Fortunato - Dariusz Szupina - ebook

Fortunato ebook

Dariusz Szupina

0,0

Opis

Pieniądze szczęścia nie dają. To stare przysłowie na szczęście nie zawsze się sprawdza. Kiedy jednak gigantyczna gotówka trafia w ręce notorycznego pechowca – katastrofa jest nieunikniona. Jak poradzi sobie sfrustrowany monotonnym życiem szary urzędnik bankowy, który niespodziewanie staje się obiektem zainteresowania ABW, rosyjskiego płatnego mordercy, kolumbijskiej mafii…?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 762

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Dariusz Szupina

FORTUNATO

© Copyright by Dariusz Szupina 2005

ISBN 978-83-7564-144-8

Wydawnictwo My Book

www.mybook.pl

Publikacja chroniona prawem autorskim.

Zabrania się jej kopiowania, publicznego udostępniania w Internecie oraz odsprzedaży bez zgody Wydawcy.

Konwersja do formatu EPUB: Virtualo Sp. z o.o.virtualo.eu

Dedykacja

Kochanym Rodzicom oraz żonie za wiarę oraz podtrzymywanie na duchu.

Treść

Samochód z piskiem opon wypadł zza zakrętu i uderzył wprost w barierkę wiaduktu. Huk uderzenia oraz jazgot gniecionej blachy uzmysłowiły Johnowi, że sytuacja robi się coraz bardziej niebezpieczna. Z ledwością udało się mu wyprowadzić auto z powrotem na szosę. Z mocno wgniecionym prawym bokiem oraz urwanym tylnym zderzakiem, bez przedniego reflektora, pędził dalej. Dlaczego właśnie przedni? Czy nie mógł stracić tylnych świateł? Wtedy byłby z pewnością mniej widoczny. Teraz czuł się jak na widelcu. Już od dobrych piętnastu minut widział w lusterku wstecznym światła pościgu. Przez głowę przelatywało mu tysiąc myśli na sekundę, dominowała jednak jedna – jak przeżyć dzisiejszy wieczór? Wziął głęboki oddech – tylko mocno skoncentrowany na prowadzeniu miał jakiekolwiek szanse.

Myśl! myśl! – krzyczało coś z jego wnętrza – wymyśl coś, bo zginiemy!

W odpowiedzi na ten rozpaczliwy apel spróbował jeszcze raz przeanalizować swoje położenie. I znowu nic! Jezu – jak nic nie wymyślę, będzie po mnie.

Drogi, którą obecnie jechał, w zasadzie nie znał. Przejeżdżał tędy raz albo dwa, nigdy jednak nie skupiając uwagi na otoczeniu. Teraz wydawała się niemal prosta. Dodatkowo z każdej strony porastał ją las. Złowrogie, gęste drzewa łączyły się koronami, tworząc naturalne tunele. W innych okolicznościach pewnie podziwiałby ten cudowny mariaż natury i ludzkiej myśli technicznej – ale nie dziś. Las zdawał się jawić jak czarna dziura, pochłaniająca wszystko, co znajdzie się w jej sąsiedztwie. Jednego był pewien – teraz absorbował wszelkie promienie światła z wychodzącego od czasu do czasu zza chmur księżyca. Na jego ustach pojawił się grymas uśmiechu – egipskie ciemności, tylko tak mógł to nazwać.

W zasadzie nie wiedział, czemu wyjechał z miasta. Tutaj, na tej szosie, nie miał żadnych szans. Cholera – dlaczego człowiek nie zwraca uwagi na drogę, jak jedzie nią w biały dzień?

Znowu spojrzał w lusterko wsteczne – pościg był coraz bliżej.

*

Zaczęło się banalnie, jak w każdą sobotę, od paru głębszych, gdzieś w klubie na mieście. Havana Club – zaszedł tu po raz pierwszy. W lokalu, zgodnie z nazwą, dominował klimat latynoskiego luzu, chęci do życia i zabawy. Kolorowo ubrani ludzie w różnym wieku kręcili się po parkiecie w rytm salsy czy czegoś tam podobnego. Nigdy nie umiał dobrze tańczyć, a rozpoznanie przez niego jakiegoś tańca graniczyło wręcz z cudem lub było po prostu dziełem przypadku. Matka od zawsze mówiła mu, że ma dębowe ucho – i miała całkowitą rację. W latach, kiedy na listach przebojów królował rock, tak jak wielu jego rówieśników zapragnął założyć własny zespół. Namówił rodziców na kupno gitary i zaczął mozolnie ćwiczyć. Ponieważ efekt jego samodzielnej nauki był, skromnie mówiąc, lichy, postanowił zapisać się na jakiś kurs. Na egzaminie wstępnym z rytmiki dowiedział się strasznej prawdy, której powoli zaczynał się domyślać – po prostu nie miał słuchu. Odpuścił więc sobie grę na gitarze, a wyciągnięte – być może pochopnie – wnioski nie pozwoliły mu na podjęcie prób nauki tańca. I tak, na wszelkich imprezach był królem, tyle że nie parkietu, a wszelkiego rodzaju kanap, krzeseł, zydli czy co tam stało pod ścianą. W ostateczności, jak nie było na czym usiąść, skutecznie podpierał ściany, aby się na niego nie zawaliły.

Tak więc, jak zwykle, siedział i z zazdrością spoglądał na tych, którym wychodziło. Zobaczył ją omiatając salę smętnym i zrezygnowanym wzrokiem. Była zmysłowo piękna i jak domniemywał na podstawie swojego doświadczenia, najprawdopodobniej również pusta, niemniej dzisiaj wcale mu to nie przeszkadzało. Nie szukał towarzystwa do konwersacji, a jedynie obiektu pożądania. Siedziała samotnie przy barze, sącząc whisky z lodem, co jak na ten lokal ocierało się o bluźnierstwo. Tym bardziej wydała mu się bliska, że tak jak i on nie pasowała do tego otoczenia. Była inna, a nieco później miał się przekonać, jak bardzo inna.

Topiła swój żal po tym, jak Roberto wyrzucił ją z furią ze swojego łóżka. Wiedziała, że jest porywczy i potrafi być chamski, jak do tej pory jednak nigdy jej nie skrzywdził. Kochała go, a w zasadzie kochała jego pieniądze. Nie do końca wiedziała, skąd ma ich aż tak dużo, i nie chciała tego wiedzieć. Liczyło się to, że stać ją było na wszystko, czego zapragnęła. Tak było do dzisiaj. Czemu tak postąpił? Być może przestała mu się podobać, a może się zestarzała. Liczyła jednak, że jego reakcje mogły być spowodowane jakimś niepowodzeniem w biznesie. Tak, to z pewnością był powód jego zachowania! Ale czy to go aby na pewno usprawiedliwia? Delektując się smakiem wlanego do szklanki alkoholu rozejrzała się po sali i wtedy go dostrzegła. Siedział samotnie ze zwieszoną głową, zauważyła jednak, że pilnie jej się przygląda. Odniosła wrażenie, że tak jak i ona wyjątkowo nie pasuje do tego lokalu. A może by tak… Nie, co za myśl, Roberto by ją przecież zabił.

Oboje nie pamiętali, jak rozpoczęli rozmowę. Po kilku drinkach i wzajemnym wylewaniu żółci na otaczający ich świat postanowili pojechać do Johna. Wychodząc nie zauważyli jednak bacznie przyglądającego się im mężczyzny, siedzącego na drugim końcu sali

i rozmawiającego z kimś przez telefon komórkowy.

*

Goniące go bmw było coraz bliżej. Popełnił błąd i ta smutna prawda docierała powoli w zakamarki jego świadomości. I to nie fakt przespania się z dziewczyną szefa miejscowej mafii był największą jego dzisiejszą pomyłką, a to, że wyjechał poza miasto. Tutaj nie miał żadnych szans, szczególnie że ścigający go kierowca znał się na rzeczy. Z rykiem silnika goniący go samochód zrównał się z jego wozem. Kątem oka zauważył siedzących wewnątrz dwóch mężczyzn. Jednym z nich z całą pewnością był Roberto, o którym tyle mu opowiadała. To musiał być on, śniada karnacja, kruczoczarne włosy i blizna na policzku. Najbardziej rzucał się jednak w oczy jego pełen szyderstwa uśmiech i błysk złotej jedynki, stanowiącej wraz z kilogramowym łańcuchem na jego szyi zgrabny komplet, którego nie powstydziłby się żaden jubiler. Kierowca bmw starał się go zmusić do zjechania do rowu, wiedząc, że zepchnięty z drogi John nie ma żadnych szans na przeżycie. Z całą pewnością rozbije się o któreś z drzew rosnących przy drodze. Jechali w końcu przez ponad stuletni las.

Dlaczego nie kupiłem sobie auta z poduszką powietrzną? – pomyślał John i w tej samej chwili otrzymał odpowiedź od swojego drugiego ja – bo chciałeś zaoszczędzić, palancie. Dobrze ci tak! Drugi raz nie popełnisz już tego błędu.

W zasadzie – pomyślał – ma rację, przecież nie będzie już okazji.

Wyglądało na to, że jego życie dobiegało końca. Nie tak go sobie wyobrażał. Nagle – zrozumiał. Dotarło do niego, że jedyną jego szansą jest zjechanie z tej drogi. Wziął głęboki oddech i wciskając gwałtownie hamulec, odbił kierownicą, skręcając prosto w leśne ostępy. Miał nadzieję, że droga nie będzie zbyt wyboista, a nisko zawieszone bmw zakopie się za nim jako pierwsze.

1

Akurat w takiej chwili – Leon sapnął ciężko. Przerwał czytanie książki i wstał, aby odebrać telefon.

– Tak, słucham – burknął zdenerwowany do słuchawki. – Jaka przychodnia? Nie, to pomyłka, to prywatne mieszkanie.

Z niezrozumiałych powodów dość często odbierał tego typu telefony. Widocznie jedna z miejscowych przychodni miała łudząco podobny numer. Z początku nawet go to bawiło, ale z czasem zaczynało doprowadzać do szewskiej pasji. Tym bardziej, że ludzie nigdy nie słuchali, co się do nich mówiło. On swoje, a oni dalej swoje.

– Jakie tam prywatne, przecież mam numer – odezwał się znowu kobiecy głos w słuchawce. – To co z tym numerem!

– Chyba numerkiem – wtrącił sarkastycznie, myśląc sobie, iż numerek to on jej zaraz może zrobić. – Tylko jak, tak przez telefon? Jak tak bardzo pani nalega, to nie ma sprawy. Jaki chce pani numerek i u jakiego doktora? – odparł.

– Świnia – usłyszał z drugiej strony słuchawki. – Jak tak możesz! Oskarżę cię o stręczycielstwo przez telefon, ty bezwstydniku!

– Póki co, możesz mi… – zawiesił głos, aby nadać ostatniemu zdaniu szczególnej dramaturgii – …za przeproszeniem. – Nie zdążył jednak dokończyć swojej błyskotliwej myśli, ponieważ kobieta rzuciła już słuchawką. – A szkoda – mruknął pod nosem – miałem jej tyle do powiedzenia.

Incydent ten wyprowadził go z równowagi na tyle, że odechciało mu się czytać. Poszedł więc do kuchni nastawić sobie wodę na herbatę.

Zapalając gaz omal nie stracił brwi. Po raz kolejny płomień liznął jego twarz. Muszę kupić sobie w końcu nową kuchenkę, bo tak jak John, nie będę musiał przejmować się dniem jutrzejszym – pomyślał, drapiąc się po opalonym policzku. Czemu tak ciężko w tym kraju zarobić na cokolwiek? A może to ja jestem jakimś nieudacznikiem? W końcu niektórzy dorobili się całkiem niezłych pieniędzy. No tak, ale jak? Co drugi to złodziej albo z plecami. Tych z plecami to chyba coraz więcej, a i plecy mają coraz szersze. Ciężkie jest to nasze życie – westchnął i wrócił do pokoju.

Usiadł na swoim ulubionym fotelu, sięgnął po pilota i włączył telewizor. Niestety po raz kolejny miał pecha. Zapomniał się w tym całym czytaniu i dopiero teraz dotarło do niego, która tak naprawdę jest godzina. Trafił na czas wszelkiego rodzajuFaktów, Wiadomościi tym podobnych programów rozrywkowych. W zasadzie ostatnio coraz częściej można było o nich powiedzieć: programy sensacyjne czy wręcz horrory. Na miano informacyjnych zasługiwały w coraz mniejszym stopniu. Gdyby w Hollywood wiedzieli, jak niskobudżetowy może być serial z wątkiem kryminalnym, pewnie już dziś zafundowaliby sobie Komisję Specjalną Do Spraw Jakichśtam. Ale oni są na to za głupi. Lepiej wydawać ciężkie miliony na chimeryczne pseudogwiazdy. A my tutaj mamy swoje chimery i efemerydy – i to całkiem za darmo.

Z zamyślenia wyrwał go głos prezentera wiadomości obwieszczającego dobre nowiny:

Jak podała agencja PAP, przeprowadzona na zlecenie Czterech sonda wykazuje znaczną poprawę nastrojów społecznych po wstąpieniu naszego kraju do Unii Europejskiej.

Już się cieszę, jak cholera. Jak mi się w związku z tym polepszyło – wymamrotał pod nosem. – Zaraz pewnie powiedzą, że wskutek polityki rządu obniżyło się bezrobocie.

Ponadto należy zaznaczyć, że od maja do końca października tego roku zaobserwowano spadek bezrobocia…

Reszty komentarza nie dosłyszał, klnąc siarczyście na czym świat

stoi.

Trzy godziny później skończył rozdział z zaskoczeniem na twarzy. Zawsze się dziwił, a przecież już tyle razy próbował sam rozwikłać zagadkę. Wydawało się, że już wie, co zrobi bohater, tymczasem autor szykował dla niego kolejne niespodzianki. Skąd oni biorą te pomysły, bo przecież nie z życia? Kto by to wszystko wytrzymał? Niemniej i tak pełen był podziwu dla ich pomysłowości. Gdyby tak chociaż raz móc przeżyć jakiś romans, jakąś aferę szpiegowską, uciekać ze strachem

w oczach, poczuć na plecach zimny pot. To byłoby życie.

Rozmyślając o tych wszystkich atrakcjach, nie zauważył, kiedy zmorzył go głęboki sen.

2

Od małego uważany był za dziecko specjalnej troski. Nie, nie był niedorozwinięty. Ale normalnym też nie można było go nazwać. W zasadzie w szkole nie wyróżniał się niczym szczególnym – ani zdolny, ani głupi, po prostu średniak. Był jednak na swój sposób nieprzeciętny – z niewiarygodną wręcz dokładnością szwajcarskiego zegarka ściągał na siebie kłopoty. W zasadzie jego przypadek był klinicznym zobrazowaniem praw Murphiego. Jeśli coś się miało urwać, to z pewnością w rękach Leona. Jeśli coś miało pójść nie tak, to na pewno Leonowi. Bardzo szybko tę szczególną cechę małego Leosia dostrzegli jego rówieśnicy. Jako że złośliwość ludzka, a już dziecięca w szczególności, nie zna granic, przywarła do niego ksywka Laczek. Była to trywialna, bardzo luźna i jednocześnie przewrotna wariacja na temat angielskiego słowa lucky – szczęściarz. Z biegiem czasu mały Leoś wyrósł na Leona, a przezwisko pozostawało nie zmienione. Tak samo, jak jego pech. Pokonywał w życiu wiele barier i problemów, jednak z pechem chyba nie było tak łatwo.

Okres studiów wspominał zawsze bardzo mile. Wybrał sobie, jak mu się wtedy wydawało, zawód niezmiernie interesujący i przynoszący niemałe profity – ekonomista. W tamtych czasach dostać się na ekonomię graniczyło wręcz z cudem. Wszyscy szli na ekonomię. Zaliczał kolejne sesje, obronił pracę magisterską i zatrudnił się w banku. To były czasy. Wygłodzona gospodarka, boom na rynku inwestycyjnym, rodzące się fortuny – i on, jako ten rozdzielający na prawo i lewo kasę. Aż tu pewnego dnia druzgocąca informacja – bank wykupili obcy akcjonariusze. Od tego czasu wszystko zaczęło się psuć. Atmosfera zaczynała przypominać obóz pracy. Rozpoczął się wyścig szczurów – kto komu dokopie, ten przetrwa i zostanie na stanowisku – reszta do odstrzału jako zbędny element kosztotwórczy. I tak w ten oto sposób Leon po raz pierwszy stracił pracę. Nie mógł się długo pozbierać. Pomogła mu w tym jego dawna koleżanka Ania, a właściwie rzecz ujmując, Anna S.

Tylko tak można o niej teraz mówić, bo była i jest ścigana przez prokuratora za liczne malwersacje i udzielanie lewych kredytów, o czym do dzisiaj nie miał zielonego pojęcia. W tamtym jednak czasie pomogła Leonowi stanąć na nogi. Przyjaźnili się dość długo, ale jak to się potocznie mówi, nic nie zaiskrzyło. Może i dobrze, bo kto wie, gdzie byłby teraz, gdyby tak padł ofiarą podstępnego Amora. Przy jego szczęściu z całą pewnością zamieszkiwałby w willi dwa na trzy metry z dwójką kochających inaczej współtowarzyszy, patrząc na smętnych i snujących się za kratami ludzi. A tak – ze względu na swoją z nią znajomość – zmuszony tylko został do odejścia i po raz kolejny stracił pracę. W zasadzie śmiało można by rzec, szczęście w nieszczęściu. Po raz trzeci chciał podjąć pracę poza sektorem bankowym, którego serdecznie już nienawidził. Jednak, jako Laczek, z powrotem trafił do banku. Tak więc nie pozostawało mu nic innego, jak użalać się nad swoim losem i dzień w dzień powtarzać odwieczny rytuał dom-praca-dom-praca…

3

Obudził go przeraźliwy dźwięk budzika. W budziku chyba nie ma innych dźwięków. Choćby miał ich ze sto, tak jak komórki, i tak będą one zawsze denerwujące, głównie dlatego, że przerywają człowiekowi sen w najmniej spodziewanym i pożądanym momencie. Zgodnie więc z codziennym rytuałem rąbnął w budzik z całych sił, zastanawiając się, ile jeszcze dni wytrzyma przycisk go wyłączający. Otwarł oczy i jak to późną jesienią, zobaczył przed sobą ciemność. Nienawidził wstawać, kiedy na dworze było jeszcze ciemno. Czy to możliwe, aby sam fakt ciemności po przebudzeniu miał taki wpływ na ludzi?

Podniósł się, ale jeszcze nie wstawał, wyjrzał przez okno i stwierdziwszy, że leje jak z cebra, położył się z postanowieniem podrzemania jeszcze z piętnaście minut. Obudził się dobrze po siódmej.

O kurwa, znowu zaspałem – zaklął i zrywając się z łóżka, pobiegł do łazienki.

Już się nie zastanawiał nad pogodą, temperaturą, oczywiście zapomniał, co mu się śniło. Jedno czego był pewien – że jak się znowu spóźni do pracy, niechybnie go z niej wyleją. Po raz czwarty – istny rekord. Przypominał sobie nie tak odległą w czasie rozmowę z szefem.

– Panie Leonie – zaczął kulturalnie i spokojnie dyrektor – z jakiego to ważnego powodu spóźnił się pan dzisiaj do pracy aż dziesięć minut?

Dziesięć minut… Palant – pomyślał. – Czy on nie widzi, czy nie chce widzieć, jak człowiek zasuwa po godzinach, po to żeby on mógł zebrać kolejne pochwały za wyniki, porządek i tym podobne bla, bla, bla.

– Przepraszam, ale. – cholera, nie zdążył wymyślić jakiegoś rozsądnego powodu, takiego, żeby się to jakoś kupy trzymało. – No więc ja. – zawahał się – …urwałem sobie rano sznurówkę w bucie i nie mogłem znaleźć drugiej, a głupio byłoby iść do pracy w czarnych butach z białymi sznurówkami od adidasów. Nie sądzi pan, dyrektorze?

Chyba nie był to najlepszy z jego pomysłów, bo w odpowiedzi usłyszał:

– Widziałem wiele, nasłuchałem się w życiu różnych głupot, ale wy, Rosolak, przechodzicie samych siebie. Jak mi się jeszcze raz spóźnicie, to pamiętajcie, że na wasze miejsce jest tysiąc podań, a może nawet i tysiąc jeden.

Tysiąc jeden to jest drobiazgów, a nie podań. – chciał odburknąć, ale szybko ugryzł się w język. Zamiast tego zwiesił głowę i potulny jak baranek powiedział:

– Przepraszam, to się już więcej nie powtórzy

– No, ja myślę.

I znowu był o krok od skomentowania tej odkrywczej, a jakże fałszywej jego zdaniem myśli szefa. Dla rozluźnienia atmosfery i zakończenia konwersacji dorzucił niezręcznie:

– Ale pogodę to dzisiaj mamy fatalną.

Dyrektor popatrzył na niego jak na jakiegoś kretyna, chciał coś jeszcze dodać, ale machnął tylko ręką, obrócił się na pięcie i poczłapał do swojego gabinetu.

Uff – odetchnął Leon – jakoś rozeszło się po kościach. Ale swój limit szczęścia chyba już wyczerpałem. Trzeba się będzie na przyszłość mocniej pilnować.

Mając powyższą rozmowę – jak na żywo – przed oczami, postanowił skrócić toaletę poranną do niezbędnego minimum, co oznaczało ni mniej, ni więcej, jak umycie zębów i przeczesanie tego, co pozostało po czarnej czuprynie. Na śniadanie nie miał czasu – kupi sobie po drodze jakąś bułkę i jak to często mu się zdarzało, zrobi sobie kanapkę.

Tak więc, jak co dzień, o godzinie 7.25 wyszedł na odległy o pięć minut drogi przystanek autobusowy. Pod znoszoną już nieco jesionką nosił ciemny garnitur, białą koszulę i czerwony krawat. Uwielbiał czerwone krawaty. Mogły mieć różne desenie, wzory, zawijasy, ale deseń musiał być czerwony. Nigdy się nad tym nie zastanawiał, ale w zasadzie był to jego znak rozpoznawczy. Tak samo jak woda po goleniu Old Spice. Był od niej uzależniony. Nie pamiętał nawet, kiedy i w jakich okolicznościach zaczął jej używać – teraz nie wyobrażał sobie bez niej golenia. Nawet wtedy, gdy się nie golił z braku czasu, tak jak dzisiaj, musiał ją wklepać w twarz. To go w jakiś dziwny i magiczny sposób relaksowało oraz podnosiło na duchu.

Tak jak sobie pomyślał, zaszedł do sklepu, kupił bułkę oraz kilka plasterków szynki drobiowej i skierował się na przystanek. Punktualnie o 7.35 przyjechał autobus. Co jak co, ale autobusy jeździły punktualnie. Przepuścił w drzwiach wysiadających, pomógł wdrapać się jakiejś staruszce i skierował się na swoje ulubione miejsce w ostatnim rzędzie, tuż przy oknie. Trasę znał na pamięć, więc nie bardzo było co oglądać, ale miejsce to miało dwa zasadnicze plusy – po pierwsze, przez całą drogę nikt się koło niego nie przeciskał, po drugie, mógł obserwować z góry cały autobus. Dzisiaj siedziały przed nim dwie typowe przedstawicielki miejscowych gospodyń domowych, obrabiające tyłek trzeciej – oczywiście nieobecnej.

– Słyszałaś, jak się wczoraj gdzieś na górze wydzierali. To chyba u Kowalskiej.

– Nie, niemożliwe. Kowalska wyjechała ze swoim starym i dzieciakami do matki. Nie będzie jej z jakiś tydzień. Mi się wydaje, że to u Zborowskiej. Słyszałam od Kwiatkowskiej, że coś nie za bardzo jej się układa z tym Francuzem.

– Też się babie na starość zachciało żyć z obcokrajowcem, przecież wszyscy wiedzą, że Francuzi są wygodni. Pewnie ma już dosyć latania i usługiwania mu. Sama bym mu przylała.

– Wiesz co, Tereska – tak w zasadzie to wszystkie chłopy są leniwe, nieważne, skąd pochodzą…

Miał już serdecznie dosyć tej babskiej paplaniny i odkrywczych sądów na temat jego płci. Kątem oka zdążył zaobserwować, że właśnie minęli komendę policji, co oznaczało, że przejechał już połowę drogi. Jeszcze dwa przystanki i będzie mógł wysiąść. Przestał słuchać i wbił wzrok przed siebie. W tym samym momencie poczuł gwałtowne szarpnięcie i uderzenie. Widział, jak przód autobusu jest taranowany przez wyjeżdżającego tira. Stojący pasażerowie zaczęli się przewracać, tak jakby ktoś trącił poustawiane kostki domina.

Szczęśliwym zbiegiem okoliczności autobus nie był przeładowany, a na przednim pomoście nikt nie stał. Wyglądało na to, że obędzie się bez karetek pogotowia i skończy na kilkunastu siniakach i zadrapaniach. Dzisiaj jednak wcale go to nie pocieszało. Skończyła się jego podróż, a to mogło oznaczać tylko jedno: kłopoty. Do pracy miał jeszcze ze trzy kilometry i tylko piętnaście minut. Przepychając się przez zdezorientowany i zszokowany jeszcze gąszcz kotłujących się ludzi i ich bagaży, wysiadł i rozpoczął wyścig z czasem.

Bieg z ciężką aktówką nie należał do przyjemności. Bardzo szybko okazało się, że nie ma żadnej kondycji. Organizm mścił się za jego lenistwo. Czuł, jak palą go płuca, oddech staje się coraz krótszy, a przed oczami pojawiają się mroczki. Jeszcze jeden zakręt i zobaczy budynek banku. O już jest – przystanął na chwilę, aby zaczerpnąć zimnego powietrza. Dzięki temu ugasił płomień szalejący w płucach i klatce piersiowej. Spojrzał na zegarek – było pięć po ósmej. Już był z czasem w plecy. Wziął głęboki oddech i rozpoczął finisz, ostatnie pięćset metrów. Może dzisiaj dyrektor ma jakieś umówione spotkanie – pomyślał. Czasami zdarzało mu się przyjść do pracy dopiero koło południa. Może chociaż raz uśmiechnie się do mnie szczęście – i choć wypowiedział te słowa, sam w nie nie uwierzył. O ósmej siedem był już na schodach, jeszcze tylko kilka stopni i będzie mógł swobodnie odpocząć.

Na korytarzu nie było nikogo, potwornie zmęczony otworzył drzwi, zdjął jesionkę i z głośnym hukiem osunął się na krzesło.

Rekord świata – pobiłem dzisiaj rekord świata w biegu z teczką. Szkoda, że jeszcze nikt nie wymyślił takiej konkurencji.

Rozmyślając tak, czuł, jak bardzo powoli oddech wraca do normy, a poziom adrenaliny zaczyna opadać. Z tego błogostanu wyrwał go dźwięk dzwonka telefonu stojącego na jego biurku.

– Leon Rosolak, słucham.

– Nooo, raczyliście przyjść dzisiaj do pracy, Rosolak. A czym to sobie zasłużyłem na taką szczodrość z waszej strony? Hm! Natychmiast do mojego gabinetu!

– Tak jest, panie dyrektorze, już idę – odparł pokornie.

Znowu dywan. Ale gdzie ten stary piernik widział, że się spóźniłem? Przecież jego okna wychodzą na drugą stronę. A może wydzwaniał do mnie od ósmej. Nie ma się co zastanawiać, trzeba iść, bo gotów powiedzieć, że nie dość, że się spóźniłem, to jeszcze nie mogę do niego trafić. Znam ja te jego sarkastyczne przygaduszki.

Z duszą na ramieniu wstał zza biurka i udał się na rozmowę do gabinetu dyrektora. Idąc korytarzem cały czas zastanawiał się, skąd ten stary cap wiedział, że go nie ma. Za chwilę pewnie się dowie, że zostanie zwolniony. Przecież jak zacznie się tłumaczyć, dlaczego się spóźnił, stary i tak mu nie uwierzy. Powie, że to kolejna jego głupia wymówka i tak dalej. Czuł, że każdy kolejny krok przybliżający go do dyrektorskiego gabinetu jest coraz cięższy, serce zaczęło mu walić jak oszalałe. Gdyby korytarz miał jeszcze z dziesięć metrów, pewnie zaliczyłby odlot. Zawahał się, trzymając rękę na klamce. W zasadzie co jeszcze gorszego mogło go spotkać? Zawał, zwolnienie, nagana, dyscyplinarka. Nacisnął klamkę. Uchylił nieznacznie drzwi i wśliznął się przez powstałą szparę do środka. Przez ułamek sekundy poczuł się jak bohater taniego kryminału, wchodzący, aby zabić nadętego bogacza i ograbić jego sejf.

Dyrektor siedział w swoim fotelu i rozmawiał przez telefon. Jego biurko stało pod oknem w odległości około ośmiu metrów od drzwi. Nie proszony, stał więc przy drzwiach, oczekując na ruch przełożonego. W końcu dyrektor skończył rozmowę, odłożył słuchawkę i z zimnym uśmiechem sięgnął do kieszeni po papierosy. Nonszalanckim ruchem zapalił zapałkę, pocierając ją o traskę położoną na blacie biurka i przypalił. Zaciągnął się, wydmuchnął kłęby dymu w jego kierunku, tak jakby chciał mu zrobić na złość, wiedząc, jak nienawidzi zapachu tytoniowego dymu.

– I co mi tym razem powiecie na swoje usprawiedliwienie, Roso-lak. Słucham.

Leon już miał odpowiedzieć, jednakże dyrektor nie dał mu nawet zacząć.

– Jaką to historyjkę dzisiaj usłyszę, co? Nie, nie mówcie jeszcze. Muszę zacząć je zapisywać – sięgnął do szuflady wyciągając z niej notatnik. – Teraz możecie zaczynać.

– Więc ja… – zaczął cicho – ja… nie mam nic na swoje usprawiedliwienie – dodał, podnosząc jednocześnie głos. Miał już tego wszystkiego tak serdecznie dość, że postanowił się nie wysilać i nie usprawiedliwiać. Niech się dzieje wola nieba!

– Oj, nieładnie, nieładnie, Rosolak, jestem rozczarowany! – dyrektor po raz kolejny obnażył swoje żółte od tytoniu zęby. – Czuję się zawiedziony. A wasi koledzy tak się starali!

– Przepraszam, ale nie za bardzo rozumiem. Czy mógłby mi pan to wyjaśnić?

– A co tu jest do wyjaśniania, Rosolak. Delikatnie mówiąc, ktoś cię zakablował. Powiem tylko tyle, że tym razem ci odpuszczę, bo nie znoszę kapusiów. Donosiciela i lizusa ukarzę sam, ciebie zaś pozostawię w niewiedzy, kto chce ci się tak mocno przysłużyć i dlaczego. Zrozumiałeś? Jakieś pytania?

– Nnnie – wyjąkał zupełnie zdezorientowany obrotem sprawy.

– No to wynocha do roboty, bo się jeszcze rozmyślę i wręczę naganę. Odmaszerować!

Nie patrząc już na Leona, dyrektor powrócił do swoich zajęć.

Nie pozostało nic innego, jak jeszcze raz przeprosić i wyjść z gabinetu. I tak też postąpił. Kto mógł na niego donieść i dlaczego? W zasadzie z nikim się w pracy nie przyjaźnił, ale i wrogów, jak mu się do tej pory wydawało, też nie miał. Widocznie był w błędzie. Postanowił, że znajdzie biurową hienę.

Wrócił do gabinetu i zajął się bieżącymi sprawami, wiedząc, że nikt za niego ich nie zrobi. Tym bardziej teraz będzie musiał uważać, bo widać ktoś czyha na jego stołek. Co za czasy – na jego stołek!

Po ośmiu godzinach pracy, trzech kawach i bułce z wędliną pozbierał materiały, zamknął je w szufladzie biurka i wyszedł z biura. Postanowił przewietrzyć się trochę i wrócić do domu na piechotę. To da mu trochę czasu na przemyślenie wydarzeń dzisiejszego dnia. Miał już grupę potencjalnych podejrzanych. Teraz należało ich dyskretnie sprawdzić, wykryć sprawcę i go ukarać. Musi obmyślić plan zemsty.

Na przejście sześciokilometrowej trasy potrzebował prawie dwóch godzin – po drodze wstąpił bowiem do kiosku z gazetami. W zasadzie nie był to kiosk, ale samodzielnie stojący salonik prasowy, jakich w ostatnim czasie powstało w całym kraju tysiące. Pawilon znajdował się tuż przy drodze do jego domu.

Wszedł i zaczął przeglądać gazety. Po jakimś kwadransie stwierdził, że co prawda tytuły są różne, ale jakoś dziwnie tematy w wielu się powtarzają, a co śmieszniejsze, często zawierają te same zdjęcia. Jak tu zgarnąć jeszcze parę złotych? – oto przewodnie pytanie wydawców. Rozmyślając tak, zabrał swoje gazety i zdegustowany wyszedł. Rozejrzał się, przeszedł na drugą stronę ulicy i spokojnym krokiem ruszył w kierunku domu.

Mieszkał w bloku, w małej kawalerce – zaledwie dwadzieścia pięć metrów kwadratowych, ale jak dla niego było w sam raz. Jeden pokój, kuchnia, łazienka wraz z ubikacją i coś, co udawało przedpokój. Mieszkał tu sam od czasu, kiedy skończył studia. Aktualnie nie miał też żadnej partnerki. W jego życiu osobistym były różne, dłuższe i krótsze momenty, kiedy z kimś był. Niemniej jak do tej pory nie trafił na swoją drugą połowę. W zeszłym roku stuknęła mu trzydziestka, tak więc chyba najwyższy czas już kogoś poznać i założyć rodzinę. Tylko gdzie jej szukać? – powiedział do siebie. W pracy nie ma nikogo, sam z domu się nie ruszam – może by tak przez internet? Tak – to jest dobra myśl, trzeba będzie ją wypróbować. Z tym postanowieniem przekroczył próg mieszkania.

Po zaimprowizowanym obiedzie, na który składała się chińska zupka z torebki oraz pulpety w sosie pomidorowym z ziemniakami i ogórki, zabrał się do lektury przyniesionych gazet. Szczegółowa analiza ich zawartości potwierdziła tylko jego przypuszczenia. To co zwykle, czyli nic konkretnego. Kiedy miał już odłożyć dziennik na stolik, coś przykuło j ego uwagę.

Tak, to mogłoby rozwiązać wszystkie moje problemy – uśmiechnął się nieznacznie, wyobrażając sobie, co go czeka w przyszłości.

4

Andrzej był jednym z wielu milionów mieszkańców tego kraju, którzy w zbliżających się świętach Bożego Narodzenia upatrywali swojej życiowej szansy. Państwowy Monopol Loteryjny ogłosił, że w specjalnych zakładach świątecznych po raz pierwszy do wygrania będzie zawrotna suma dwudziestu jeden milionów. Szybkie przeliczenie na dolary i otrzymany wynik zaparł mu dech w piersiach – ponad siedem milionów. I do tego jeszcze kupon specjalny, na który wygrać będzie można z pewnością niemałe pieniądze. Jakie? – tego obecnie nie był w stanie nikt przewidzieć. Wielkość wygranej zależała bowiem od liczby zawartych w zakładach specjalnych zakładów. Mówiło się, że kwota ta może wynieść nawet milion. Wystarczy skreślić sześć liczb z czterdziestu dziewięciu albo mieć szczęście w losowaniu numerów serii z kuponów i można do końca życia nic nie robić. Takie życie to by mu się podobało. Sprzedaż zakładów miała się rozpocząć za tydzień, a już wiadomo było, że zainteresowanie będzie znacznie wyższe od tego, kiedy na giełdę wchodziły akcje PKO BP. Andrzej odstał swoje w kolejce, ale było warto. Lubił hazard i tak jak miliony jego rodaków wierzył, że los uśmiechnie się właśnie do niego.

5

Następny tydzień przeleciał Leonowi jak z bicza strzelił. Ani się obejrzał, jak znów był weekend. Dla niego weekend szczególny. Umówił się na randkę. Tak jak sobie przyrzekł, umieścił swoje ogłoszenie w internecie, samodzielnie szukając kandydatki. Uśmiechnął się na samą myśl, jak zgrabnie zatuszował swoje wady i podkreślił zalety. Spojrzał na ekran monitora i głośno przeczytał treść ogłoszenia, dzięki któremu jego życie być może zmieni się na dobre.

Wysoki, przystojny brunet, wykształcony, inteligentny, pełen pomysłów, pozna miłą, ładną, zgrabną i powabną osobę w wieku do trzydziestu lat.

Do tego krótkiego tekstu dołączył swoją co nieco wyretuszowaną fotografię. Co za wspaniałe osiągnięcie, technika cyfrowa to jest to – westchnął, z rozrzewnieniem spoglądając na swoje zdjęcie. Zrobił je tydzień temu w miejscowym zakładzie fotograficznym, położonym niedaleko banku. Pamięta, jak rozmawiał z fotografem:

– Chciałbym zrobić sobie zdjęcie? Ile mnie to będzie kosztowało i jak długo będę musiał czekać, bo nie ukrywam, że zależy mi bardzo na czasie.

– No, to więc tak… Jakie zdjęcie konkretnie pana interesuje – dowodowe, paszportowe, do wizy, zielonej karty?

– Właściwie potrzebuję czegoś, co mógłbym mieć na dysku i przesłać przez internet – odparł, rozglądając się po sklepie. – O, takie jak tam – wskazał palcem na umieszczoną za szybą czarno-białą fotografię.

– Może pan mi nie pomoże, ale zapytać nie zaszkodzi – czy można dorobić sobie włosy?

– Popatrzmy – sprzedawca spojrzał na Leona, tak jakby przez całe życie nie robił nic innego, tylko dorabiał ludziom włosy. – Nie ma sprawy, da się załatwić.

– Naprawdę? – odparł zdziwiony, spodziewał się raczej bowiem, że odpowie, żeby dał sobie spokój i poszukał szczęścia gdzie indziej. – Nie dziwi to pana?

– Mnie już nic nie jest w stanie zaskoczyć. Ludzie, wie pan, mają tak różne pomysły, że ta prośba nie jest już zbyt oryginalna.

Zaciekawiony odpowiedzią sprzedawcy, zapytał:

– To może mi pan zdradzi jakieś szczegóły, może sam bym skorzystał?

– W zasadzie nie powinienem, ale przy odrobinie fantazji moglibyśmy się pokusić o brodę, wąsy, ewentualnie całkowicie pozbawić włosów. To jak, na co się decydujemy? – zapytał, kierując zawadiacko wzrok w jego stronę.

Sam nie wiedział, czy to za przyczyną tak postawionego pytania, czy może impulsu podświadomości, zgodził się na drobne poeksperymentowanie. Widać było, że fotograf lubił, to co robił. Uśmiechnął się, zatarł ręce i stwierdził – no to do roboty!

Spędził w zakładzie dobre trzy godziny, bawiąc się razem z nim. Od czasu do czasu fotografa odrywał od zajęć jakiś klient – a to chcący odebrać zdjęcia, a to proszący o pomoc przy założeniu filmu czy pragnący uwiecznić swoją twarz na zdjęciu. Leon liczył się z dużym wydatkiem, ale fotograf po raz kolejny w tym dniu go zaskoczył, podając mu cenę – sto złotych za odbitki.

– A koszty zmarnowanego czasu? – zagadnął Leon.

– Proszę się nie martwić. Rzadko mam szansę wykorzystać swój sprzęt i umiejętności. A tak przy okazji – czy nie umówiłbyś się ze mną na kawę? – puścił do Leona oczko.

– Nie za bardzo – odparł zaskoczony. – Wiesz… może… innym razem.

Teraz nie miał pewności, o jakim sprzęcie przed chwilą wspominał fotograf, ale wolał się o to nie dopytywać.

– Trzymam cię za słowo, przystojniaczku.

Były to ostanie słowa, jakie usłyszał, wycofując się pędem ze sklepu. W ręku trzymał cztery komplety zdjęć: naturalny, z brodą i wąsami, bez włosów oraz z włosami. Obejrzał je raz jeszcze i usatysfakcjonowany włożył do portfela.

Jeszcze nie wiedział, że podrywający go fotograf zrobił dla niego o wiele więcej niż tylko zwykłe zdjęcia. Być może on i jego praca ocaliły mu życie, ale o tym miał się przekonać dopiero za kilkanaście dni.

Właśnie w momencie, kiedy oglądał swoje zdjęcie z włosami, to które dołączył do ogłoszenia, na skrzynkę przyszła wiadomość. Pisała do niego ONA, jego dzisiejsza randka – Zuzanna. Jakie cudowne imię – pomyślał, czytając, co do niego napisała:

Mój drogi Leonie!… Nie mogę się doczekać. Cała drżę na samą myśl o spotkaniu z Tobą. W końcu będziemy mogli zjeść razem kolację, porozmawiać, potańczyć – po prostu ze sobą być. Jak ja tego pragnę! A ty?

Zadaje retoryczne pytania.

Leon czytał dalej:pragnę mówić, słuchać, każdą komórką być z Tobą i tylko z Tobą– czy aby nie przesadzała? Ogarnęła go chwilowa wątpliwość, odrobina zdrowego rozsądku próbowała wedrzeć się do jego umysłu. Przez chwilę miał wrażenie, że to nie Zuzia wysłała tego maila, ale podpis mówił sam za siebie:Twoja Zuzanna. Skoro tak rozgrzana miała przyjść na spotkanie, bał się myśleć, co wydarzy się po wyjściu z restauracji.

Zaprosił ją do „Giocondy”. Nie była to może najdroższa z restauracji w mieście, ale serwowali tam wspaniałe potrawy. Wybrał ten lokal, bo jako jeden z niewielu oferował poza posiłkami możliwość potańczenia przy orkiestrze. Teraz bał się tylko jednego – jej reakcji na jego wygląd. W końcu na zdjęciu miał zdecydowanie więcej włosów. Jak jej to wytłumaczy – że zdjęcie było stare, że zachorował, a jego cebulki tego nie wytrzymały i się poddały. Liczył, że tak jak deklarowała, wygląd i pieniądze to nie wszystko. Liczy się to, co człowiek ma w sercu – pisała. Oby tak było naprawdę.

Umówili się na dwudziestą. Spojrzał na zegarek – była już siedemnasta. Najwyższy czas zacząć się przygotowywać – pomyślał. Trzeba wziąć kąpiel, ogolić się, wyprasować koszulę i dobrać krawat.

O dziewiętnastej był gotów – wykąpany, odświeżony, w koszuli z czerwonym krawatem, pachnący Old Spicem zamówił taksówkę.

Dziesięć minut później pod dom podjechał mercedes z korporacji Echo Taxi.

– Dobry wieczór, szacuneczek, gdzie szanownego pana podwieźć? – z przesadnym uśmiechem zagadnął kierowca.

– Do „Giocondy” – odpowiedział bez entuzjazmu.

Zawsze wkurzali go kierowcy taksówek – albo jak mruki siedzą za cicho, albo przesadnie wręcz gadają, nie dając spokojnie posiedzieć pasażerowi. Ten należał najwidoczniej do tej drugiej, jak sądził gorszej kategorii. Od razu bowiem przystąpił do frontalnego ataku.

– Widzę, że coś dzisiaj nie w humorku? Można wiedzieć dlaczego?

– Nie! Jedź pan tam, gdzie prosiłem! – wykrzyknął i tym samym zakończył rozmowę z taksówkarzem, zanim ten zaczął na dobre się rozkręcać.

Tak mu się przynajmniej wydawało. Nic bardziej mylnego.

Taksówka przejechała już jakiś kawałek drogi. Wyjechali na obwodnicę, która znacznie mogła skrócić czas przejazdu, jak też mniej uderzyć po kieszeni. Nagle kierowca zrobił coś, czego Leon najmniej się spodziewał: z piskiem opon zatrzymał mercedesa w jednej z zatoczek i przez zaciśnięte zęby warknął, przechylając się w fotelu:

– Wysiadaj! Już ja cię nauczę kulturalnie rozmawiać!

Leon zdębiał, nie wiedział, co to wszystko ma znaczyć. Zanim zdążył pomyśleć, że zgłosi ten fakt do korporacji, kierowca zrobił kolejną nieoczekiwaną rzecz. Z mistrzostwem godnym najlepszego aktora wrzasnął do radiotelefonu zainstalowanego w desce rozdzielczej:

– Dwanaście wzywa pomocy, jestem na obwodnicy północnej, mam nawalonego gościa, który mi się strasznie awanturuje, wezwijcie policję. Postaram się go zatrzymać. Ooo! – zawył jak wściekły pies! – On ma nóż! Pomocy!

Skończywszy radiowy spektakl dźwiękowy otworzył drzwi i zerwał się z fotela. Leon siedział całkowicie zdezorientowany – nie bardzo do niego to wszystko docierało. Kiedy kierowca zaczął wyciągać go z taksówki, zaczął rozumieć, w jakiej znalazł się sytuacji.

– Nie szarp się, wale – krzyczał właściciel mercedesa, zachowując się, jakby był na prochach.

Przecież to psychol – przeleciało Leonowi przez głowę. Lepiej sobie odpuścić i ciągle przytakiwać. Podobno to jest najskuteczniejsza metoda na wariatów.

– To co, czekamy na policję, czy do „Giocondy” trafisz sobie sam, chłoptasiu?

Kierowca nie spodziewał się chyba odpowiedzi, zadecydował widać już za niego. Pchnął Leona mocno w kierunku krawężnika, otrzepał sobie ręce, wskoczył za kółko i z piskiem opon odjechał, zostawiając go na całkowitym odludziu.

Leon stał osłupiały, nie bardzo wiedząc, co ze sobą zrobić.

Czy ja zawsze muszę trafić na jakiegoś świra? – zapytał retorycznie, rozglądając się wokoło.

Jak okiem sięgnąć, tylko droga i las. Spojrzał na zegarek, niestety było na tyle ciemno, że nie widział dobrze wskazówek. Odczekał chwilę, aż nadjeżdżający samochód oświetlił jego postać stojącą na poboczu i zerknął jeszcze raz. Było już dobrze po wpół do ósmej. Jeśli zaraz czegoś nie wymyśli, z całą pewnością spóźni się na swoją pierwszą randkę. Co za wstyd. Nie pozostało nic innego, jak złapać okazję. Całe szczęście, że nie wygląda na zabijakę, bo o tej porze nikt by się nie zatrzymał. A i tak na wiele nie liczył. Minęło już dobrych dziesięć minut, a on dalej stał przy krawężniku machając ręką. Czuł się przegrany i zdesperowany. Miał już serdecznie dość tego ciągnącego się za nim, jak smród za wojskiem, pecha. Spojrzał znowu na zegarek, za kwadrans ósma. Jeśli teraz nikt się nie zatrzyma, niechybnie nie zdąży na dzisiej – sze spotkanie. – Co pomyśli sobie o mnie Zuzia? Jak ja jej to wszystko wytłumaczę? – Miał po dziurki w nosie zastanawiania się, jak po raz kolejny ma się usprawiedliwić. Ta gorzka prawda pchnęła go do kroku, którego pewne nigdy nie zapomni. Nie zastanawiając się zbytnio nad konsekwencjami, wtargnął gwałtownie na jezdnię. Widział, jak światła samochodu nieuchronnie się do niego zbliżają. Oślepiony ich blaskiem stał nieruchomo, jak zdezorientowany na drodze dziki zwierz. Zdążył tylko jeszcze pomyśleć – co ja takiego wyprawiam?

Z chwilowego odrętwienia wyrwał go basowy głos klaksonu i jakiś syk, jakby spuszczanego gwałtownie powietrza. Sam nie wiedział, czy to z jego płuc, czy ze stojącej pół metra przed nim ogromnej ciężarówki? Z kabiny wyskoczył roztrzęsiony kierowca. Podbiegł i bez słów zaczął go obmacywać.

– Jest pan cały? Jezu Chryste, człowieku, życie ci niemiłe? Co ty wyprawiasz?! Jeszcze chwila, a przejechałbym po tobie jak po maśle! – Kierowca był tak zaszokowany, że nawet nie krzyczał. – Halo, czy ktoś mnie tam słyszy? – Puknął Leona lekko w czoło. – Jest tam kto, czy się już wszyscy wynieśli?

– Hrm… – w końcu udało mu się wykrztusić z siebie jakieś dźwięki, co prawda mało zrozumiałe, ale oznaczało to, że wraca z dalekiej podróży z powrotem na ziemię. – Ja. bardzo przepraszam, ale. – Oprzytomniał już całkowicie. – Przepraszam za zamieszanie, ale czy nie byłby pan tak uprzejmy i nie podwiózł mnie do następnego ronda?

Kierowca stał jak wryty, teraz jemu odebrało głos. O mało nie rozjechał faceta, a ten jak gdyby nigdy nic, prosi go o podwiezienie. Przyjrzał mu się uważniej. Gość się wyszykował, nie przymierzając jak stróż w Boże Ciało. Nie wyglądał na niebezpiecznego, a wręcz na równie zaskoczonego jak on. Jeździł tą trasą co tydzień. Wiedział, że co prawda ruch jest mniejszy niż poza weekendem, ale i tak znaczny. Przeanalizował szybko wszelkie za i przeciw i postanowił, że go podwiezie.

W odpowiedzi na swoje pytanie Leon więc usłyszał:

– No to wsiadaj pan, bo drugi raz może się już tak nie poszczęścić.

Do ronda dojechali w milczeniu. Obaj doszli chyba do przekonania, że tak będzie najlepiej. Wysiadając Leon uśmiechnął się do kierowcy i przekrzykując hałas silnika oraz przejeżdżających samochodów, z podniesioną głową zawołał:

– Dziękuję za podwiezienie – i uratowanie życia!

Wypowiadając te słowa nie miał na myśli tylko tego, że go nie

rozjechano, ale i to, że miał szansę dotrzeć na czas. Obejrzał się jeszcze raz za znikającą za zakrętem ciężarówką, spojrzał na zegarek i energicznym krokiem poszedł w kierunku zabudowań.

*

Do restauracji dotarł punktualnie o godzinie ósmej. W szatni, gdzie zostawiał okrycie, siedziała starsza pani, która wydała mu się znajoma. Szukał w pamięci jej rysów twarzy. Skąd ja ją znam? – myśl ta tłukła mu się po głowie. Kolejne obrazy przesuwały mu się przed oczyma. Wszystko to trwało ułamki sekund – ma, dopasował obraz do postaci ze zbioru. Przed nim w całej okazałości stała pani Krysia, matka Romana – jednego z jego najlepszych kolegów z podwórka.

– Przepraszam bardzo, ale czy pani Krystyna? – nieśmiało skierował pytanie do odbierającej jesionkę kobiety.

– Tak, głuptasie – odparła. – Nic się nie zmieniłeś, tylko jakby trochę zmężniałeś i włosków coś mniej na głowie. Co tam u ciebie, Leon, słychać?

– A wie pani, jak to jest, stara bieda – odpowiedział w typowy dla większości Polaków sposób. – Ja jak ja, ale co pani tutaj robi? O ile mnie pamięć nie myli, pracowała pani w szkole.

– Tak, stare dzieje, byłam woźną, nie pamiętasz?

– Jak mógłbym zapomnieć. Ale w dalszym ciągu nie wiem, jakim cudem się.

– .się tutaj znalazłam – dokończyła za niego. – No cóż, życie to nie bajka, z czegoś trzeba żyć, mój drogi. Rentę mam lichutką, a i do ludzi ciągnie. Tak więc dorabiam sobie parę groszy popołudniami.

– A co u Romka, dawno go nie widziałem, wyprowadził się gdzieś czy co?

– Romek. – westchnęła kobieta – jak ja go dawno nie widziałam. Wiesz, on wyjechał kilka lat temu za granicę, zarobić sobie chciał parę groszy. Poniosło go gdzieś do Australii, siedzi tam na czarno i nie chce wracać. Ale chyba ma jakieś kłopoty, bo rzadko dzwoni, nie pisze wcale. Sama nie wiem, co o tym myśleć. A ty, co robisz?

– Tak w ogóle, czy tutaj?

– No, tutaj, umówiłeś się pewnie z jakąś piękną kobietą, co? – zawadiacko kiwnęła głową. – Aa. widzę, że tak, no to leć, ptaszyno, do swojej sikorki. Co tam będziesz tracił czas na rozmowy ze starą babą.

– Ależ, pani Krystyno. – kurtuazyjnie rzucił Leon. – Co też pani opowiada. Miło było panią spotkać – odwrócił się i rzucając jeszcze przez ramię, krzyknął ze schodów prowadzących na główną salę: – Proszę przy okazji pozdrowić Romka. Mam nadzieję, że się jeszcze kiedyś z nim zobaczymy.

Wystarczyła chwila dekoncentracji, a byłby przypłacił ją skręconą kostką. Wcześniej niż przewidywał skończyły się schody. Szukając oparcia dla wiszącej w powietrzu nogi, zaczął nią wymachiwać i w efekcie niebezpiecznie przechylił się na prawo. I to go uratowało. Przytrzymał się barierki i odzyskał równowagę.

Zawsze mówiłem, że przechyły na lewicę są niebezpieczne i mogą się źle dla człowieka skończyć. W tym kraju nawet na schodach w restauracji nie da się uciec od polityki – stwierdzenie to wywołało uśmiech na jego twarzy.

Postronny obserwator mógłby w tym momencie pomyśleć, że Leon jest niezwykle zadowolony z faktu przyjścia do „Giocondy”. I pomimo że wywołujące uśmiech zdarzenie nie miało z tym nic wspólnego, czuł wzrastającą radość, że w końcu zobaczy Zuzannę.

Upewniwszy się, że nie ma przed sobą żadnych dodatkowych niespodzianek, wszedł na salę przez duże obrotowe drzwi. Tak samo, jak cała kamienica, w której znajdowała się hotelowa restauracja, miały swoją historię, sięgającą czasów przedwojennych. Z biegiem lat wystrój całości ulegał zmianie, w zasadzie był coraz gorszy – ale od czasu, kiedy kamienica przeszła do rąk prawowitych właścicieli, przeżywała swoją drugą młodość. Odrestaurowana powróciła do świetności z lat trzydziestych ubiegłego wieku. Przywrócono wygląd z tamtego okresu. Pomimo stosunkowo młodego wieku Leon czuł się tutaj doskonale. Urzekały go szklane żyrandole oraz wiszące na ścianach kinkiety, z których sączące się lekko żółtawe światło stwarzało niepowtarzalny wręcz klimat. Na ścianach wyłożonych purpurowym atłasem mieniły się delikatne złote paski. Całości dopełniały gustownie dobrane obrazy wielkich światowych mistrzów pędzla. Oczywiście były to tylko kopie, ale ich widok zapierał dech w piersiach. Wnętrze wyglądało tak, jakby ktoś chciał w małej pigułce zawrzeć tysiąc lat sztuki europejskiej. Całości kompozycji dopełniały grube, ciężkie zasłony wraz ze śnieżnobiałymi firankami. Stoliki rozmieszczono na sali tak, aby każdy mógł obserwować jej środek, na którym od czasu do czasu pojawiały się tańczące pary. Pod jedną ze ścian wydzielono kilka metrów kwadratowych dla orkiestry. W każdy sobotni wieczór można było posłuchać na żywo standardów jazzowych.

Rozejrzał się po sali za Zuzanną. Nie dostrzegł jej jednak przy żadnym ze stolików. Widocznie jeszcze nie przyszła – pomyślał, szukając wolnego miejsca dla dwojga. Zauważył takie pod główną ścianą, jak ją na własne potrzeby nazwał. Główną dlatego, że wisiało na niej arcydzieło Leonarda da Vinci – Gioconda. Ślepym trafem stolik, o którym marzyło wielu adoratorów przychodzących tu z partnerkami, zwolnił się w momencie, kiedy wszedł na salę. Po raz pierwszy w tym dniu uśmiechnęło się do niego szczęście. Nie zastanawiając się więc zbyt długo, podszedł, odsunął stylowe ciężkie krzesło i usiadł. Jak na zawołanie obok niego pojawił się nienagannie ubrany kelner.

– Dobry wieczór panu, czym mogę służyć? – zapytał spokojnym i wyważonym tonem.

– W zasadzie czekam na kogoś. Na razie poproszę o lampkę jakiegoś dobrego czerwonego wina.

– Czy ma być włoskie, francuskie czy może chilijskie.

– Wie pan, nie za bardzo się znam na winach, zdaję się zatem na pana gust. Proszę tylko, aby zostało mi parę groszy na danie główne – odwrócił się do kelnera i mrugnął porozumiewawczo okiem.

– Rozumiem – odparł kelner. – Polecam zatem chilijskie, dziewięćdziesiąt złotych za butelkę.

Leon kiwnął głową na znak, że się zgadza, choć w zasadzie myślał o jednym kieliszku – nie był bowiem pewien, czy da radę samotnie wypić butelkę, gdyby jego randka nie przyszła na spotkanie. Poza tym to nie McDonald i na wynos raczej mu nie zapakują. Po raz kolejny tego wieczoru spojrzał na zegarek. Dochodził kwadrans po ósmej, a jej wciąż nie było. Kelner wrócił z butelką i kieliszkiem na tacy. Postawił kieliszek i nalał do niego odrobinę, spoglądając pytającym wzrokiem na Leona.

– Ach! – mam spróbować.

Wziął więc kieliszek, podniósł i zakręcił nim, czym wprawił w osłupienie kelnera. Sam był także nie mniej zdziwiony, obserwując, jak ta stosunkowo niewielka ilość płynu wspina się ruchem okrężnym po ściankach niemałego przecież kielicha. O, cholera – pomyślał Leon – zaraz się wyleje.

Wygrało stare poczciwe przyciąganie – ściągając płyn z krawędzi kielicha z powrotem na jego dno. Podniósł więc zawartość do ust, przechylił. Wino miało cierpkawy, wyraźny smak. Było co prawda lekko kwaśnawe, ale widocznie takie miało być. Pokiwał głową, dając do zrozumienia, że aprobuje wybór. Zgrabnym ruchem kelner nalał mu przepisową ilość wina, pytając jednocześnie:

– Czy może jeszcze coś panu podać? Coś do jedzenia?

– Niedziękuję – powiedział dość szybko, tak że słowa zlały się w jedną całość. Zdecydowanie za szybko i ze złą intonacją, gdyż usłyszał w odpowiedzi:

– W takim razie polecam danie dnia: kaczkę po pekińsku.

Sytuacja wymknęła się spod kontroli. Zawahał się i ten moment

zdecydował, że także do kelnera dotarło, iż obaj się nie zrozumieli.

– Bardzo przepraszam, źle pana zrozumiałem.

– Nie to ja przepraszam, źle się wyraziłem. Ale skoro już mowa o jedzeniu, to z całą pewnością trochę później skorzystam z pana usług i zamówię tę chińszczyznę.

Kolejnefaux paswskazało kelnerowi, że ma do czynienia z totalnym dyletantem, a Leonowi uzmysłowiło, że chyba nie najlepiej pasował do otoczenia. Tak jakby przeżywałdeja vu. A może mu się tylko zdawało. Jego rozmyślania przerwało wejście na salę kolejnej grupy gości. Serce zabiło mu znacznie mocniej. W zasadzie za mocno, poczuł bowiem, jak w efekcie strach przed spotkaniem i pierwszymi słowami ściska mu gardło, a pompowana w zwiększonym tempie krew próbuje rozsadzić żyły. Obleciał go po prostu strach, czy to był właściwy krok? – Czy przypadkiem się nie zbłaźnię, a przede wszystkim jak ona zareaguje na moje włosy, a właściwie ich częściowy brak? – Było już jednak za późno na plany awaryjne, Zuzanna go dostrzegła i skierowała się w stronę stolika. Podnosząc się z krzesła zauważył, że nogi ma jak z waty, czuł się jak student przed najgorszym egzaminem. Wiedział, że musi go zaliczyć, ale cała jego wiedza gdzieś wyparowała z głowy. – Co ja jej powiem? Jak się wytłumaczę? Dlaczego wcześniej o tym nie pomyślałem? – Martwiąc się, patrzył, jak idzie w jego kierunku i co go zaskoczyło, uśmiecha się. A więc jest jakaś nadzieja, może zapomniała szkieł kontaktowych?

Ta absurdalna myśl spowodowała jednak, że nieznacznie się rozluźnił, a grymas na jego twarzy od biedy można było nazwać uśmiechem.

Zuzanna ubrana była bardzo skromnie. Miała na sobie krótką, czarną sukienkę oraz buty na wysokim obcasie. Całości dopełniały złote kolczyki oraz zwiewny jedwabny szal na szyi. Wyglądała dokładnie tak, jak na zdjęciu.

– Witaj, Leonie – zaczęła rozmowę pierwsza. – Myślę, że nie czekałeś zbyt długo.

– O nie, właśnie dopiero co przyszedłem.

– Jak to, spóźniłeś się na pierwszą randkę – zaskoczona spojrzała na Leona? – No wiesz, kobieta musi się spóźnić, ale facet powinien być przed czasem?

– Nieee… no wiesz, byłem punktualnie, ale. może usiądziesz, to ci wszystko wytłumaczę – usprawiedliwiał się Leon.

– Ty głuptasie, żartowałam. To ja przepraszam za spóźnienie, ale nie mogłam się szybciej zorganizować. Wiesz, my, kobiety. – zawiesiła głos i nie dokończyła zdania.

Leon odsunął jej krzesło. Wrócił na swoje miejsce i usiadł naprzeciwko. Z bliska była jeszcze ładniejsza niż na zdjęciu.

– Napijesz się czegoś?

– Tak, chętnie. A co polecasz? – sięgnęła po jego kieliszek, przyjrzała mu się i po spróbowaniu stwierdziła: – Niezłe, chilijskie, a więc dla mnie to samo.

Już na samym wstępie mu zaimponowała. Tego się nie spodziewał. Prawdziwa koneserka win – o la, la! A to dopiero początek spotkania. Czym go jeszcze dzisiaj zaskoczy?

Właśnie na sali pojawił się obsługujący go kelner. Leon podniósł więc rękę, dając mu do zrozumienia, aby podszedł do stolika.

– Poproszę o lampkę dla pani.

– Tak jest – odparł kelner i już go nie było.

– No to w końcu się spotkaliśmy – zaczął. – Myślę, że od razu powinienem cię przeprosić za. – przerwał, bo właśnie kelner doniósł kieliszek – za próbę ukrycia mojego stanu. – Uniósł nieznacznie brwi, dając jej do zrozumienia, że ma na myśli to, co pozostało mu na głowie. Czuł przy tym, że zaczął się czerwienić, co nie przytrafiało mu się zbyt często.

– W zasadzie nie masz za co. Szczerze mówiąc, spodziewałam się

tego.

– Jak to? Czy możesz mi wyjaśnić, na jakiej podstawie?

– Czy wystarczy, jak ci powiem, że to była kobieca intuicja?

– Chyba nie, nie wierzę w taki twór jak intuicja, nawet u kobiet.

– No dobra, trochę znam się na fotografii, nawet bardziej niż trochę, dlatego mogłam rozróżnić niektóre szczegóły. Fotograf był naprawdę dobry, ale nie doskonały. Można powiedzieć, że trafiłeś do dobrego rzemieślnika, ale nie do artysty.

– Czy w związku z tym nie masz do mnie żalu? – chciał się upewnić, że dobrze ją rozumiał.

– Nie, nie mam. Ba! – szczerze mówiąc, to mnie tym zaciekawiłeś. Kamień spadł mu z serca. To, co do niedawna uważał za swój błąd,

stało się jego atutem. To rzadka sytuacja w jego dotychczasowym życiu. Po raz kolejny zaczął wierzyć, że ma szansę pozbyć się swojego pecha.

Po upływie godziny i prowadzeniu ożywionej dyskusji na mniej lub bardziej ciekawe tematy postanowili coś zjeść.

– Zuzia, słuchaj, a może byśmy tak spróbowali polecanej przez kelnera kaczki. Czy ty może lubisz potrawy z drobiu?

– O tak! Uwielbiam! Ale wiesz, jakoś nigdy nie mam czasu, żeby go sobie przyrządzić. Widzisz, przy tym jest zawsze od cholery roboty. Tym bardziej z kaczką.

Zamówili więc kaczkę po pekińsku, która była wspaniała. Leon przez chwilę poczuł się, jakby naprawdę był w Chinach. Jedli w milczeniu, delektując się smakiem i aromatem potrawy. Kiedy skończyli obiadokolację, powrócili do przerwanej rozmowy. Wymieniali się spostrzeżeniami na różne tematy: a to rozmawiali o muzyce i sztuce, a to o swoich zainteresowaniach czy w końcu o zabawnych zdarzeniach z ich życia. Okazało się, że w wielu sprawach się zgadzają. Spodobało mu się to, że Zuzia także nie miała prostego życia, co oznaczało, że i ją od czasu do czasu prześladował pech. Ciekawe, co wyniknie z połączenia dwóch pechowców? – przemknęło mu przez głowę. W zasadzie od razu udzielił sobie sam wyczerpującej odpowiedzi. Wyjścia są dwa: albo, tak jak w matematyce, dwa minusy dają plus, ich pech się zamieni w szczęście, albo niestety spotęguje się. Jeśli ten wieczór będzie początkiem ich dłuższej znajomości, to czas i życie napiszą już stosowny scenariusz. Miał jednak cichą nadzieję na optymistyczne zakończenie ich znajomości.

Około północy zamówili drugą butelkę wina, a Leon poczuł się wystarczająco rozluźniony, aby poprosić Zuzię do tańca. Zapomniał już o wydarzeniach ostatniego tygodnia, w szczególności zaś o dzisiejszych. Po raz pierwszy od dłuższego czasu czuł się naprawdę szczęśliwy. Nie myślał ani o pracy, ani o przyszłości, liczyło się tu i teraz. Dotarło do niego, jak mało zaznał w życiu prawdziwych przyjemności, jak mało rzeczy tak na prawdę go cieszyło. Zaczął się zastanawiać, czy nie nadszedł właściwy czas na dokonanie w nim bardziej radykalnych zmian.

Na parkiet wracali kilkakrotnie. Za każdym razem ich taniec stawał się coraz bardziej zmysłowy. W coraz większym stopniu przytulali się do siebie. Czuł jej perfumy, a ich zapach rozchodził się w powietrzu. Bez względu na to, co mu się w życiu jeszcze przydarzy, rozpozna go wszędzie i będzie mu się na zawsze kojarzył z dzisiejszym wieczorem. W trakcie tańca w zasadzie nie rozmawiali, oboje chłonęli nastrój tej chwili, tak jakby nie miała się ona już nigdy powtórzyć, tak jakby jutro miał nastąpić koniec świata. Po którymś z kolejnych tańców zdecydował się zapytać o rzecz, która go nurtowała od samego początku, a jak dotąd nie miał śmiałości.

– A tak w ogóle, czym się zajmujesz na co dzień?

Pomimo że była przygotowana na to pytanie, zawahała się przed odpowiedzią. Ten ułamek sekundy wystarczył jednak Leonowi, aby dostrzec drobną zmianę w jej zachowaniu. Tak jakby nagle się usztywniła. Pełen kłębiących się, sprzecznych ze sobą myśli, postanowił nie drążyć tematu i czym prędzej dodał:

– Jeśli to jakaś tajemnica, to mi jej nie zdradzaj. W zasadzie chyba lubię tajemnicze kobiety.

– Ależ co ci przyszło do głowy. Nie ma powodów, dla których nie miałabym ci powiedzieć. Po prostu sama do końca nie wiem, jak to, co robię, nazwać – myślę, że jestem artystką.

Niezła z ciebie artystka – przemknęło przez głowę Leonowi, ale wiedząc, że nie takiej oczekiwała reakcji, po prostu stwierdził, nie wnikając jak na razie w szczegóły. – No to chyba nie będziemy się nudzić.

W tym samym czasie Zuzanna zastanawiała się, czy dobrze zrobiła, mówiąc mu, że jest artystką. Z drugiej jednak strony, jakby się mocno zastanowić, to jej obecne zajęcie można by z powodzeniem nazwać artystycznym. Poza tym – pomyślała – Leon też nie do końca grał fair, dorabiając sobie włosy na zdjęciu. Nie ma o co kruszyć kopii, w niedomówieniach jest remis – jeden do jednego. I na razie niech tak pozostanie.

Siedzieli jeszcze dość długo, aż w końcu zobaczyli, że oprócz nich na sali pozostały tylko dwie pary. Zabytkowy drewniany zegar stojący w jednym z rogów sali wybił godzinę czwartą, kiedy postanowili wstać i wyjść z „Giocondy”.

*

Wychodzącą parę obserwował przez kuchenny bulaj obsługujący ją przez cały wieczór jegomość. Kiedy przekroczyli próg sali i wchodzili po schodach kierując się w stronę szatni, nie mogli już widzieć, jak ich „opiekun” podnosi do ust rękę, zginając ją w łokciu, i mówi szeptem do umieszczonego w rękawie mikrofonu:

– Sęp do gniazda, sójki wybrały się za morze, powtarzam, sójki wybrały się za morze.

W umieszczonej w uchu słuchawce zatrzeszczało i usłyszał potwierdzenie odbioru oraz pytanie:

– Czy sójki zabrały bagaże?

– Tak – padła krótka odpowiedź.

A tak swoją drogą, komu płacą za wymyślanie takich durnowatych haseł, zastanawiał się ściągając biały uniform rzekomy kelner. Zrobił się nam dzisiaj nie lada kącik ornitologiczny: sęp, kaczka, sójka. Ale to już go nie interesowało – on wykonał swoją część zadania i był wolny. Niepostrzeżenie dla innych gości i części personelu wyszedł z restauracji

kuchennymi drzwiami i niczym duch rozpłynął się we mgle.

*

Ubierając się, uzgodnili, że Zuzia wróci sama do domu taksówką. Nie chciał naciskać, bał się, że pomyśli sobie, iż się jej narzuca. Dzisiejszy wieczór był wyjątkowy i dlatego nie chciał go psuć, upierając się, że ją odwiezie. Wyszli na zewnątrz, a tam uderzyła ich cisza. Miasto spało głębokim snem. Za sprawą wszechobecnej mgły powietrze było mało przejrzyste i wilgotne, co spotęgowało uczucie chłodu. Rozmawiali jeszcze pięć minut, aż w końcu przyjechała taksówka, którą wcześniej zamówił. Zuzia otwarła drzwi, stanęła w nich i powiedziała:

– Leon, dziękuję ci. To był naprawdę bardzo miły wieczór. Mamy sobie jeszcze tyle do powiedzenia, myślę, że znajdziesz czas i ochotę, aby to jeszcze kiedyś powtórzyć?

– Ba, kiedy tylko zechcesz – odparł entuzjastycznie.

Zuzanna sięgnęła do kieszeni i coś z niej wyjęła.

– Zostawiam ci wizytówkę, jeśli będziesz chciał się spotkać, po prostu do mnie zadzwoń. Zgoda?

– Zgoda.

– No to dobranoc, jeszcze raz serdecznie dziękuję za dzisiejszy wieczór – nachyliła się i delikatnie pocałowała go w policzek. – Pa!

Zamknął za nią drzwi taksówki. Samochód powoli odjeżdżał, zanurzając się w gęstą mgłę. Odprowadzając go wzrokiem, spojrzał na trzymaną w ręku wizytówkę. Przeczytał na głos – Zuzanna Kubicka – pod spodem widniał numer telefonu komórkowego i nic więcej. Żadnego adresu, nazwy firmy, nic, co mogłoby zaspokoić jego ciekawość.

Dlaczego ona jest taka tajemnicza? – pomyślał. Czy może coś chce przed nim ukryć? Nie wiedział, co o tym wszystkim ma myśleć, jednego był pewien, wkrótce do niej zadzwoni.

6

Obrócił się na drugi bok i postanowił sobie jeszcze podrzemać. W końcu dzisiaj była niedziela. Poza tym chciał śnić dalej, to było takie przyjemne. Rzadko kiedy miał sny, a w każdym razie prawie wcale ich nie pamiętał. Ten jednak był wyjątkowo wyraźny i w dodatku pełen nieoczekiwanych sytuacji, z nim w roli głównej. Do tego śnił kolorowo. Wszystko wydawało się takie rzeczywiste. Podświadomie gdzieś czuł, że coś się tu nie zgadza, nie potrafił jednak wskazać przyczyn swojego niepokoju. Usilnie starał się zlokalizować jego źródło. Po kilku próbach wreszcie mu się udało – bał się, że to wszystko okaże się jednym wielkim snem. Ta myśl spowodowała, że gwałtownie otworzył oczy i zerwał się na równe nogi. Usiadł na krawędzi łóżka i powoli zaczął dochodzić do siebie. W głowie miał kłębowisko myśli, próbował je jakoś poukładać, nadać im kierunek, zaszufladkować je. Stan taki utrzymywał się około dwóch minut, po których postanowił wstać i pójść do łazienki, aby wziąć prysznic. To go z pewnością postawi na nogi. Czuł się strasznie zmęczony. Idąc posuwał się niezgrabnie, szorując kapciami po dywanie. – Jezu, jak mnie dzisiaj bolą nogi, chyba lekko przesadziłem wczoraj z tymi tańcami. O tak! – zdecydowanie przeholowałem.

Wszedł do łazienki. Z premedytacją omijając wzrokiem powieszone naprzeciwko drzwi lustro, zrzucił z siebie piżamę i wszedł pod natrysk. Uwielbiał brać gorący prysznic. Woda, spływająca od czubka głowy aż po same stopy, niczym wodospad tworzyła liczne kaskady, ostatecznie spływając wraz z całym zmęczeniem. Po dziesięciu minutach zakończył kąpiel, wyszedł z kabiny i wytarł się ręcznikiem.

– No to czas na ciąg dalszy, panie Leonie – spojrzał w lustro.

To, co w nim zobaczył, nie odbiegało znacząco od widoku, jaki miewał codziennie. Uznał to za sukces. Pokrzepiony dokończył toaletę poranną – którą dzisiaj w zasadzie mógł nazwać południową. – Ale sobie pospałem. Zasłużyłem na dobre śniadanie, czy jak kto woli, wczesny obiad.

Ubrał się w swój codzienny domowy strój, co oznaczało spodnie dresowe wraz z luźną bluzą, i przeszedł do kuchni. Tost z serem oraz czarna kawa całkowicie mu dzisiaj wystarczą. Jedząc, analizował detal po detalu cały wczorajszy wieczór. Za każdym razem, kiedy przechodził od szczegółu do szczegółu, czuł wzbierającą ochotę ponownego spotkania się z Zuzanną i to jeszcze dzisiejszego południa. Wstał zza stołu i przeszedł do pokoju. Wyciągnął z kieszeni spodni wizytówkę i wykręcił widniejący na niej numer. Jeden sygnał, drugi, trzeci. – w końcu usłyszał głos automatu: „tu numer taki a taki, po usłyszeniu sygnału zostaw wiadomość”. Pewnie jeszcze śpi – pomyślał – spróbuję później.

Do końca wieczoru usilnie próbował się z nią skontaktować, ciągle jednak z tym samym skutkiem. W końcu nagrał się na sekretarkę.

– Zuzanna! Cześć, co słychać? Nie mogę się do ciebie dodzwonić od dobrych kilku godzin. Proszę, daj znać, jak tylko odsłuchasz wiadomość, bo zaczynam się niepokoić, czy coś ci się nie stało. Proszę, zadzwoń, jestem pod numerem, który ci się wyświetlił.

Wieczorem wyszedł na krótki spacer po osiedlu, aby zaczerpnąć trochę świeżego powietrza. Wracając, spotkał przed blokiem panią Helenkę spod trójki. Odkąd pamiętał, mieszkała tu sama. Niektórzy z sąsiadów mawiali, że nie ma dzieci, a jej mąż zginął dawno temu podczas II wojny światowej, zestrzelony gdzieś nad Anglią. Nikt dokładnie nie wiedział, ile ma lat, ale wysoce prawdopodobne było, że przekroczyła już osiemdziesiątkę. Jak na swój wiek była bardzo żywotna. Zachowała nie tylko zdrowie fizyczne, ale i sprawność umysłową. Nic się nie mogło w bloku wydarzyć bez jej wiedzy. Mijając ją ukłonił się i starym zwyczajem zagadnął:

– Co tam słychać nowego, pani Helenko. Jak szanowne zdrowie!

– A, dziękuję, jakoś obleci – odparła staruszka.

Widząc, że ma okazję z kimś sobie pogadać, zaczęła od pytania:

– A skąd to wracasz, Leosiu? – z racji swojego wieku do każdego w budynku zwracała się po imieniu. – Byłeś, jak wy to dzisiaj mówicie, wyrwać jakąś panienkę?

Leona zaskoczyło słownictwo, jakiego użyła staruszka.

– Co się tak na mnie gapisz, wy wszyscy myślicie, że jak ktoś już skończy sześćdziesiąt lat, to jest starym zgredem i wapniakiem. Nie mam racji? – nie czekając na odpowiedź kontynuowała: – No dobra, to twoja sprawa, wybacz starszej pani, że się wtrąca, ale taki przystojny kawaler jak ty nie powinien sam chodzić na spacery.

– A skąd pani wie, że byłem na spacerze? – spytał zaczepnie.

– Równo trzydzieści minut, tyle co zwykle. Zgadza się?

– Noo. zgadza się.

– Wiem, nie powinno mnie to interesować. Ale sam powiedz, co ja mam innego do roboty. Pilnuję was, wszystkich bez wyjątku. A wiesz co, właśnie sobie przypomniałam, że miałam się kogoś zapytać: co to było wczoraj z tym ogrzewaniem?

– Nie mam zielonego pojęcia. Cały dzień byłem poza domem. A czemu pani pyta?