza na teatr wojny nad Ren i każe objeżdżać Prusy Wschodnie, patrząc w polskie twarze, doznawał sprzecznych uczuć. Leszczyński wydawał mu się wzorem wielkoduszności w porównaniu z Augustem III, co zdobył tron oszustwem i obcą przemocą. O uchodźcach wspominał jeszcze w r. 1752: „Byłem świadkiem tego, co może cnota nad ludzkim sercem, i widziałem owo serce Polaków, których w Królewcu skupiała nie siła, nie nadzieja, lecz miłość ku najlepszemu z królów i najszlachetniejszemu z obywateli tej Rzplitej.”
Oni pisali o gościu do Paryża:
My tu rozerwani prezencją królewicza jmci pruskiego, i cale go ukochał nasz naród z jego ludzkości, obligujących manier i przywiązanego serca do interesów naszych, że ledwo nie na rękach go nosimy. I on sam wydziwować się nie może, że potencja francuska dotychczas tak godnego, wielkiego i od wieków upragnionego monarchę trzyma tu bez żadnej mocy i siły dla poratowania ojczyzny upadającej. Będzie to successive Pan godny i zacny i dotatus veris dotibus magni principis.
Tak — ale kiedy ci sami wielbiciele z królem na czele spróbowali go uhonorować reprezentacyjnym wystąpieniem, on opisał w liście do ministra Grumbkowa, jak to spotkał kilkuset Polaków jadących pysznie konno na rasowych rumakach: „Były to największe brudasy na świecie; karocę króla Stanisława otaczał tuzin pojazdów, w których siedzieli polscy panowie i panie, podłe małpy, pospolite małpki”. Szydził z marszałka konfederacji Adama Tarły, co przybył „me faire un salamalec”. Już to w ogóle Polacy, bawiący w Królewcu, to z małymi wyjątkami ludzie „crasseux et salopes à faire peur”. Tak skrupił się na Polakach zły humor królewicza, którego próbkę bardzo charakterystyczną warto tu zacytować w oryginale:
Ich mach ihre briwe nicht mehr lessen — pisał do Leopolda von Anhalt-Dessau z Bartensteinu 9 września 1735 — und ergere mihr ich mögte die gelbe sucht krigen von ich einen lesse, meine gantze Reisze wirdt wohl keinen anderen nutzen haben als den Patssificationstach in Warschau zu brechen. Die Schurkens (chyba Polacy) denken das weilen ich den Saksichen Bir Esel (Augustowi III) nicht guht bin und die Regimenter hier besehe so würde ich sie zu halse gehen et de peur la Diete est comme rompue.
Że jednak ci kontuszowcy wierzyli w pruską przyjaźń i gotowi byli za czynną pomoc ofiarować coś w rodzaju Elbląga lub Kurlandii, więc junior tłumił na swej twarzy grymas i krył go w uśmiechu.
Ostatnie pięciolecie ojcowsko-kapralskich rządów Fryderyka Wilhelma upływało dla następcy tronu bez zgrzytów i grzmotów. Jego pałacyk w Rheinsbergu stał się siedliskiem muz. Skoro królewicz odrabia swoje pensum w zakresie administracji, gospodarki, wojskowości, to król machnął ręką na to, że ów zaprasza do siebie literatów i artystów, koresponduje z przyjaciółmi, pochłania książki i gra na flecie. Nastały lata intensywnej korespondencji z Wolterem, który jak korepetytor poprawiał francuszczyznę młodego Hohenzollerna, polerował jego wiersz i musztrował go na poetę. Ale zarazem były to lata solidnego dojrzewania przyszłego władcy Prus. Wtedy ukształtował się jego charakter i ułożyły się poglądy. Mało kto jeszcze przenikał podstawową cechę jego charakteru: dwulicowość. Zrodziła się ona pod ojcowską pięścią w latach pamiętnego kryzysu: nauczywszy się płaszczyć, uśmiechać i wdzięczyć dla ratowania własnej skóry, młodzieniec uczynił sobie z dysymulacji na całe życie drugą naturę, nawet na te lata, kiedy wszyscy będą przed nim drżeli. Na literaturę, sztukę, stroje i smakołyki potrzeba było znacznie więcej pieniędzy, niż ich przeznaczał stary harpagon. Więc Fryc pod pozorem kompletowania biblioteki zgarniał dukaty, liwry i talary od Austriaka Seckendorfa, od saskiego posła Suhma, od faworyta carowej Anny Birona, kwitując niekiedy (Seckendorfowi) z odbioru des livres charmants. Czy można było subtelniej praktykować dwulicowość, jak biorąc łapówki od dworów, którym się z czasem odpłaci krwawą łaźnią?
Wypracował sobie na moment objęcia rządów światopogląd polityczny obejmujący niemal wszystkie państwa i panujących. Wynikało z tych rozglądów, że są wprawdzie państwa szanowne, bogate, zasobne, jak Anglia, Francja, Austria, ale ich władcy nie stoją na wysokości zadania, zwłaszcza w porównaniu z nim, Fryderykiem, który i reprezentuje zdrową potęgę przyszłości, i osobiście góruje nad skarlałym otoczeniem dynastów. Z odrazą i pogardą wyraża się Fryderyk o Rosji, co narzuciła Polsce króla, Turkom warunki pokoju, całej Północy dyktuje swą wolę, pcha się do Europy, i każe sobie schlebiać, bo ma duże zadatki materialne na przyszłość. Kraj to zresztą obskurny, możnowładcy w nim rozintrygowani, lud tępy i gruby, szelmostwo, rozpusta, pijaństwo, bez siły twórczej, choć nie bez zdolności naśladowczych. Wojować z tą dziczą — nie warto. Polska obezwładniona przez liberum veto, dwór daremnie próbuje kierować sejmami, lejąc w tę beczkę Danaid starostwa i dobrodziejstwa. Chłopi w niewoli, szlachta nieokiełznana, ani przemysłu, ani rękodzieła; domami magnackimi rządzą Żydzi. Wojska 12 000, pospolite ruszenie jest fikcją. Nic z tego nie będzie. A Niemcy? U góry prywata i pretensjonalne fumy książąt; niektórzy z nich kupczą krwią swych poddanych, sprzedają się na prawo i lewo; poniżej drobiazg małpujący Ludwika XIV, jeszcze niżej uczone pedanty tak obładowane erudycją, że nic ze swej wiedzy nie umieją wywnioskować; ci uczą szlacheckich synków niemieckiego prawa, łaciny, greki i hebrajszczyzny. Ustrój potworny, z sejmem niezdolnym do uchwał, pod troskliwą opieką Anglii, Francji i Holandii (ani słowa nagany dla liberté germanique, bo to by było po myśli Habsburgów). Język niemiecki zepsuty przez Hunów i G o t ó w , rozbity na dialekty, tak iż jeden Niemiec drugiego ledwie rozumie. Jeżeli Włochy można porównać z zapuszczonym ogrodem, który łatwo odnowić, to Niemcy stanowią zaniedbany nieużytek, z którego chyba bardzo umiejętny ogrodnik potrafiłby zrobić ogród.
Z powyższych sądów należałoby wnosić, że umiejętny ogrodnik nie wybierał się jeszcze wówczas z motyką… na Pomorze. Jeżeli Polska nie straciła żadnej prowincji w ubiegłym bezkrólewiu pod najazdem i śród wojny domowej, to widocznie jeszcze na nią czas nie przyszedł. Istotnie, obaj Fryderykowie mają w latach 1735–1740 oczy utkwione w Nadrenię. Nim zaczną zszywać swe centralne i wschodnie „lizjery”, chcą się utwierdzić w zachodnich Niemczech, jakby przeczuwali, że ich zadania „ogrodnicze” w Rzeszy rozciągać się będą od Renu po Niemen. W r. 1738 aż cztery mocarstwa: Francja, Austria, Anglia i Holandia jednobrzmiącymi notami sprzeciwiły się okupacji księstwa Berg przez wojska pruskie, i Fryderyk Wilhelm przełknął to poniżenie w cichości. Chwalebna troska starych potęg o dynastyczne prawa sulzbachskiej linii Wittelsbachów miała jednak dla europejskiego porządku skutki niepożądane: im trudniej będzie Hohenzollernom zaspokajać swe ambicje kosztem tuzinkowych niemieckich książątek, tym bardziej ich energia zdobywcza rzuci się na kraje obcoplemienne, na Śląsk i Pomorze; zamiast jednoczyć Niemców, Prusacy zajmą się wynaradawianiem Słowian.
Czy tylko w ogóle można Fryderykowi II jeszcze przed wstąpieniem na tron przypisywać dążności zaborcze? Toż właśnie wówczas wykończał on i oddawał do druku swój Antimachiavel, ou Examen du Prince de Machiavel, a wykończał go pod kontrolą stylistyczną Woltera, który około tegoż czasu w Kandydzie groteskowo ośmieszył i zohydził barbarzyńskie wojny „Bułgarów i Awarów”. Czego tam nie ma w tym Antimachiavelu! Ile gromów spadło na starożytnych tyranów Agatoklesów i nowożytnych Borgiów za ich zbrodnicze ambicje i czyny, ile ciosów dostał mistrz florencki, co śmiał zalecać politykę wyzutą z moralności! Jest i pochwała angielskiego parlamentaryzmu, jest, prawda, i dające do myślenia usprawiedliwienie wojen dla interesu, oraz wojen z ostrożności, które się prowadzi dla zatrzymania niebezpiecznego wylewu innych potęg. Ale tym mężom stanu, którzy rządzą światem, podyktowany jest szczytny obowiązek. Oni mają wyleczyć ogół z fałszywego wyobrażenia, jakie ma o polityce: to ma być nadal system mądrości, a nie brewiarz oszukaństwa:
Do nich należy usunięcie z układów przebiegłości i wiarołomstwa… Do nich należy wykazanie, że są tak mało chciwi na kraje swych sąsiadów, jak zazdrośni o zachowanie własnego państwa. Książę, który pragnie wszystko posiadać, jest jak ów żołądek, który przeładowuje się mięsiwem, choć go strawić nie zdoła. Natomiast książę, który ogranicza się do tego, by dobrze rządzić, jest jak człowiek, który jada wstrzemięźliwie i którego żołądek trawi dobrze.
Uczeni dotąd nie bardzo sobie dają radę z tym Antimachiavelem. Fryderyk Meinecke widzi w nim ogniwo rozwojowe między Weltburgertum a państwowością narodową: młody autor łamie się tu ze sobą między idealizmem a realizmem politycznym. Askenazy interpretuje zamiary Fryderyka całkiem inaczej:
Sprawi piorunującą niespodziankę w Europie. Prostakom w guście księdza Saint Pierre, apostoła wiecznego pokoju, zada nie lada jaką «Zagadkę polityczną». Będą o nim pisali w gazetach paryskich i londyńskich. On, początkujący młodzik, da naukę polityki staremu Fleuremu, zadziwi parlament angielski, wprawi w osłupienie ekscelencje wiedeńskie. Cóż na to powie pan de Voltaire? Wydać Antimachiavella na początku panowania to koncept niezgorszy, ale wydać go w przeddzień zaboru Śląska, tak dobrego dowcipu nie masz w całej Pucelle.
Na pozór polski historyk ma tu rację. Sprawa nie da jednak się załatwić przez proste wytknięcie paradoksu. Na kilka lat przed wydaniem książki Fryderyk przy boku ojca jeździł do twierdzy Wesel i tam się zetknął przy stole z niejakim hrabią Albrechtem Wolfgangiem von Schaumburg-Lippe; ów mówił, że wie o istnieniu towarzystwa, które się poświęca uszczęśliwieniu ludzkości. Król pruski od razu zganił takie bałamuctwa, ale królewicz wyraził chęć bliższego poznania towarzystwa. Stało mu się zadość, ale dopiero w sierpniu 1738 r. w Brunszwiku został przyjęty do loży masońskiej, a przyjmował go i witał górnolotną oracją jeszcze młodszy od niego Bielfeld, który wnet otrzyma zaproszenie do Berlina, wejdzie do akademii, zasłynie jako znawca urządzeń politycznych i póty będzie siedział nad Sprewą, póki będzie wierzył, że Fryderyk podziela jego idee. We wrześniu 1739 r. odwiedzili kronprinza w Rheinsbergu „czcigodny” lord Baltimore i Wenecjanin Algarotti, zapewne po to, aby się upewnić o prawomyślności nowego adepta. Włoch zostanie przy nim na stałe, w korespondencji znajdą się masońskie pozdrowienia — ale idee pofruną w inne strony. Na razie Antimachiavel miał właśnie uszczęśliwiać ludzkość: ta rozprawa była obliczona na poklask tajnych i jawnych kosmopolitów, ale czy jej autor w momencie inicjacji tak samo myślał, jak wówczas, gdy rozmawiał z Lippem, czy zwłaszcza zachował jeszcze coś z idealizmu po dalszych dwóch latach, kiedy oddawał do druku swój Examen? Wiadomo, że się zawahał, przerabiał tekst, prosił Woltera o wstrzymanie druku, to i po cóż miałby dostarczać wrogom argumentów przeciw samemu sobie? Wszystko wskazuje, że owa walka idei, o której pisze Meinecke, rozegrała się dużo wcześniej i że ogłoszenie traktatu w przeddzień zaboru Śląska było jednak świadomym czy mimowolnym kawałem.
Rzeczywistość ciągnęła go ku sobie przez wszystkie fibry, od kiedy poczuł na sobie rzeczywistą pięść ojca. Wiemy, o czym rozmawiał z francuskim posłem hr. La Chétardie w r. 1734, kiedy się zdawało, że chory ojciec lada dzień zamknie oczy, a on jako Fryderyk II obejmie rządy: był gotów do działania, niekoniecznie po stronie cesarza; on by na miejscu ojca zaraz zaatakował Rosjan i Austriaków. Taką samą dojrzałość orientacji, gotowość decyzji widać z późniejszych jego odezwań się ustnych i pisemnych. Ojciec po nauczce 1738 r. skłonił się wreszcie na stronę Francji i zawarł z Ludwikiem XV przymierze; syn przy całej sympatii dla rodaków Woltera gotów jest oddać się Anglikom, Francuzom czy nawet cesarskim, ale za dobrą nagrodą, właśnie nad Renem: już w r. 1738 czuje on i myśli tak, jak będzie działał w 1740 r. Podejmuje się odegrać w Niemczech rolę Gustawa Adolfa lub Karola XII. Doprawdy, lepiej niż pruscy historycy przenikał go chylący się do grobu Fryderyk Wilhelm, gdy przepowiadał: „Tu stoi taki, co mnie pomści”, „w tobie tkwi niezgorszy Fryderyk Wilhelm”.
Owe zaś światła, lumières, chwalone w loży, pielęgnowane w szczególności w berlińskiej loży Filaletów (gdzie przewodnikiem Fryca był arcywolnomyślny poseł saski Manteuffel), choć odbijały jaskrawo od pruskiej junkierskiej tradycji, nie zbliżą go ani trochę do Polski i Polaków, nawet do tych, co też rozczytywali się w Wolterze. Jego wolnomyślność rzuci się na etyczne podstawy starego porządku, na to, co jeszcze mogło stanowić pomost między silnymi a słabymi, a w bardzo małym stopniu nadweręży owo rocher von bronze prusactwa, w którym Fryderyk nazajutrz po objęciu władzy odnajdzie swój grunt ojczysty. On, oświecony absolutysta, nie dopuści do tego, aby Polska ocalała jako oświecona republika.
Już było wtedy jasne, że porachunki z Rzplitą Polską jak i z monarchią habsburską, będą załatwiane metodą mistrza florenckiego, a nie według maksym Sobieskich. Zawierały się owe porachunki w następujących punktach:
1. Sprawa tytulatury króla pruskiego. Przybrany przez kurfirsta Fryderyka III na koronacji w Królewcu 18 stycznia 1701 r. tytuł: König in Preussen nasuwał obawę, że dynastia ta, mając już udzielność w Prusach Wschodnich, wznowi krzyżackie pretensje do reszty ziem pozakonnych, tj. do województw połączonych unią z Rzplitą. Polska tytułu królewskiego nie uznała i nie zamierzała uznać, póki nie otrzyma całkowitej rękojmi co do posiadania owej reszty Prus.
2. Sprawa elbląska. Miasto Elbląg z obwodem w traktacie bydgoskim 1657 r. zostało przyznane Wielkiemu Elektorowi; on wolał zamiast niego otrzymać 400 000 talarów; elblążanie też woleli należeć do Polski niż do elektora, więc po pokoju oliwskim zostali pod zwierzchnictwem Rzplitej. Syn elektora długo czekał na talary, wreszcie w r. 1698 zajął miasto w zastaw; pod naciskiem senatorów koronnych zwrócił je w r. 1699, a wziął w zastaw klejnoty koronne. Gdy mu nie wypłacono należnych jeszcze 300 000 talarów, opanował w r. 1703 włości elbląskie, nie zwracając pobranych klejnotów. Chodziło o wykupno włości i klejnotów.
3. Sprawa Bytowa, Lęborka i Drahimia. Dwa pierwsze „księstwa” elektor trzymał od króla polskiego prawem lennym po pokoju welawskim 1657 r., lecz hołdu z nich nie składał. Drahim zajął w r. 1668, nie mogąc się doczekać zwrotu pożyczonych 120 000 talarów. Wielkopolanie złożyli w r. 1726 sumę na wykupno tego starostwa, ale gabinet berliński nie zgodził się na zwrot, podnosząc swoje wkłady, rzekomo poczynione w starostwie.
4. Polskie prawo ekspektatywy na Księstwo Pruskie doznało uszczerbku, ponieważ w r. 1714 August II, nie chcąc zaostrzać sporu o tytulaturę, nie dopilnował udziału komisarzy Rzplitej przy koronacji nowego króla pruskiego.
5. Zatargi graniczne. Jedne z nich powstawały z powodu szarpania przez Prusy granicy polskiej w księstwie siewierskim i w opactwie paradyskim, inne miały za przedmiot skandaliczne łapanki, jakich się dopuszczali werbownicy Fryderyka Wilhelma w Wielkopolsce.
Na ogół były to więc zażalenia i pretensje polskie przeciw Prusom z powodu aktów przemocy lub samosądu, z których cząstka była upozorowana zaniedbaniami ze strony Rzplitej. Nie przedstawiały się one groźnie, bo oparte były tylko na prawie, a nie rodziły się z mocnych tendencji agresywnych lub choćby rewindykacyjnych. Nikt w Polsce za króla Sasa nie upominał się dotąd o Śląsk ani o Prusy Wschodnie. Przeciwnie, Berlin nie prawował się z Rzplitą o żadne drobiazgi, bo każde roszczenie umiał zawczasu poprzeć siłą. Za to miał dużo do załatwienia na wschodzie via facti. Nastroje po wojnie sukcesyjnej nie nasuwały Prusom żadnych obaw. Wiadomo było, że „Mantelsack” niewiele robi sobie z Polaków, a oni wewnętrznie z nim się wcale nie pogodzili. Konfederacja wsiąkła w żyły szerokiego ogółu i nie wszędzie pobudki rozumowe były dość mocne, by ów głos krwi zagłuszyć. Okazywało się to na sejmach przy dyskusji nad najpilniejszą reformą, skarbowo-wojskową. Gdy dwór próbował wprowadzić Rzplitą do aliansu rosyjsko-austriackiego przeciw Turcji z zamiarem zdobycia dla niej Mołdawii, a Rosjanie bez ceremonii przekraczali terytorium polskie w drodze na Bałkany, ród Potockich uplanował powszechne powstanie celem przywrócenia na tron Leszczyńskiego; najbystrzejszy polityk tego rodu Antoni, wojewoda bełski, jeden z tych, co się zachwycali w Królewcu młodym Fryderykiem, pośpieszył do Berlina zamawiać dla przyszłych powstańców broń i pieniądze. Wojewoda był w błędzie: o wyzyskaniu pruskiej pomocy przeciw Rosji nie mogło być mowy, skoro Berlin od r. 1720 wielu traktatami związał się z Petersburgiem (1726, 1729, 1730, 1732) dla wspólnej opieki nad polskim nierządem, nad polskimi różnowiercami i wolną elekcją. Na co liczył Potocki w Berlinie? Czy nie na czarodziejski wpływ tych idei ogólnoludzkich, pacyfistycznych, które kronprinz wyznawał był jeszcze przed ogłoszeniem Antimachiavela, a które głosił także przyjęty w tym czasie do masonerii Stanisław? Nie wiemy. On sam okaże się dla młodego Fryderyka, jak zobaczymy, narzędziem nieocenionym.
Stary Fryderyk Wilhelm, póki żył, nie myślał ani przez chwilę o wojowaniu ze spadkobiercami Wielkiego Piotra. Jedyne zwycięstwo orężne odniósł on na kilka tygodni przed zgonem — nad bezbronnymi mnichami w Paradyżu. O co wojował? Rzecz prosta: o rekrutów. Werbownicy pruscy, wpadłszy w nocy do mieszkania klasztornego dzierżawcy Klinckego, wywlekli go na podwórze w ten sposób, że spętana wraz z nim przez pomyłkę żona przypłaciła to życiem. Oburzony tym opat Gorczyński upomniał się w Berlinie o wypuszczenie olbrzyma, a nie mogąc nic wskórać, zatrzymał jako zakładników dwóch mieszczan, przybyłych na targ z brandenburskiego miasta Sulechowa (Züllichau). Król pruski spróbował go wtedy nastraszyć postojem wojska, ale wobec groźnej postawy mieszkańców Paradyża egzekutorzy uciekli. Wówczas, nad ranem 21 marca 1740 r. żołnierze pruscy w liczbie 400 z granatami i siekierami zaatakowali klasztor, pokłuli bagnetami cystersów, znieważyli hostię, zdewastowali gorzej niż po tatarsku mieszkania, kościół i gospodarstwo i z ogromnym łupem wrócili do Sulechowa, wołając: „Victoria! Patrzcie, co umieją Brandenburczycy”. Sprawa nabrała skandalicznego rozgłosu. Fryderyk Wilhelm zwalił winę na jednego z podwładnych i wywrócił nań stół, ale Polakom żadnego zadośćuczynienia nie dał.
Ulżywszy sobie w ten sposób i poniekąd pomściwszy się za pamiętną sprawę toruńską, przybrał wobec zbliżającej się śmierci postawę przystojną, mężną, nawet majestatyczną. Żegnali go królewięta i dworacy ze wzruszeniem — i ulgą.
List powitalny Fryderyka II do Augusta III. Niedoszły hołd „ewentualny” w Królewcu. Paradyż a Liège. Podkopy pruskie pod sejmem 1740 r. Magiczny wpływ na Petersburg. Zabór Śląska i znaczenie tej zmiany dla Polski. August i Brühl na rozdrożu. Plany konfederacyjne Potockich. Hohenzollern uczy Polaków szanowania traktatów. Ostrzeżenie Stanisława Poniatowskiego ojca. Gorzka nauczka dla Sasów na Morawach. Po Śląsku kolej na Pomorze. Familia Czartoryskich przeciw Prusom. Kto przeważy nad Newą? Sejm grodzieński 1744 r. August III się chwieje. Dalsze zabiegi pruskie w Petersburgu. Fiasco ministra d’Argensona. Wszystkie sejmy skazane na zagładę. Cel pruski: Polska bez skarbu, bez wojska, bez rządu, bez władzy prawodawczej. Sejm 1752 r. Fryderyk wobec sprawy sukcesyjnej. Testament polityczny 1752 r.
Pomnikową Korespondencję polityczną Fryderyka otwiera list do Augusta III z 3 czerwca 1740 r. następującej treści:
Najpotężniejszy Monarcho, drogi Nasz i bardzo ukochany Bracie. Postanowiliśmy odebrać osobiście homagium naszych stanów i poddanych w Królestwie Pruskim. Wyznaczyliśmy na ten cel dzień 20 lipca, ponieważ nader ważne sprawy nie pozwoliły nam wybrać terminu bliższego. Nie chcieliśmy zwłoki w udzieleniu o tym wiadomości Waszej Królewskiej Mości, abyś mógł nakazać kroki niezbędne w takim przypadku dla swoich praw i praw Rzeczypospolitej Polskiej. Równocześnie pochlebiamy sobie słusznie, że deputowani, którzy się udadzą do Królewca, aby odebrać tamże w imieniu W. Kr. Mości i Rzplitej Polskiej akt homagialny ewentualny, będą zaopatrzeni w instrukcje i pełnomocnictwa odpowiednie naszej królewskiej godności, ponieważ niedostatek pod względem tej esencjonalnej formalności stałby się nieuniknioną przeszkodą w przyjęciu i uznaniu wspomnianych deputatów. Zresztą zapewniamy W. Kr. Mość, że będziemy się starali żyć zawsze w doskonałej przyjaźni tak z Nią jak z Rzecząpospolitą Polską, że będziemy prawdziwie uszczęśliwieni ze sposobności, w których będziemy im mogli dostarczyć dowodów wysokiego uszanowania, jakie wyznajemy dla nich, że spełnimy z rozkoszą, jak dobry i wierny sprzymierzeniec, wszelkie obowiązki, jakie nam traktat zawartego w Bydgoszczy przymierza nakłada. Obiecujemy sobie, że W. Kr. Mość i Rzplita Polska żywią te same uczucia względem Nas, i prosimy Boga, aby miał W. Kr. Mość w swej opiece.