Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Zofia Turowska przedstawia Zofię Nasierowską, "fotografkę boską", jak nazwał Ją Melchior Wańkowicz, artystkę i dokumentalistkę, która z aparatem w ręku potrafiła sprostać zmianom i przeciwnościom, odnieśćimponujący sukces zawodowy i jednocześnie harmonijnie ułożyć wspólnotęmałżeńską. To ilustrowana opowieść o życiu wielokrotnie spełnionym. Większość z ponad 400 zdjęć i dokumentów, świadectw epoki minionej oraz czasów współczesnych, publikowanych jest po raz pierwszy.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 316
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Copyright © by Zofia Turowska
Copyright © by Wydawnictwo Marginesy, Piaseczno 2009
Skład wersji elektronicznej:
Virtualo Sp. z o.o.
To tylko u nas, to tylko tutaj
godzina wspomnień, godzina uciech.
Płyta powraca melodią zdartą,
piosnką czepliwą, piosnką upartą.
To tylko u nas życie różowe…1
Zosia Nasierowska: – Mamusia kochała się w kokardach, dlatego często nosiłam aż trzy: dwie na warkoczach (na zdjęciu niewidoczne) i jedną z boku.
Początek chmurnych lat pięćdziesiątych. W Związku Polskich Artystów Fotografików przy Śniadeckich 10 rozpoczyna się, jak zwykle w środę, odczyt na tematy artystyczne, wygłaszany przez zaproszonych wybitnych ludzi sztuki, nie tylko fotografii. Wśród dorosłych uwagę sekretarki, Marii Kołaczkowskiej, zwraca panieneczka, która trochę wstydliwie, ale i z zaciekawieniem przygląda się rozwieszonym na ścianach zdjęciom. „Dobrze pamiętam wieczór, kiedy Panią poznałam – napisze po latach w liście do Zofii Nasierowskiej. – Ojciec Pani, członek związku, przyprowadził za rękę miłą dziewczynkę. Taki był początek Pani zainteresowań i talentu”2.
Patrząc na tę drobną osóbkę, niewielu dostrzegłoby zdecydowany charakter. Jak pisał poeta Rainer Maria Rilke, każdy z nas zostaje w dzieciństwie nastrojony na odpowiednie, właściwe mu tony. W drodze do fotografii, która przyniosła jej uznanie i sławę, Zofia Nasierowska od wczesnych lat młodzieńczych wyraźnie widziała swój cel.
W trzeciej dekadzie kwietnia 1938 roku Eugenia Nasierowska, z domu Jabłońska, pojechała do swoich rodziców, do Łomianek, pooddychać świeżym powietrzem. Przy centralnej ulicy, Warszawskiej, nazywanej dawniej Drogą do Zakroczymia albo Szosą Modlińską, posiadali oni dużą nieruchomość: dom rodzinny, warsztat kołodziejski, w którym gospodarz świadczył usługi dla rolników, mieszkańców Łomianek i okolicznych wiosek, a przylegającą do szczytu domu część drewnianą wynajmowali komisariatowi policji wraz z aresztem. Majątku dorobili się w Rosji. Stanisław Jabłoński służył tam w wojsku, a jego narzeczona, Antonina3, z tęsknoty pojechała za nim, że zaś była zaradna i umiała doskonale gotować, otworzyła w Petersburgu jadłodajnię. Takie smakowitości przyrządzała, że generalicja carska zamawiała u niej przygotowywanie potraw na proszone kolacje w swych domach. Za zarobione pieniądze kupiła sklep drogeryjny. Wieść rodzinna niosła, że do Polski przywieźli w wiadrach złote „świnki”, które, niestety, w znacznej części im potem ukradziono.
Eugenia Jabłońska i Eugeniusz Nasierowski na pierwszej randce
Obszerny dom rodziców miał też ładny ogród, w którym Eugenia lubiła przesiadywać, tym bardziej że „wszystko, co żyje i żyć chce, radośnie ku słońcu życiodajnemu się zwraca” – jak pisał komentator „Gońca Warszawskiego”, codziennej lektury Nasierowskich. Tym razem jechała chętnie głównie dlatego, że była w pierwszej ciąży i uważnie słuchała rad swojej doświadczonej matki. Do przewidzianej daty porodu brakowało jeszcze dwóch miesięcy. Starszy od niej o dwa lata mąż, którego poznała na majówce w Lasku Bielańskim, gdzie „tańce i karuzel, i panna Mania pełna wdzięków”4, nie uderzał zbyt długo w konkury, skoro ślub w kościele na placu Zbawiciela wzięli w kilka miesięcy po pierwszej randce. Teraz z dumą opowiadał rodzinie i znajomym, że na pewno urodzi się chłopiec i na pewno, tak jak on, pasjonować się będzie wędrówkami i fotografią. Niepokoił się tylko, bo na świecie nie działo się najlepiej: przed miesiącem wojska niemieckie weszły na terytorium Austrii i wcieliły ją do Rzeszy, triumfalnie obchodzono czterdzieste dziewiąte urodziny Hitlera, Barcelona pławiła się w bratniej krwi, a w kraju generał Tadeusz Kutrzeba przedstawił marszałkowi Edwardowi Rydzowi-Śmigłemu założenia planu wojny z Niemcami i określił przewagę militarną Niemiec jako trzykrotną. Wyjazdy żony do Łomianek zdejmowały mu więc poniekąd z głowy zmartwienie, bo gdyby miała się rozpętać w kraju jakaś zawierucha wojenna, w małej mieścinie łatwiej ją przeczekać, a przy tym u swoich rodziców miała przecież jak u Pana Boga za piecem.
Rodzice Zosi na niedzielnym spacerze, Warszawa 1938
Nie mógł przewidzieć, że natura sprawi mu podwójną niespodziankę. Dwudziestego czwartego kwietnia, tydzień po świętach wielkanocnych, w niedzielę, siedzieli w domu jego teściów przed odbiornikiem radiowym i słuchali sprawozdania z biegu Raszyn–Warszawa. Genia, jak tu ją wołano, choć trochę narzekała na bóle w krzyżu, namawiała męża, żeby zabrał ją do Warszawy na najpiękniejszy ponoć, jak ogłaszali w gazetach, film świata Pani Walewska, według głośnego romansu Wacława Gąsiorowskiego, z Gretą Garbo w roli tytułowej. Nagle poczuła bóle porodowe. Przyszły ojciec zdążył pojechać po położną…
Przyjaciółki z dzieciństwa: Teresa Zarębianka i Zosia Nasierowska, Łomianki 1943
– Urodziłam się w domu dziadków Jabłońskich przez przypadek – opowiada Zofia Nasierowska. – Zrobiłam im figla, zobaczyłam świat znacznie przed terminem, w siódmym miesiącu. Wówczas porody odbierało się w domu, rodzice wspominali, jak przez dłuższy czas otulali mnie butelkami z ciepłą wodą owiniętymi w ręczniki, co z powodzeniem zastępowało inkubator. Zrobiłam też nie lada niespodziankę ojcu, był przecież niemal pewien, że urodzi mu się syn.
Dołeczek w brodzie zapowiadał zdecydowany charakter
Rodzice nowo narodzonej córeczki byli jednomyślni: niech będzie Zofia, imienniczka przyjaciółki Eugenii, Zofii Zaręby. Ponadto imię to oznacza boską mądrość, ludowe porzekadła prorokują, że częste u Zofii są talenty artystyczne, Adam Mickiewicz zaś, który był dobrym znawcą tajemnych znaczeń słów i imion, nie przypadkiem przecież tak nazwał bohaterkę Pana Tadeusza. Drugie imię – Wiesława – które zwykle noszą twarde realistki, otrzymała na cześć wujka, najmłodszego brata ojca, zaledwie dziewięć lat od niej starszego. Może tym gestem Eugeniusz Nasierowski rekompensował sobie zawód, że jego pierworodnym potomkiem nie jest wymarzony syn?
Zosia, choć wcześniak, rosła jak na drożdżach, niczym świadectwo ówczesnej reklamy odżywki Ovomaltina: „Widocznem jest, że opłaca się kupować Ovomaltinę Dra Wandera. Dziecko rośnie szybko i zachowuje przytem zdrowy i świeży wygląd”. Oczy miała niebieściutkie i dlatego babcia Jabłońska nazwała ją bławatkiem.
Eugeniusz Nasierowski mieszkał z żoną na stałe u swoich rodziców w Warszawie. Teraz, gdy tylko mu czas pozwalał, bo musiał przecież zarabiać na utrzymanie rodziny, przyjeżdżał do Łomianek kolejką podmiejską. Miał 27 lat, przerwane studia u Wawelberga5, w pierwszej w Królestwie Polskim prywatnej szkole wyższej, założonej jeszcze w 1895 roku przez polskiego finansistę i filantropa, zajął się budowaniem domów, interesował się fotografią i aparatami fotograficznymi. Dość dobrze mu szło w interesach. Zastanawiał się nad kupnem samochodu, polskiego fiata 508, który producent reklamował jako dobry samochód „budowany w Polsce z doskonałych krajowych surowców. Pewny i wypróbowany w naszych odrębnych warunkach drogowych. Cena – 4950 zł loco w Warszawie”. Postanowił jednak poczekać, bo w Niemczech rozpoczęli właśnie produkcję zachwalanego volkswagena. Zdecydował zainwestować w ziemię i nieruchomości. Kupił dużą działkę, sześć tysięcy metrów, niedaleko Łomianek, w Dąbrowie Leśnej, i dość szybko postawił na niej fundamenty oraz piwnice pod przyszły dom. Marzył mu się jednak rodzinny dom na Bielanach, myśleli z żoną o sprowadzeniu do siebie jego rodziców. Wyznawał zasadę, że dom jest instytucją hierarchiczną – łączy pokolenie starsze i młodsze, rodziców i dzieci. Źródłem takiego przekonania było jego ziemiańskie pochodzenie – majątkiem jego pradziadów, herbu Ślepowron, było Nasierowo i wiele mówiło się w domu o tym rodzinnym gnieździe.
Na szkolnej wycieczce
Bielany mu się wyjątkowo podobały. Wielbił przyrodę, a Lasek Bielański to przecież pozostałość dawnych lasów królewskich, wiążących się ongiś z górną częścią Puszczy Kampinoskiej – 150 hektarów starodrzewu, z unikatowym dębem bezszypułkowym. Z lektury Pana Wołodyjowskiego Eugeniusz Nasierowski pamiętał uwieczniony przez Henryka Sienkiewicza erem kamedulski, ufundowany na wzniesieniu przez króla Władysława IV. To właśnie od białych habitów najpierw klasztor, a potem cały rejon nazywano Bielanami. W czasach saskich i stanisławowskich stały się Bielany ulubionym miejscem zabaw i festynów dworskich, a od połowy XIX wieku wyprawy warszawiaków nabrały masowego, ludowego charakteru. Pieszo, wozami, dorożkami, karetami oraz statkami żeglugi parowej Maurycego Fajansa rzesze mieszkańców stolicy ciągnęły, by uczestniczyć w różnego rodzaju rozrywkach.
Stare Bielany znalazły się w granicach Warszawy dopiero w latach trzydziestych XX wieku. Przed pierwszą wojną światową tereny te zajmował rosyjski poligon, a po odzyskaniu niepodległości zapadła decyzja o stworzeniu tu dzielnicy mieszkaniowej. Początkowo stawiano w okolicy przede wszystkim wille, domy szeregowe i parterowe domki jednorodzinne. Zamieszkiwała je klasa średnia: nauczyciele, sędziowie, urzędnicy państwowi, pocztowcy, kupcy, rzemieślnicy. Eugeniusz Nasierowski również był rzemieślnikiem, miał też do tych okolic sentyment, bo tu przecież poznał swoją żonę. Przy każdej więc okazji wypatrywał odpowiedniego dla nich domu. Szczególnie spodobały mu się budowane na gruntach Banku Gospodarstwa Krajowego, między innymi na Cegłowskiej, cichej ulicy z latarniami gazowymi, modernistyczne pojedyncze i szeregowe domy jednorodzinne według projektu Romualda Millera. U schyłku gorącego lata 1939 roku podjął decyzję i ku radości żony oraz rodziców kupił jeden z takich dwukondygnacyjnych domów, właśnie na Cegłowskiej, pod numerem 58, w sąsiedztwie malowniczego Lasku Lindego, zwanego też Uroczyskiem, z pięknymi sosnami, miododajnymi robiniami akacjowymi, masą ptactwa i przepływającym Potokiem Bielańskim. Nie przewidział jednego – na zamieszkanie w tym domu przyjdzie mu czekać kilka trudnych lat…
We wrześniu 1939 roku od Kampinosu wiał rześki wiaterek i rozchodziła się woń ogródków. Nagle najpierw zahuczało, a zaraz na niebie, nisko nad głowami, mieszkańcy zobaczyli klucz samolotów srebrzystych od słońca… „Nad Młocinami, Bielanami i Marymontem doszło do pojedynku lotniczego pomiędzy polskimi myśliwcami P-11 a grupką niemieckich bombowców, które oderwały się od zespołu rozproszonego nad Nieporętem przez nasze samoloty. Niemcy zrzucili bomby na oślep i uciekli w kierunku północnym”6. Jedna z tych bomb spadła w pobliżu Cegłowskiej i Eugeniusz Nasierowski, ku wielkiej rozpaczy, zobaczył swój nowy dom w części zburzony. Tak zaczęła się dla niego wojna…
W pamięci Zosi wydarzenia tamtego okresu się zlewają. Obrazy zachodzą na siebie, brak w nich porządku.
Legitymacja czeladnicza Eugeniusza Nasierowskiego
– Wiem z przekazów rodzinnych, że wróciłam z mamą do okupowanej Warszawy, do mieszkania dziadków Nasierowskich, na Kazimierzowską. Wkrótce jednak w tamtej okolicy powstała tak zwana niemiecka dzielnica mieszkaniowa, z licznymi jednostkami administracji i policji. Dziadkowie musieli się wyprowadzić, a my z mamą na powrót zamieszkałyśmy w Łomiankach, dokąd regularnie przyjeżdżał mój ojciec. Nie mam wiedzy, z czego ojciec podczas wojny utrzymywał rodzinę, wśród zachowanych dokumentów znalazłam książkę czeladniczą numer 4432, wystawioną przez Komisarycznego Kierownika Izby Rzemieślniczej w Warszawie 28 kwietnia 1940 roku. Potwierdzano w niej, że ojciec, czeladnik w rzemiośle mularskim, absolwent szkoły rzemieślniczo-przemysłowej, zdał przed komisją egzamin czeladniczy. A mama, żeby było nam lżej, na parterze domu dziadków Jabłońskich otworzyła sklep spożywczo-kolonialny.
W dniu wybuchu Powstania tata był w Warszawie, ale wkrótce do nas przyjechał. Potem, kiedy zbliżał się front radziecki, rodzice w obawie przed ostrzałem7 spakowali najpotrzebniejsze rzeczy, przy czym mama, nie wiadomo czemu, haftowaną kapę z adamaszku, i rozpoczęliśmy ucieczkę w kierunku Sochaczewa. Zatrzymaliśmy się na naszej działce w Dąbrowie Leśnej, w piwnicy przyszłego domu. Raptem usłyszeliśmy kanonadę, a niedługo potem charakterystyczne groźne buczenie i zaczęło się bombardowanie. W pewnym momencie wniesiono kobietę z rozerwanym przez odłamek brzuchem. Była w ciąży. Do dziś mam w pamięci koszmarny obraz wyjmowania zakrwawionego płodu. W piwnicy nieustannie gromadzili się ludzie, czekaliśmy na jakąś ciężarówkę, którą w nocy, niczym drezyną, wieźli nas po torach kolejowych, wszyscy pasażerowie żarliwie odmawiali Zdrowaś Mario, a baby jęczały. Zatrzymali nas niemieccy żołnierze, wywlekli spod plandeki i postawili pod ścianą. Byliśmy przekonani, że zostaniemy rozstrzelani, jednak nie wiadomo czemu pozwolono nam odjechać. Dotarliśmy do Sochaczewa. Zupełnie obcy ludzie dali nam schronienie w swoim dwurodzinnym domu. Z tamtego czasu pamiętam dwie sceny, jakby oświetlone fleszem: miejscowy targ, na którym mama z gospodynią próbowały sprzedać kapę, i nagłe zasypanie hałdami kurzu. Mama kapy nie sprzedała, bo sąsiedzi zawiadomili naszą gospodynię, że jej dom okradziono, a zaraz potem w budynek obok uderzył radziecki pocisk i jedna z jego ścian runęła na nasz dom. Nic groźnego na szczęście się nam nie stało, zostaliśmy jedynie lekko poranieni niezliczonymi kawałkami i drobinami szkła z wytłuczonych okien oraz przysypani opadającym gruzem i ziemią. Nie obyło się bez wrzasków i histerii…
Kiedy tylko front przesunął się na zachód, gospodarz, u którego znaleźliśmy schronienie, użyczył ojcu furmanki, żeby odwiózł mnie z mamą do Łomianek, bo z tych przeżyć rozchorowałam się i dostałam wysokiej gorączki. Okutali mnie w koce i szczęśliwie dotarliśmy do dziadków. Na drugi dzień ojciec wpakował na furmankę rower, żeby mieć czym wrócić, i odprowadził wóz gospodarzowi. Po latach, kiedy ojcu dobrze się już powodziło, podarował temu gospodarzowi wartburga, tłumacząc mi: „On mi zaufał, wtedy ta furmanka dla niego znaczyła tyle, co teraz dla mnie ten samochód”.
Zakład fotograficzny braci Nasierowskich, na zdjęciu od lewej: Stefan, Eugenia i Eugeniusz
Jeszcze się tliły gruzy spalonej i zbombardowanej przez barbarzyńskiego okupanta Warszawy, a już zewsząd ludzie ciągnęli do swoich dawnych miejsc, do bliskich. Życie brało górę nad rozpaczą. Eugeniusz Nasierowski zaczął myśleć o odbudowie uszkodzonego bombą domu. Wiele się w okolicy Cegłowskiej zmieniło. Lasek Lindego w większości wycięto na opał, zniknęła wysadzona wieża AWF, wówczas jeszcze Centralnego Instytutu Wychowania Fizycznego, na którego terenie stacjonowała jednostka hitlerowskiej Luftwaffe, ogródki porosły chwastem i trawą, latarnie nie oświetlały ulicy łagodnym blaskiem. Najdotkliwszy jednak okazał się dekret Bierutowski, komunalizujący grunty miejskie, pozbawiający wielu mieszkańców stolicy, także więc i bielańczyków, ich własności. Zmieniony został co prawda z łaski na dzierżawę wieczystą, ale poczynania nowej władzy budziły niepewność co do sensu inwestowania. Na razie zatem Eugeniusz Nasierowski wspólnie z młodszym o dwanaście lat bratem Stefanem otworzyli w Alejach Jerozolimskich pod numerem 378 sklep ze sprzętem fotograficznym. Klientów przyciągał szyld: FOTO-KINO. Nie tylko kupowało się u nich niemal wszystko, co związane z techniką fotograficzną, ale też kamery i projektory, a w malutkim, przegrodzonym kotarą wygospodarowanym pomieszczeniu można było zrobić zdjęcie do dowodu czy legitymacji. Punkt był świetny, dodatkowo nieopodal sąsiedztwo rodzinne: pod numerem 65 mieściła się apteka kuzyna, Izydora Nasierowskiego. Inny krewny, magister farmacji, Nasierowski Leon, był właścicielem Chemiczno-Farmaceutycznych Zakładów9 przy ulicy Kaliskiej, na Ochocie.
Niemal codziennie pan Eugeniusz jeździł do swoich pań do Łomianek. Eugenia Nasierowska nadal prowadziła sklep kolonialny, jej ojciec awansował na sołtysa, a Zosię posłano do miejscowej szkoły. Od razu trafiła do drugiej klasy, a wśród miejscowych dzieci wyróżniała się zaawansowaną umiejętnością liczenia i czytania.
– Dziadek, poza kołodziejstwem, zajmował się stolarstwem, był wprost artystą. Spod jego dłuta i hebla wychodziły piękne stoły, ozdobne drzwi i ramy okienne. Miał koło domu ogromny warsztat, do którego lubiłam zachodzić, bo pachniało tam świeżym drewnem. Patrzyłam na rosnącą górę ostrużyn i z ciekawością czekałam chociażby na zarys powstającego przedmiotu. Tylko odgłos nadjeżdżającego motoru wywabiał mnie stamtąd. To na junaku z przyczepą, najnowszym swoim nabytku, przyjeżdżał ojciec. Zabierał mnie na moje ulubione przejażdżki. Niestety, podczas jednej z nich wylądowaliśmy w betonowym rowie, co skończyło się dla mnie urazem kręgosłupa. Ponieważ miałam również ciągłe dolegliwości gardła i stany ropne migdałków, rodzice postanowili wysłać mnie na podkurowanie. Do ciotki Teresy, do Karpacza.
Siostra mojego dziadka, Teresa Nasierowska, farmaceutka, należała do katolickiego zgromadzenia skrytek, bezhabitowych sióstr zakonnych. Raz w roku wkładała habit i taki moment mignął mi przed oczami. Wstąpiła do zgromadzenia, bo starający się o jej rękę nie dotrzymał słowa i ożenił się z jej siostrą. Przeżyła straszny zawód. Zresztą awanturnicze przygody trzymały się wszystkich panien Nasierowskich, bo kolejną z sióstr Teresy porwał amant do Wiednia, gdy dziadek nie chciał wyrazić zgody na ich ślub.
Karpacz – miasteczko z sześciowiekową przeszłością, które wyłoniło się z karkonoskiego lasu – bardzo spodobał się dziewięcioletniej Zosi. Mieszkała w internacie dla dziewcząt, sierot i półsierot, Zacisze Leśne, prowadzonym przez siostry zakonne, gdzie ciotka Teresa kierowała szpitalikiem i przychodnią. Chodziła tam do szkoły, do czwartej klasy, w sanatorium zaś brała inhalacje.
Ciotka Teresa Nasierowska – farmaceutka, bezhabitowa siostra zakonna
– Za ciotką Teresą przepadałam, a ona mnie wprost uwielbiała, byłam jej oczkiem w głowie. Nie czułam się samotnie, ponieważ ciotka przytuliła jeszcze dwie córki Ludwika Nasierowskiego, najmłodszego brata dziadka Jana. Były prawie moimi rówieśnicami, choć formalnie ciotkami. Starsza, Marysia, prowadziła kółko taneczne, wywijałyśmy kujawiaki, krakowiaki, walce i ona uparcie mnie namawiała, żebym poszła do szkoły baletowej, co na pewno by się spodobało mojej mamie. Zgodnie bowiem z kanonem „dobrego domu”, dziewczynka powinna umieć tańczyć i grać na pianinie.
Rodzice często mnie odwiedzali, opowiadali, że dom na Cegłowskiej się odbudowuje i że kiedy wrócę do Warszawy, zamieszkamy już u siebie i… będę mieć braciszka lub siostrzyczkę.
Wymarzony ojca dom na Bielanach… Tata z mamą wprowadzili się tam chyba pod koniec marca 1948 roku, a w maju urodziła się już na Cegłowskiej moja siostra, Janka. Ja dołączyłam do nich w końcu czerwca, po skończeniu czwartej klasy w Karpaczu. Od września rodzice zapisali mnie do żeńskiej szkoły podstawowej sióstr zmartwychwstanek na Żoliborzu, na Krasińskiego.
Żeńska szkoła podstawowa sióstr zmartwychwstanek, Żoliborz 1948; Zosia w pierwszym rzędzie, druga od lewej
Siostry zmartwychwstanki od końca XIX wieku prowadziły działalność charytatywno-wychowawczą: organizowały ochronki oraz kursy przygotowujące do wykonywania zawodu, a kiedy w niepodległej Polsce sprawą pierwszoplanową stało się tworzenie szkolnictwa, zgromadzenie podjęło budowę kompleksu szkolnego pod nazwą Zakłady Naukowe Sióstr Zmartwychwstanek na Żoliborzu. Istniały tam: seminarium, dwuletnie liceum ogólnokształcące, gimnazjum, szkoła powszechna i przedszkole. Podczas okupacji szkoła prowadziła tajne nauczanie, które trwało aż do Powstania, kiedy to w budynkach szkoły i klasztoru zorganizowano szpital. Wiele uczennic było w Powstaniu łączniczkami i sanitariuszkami.
Już na początku 1946 roku uczennice mogły wrócić do budynku na Krasińskiego. Dwa lata później Zosia do swojej pierwszej szkoły podstawowej w Warszawie jechała tramwajem, wysiadała na rogu Krasińskiego i Stołecznej10 i dalej dwa przystanki podążała pieszo. Zawsze z nienagannie wyprasowanymi i zawiązanymi kokardami na dwóch mysich ogonkach nad uszami. Ledwie po roku skończyła piątą klasę, a już władza nie pozwoliła przyjąć nowych pierwszaków, zdecydowała bowiem o zamknięciu szkoły powszechnej – zgodnie z linią programową zjednoczonej partii, dzieci i młodzież winny być wychowywane w duchu świeckim. Zosia razem ze swoimi koleżankami na szczęście mogły dalej się tu uczyć, nie było tylko nowych przyjęć.
Wymarzony rodzinny dom na Bielanach przy ulicy Cegłowskiej, widok od strony ogrodu
– Wielka nasza radość z domu na Cegłowskiej trwała zaledwie chwilę. Rodzice dla rodziny zajęli pierwsze piętro, sto dwadzieścia metrów. Na wyższej kondygnacji jedno z mieszkań przekazali gosposi, w drugim zamieszkał mój dziadek, Jan Nasierowski, bardzo pomocny w naszej zapracowanej rodzinie, szczególnie w opiece nad moją siostrzyczką. Parter, który wykańczano etapami, wynajęli lokatorom, żeby zrekompensować poniesione wydatki. Tak w harmonii mieszkaliśmy wszyscy dwa miesiące. Pewnego dnia wydano odpowiednie ustawy, na których mocy dom został przekazany w zarząd kwaterunkowi; miał trzysta metrów powierzchni, a na rodzinę według ustalonych norm przypadało sto dziesięć. Lokatorzy zaraz uznali, że nie muszą „prywaciarzowi” płacić, a gosposia nie chciała już u nas pracować, za to poczuła się właścicielką mieszkania i zaanektowała dla siebie pozostałe dwa pokoje na drugim piętrze. Dziadka musieli rodzice wprowadzić do mojego i Janki pokoju. Ojciec to ogromnie przeżył, czuł się upokorzony przez własne państwo, które powinno przecież chronić obywatela. Na domiar złego, w majestacie prawa, pod jakimś „ważnym” pretekstem (podobno teren miał być przeznaczony na cele wojskowe) państwo stało się gospodarzem działki w Młocinach, a nieco później pewien cwaniaczek tak omamił ojca, strasząc go rychłą budową metra w okolicach Dąbrowy, że tato sprzedał niemal za bezcen naszą piękną działkę. Nie mogliśmy odżałować grabowej alei, którą szło się pod splecionymi konarami drzew, jak pod baldachimem. Ten cienisty tunel czasem mi się dotąd śni…
Babcia Amelia Nasierowska z nieodłącznym żabotem
Wydarzenia te odbiły się też na zdrowiu dziadka, który w pamięci zachował majątek przodków w Nasierowie, a zaszczepiony miał szacunek do własności i miłość do ziemi. Zmarkotniał i wszyscy to zauważyli, bo wcześniej był pogodnym, ciągle ciekawym życia, łagodnym starszym panem. Na spacerze z Janką tak potrafił się zapatrzeć na szykowne panie, że nie zauważył, kiedy wnuczka wydostała się z wózka. Opowiadał nam przedziwne bajki, w które wplatał swoje sny o zjawach, a wtedy babcia Amelia stwierdzała: „Pokazują ci się, boś grzeszył!”. Był zazdrosny o babcię i wracając z przyjęć, wzajemnie wypominali sobie, kto z kim flirtował i na kogo się zapatrzył.
Dziadek Stanisław Jabłoński – kołodziej artysta
Zosia z babcią Amelią, Łomianki 1946
Okładka zbioru legend o Matce Boskiej
Z dzieciństwa najbardziej właśnie pamiętam dziadka Jana i obie babcie, nie mamę. Babcia Amelia Nasierowska, osoba głęboko wierząca, wychowywała mnie na legendach ludowych o Matce Boskiej, pięknie ilustrowanej księdze Królowa Niebios11. Miała tylko synów, dlatego cieszyła się z wnuczki. Stanowcza, apodyktyczna i rygorystyczna, nawet dorosłym już synom wciąż powtarzała: „Siedź prosto!”. Dbała bardzo o siebie. Miała słabość do hiacyntów, zawsze wszystkich nimi obdarowywała, jeżeli pachniało w korytarzu hiacyntem, wiadomo było, że przyszła babcia Nasierowska. Kostyczna i upozowana, zawsze upudrowana i uróżowana, koniecznie z żabotem przy sukni lub bluzce. Niepodzielnie sprawująca rządy w domu. Przeciwieństwo gołębiego serca babuni Antoniny Jabłońskiej, pieszczotliwie nazywanej przeze mnie „Bunią”. Nieczęsto jednak ją odwiedzałam, do Łomianek mogłam wybrać się tylko z rodzicami, sama natomiast jeździłam tramwajem do babci Amelii, najpierw na Naruszewicza róg Tynieckiej, w ładnej okolicy zabudowanej przedwojennymi willami i jednorodzinnymi domami. W jednym z nich właśnie dziadkowie razem z wujem Stefanem, bratem ojca, zajmowali całe pierwsze piętro. W pobliżu, na Goszczyńskiego, stał szpital sióstr elżbietanek. Niejednokrotnie przechodząc wzdłuż jego ogrodzenia, a nawet w mieszkaniu u dziadków, kiedy okna były otwarte, słyszałam krzyk rodzących kobiet i długo po dziecięcemu zastrzegałam się, że nigdy nie będę miała dzieci. Potem dziadkowie przenieśli się na Bukowińską. Ilekroć do nich jechałam, niemal zawsze wstępowałam po drodze na lody do Zielonej Budki, wówczas skromnego, drewnianego kiosku.
Jan Nasierowski z wnuczką Janką
Dwudziestego dziewiątego października 1950 roku zetknęłam się po raz pierwszy ze śmiercią. Na Cegłowską zjechała cała niemal rodzina ojca. Dziadek Nasierowski ciężko zachorował, siedzieliśmy wszyscy przy kolacji. Moja dwuletnia wówczas siostrzyczka, która była ogromnie zżyta z dziadkiem, z nim głównie chodziła do parku, do zoo, nagle spojrzała na drzwi pokoju, za którymi leżał chory, i zawołała: „O, dziadek przyszedł do nas!”. Naturalnie nikt w drzwiach nie stał. Mama zajrzała do dziadka i wróciła z wiadomością, że właśnie zmarł. Nie wiem, o czym to świadczy, ale zdarza nam się z siostrą przewidywać pewne sytuacje, nie umiem tego wyjaśnić.
Pamiętam tak dokładnie tę datę, bo poprzedniego dnia ogłoszono wymianę pieniędzy. Rodzice nie mogli kupić ani butów, ani garnituru, a w bankach tworzyły się ogromne kolejki. Zachowała się notatka ojca, że ceny należy przeliczać w stosunku 3 nowe złote za 100 starych, banknoty zaś pozostające w obiegu wymieniano w proporcji 1 nowy złoty za 100 starych. Pamiętam rozmowy dorosłych, że ich oszczędności z dnia na dzień straciły dwie trzecie wartości.
Zosia z siostrą Janką i kuzynką Anią Kwaszczyńską na wakacjach u ciocio-babci Stefy Orzechowskiej pod Olsztynem
Po śmierci dziadka bardziej zajęłam się siostrą, dziesięć lat ode mnie młodszą. Rodzice dorabiali się, zajęci, a we mnie obudził się instynkt opiekuńczy. Lubiłam się nią zajmować, nie skarżyłam się, jedynie kiedy rodzice karcili mnie za jej nieposłuszeństwo, było mi smutno. A miała krzepki temperament: zaczepna, uparta, wdawała się w bójki z chłopcami. Mówiło się, że cechy babci Nasierowskiej się odzywają. Na całe jedne wakacje, a miałam wówczas zaledwie dwanaście lat, mama wysłała nas do ogromnie lubianej przeze mnie ciotki Stefy, siostry babci Amelii. Wsadziła mnie z dwuletnią Janką w pociąg i tak same dojechałyśmy do Olsztyna, skąd ze stacji odebrali nas krewni. Ależ dała mi ona na tych wakacjach do wiwatu! Ciągle gdzieś uciekała, nie chciała nic jeść, jakich ja musiałam używać najróżniejszych wybiegów! Nie mogła przecież wrócić zabiedzona. Nie skutkowały jednak, zdesperowana groziłam, że jeśli nie zacznie jeść, utopię się w pobliskiej rzece, tyle że woda sięgała tam do kolan. Takie to były dziecięce strachy na Lachy… Słodziła mi pobyt ciocia Stefcia: serdeczna, czuła, przemiła. Nazywała mnie kurczaczkiem i pozwalała samej wybierać w sadzie pachnące jabłka, piekła pyszne owocowe torciki, eksperymentowała ze smakami, kolorami, zapachami.
Uroczystość otwarcia linii autobusowej Łomianki–Warszawa, podlegającej EKD
Janina Nasierowska: – Współczuję jej. Rzeczywiście byłam wyjątkowym niejadkiem i okropnym psotnikiem. Ona zawsze była czymś więcej niż siostrą. Wzorem… Szczególnie kiedy dorastała i zaczynała fotografować. Wtedy dla ojca stała się najważniejsza, przedłużała jego dzieło.
To się zaczęło przed laty!
Gdzie dom i bielański las!
Jeszcze w studio Twego taty
Tam stał aparat na czas!
Tata pstryknął czary mary!
– a gdy błysk magnezji zgasł –
W ciemni obraz ślubnej pary
Ukazał się drugi raz!12
Krajobrazem dzieciństwa Zosi była fotografia.
– Pierwszy aparat, małe bakelitowe pudełko Kodaka z obiektywem i filmem na rolce, dostałam od ojca na ósme urodziny. Natychmiast w alejce na działce zrobiłam zdjęcie rodzicom, od razu bez głów. Kolejnych kadrów uczyłam się na naszych kotach, psach i kanarkach. Cudowny świat fotografii stanął przede mną otworem. Pierwsze oczarowanie wyłaniającym się jakby znikąd obrazem…
Ojciec miał taką pasję, że mógłby krzesło nauczyć fotografować. Przy tym robił to szalenie chytrze: wrzucał białą kartkę do chemikaliów i moim oczom ukazywały się twarze, krajobrazy, przedmioty… Zjawiskowe, metafizyczne wręcz przeżycie. Nie musiałam chodzić do teatru lalek, spektakl odgrywał się w ciemni, gdzie tata pokazywał mi różne sztuczki. Kładł na papierze fotograficznym nożyczki, chwilę naświetlał, potem papier przekładał do wywoływacza i na czarnym tle ukazywał się biały zarys nożyczek.
Innym razem otwierał album z reprodukcjami obrazów wybitnych malarzy, głównie impresjonistów, i zachęcał mnie:
– Spróbuj podobnie zakomponować swoje zdjęcie, na przykład sfotografuj dwie siedzące przy stole postacie: oświetl je, zaznacz tło, wprowadź „akcję”, rozróżnienie, która z nich jest ważniejsza…
Nie podobało mu się, że miałam pomagać w zajęciach domowych. Sprzeczali się z matką. Ona ciągnęła mnie do kuchni:
Zosia: – Ojciec zabierał mnie na Stare Miasto. Fotografowaliśmy ruiny i odbudowę miasta.
– To dziewczyna – argumentowała – musi się nauczyć gotować.
– Zdąży – odpowiadał niezmiennie ojciec.
Niemal każdego wieczoru pytał:
– Już wszyscy wykąpani? – I zaraz, nie czekając na potwierdzenie, decydował: – To robimy ciemnię!
– Dom żył fotografią – potwierdza siostra Zosi. – Snułyśmy nawet podejrzenia, że ulubiony nasz kot nocami zagląda w obiektyw aparatu. A koledzy ojca żartowali, że urodziłyśmy się w kuwecie, naturalnie fotograficznej…
Na samym początku, jeszcze przed całkowitym wykończeniem domu, Eugeniusz Nasierowski otworzył skromne studio w garażu. Niedługo po wojnie działało w Warszawie nie więcej niż parędziesiąt zakładów fotograficznych. Powołano Cech Fotografów, spadkobiercę przedwojennego Cechu Fotografów Chrześcijan, do którego księgi „fotografowanie” zostało wpisane po raz pierwszy w 1922 roku. Ale „w imieniu ludu pracującego miast i wsi” w 1951 roku wszechogarniająca centralizacja dopadła też rzemieślników, a Cech Rzemiosł Fotografów połączony został z cechami fryzjerów, galanteryjników i instrumentarzy muzycznych. W tym cechu gigancie fotografowie są jedną z dziesięciu sekcji, prowadzoną przez Eugeniusza Nasierowskiego, a siedem lat później, już w Izbie Rzemieślniczej, walne zgromadzenie wybiera go podstarszym Cechu. Jednocześnie Nasierowski składa podanie i swoje prace do Związku Fotografików Polskich, szacownego stowarzyszenia twórców i zawodowców, kontynuatora Fotoklubu Polskiego – organizacji fotografów działającej w okresie międzywojennym. Zostaje przyjęty w poczet członków w 1953 roku. Rok później otwiera na Cegłowskiej studio z prawdziwego zdarzenia – Atelier Fotografii Artystycznej. Na domu pojawia się szyld z imieniem i nazwiskiem właściciela zakładu kategorii pierwszej, na ogrodzeniu gablota ze zdjęciami ślubnymi, z komunii, eleganckie portrety oraz informacja o rodzaju usług.
Firmowa pieczątka Atelier
Przynależność do tych dwóch stowarzyszeń stwarzała mu komfortową jak na tamten czas sytuację: był jednocześnie rzemieślnikiem i artystą. Czasy przemian społecznych wymagały od każdego jakiegoś przystosowania się, nieraz przełamania dotychczasowego postępowania, a także niepowszedniego wysiłku inteligencji i charakteru, aby znaleźć sobie właściwe miejsce w społeczeństwie.
– Koledzy darzyli go wielkim zaufaniem – wspomina Zosia. – Wszędzie, w każdym zakątku, a dużo podróżowaliśmy, odwiedzał fotografów i był wyjątkowo przyjmowany. Miał autorytet, pomagał, mawiał: dasz jedną rzecz, dwie przyjdą do ciebie. Ludzie go lubili. Nigdy nikogo nie zawiódł. Gdybym była w potrzebie, mogłabym wejść niemal do każdego zakładu w obcym mieście i poprosić o chwilową pożyczkę. Miałam okazję tego doświadczyć już jako mężatka. Podczas mojej wystawy w Poznaniu zaszliśmy z mężem do desy, bo lubiliśmy wypatrywać starocie, i zobaczyliśmy piękny holenderski kredens, z częścią dolną w formie komody i górną, przeszkloną, dwudrzwiową. Dowiedzieliśmy się, że został wstawiony trzy miesiące wcześniej, w dniu narodzin naszej córki, co nas dodatkowo urzekło. Był drogi, nie mieliśmy ze sobą takiej sumy. Weszłam do miejscowego fotografa, przedstawiłam się, że jestem córką Eugeniusza Nasierowskiego. Najpierw wysłuchałam komplementów na temat ojca, jego pracy, uczynności, następnie pożyczył nam brakującą kwotę i tak zostaliśmy właścicielami tego pięknego mebla.
– Miał duszę społecznika – charakteryzuje ojca Janina Nasierowska. – Wszystko wokół chciał zmieniać i poprawiać, pragnął pomagać ludziom. Jego słynne wyprawy na ryby, z mamą, łączyły się z wstępowaniem po drodze na Mazury niemal do każdego zakładu fotograficznego, by wysłuchać i doradzić kolegom. Mama, doświadczona już takim jego postępowaniem, brała przezornie zawsze w podróż jasieczek i koc, pozostawała bowiem w samochodzie do późnych godzin wieczornych.
– Na koloniach w Międzywodziu – dodaje Zosia – wszyscy się cieszyli, kiedy ojciec mnie odwiedzał, a nie mógł wytrzymać bez swojej córeczki dłużej niż tydzień. Po drodze stawał w pobliskiej miejscowości, znajdował lodziarza z budką i zabierał go ze sobą. Wszyscy koloniści z mojej grupy ustawiali się w kolejce i dostawali lody.
Zosia z ukochanym ojcem
Ojciec marzył, żebym była chłopcem, wtedy miałby dobrego towarzysza wędrówek. Był zapalonym turystą. Kiedy wstawał rano, najpierw patrzył na krajobraz za oknem. Zastanawiał się, czy warto sfotografować śnieg usypany na parapecie albo dachy sąsiednich kamienic w pierwszym słońcu. Niemal w każdą sobotę i niedzielę chodziliśmy na podmiejskie wycieczki, naturalnie z aparatami. Dzieci z takich wypraw przywożą na ogół kwiaty, kamyki, patyki przypominające jakieś stworki, liście do zasuszenia. Ja przywoziłam zdjęcia ptaków, pierzastych chmur, drzew, łąki z makami. Potem długie godziny spędzałam z ojcem w ciemni, urządzonej w piwnicy, obok pralni. To było świetnie wyposażone laboratorium: powiększalniki, na początku blachy do suszenia, potem już bębny, koreksy do wywoływania filmów, specjalne słoje z chemikaliami, kuwety, w których zanurzało się naświetlone papiery fotograficzne, aby po chwili ujrzeć czyjeś oczy, jakieś ulice, znajome miejsca… Do studia, gdzie fotografowało się klientów, wchodziło się klatką schodową na pierwsze piętro. Stał tu stary, ogromny aparat skrzynkowy. Malowniczy. Nie pamiętam producenta, ale miał obiektywy Zeissa. Widzę, jakby to było dziś: ojciec wsuwa głowę pod czarną materię, ustawia na matówce obraz (klisze na początku były szklane, później celuloidowe), wybiega do przodu, odsłania obiektyw, unosi kasetę-szyberek i mówi łagodnie: proszę patrzeć w obiektyw… Wypowiada liczby: dwadzieścia jeden, dwadzieścia dwa, trwa to jedną sekundę, i zamyka obiektyw…
Miał też inne, znacznie nowsze aparaty: linhoffa z ruchomą czołówką, świetny do fotografowania architektury, leicę z bogatym zestawem obiektywów, practisixy. Moim ulubionym przez długie lata był jednak mniej okrzyczany enerdowski reflex primar 2, formatu 6×6, ściągnięty żywcem z hasselblada, z wymienną optyką, brakowało mu tylko wymiennej kasetki, musiałam „wypstrykać” film do końca. Wygrałam go w swoim pierwszym konkursie fotograficznym. Ojciec, maniak udoskonalania sprzętu i nowinek technicznych, sam dorabiał obiektywy, zmieniał ogniskową. Wpadł też na prosty pomysł tak zwanych zmiękczaczy obrazu: wyciął z tekturki, delikatnej, żeby nie porysowała obiektywu, gwiazdkę i włożył w średnicę obiektywu, dzięki czemu uzyskał „rozmydlenie” tła. Kiedy indziej do sfotografowania sreber znanego jubilera, dobrego znajomego, Jerzego Zaremskiego13, skonstruował na żarówki tunele z pergaminu, wówczas rozproszone światło nie powodowało refleksów. Przy każdej okazji zaznajamiał mnie z techniką. Tłumaczył, dlaczego jedna lampa świeci punktowo, a druga daje rozproszone światło, i po co je zmienia. Zdecydowanie wolał mi sprezentować coś do aparatu, i na tym się znał, bo jak kiedyś kupił mi czarnego pieska z kręconymi kudełkami, to gdy poszłam z nim na spacer, a spadł akurat ulewny deszcz, nim doszliśmy do domu, pies się zrobił szary i gładkowłosy.
Tak od dziecka rosłam z fotografią, nie musiałam uczyć się z książek, ciągle praktykowałam, przejmowałam od ojca opanowanie warsztatu.
– Jako trzynastolatka – dzielił się swoim wspomnieniem Eugeniusz Nasierowski – zastąpiła mnie kiedyś w zakładzie i z wielkim przejęciem zrobiła pierwsze zdjęcia. O dziwo, były bardzo dobre. Klientka, która nie była pewna, czy zdjęcie wykonane przez dziecko może się udać, kamera była przynajmniej pół raza wyższa od niej, zamówiła tylko trzy odbitki. Kiedy przyszła po odbiór, poprosiła o więcej14.
– Tata zapadł wówczas na chorobę Bürgera, czasami źle się czuł, a ja go zastępowałam. Zawsze byłam chuda, drobna i wyglądałam na jeszcze młodszą niż w rzeczywistości. Kiedy więc taka mała istotka witała klienta, ten pytał protekcjonalnie: „Możesz poprosić tatusia lub mamusię?”. „Mamy nie ma, a tata leży chory, ja panu zrobię zdjęcie” – odpowiadałam wyjątkowo grzecznie, ponieważ ojciec mnie nauczył, że jedną z podstawowych cech fotografa jest umiejętność postępowania z ludźmi. Był ze mną tylko taki kłopot, że klient, który zamówił do dowodu osobistego jedną pozę, dostawał całą serię ujęć, ponieważ fotografując go, natychmiast zapominałam o całym świecie i jak w transie pstrykałam ujęcia. „Boże – narzekał ojciec – przecież przez ciebie zbankrutuję!”. Naturalnie zdjęcia klientom się podobały, płacili, a ja zarabiałam dodatkowe pieniądze.
Czym można tłumaczyć sukcesy człowieka? Według znawców tematu i psychologów bardzo ważny jest okres między trzynastym a siedemnastym rokiem życia. Zwrócenie uwagi na wartości, dostęp do muzeów, książek, zaszczepienie jakiejś pasji. Wiąże się to z pewną zasobnością domu, ponieważ poznawanie świata i rozwijanie zdolności kosztuje. I z pracą, która od najmłodszych lat pozwala zdobywać doświadczenie, z wyborem szkoły, studiów. Krótko mówiąc: muszą towarzyszyć człowiekowi sprzyjające okoliczności. W niesprzyjających warunkach – udowadnia Malcolm Gladwell, autor książki Poza schematem, w której stara się odpowiedzieć na pytanie, dlaczego pewni ludzie odnoszą sukces – człowiek stanie się nieudacznikiem, niezależnie od tego, jak bardzo jest pracowity i ambitny. Mówiąc o talencie, twierdzi Gladwell, w rzeczywistości mówimy o gotowości do ciężkiej pracy.
„Postawiła pierwsze kroki w tym okresie życia – pisała Agnieszka Osiecka – kiedy człowiek się jeszcze nie zaczyna buntować przeciwko tradycji rodzinnej. A w tej tradycji mieścił się pewien rodzaj ładu: moralnego, towarzyskiego i estetycznego”15.
Zdjęcie legitymacyjne ze szkoły podstawowej
Prawdziwa praca i wyzwanie zaczęły się dla Zosi z chwilą rozpoczęcia nauki w czteroletnim Technikum Fototechnicznym. Szkoła, mieszcząca się na ulicy Spokojnej, sąsiadującej z cmentarzem Powązkowskim, nawiązywała w swej tradycji do Państwowej Szkoły Fotograficznej, powołanej w Warszawie w roku 1929, na ulicy Górnośląskiej. Jej pierwszy powojenny dyrektor, Zbigniew Pękosławski, zgromadził wokół siebie liczny zespół znanych fotografików: Mariana i Witolda Dederko, Włodzimierza Kirchnera, Józefa Pełczyńskiego, Aleksandra Sołtana, Anatola Węcławskiego.
Zosi podanie wraz ze świadectwem „podstawówki” przyjmowała Irena Raczyńska.
– Zatrudniono mnie w technikum w tysiąc dziewięćset czterdziestym ósmym roku. Najpierw na stanowisku sekretarki, a po skończeniu studiów zostałam nauczycielką i przydzielono mi na terenie szkoły maleńkie służbowe mieszkanie, które do dziś zajmuję. Prowadziłam praktyczne i teoretyczne zajęcia, uczyłam podstaw fotografii: obróbki negatywu, naświetlania, wywoływania. Pamiętam skromną, drobniutką panienkę, która pośród większości uczących się w technikum chłopców wyróżniała się pracowitością i solidnością, ale też ruchliwością i niespożytą energią. W szkole jej zazdroszczono. Pochodziła z zamożnego domu, jej ojciec, pan Nasierowski, miał zakład fotograficzny i duży dom na Bielanach. A wtedy wszędzie biednie, tyle że na swój sposób miło.