Foodie w wielkim mieście - Jessica Tom - ebook + książka

Foodie w wielkim mieście ebook

Jessica Tom

3,3

Opis

Tia Monroe chciała za wszelką cenę dostać się na wymarzony staż u sławnej autorki książek kulinarnych. Plan się nie powiódł, ale Tia niespodziewanie otrzymuje oszałamiającą propozycję. Legendarny nowojorski krytyk restauracyjny, Michael Saltz, chce, by była jego „podniebieniem” i pisała za niego recenzje. W zamian proponuje najlepsze jedzenie, stosy ubrań od słynnych projektantów i życiową szansę. W przeciągu kilku tygodni jej świat wywraca się do góry nogami: kolacje w czterogwiazdkowych restauracjach, przystojni i znani szefowie kuchni, zakupy na Piątej Alei. Tia celebruje każdą chwilę i nawet udaje jej się przeboleć to, że pod jej recenzjami podpisuje się Michael Saltz. Choć umiera z chęci opowiedzenia bliskim i znajomym o nowym wspaniałym życiu, jej umowa z Saltzem nie może wyjść na jaw. Wszystko ma swoją cenę. Jedno kłamstwo goni drugie i coraz mniej przyjemnie jest prowadzić podwójne życie. Czy wymarzona kariera jest tego warta? Czy Tia popełniła błąd? Czy jej życie zmierza w dobrą stronę?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 447

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,3 (4 oceny)
0
1
3
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Jessica Tom

Foodie w wielkim mieście

Tłumaczenie Krzysztof Obłucki

Mamie i Tacie

FOODIE (rzeczownik) – osoba, która zrobiłaby wszystko dla jedzenia.

Oto pojawia się wspaniały, pulchny krążek foie gras, przycupnięty z boku talerza niczym pomnik, daleko masywniejszy z wyglądu niż jego rzeczywista wysokość pięciu centymetrów. Wokół siebie ma pomagierów, smugi słodko-kwaśnego confitu z cebuli i jakby wąsy z czosnku, napęczniałego niczym chrupiące płatki ryżowe. Przesuwasz nóż w dół, początkowo bardzo wolno. Krążek jest ciemny, maziowaty i zanim się zorientujesz, nóż jest zassany do dna talerza. Patrzysz, jak w pasztecie powstaje wyłom.

Wypływa zielona ciecz, hipnotyzująca jak lawa. No, dalej, nabierz pełny widelec. Zanurz najdelikatniejszy, najgładszy foie gras w idealnej esencji zielonego groszku. Weź kilka ziarenek z tego jeziorka uwydatniania smaku. I rozkoszuj się. Odłóż widelec i pomyśl: jakim cudem to danie, tak czyste w swej postaci i wyglądające na bardzo proste, może mieć jednocześnie tak elektryzujący smak, być tak pobudzające?

Bakushan, od japońskiego słowa bakku-shan. Dziewczyna, która jest atrakcyjna z tyłu, ale brzydka z przodu.

To danie nie jest brzydkie pod żadnym względem, ale wywołuje niewielki szok, daje chwilę strachu i podniecenia, jak dziewczyna, która obraca się i pokazuje ci prawdę o sobie.

ROZDZIAŁ 1

Bankiet miał być bez pompy, luzacki, zamiast tego jednak w powietrzu aż wibrowało od napięcia, niczym w czajniku na granicy zagotowania się wody. Zauważyłam kilka osób w idealnie wyprasowanych fartuchach (naukowcy zajmujący się żywieniem), innych w tweedowych marynarkach (antropolodzy kultury) i wyróżniającą się grupkę w szortach i bluzach z kapturami, jakby naszych rówieśników (zaczynający działalność w Internecie). Sala stała się miejscem spotkania ludzi zajmujących się zawodowo przemysłem spożywczym, od restauratorów, przez producentów opakowań do żywności, po producentów internetowych filmów o jedzeniu. Słuchacze studiów podyplomowych, jak ja, zaciekle walczyli o zbliżenie się do tych potencjalnych mistrzów i niczym księżyce krążyli wokół dowolnej planety, byle tylko miała puste miejsce na orbicie.

– Widzisz Helen? – zapytałam Elliotta.

On miał już pracę w nowojorskim ogrodzie botanicznym na Bronksie, ale przyszedł na tę imprezę, żeby wesprzeć mnie na duchu.

Mimo że był świadkiem moich trzech rozmów z Helen i znał jej twarz, spojrzał na jej zdjęcie, zanim zaczął lustrować tłum wzrokiem.

– Helen… Helen… gdzie jesteś, Helen? – powtarzał ze zmrużonymi oczami, rozglądając się dookoła. – Chcesz, żebym się przeszedł po sali? Wyślę ci esemesa, jeśli ją zauważę.

Zanim zdążyłam się zgodzić, Elliott wyruszył na łowy. Takiego go lubiłam. Bo Elliott to Elliott – typ faceta, który sprawia, że kręci mi się w głowie, nawet jeśli tylko stanie trochę za blisko. Jest w porządku.

Tyle że Elliott nigdy nie będzie kochał jeść. Nie odmawia co prawda dobrego posiłku, nie jest też denerwująco wybredny ani nic z tych rzeczy. Chodzi o to, że jedzenie nie ma dla niego znaczenia. Gdyby jakieś danie próbowało przemówić do Elliotta, pewnie wymówiłby się czymś od tej rozmowy. Nie znaczy to jednak, że nie zapłaciłby za mnie kaucji, żeby mnie wyciągnąć z aresztu.

Teraz, gdy oficjalnie zostałam słuchaczką studium podyplomowego nauk o żywności na Uniwersytecie Nowojorskim, nie chciałam zostawiać Helen przypadkowi. Złożyłam podanie o praktyki studenckie i za pięć dni miałam dostać przydział, ale może – po prostu może – udałoby mi się załatwić sprawę po swojej myśli, gdybym tylko zdołała omotać Helen na tej imprezie.

Helen jest świetna. Jej praca w „Timesie” obrosła legendą, bo pisała cięte, krytyczne recenzje, ale ja najbardziej lubię jej wspomnienia i książki kucharskie. Głos Helen, uwolniony od dziennikarskich ograniczeń, staje się ciepły i bezwiednie wciąga człowieka w sam środek każdego przepisu czy historii. Siedzi się wtedy w jej błękitnej kuchni z lat dziecięcych w Massachusetts, boleje nad króciutkim romansem z szefem kuchni we Francji, zagryza zęby przy gorączkowych opowieściach młodej matki.

Częścią mojego planu jest oczarowanie Helen specjalnymi bezami z migdałami, orzechami włoskimi, pekanami i orzechami nerkowca – dacquoise drops – bo to coś, co powinno zwrócić jej uwagę na mój esej, który dołączyłam do podania. To nie są zwykłe ciasteczka. One przyciągnęły mnie do Helen, choć nie mogę powiedzieć, że tak to sobie wymyśliłam.

Mój dziadek był kiedyś w szpitalu z powodu chorób serca i płuc. Przez miesiąc mama pracowała nocami, żeby spędzać z nim dnie w szpitalu. Ojciec przychodził tam po pracy i uspokajał mamę.

W każdy czwartek jechałam z New Haven do Grand Central i do Yonkers, a potem wracałam na kampus w poniedziałki rano, coraz bardziej przygnębiona. Nie z powodu samej podróży – drażniła mnie jedna opryskliwa, roztargniona pielęgniarka i to, że na skutek jej zaniedbań pościel na łóżku była za krótka dla dziadka, a do tego go uwierała. Ale najbardziej szokowało mnie jedzenie – niedobre dla zdrowych ludzi, a wręcz sadystyczne w szpitalu: smażone kurczaki, kotlety mielone, frytki, sałatki naszpikowane bekonem i polane śmietaną. Dziadek zawsze był łasuchem, dlatego cierpiałam, widząc, jak jadł ciastka ze sztucznym „kremem” i ciasta o wieloletnim terminie przydatności do spożycia.

Z tego właśnie powodu na kampusie ulepszyłam dacquoise drops: lekkie, orzechowe bezy, bo byłam pewna, że dziadkowi będą bardzo smakowały. Gotowałam z dziadkiem od czasu, kiedy zaczęłam sięgać do blatu kuchni, ale najnowsze moje dokonanie stało się czymś wyjątkowym. To była ostatnia rzecz, jaką jadł.

Elliott pomógł mi je też upiec na stypę, a potem przekonał, żebym się podzieliła przepisem i moją historią w „Yale Daily News”.

Napisałam o naszym ostatnim wspólnym gotowaniu, tuż przed moim wyjazdem na studia. Dziadek nauczył mnie przyrządzania poulet aux noix de cajou, kurczaka z orzechami nerkowca – dania z Senegalu, skąd pochodził. Pojechaliśmy do Małego Senegalu, niewielkiej społeczności upchniętej w Harlemie, i kupiliśmy niełuskane nerkowce, których nie ma nigdzie indziej, bo łupiny podrażniają skórę podobnie jak trujący bluszcz. Razem upiekliśmy orzechy, żeby pozbyć się toksyn, obraliśmy je ręcznie, obgotowaliśmy i podpiekli.

Ze dwadzieścia razy mogliśmy pójść na skróty, ale zrobiliśmy wszystko po bożemu, krok po kroku.

Artykuł zakończyłam przepisem na dacquoise drops. Kupiłam niełuskane orzechy i ponownie odwiedziłam Mały Senegal, żeby zdobyć nerkowce. Z Elliottem pozbyliśmy się trucizny z orzechów, a potem zblanszowaliśmy je, namoczyliśmy i upiekli. A to było tylko przygotowanie orzechów. Bezy wymagają osobnego mozolnego procesu. Potrzebuję ośmiu godzin, żeby je zrobić, a do tego każdy etap pracy nad nimi łączy mnie z dziadkiem. Esej w „Yale Daily News” był najbardziej osobistą rzeczą, jaką kiedykolwiek napisałam.

Został opublikowany wiosną, kiedy byłam na drugim roku studiów i przyciągnął uwagę wielu czytelników. Redakcja powierzyła mi regularne prowadzenie rubryki kulinarnej, dla której tworzyłam oryginalne przepisy i łączyłam je z moim prawdziwym życiem. Miesiąc przed wakacjami skontaktował się ze mną ktoś z „New York Timesa”. Dziennikarz powiedział, że Helen Lansky natrafiła w Internecie na moją rubrykę, która skojarzyła się jej z własnym pisaniem. Przeżyłam szok. Helen była mistrzynią i zyskanie jej aprobaty kompletnie zmieniło moje życie.

Zamierzano przedstawić mnie razem z innymi „studenckimi szefami kuchni”, ale skończyło się na tym, że zostałam bohaterką artykułu. Opublikowano nawet przepis na moje dacquoise drops, a Helen napisała tekst od redakcji: „To są dokonania płynące z serca. Niektórzy ludzie piszą. Inni lubią gotować. A jeszcze inni, jak pani Monroe, mają potrzebę jednego i drugiego: opowiadają historie poprzez jedzenie”.

Na studiach nie wiedziałam, w czym się specjalizować, ku czemu zmierzać. Ale po przeczytaniu tych słów wszystko ułożyło się na swoim miejscu: jedzenie, pisanie i Helen Lansky. Zwiększyłam częstotliwość tekstów w swojej rubryce do dwóch tygodniowo, a całe lato spędziłam na pisaniu do „New Haven Register”. Prawie nie bywałam w domu, choć rodzice mieszkali w sąsiednim stanie.

Dzień przed bankietem dla studentów studium podyplomowego upiekliśmy z Elliottem trochę ciastek, które osiągnęły szczyt doskonałości: były jednocześnie kruche i ciągnące się, pokryte najdelikatniejszą skorupką, taką, która wytrzymuje maksymalnie około osiemnastu godzin, zanim wilgoć skradnie jej urok.

Trzymałam kurczowo pudełko z ciastkami, moją dumą i biletem do sławy.

– Hej – zaczepił mnie jakiś wielki facet, gdy rozglądałam się po sali, usiłując zlokalizować Helen. – Szukasz kogoś? – Miał flanelową koszulę w kratę i był zaczerwieniony na twarzy, pomyślałam, że choć na zewnątrz jest ponad dwadzieścia pięć stopni, on wygląda, jakby przyszedł z zimnego miejsca.

– Tak – odpowiedziałam. – Szukam Helen Lansky. Pisała o jedzeniu w „New York Timesie” i przez jakiś czas była krytykiem kulinarnym. Teraz jest autorką książek kucharskich…

– Helen! Oczywiście znam Helen! – Wyglądał na urażonego i jednocześnie ubawionego faktem, że na pewno go o to nie podejrzewałam. Na studiach podyplomowych z nauk o żywności wszyscy studenci poważnie podchodzili do tematu. – Aż dziwne, że do tej pory jej nie ma, prawda? – mówił dalej. – Wszystko, co pisze, jest tak precyzyjne i bezbłędne, więc można by pomyśleć, że jest też wyjątkowo punktualna.

Skinęłam głową.

– Zgadzam się. Mam nadzieję, że zaraz przyjdzie. Wiesz może, na jakiej zasadzie przydziela się praktyki studenckie? – spytałam.

Facet uniósł ramiona do góry.

– Kto to może wiedzieć. Cały ten proces to czarna magia. Słyszałem, jak jeden gość mówił, że selekcja jest loterią na chybił trafił. Chcą „zapoznać cię z różnymi dyscyplinami”. Siostra mojego kumpla świetnie trafiła i teraz jest profesorką na uniwersytecie w Los Angeles. – Wzruszył ramionami i oboje westchnęliśmy.

Nie zaskoczyło mnie to. Kto oczekuje, że w Nowym Jorku coś łatwo przyjdzie?

– Jestem Kyle Lorimer – przedstawił się.

Wyciągnął rękę, ciepłą i jędrną niczym świeżo upieczony bajgiel. Kołysał się na piętach, jakby miał zamiar za wszelką cenę zatrzymać Helen Lensky i teraz powinien jedynie na nią czekać.

– Tia Monroe – przedstawiłam się, jednak szybko czymś się wymówiłam i odeszłam.

Wyglądał na miłego faceta, ale nie chciałam się dekoncentrować. Myślałam wyłącznie o Helen.

Napisałam do Elliotta: Cokolwiek?

Czekałam, aż wiadomość opuści telefon, ale sygnał był za słaby, więc wyszłam na zewnątrz. Kiedy tekst został wysłany, zobaczyłam Helen po drugiej stronie ulicy: drobną kobietę w zielonym jedwabnym żakiecie i aksamitnych spodniach. Miała gęste i puszyste czarne włosy.

Ruszyłam w kierunku Helen. Miałam szansę zrobić na niej wrażenie, zanim zobaczy ją tłum studentów. Zorientowałam się jednak, że nie jest sama. Naprzeciwko niej zauważyłam chorobliwie chudego mężczyznę w źle dopasowanym garniturze. Helen stała na palcach i go pouczała.

Zdenerwowałam się. Co robić? Ten mężczyzna – dosłownie – stał mi na drodze.

Kiedy się do nich zbliżyłam, stali bardzo blisko siebie i mówili na tyle głośno, że mogłam ich słyszeć. Pomyślałam, że mężczyzna dostrzeże mnie, gdy zacznę się czaić za Helen albo Helen wyczuje mój wzrok na sobie i się obróci. Ale nic takiego się nie wydarzyło. Czekałam więc z uśmiechem, który zamarł mi na ustach i szybko zgasł. Nie miałam zamiaru ich podsłuchiwać, ale musiałam trzymać się blisko, żeby dopaść Helen, gdy przestanie zwracać się do tego faceta.

– To, co opowiadasz, kompletnie nie ma sensu! – mówiła Helen. – Usiłuję ci pomóc, zanim zrobisz coś, czego nie da się odkręcić. Martwię się o twoją przyszłość, nawet jeśli ci na niej nie zależy.

Zrobiłam krok do przodu i nastawiłam uszu. O czym oni rozmawiają?

– Pomóc mi, Helen? Nie wiedziałem, że potrzebuję pomocy – nabzdyczał się chudzielec.

– No cóż, to dla mnie coraz bardziej oczywiste. Słyszę to w twoich słowach. Widzę w tobie. Chcesz iść na bankiet dla studium bez żadnego uzasadnionego powodu? Jest tam szef Madison Park Tavern. I mnóstwo ludzi z branży. Każdy z nich może cię rozpoznać.

Ostatnie słowa powiedziała głośno, ale szybko ściszyła głos i zaczerpnęła powietrza. Kiedy znowu się odezwała, jej głos był szorstki i pełen napięcia, jakby znalazła się na granicy płaczu.

– Michael – zaczęła, ledwo słyszana przez uliczny gwar. – Jesteś krytykiem kulinarnym w „New York Timesie”. Nie traktuj tego jak zabawy.

Zachłysnęłam się powietrzem i aż mnie zatkało.

Michael. Michael Saltz, obecny krytyk w „Timesie”. Następca Helen. Dla niektórych był najbardziej przerażającą osobą w Nowym Jorku: człowiekiem, który mógł wylansować albo zniszczyć dowolną restaurację w mieście.

Poczułam grozę pomieszaną z podziwem. Helen była jego szefową, kiedy pracowała w „Timesie”, a on recenzentem, który pozostawał anonimowy.

Saltz chciał wziąć udział w studenckim bankiecie na nowojorskiej uczelni?

Nic dziwnego, że Helen była wytrącona z równowagi. Bankiet dla słuchaczy studium podyplomowego nauk o żywności nie był miejscem dla wysoko cenionego krytyka. Przypominałoby to imprezowanie człowieka objętego programem ochrony świadków z byłymi więźniami. Dlaczego miałby podejmować takie ryzyko?

Weszłam im niemal na plecy, ale byli tak zajęci rozmową, że mnie nie zauważyli. Dotąd nie zwracali na mnie uwagi.

Nagle stało się.

Michael Saltz oderwał wzrok od Helen i przeniósł go na mnie. Właściwie to musnął mnie spojrzeniem niczym najlżejszym piórkiem. Mimo wszystko jednak dałam mu do myślenia.

W chwilę później nadjechał autobus, a podekscytowani pasażerowie oddzielili mnie od nich dwojga. Usiłowałam nie stracić Helen z oczu aż do momentu, kiedy poczułam, że ktoś wziął mnie za łokieć. Podniosłam wzrok i zobaczyłam Michaela Saltza. Helen zdążyła odejść.

– Ach, witam – powiedział. Lekko seplenił i wcale tego nie ukrywał. – Zdaje się, że uciekł ci autobus.

– A, tak! – Roześmiałam się i starałam zachować zimną krew na tyle, na ile było to możliwe, bo przecież zostałam przyłapana na podsłuchiwaniu rozmowy, o której dobrze wiedziałam, że była prywatna. – Ee, to znaczy, nie. Czekałam na autobus, ale właśnie przypomniałam sobie, że muszę tu zostać z powodu… pewnej rzeczy. – Nie chciałam mu powiedzieć, że biorę udział w bankiecie, przed którym Helen go ostrzegała. Jego wzrok powędrował na mój uniwersytecki identyfikator , na którym było napisane: „Tia Monroe. Yonkers, Nowy Jork. Uniwersytet Yale. Pisarstwo kulinarne i antropologia kultury”. TO mi nie pomagało.

– A zatem, Tio, idziesz na bankiet, tak? To twój pierwszy rok… w renomowanej uczelni… i piszesz o jedzeniu.

– Tak, proszę pana – przyznałam.

– A wiesz, kim jestem? – zapytał.

Wyglądał dziwnie. Jego kości policzkowe były ostro zarysowane i wypukłe jak kolana. Miał na sobie nieskazitelny garnitur ze wszystkimi bajerami – ciemną jedwabną podszewką, skórzanymi guzikami i kratką idealnie dopasowaną na szwach. Mimo to źle na nim leżał. Zastanawiałam się, po co komu garnitur szyty na miarę, jeśli wygląda w nim jak postać z kreskówki w za dużym ubraniu?

– Pan jest… – Rozejrzałam się dookoła w poszukiwaniu Helen, ale na chodniku nikogo więcej nie było.

– No śmiało, mów.

– Pan Michael Saltz, krytyk kulinarny „New York Timesa” – powiedziałam głośno.

Chciał prawdy, to mu ją dałam. Co innego mogłam zrobić?

Pokiwał poważnie głową.

– Zgadza się. Dobra robota.

Ale ja sobie nie gratulowałam. Sarkazm w jego głosie zdradzał, że nie chciał być zidentyfikowany. Z drugiej jednak strony nie zachowywał się dyskretnie.

– Niesiesz te… ciastka… na bankiet? – zapytał, mrugając oczami, które skierował na mój plastikowy pojemnik.

– Tak. Nazywają się dacquoise drops. Są tak jakby moją specjalnością…

– Och! – jęknął Michael Saltz. – Te dacquoise drops? O ile dobrze pamiętam, przepis na nie zajmował przez całe trzy miesiące pierwsze miejsce na liście najczęściej klikanych przepisów. Nie został opracowany na uczelni, ale przez jakąś młodziutką erudytkę, która się nazywała… – Oczy mu pojaśniały, gdy ponownie spojrzał na mój identyfikator. – Tia Monroe. Szukam kogoś takiego jak ty. A zatem masz talent do gotowania i pisania?

Szukał kogoś takiego jak ja? Pod jakim względem?

– Och, nie mówiłabym o talencie. Poza tym tamten artykuł napisałam bardzo dawno temu.

Powiedziałam tak, bo wydało mi się, że sytuacja wymaga skromności, ale prawdę mówiąc, nigdy nie miałam dość słów uznania. Tyle się zmieniło w jednej cudownej chwili po opublikowaniu tamtego artykułu. Dostałam mnóstwo mejli od czytelników, który domagali się więcej przepisów. Miałam nawet pokaz gotowania w lokalnej telewizji.

W końcu jednak mejle przestały przychodzić. Po występie w telewizji nic się nie wydarzyło i ludzie o wszystkim zapomnieli. W każdy napisany artykuł wkładałam całe serce, wiele elementów swojego życia, mając nadzieję, że opowieść właśnie z tego dnia stanie się klejnotem, który ponownie zwróci na mnie światła reflektorów. Raz na jakiś czas dostawałam przypadkowego mejla albo wiadomość na Twitterze, a wtedy czułam się wniebowzięta. Poza tym panowała cisza. Mimo to wytrwale trzymałam się wytyczonej ścieżki. Móc zostać w New Haven, chodzić na zajęcia, pisać dla gazety, być optymistką. Kiedy więc usłyszałam, że Michael Saltz mnie pamiętał – zaniemówiłam. Znowu poczułam się dumna, uznanie padło z ust znanego człowieka i dotyczyło tak dawnych wydarzeń.

– Niech zgadnę. Chciałabyś pisać blog w trakcie praktyk? Na Gobblerze? W Diner Nation?

– Nie – odpowiedziałam. – Blogi mnie nie interesują. Chcę pisać książki kucharskie i uczyć się od…

– Helen! Teraz rozumiem. Oczywiście talent potrzebuje praktyki u Helen. Pamiętam, że twoje pisanie bardzo się Helen spodobało, przepis też. Ona była redaktorką, kiedy ty znalazłaś się… na pierwszej stronie, prawda? – Zamknął oczy i zamachał ramionami, jak wróżbita wieszczący koniec świata, którego niedawno widziałam dwie przecznice dalej na Sullivan Street. – Na zdjęciu siedziałaś w stołówce z misą pełną wiśni.

Bingo. Jego słowa grzały mnie niczym żarówka, rozkoszowałam się każdą sekundą. Może nie był szalenie sympatyczny, ale mówił w sposób zdecydowany i przekonujący, od czego dostałam gęsiej skórki. Zdawałam sobie jednak sprawę, że tracę czas przeznaczony dla Helen. Miałam tylko jedną szansę, żeby z nią porozmawiać, zanim przydziały zostaną ogłoszone, więc nie mogłam marnować cennych minut. Liczyła się tylko ona.

Niestety, on ciągle mówił, a ja słuchałam.

– Ha! – kontynuował. – Pewnie myślisz, że stało się to za sprawą Helen, prawda? Niech zgadnę… Pojawiłaś się prosto ze studiów. Z samego Yale. Potem ukazał się artykuł… który wyszedł spod ręki Helen, naszej wybitnej redaktorki w tamtym czasie. Nigdy nie próbowałaś sprawdzić, jak naprawdę wygląda świat. – Śmiał się, ale nie ze mnie, tylko do mnie.

Dla mnie nie było w tym nic śmiesznego. Mówił trochę jak moi rodzice. Kochali jedzenie i gotowanie było ich świadomym sposobem okazywania miłości, ale studia uważali za niepraktyczne. Mimo to chciałam iść na uniwersytet.

Michael Saltz sprawiał, że czułam się jak zaślepiona dziewczynka, która podąża za swoim dziecięcym idolem, nie mając żadnego doświadczenia w świecie. Jeśli nawet taka byłam, to się tym nie przejmowałam. Są takie rzeczy w życiu, które poruszają człowieka do szpiku kości. Helen była moją idolką. To ona namaściła mnie w „New York Timesie”. Ona pomogła mi znaleźć właściwą drogę.

– Ale ciastka? – usłyszałam, choć w żaden sposób nie zareagowałam na jego słowa. – Myślisz, że cokolwiek w tym mieście da się załatwić dzięki ciastkom? Nie, musisz się bardziej postarać. – Wziął ode mnie pudełko i uniósł pokrywkę. Ale w chwili, gdy pudełko zostało otworzone, wyśliznęło się z rąk Michaela Saltza i ciastka spadły na ziemię. Cały ranek na gromadzeniu najlepszych składników, popołudnie na blanszowaniu czterech gatunków orzechów, noc spędzona na zrobieniu pięćdziesięciu ciastek i zachowanie tylko dwunastu, które były idealne – wszystko przepadło. Przekreślił mój najlepszy plan zyskania uwagi Helen.

– Dlaczego pan to zrobił?! – wrzasnęłam i przykucnęłam, żeby je pozbierać, choć upaćkały się ziemią.

Zaczęłam myśleć o planie B. Czy da się oczyścić te ciastka? Zrobić kolejną porcję i wysłać Helen? Tak czy inaczej, powinnam trzymać się jak najdalej od Michaela Saltza.

– Och, przepraszam – powiedział, ale nie wyglądał na kogoś, komu jest przykro. – To było okropne z mojej strony.

Stanęłam do niego plecami i obiecałam sobie, że już nigdy nie odezwę się do tego psychola, ale on mnie obrócił.

– Powiedz mi – zaczął – o ile dobrze pamiętam, te cudowne dacquoise drops wymagają sporo pracy. Ilu rodzajów orzechów użyłaś? Trzech? Czterech?

Posłałam mu gniewne spojrzenie. Najpierw zniszczył moje ciastka, a teraz chciał usłyszeć, jak je zrobiłam?

– Czterech – odpowiedziałam. – I każdy z nich własnoręcznie obrałam ze skorupki.

– Nerkowce w skorupach? Jakim cudem ci się to udało? Są spokrewnione z…

– …trującym bluszczem, wiem. Mój chłopak pomógł mi je upiec, żeby się pozbyć olejków – odpowiedziałam. – A teraz będziemy musieli zrobić to znowu, bo zmarnował pan tę pracę. Najpierw jednak muszę porozmawiać z Helen – dzięki panu bez ciastek.

Byłam gotowa natychmiast zostawić Michaela Saltza w tym miejscu, ale zabiegł mi drogę i stanął na jezdni, gdy ja byłam jeszcze na chodniku. Jakaś taksówka przejechała tak blisko, że niewiele brakowało, żeby go potrąciła.

– Jeszcze raz przepraszam. To było idiotyczne. Ale mam jasność sytuacji. Wiem, że jesteś przykładną kucharką i pisarką, ale zniosłabyś wiele, byle tylko być z Helen. Mam rację?

Marzyłam o tym, żeby czerwone światło się zmieniło, i uciekałam wzrokiem. Kątem oka widziałam, że ani drgnął, gdy kolejny samochód przejechał kilka centymetrów obok niego.

– Tak – odpowiedziałam.

– Zrobiłabyś dla niej wszystko?

W końcu zapaliło się zielone światło. Zeszłam z krawężnika i odpowiedziałam:

– Tak, zrobiłabym.

Po przejściu na drugą stronę ulicy obejrzałam się, żeby sprawdzić, czy Michael Saltz za mną idzie. Został w tym samym miejscu i miał na twarzy szeroki uśmiech.

Elliott wpadł na mnie w chwili, gdy weszłam do sali bankietowej.

– Tu jesteś, Tia! – powiedział, obracając się. – Zjawiła się kilka minut temu. No dalej! Ludzie już zdążyli ją otoczyć! Próbowałem wysłać ci esemesa, ale…

Nie miałam czasu na opowiadanie Elliottowi o Michaelu Saltzu.. Okrążyliśmy całą salę, ale żadne z nas nigdzie nie dostrzegło Helen.

– Zgubiliśmy ją? – zapytał Elliott, naprawdę zmartwiony.

Zauważyłam Kyle'a, więc pognałam do niego, rozpaczliwie szukając informacji. Byłam tak blisko Helen. Po co więc zostałam z Michaelem Saltzem?

– Widziałeś Helen? – wydyszałam.

– Och, hej! – odpowiedział Kyle. – Tak, była tutaj przez pięć, dziesięć minut, a potem wyszła. Zamieniłem z nią zaledwie kilka słów.

– Rozmawiałeś z nią?

– No tak… Chcę się załapać do niej na praktykę, dlatego z nią rozmawiałem. Co najmniej sześć osób zarzuciło ją prezentami. A ty ją widziałaś?

Jego pytanie dobiło mnie. Tak, widziałam. Ale czy jeszcze kiedykolwiek zobaczę? Czy po prostu straciłam Helen?

Weszłam na schody, żeby mieć lepszy widok na salę. Nadal kłębił się tam tłum, ale nie było żadnej twarzy, którą chciałabym oglądać.

I wtedy poczułam, że ktoś puka mnie w stopę. Spojrzałam w dół i zobaczyłam Elliotta. Usta miał zaciśnięte i widać było, że jest podenerwowany.

– Hej – odezwał się. – Rozpytywałem o Helen, a ten pan powiedział, że wie, gdzie ona jest. – Wskazał za siebie na Michaela Saltza zerkającego na mnie zaciekawionym okiem drapieżcy.

– Tia! Chciałbym jakoś ci wynagrodzić wcześniejszy incydent. Skontaktuję cię z Helen. Wyślij mi esej, który dołączyłaś do podania o praktykę, a ja dopilnuję, żeby rzuciła na niego okiem i dała znać komisji co do jej preferencji. – Wyjął długopis i nabazgrał adres mejlowy, a potem wyciągnął rękę do Elliotta. – Muszę już iść, ale właśnie do mnie dotarło, że się nie przedstawiłem. Jestem Paul – powiedział Michael Saltz.

– Elliott – odpowiedział Elliot i uścisnął mu dłoń.

Drugą ręką Elliott dotknął mnie w plecy, jakby chciał powiedzieć: „Jeśli ten dziwak coś załatwi, będziesz miała u mnie dług”.

Strasznie mi się to podobało. Jednocześnie zdumiał mnie upór Michaela Saltza: ja od niego uciekłam, a Helen odradzała mu przychodzenie na bankiet. Byłam zdumiona, ale też mile połechtana.

– I, Tia – powiedział jeszcze Michael Saltz, ponownie się do mnie odwracając. – To była ogromna przyjemność. – Wyciągnął przed siebie dłoń i kiedy jej dotknęłam, pochwycił moje palce i pochylił się, żeby pocałować mnie w rękę.

Usta miał suche i spierzchnięte. Dotknął zimnym nosem mojego nadgarstka, a mnie przeszedł dreszcz.

Elliott chwycił mnie za drugie ramię i odciągnął od niego. Obejrzałam się i zobaczyłam Michaela Saltza uśmiechającego się znacząco na pożegnanie.

– Fuj, przepraszam, że naraziłem cię na spotkanie z tym facetem. Co to za menda?

– To był… – Serce waliło mi tak mocno, że z trudem łapałam oddech.

Co mogłam powiedzieć Elliottowi? Że to krytyk kulinarny z „New York Timesa”. Uparty przyjaciel Helen. Intruz na bankiecie. Chorobliwie chudy mężczyzna, który mnie przerażał, irytował i – musiałam to przyznać – fascynował.

Ten mężczyzna przekaże mój esej Helen. A co będzie z tego miał? Nie miałam zielonego pojęcia, dlatego jak echo powtórzyłam kłamstwo krytyka, żeby dać sobie czas. Najwyraźniej nie chciał zdradzać Elliottowi swojej tożsamości.

– Nazywa się Paul.

Elliott westchnął z ulgą, jakby to wszystko wyjaśniało.

– Cieszę się, że jakoś się z tego wykaraskaliśmy.

Potwierdziłam westchnieniem. Na dłoni czułam mrowienie po pocałunku Michaela Saltza.

Planowaliśmy z Elliottem, że połazimy po naszej nowej okolicy w poszukiwaniu dobrych restauracji, ale po katastrofie na bankiecie nie miałam ochoty na spotykanie się z ludźmi. Zamiast tego wymówiłam się byle czym, żeby zostać w mieszkaniu i rozmyślać.

Teraz podanie o praktykę było już poza moim zasięgiem.

Potrzebowałam praktyki u Helen Lansky i chciałam dobrze zacząć ten rok.

W przeszłości, w liceum i na studiach, wiele zawdzięczałam sama sobie. Po tamtym artykule osiadłam jednak na laurach, czekałam, aż okazje same zapukają do moich drzwi. Poświęciłam się pisaniu artykułów, które czytało niewiele osób.

I myślałam, że załatwię sobie najlepszą praktykę na studiach podyplomowych dzięki kilku ciastkom.

Choć nie chciałam przyjąć tego do wiadomości, Michael Saltz sprawił, że nabrałam ochoty do działania. Nie mogłam być bierna w sprawie własnej przyszłości. Dostałam się na studia podyplomowe, myśląc wyłącznie o jednej osobie. Dlaczego miałam zostawiać swoją przyszłość w czyichś rękach, jeśli stać mnie było na to, żeby pokierować biegiem spraw?

Nie byłam zachwycona przyjęciem pomocy od tajemniczego, nieobliczalnego faceta, dlatego postanowiłam, że moje dni pasywnego czekania dobiegły końca. To Nowy Jork, jeśli się tu nie przepychasz, to cię zepchną na boczny tor. Nie mogłam do tego dopuścić.

W kieszeni miałam adres e-mailowy Michaela Saltza. Napisał go na rachunku z restauracji o nazwie Sargasso. Suma wynosiła sześćset osiem dolarów. W każdej linijce była napisana nazwa wymyślnego dania zredukowana do dwóch słów: „pasztet podrobowy; żytnie risotto; ciasto papajowe”. To był świat jedzenia zupełnie inny niż u Helen. Miałam na półce piętnaście jej książek i w żadnej z nich nie było przepisu na risotto z żyta. A swoją drogą ciekawe, jak smakuje takie risotto?

Wpisałam adres e-mailowy – niejasny zbiór przypadkowych liter i cyfr – wklepując znaki powoli, jeden po drugim. Postarałam się, żeby moja wiadomość była krótka i urocza, wiedząc w głębi duszy, że chodziło o transakcję pod stołem, złą w jakiś nieuchwytny sposób, który było poza moim zasięgiem.

Witam – załączam esej.

Proszę dać mi znać, gdyby Helen chciała czegoś jeszcze.

Ale to on robił mi przysługę. Dlatego skasowałam ostatnią linijkę i zaczęłam od nowa.

Proszę dać mi znać, jeśli coś jeszcze mogę dla Pana zrobić.

Wysłałam.

Nadal nie wiem, dlaczego zwrócił na mnie uwagę. Może moje ciastka powiedziały mu coś o poziomie moich pragnień. A może domyśli się z tych słów: coś jeszcze mogę dla Pana zrobić – że będę grała według jego zasad, jeśli to zbliży mnie do Helen.

Nigdy nie odpisał na mojego e-maila. Kiedy następnym razem się do mnie odezwał, użył prawdziwego nazwiska.

ROZDZIAŁ 2

– Hej! Nie uwielbiasz mango?

Emerald Grace przepchnęła się przez drzwi ubrana w długą sukienkę bez pleców, z trzema siatami i ogromną skórzaną torbą przewieszoną przez ramię. Pasek torby przycisnął jej długie włosy, a ja pomyślałam, że wygląda pięknie i intrygująco, niczym dziedziczka fortuny wyrzucona z posiadłości przez rewolucjonistów.

Moja elegancka współlokatorka wróciła.

Wprowadziłam się dwa tygodnie wcześniej i od tamtej pory widziałam ją zaledwie trzy razy, zawsze o dziwacznej porze, kiedy robiła wrażenie osoby śpieszącej się z wyjściem do jakiegoś ważnego miejsca. Mieszkanie znalazłam przez stronę internetową Roooomies.com i zdecydowałam się na nie bez wahania, bo nowe lokum Elliotta znajdowało się dwie przecznice dalej. Zastanawialiśmy się, czy nie zamieszkać razem, ale oboje słyszeliśmy przerażające historie o studenckich parach, które podjęły z gruntu chybioną decyzję, żeby dzielić pokój w Nowym Jorku. Nagle okazywało się, że masz mniej przestrzeni, rzeczy drożej kosztują, a praca nie ma końca. Eksplozja może nastąpić w każdej sekundzie. Poza tym mieliśmy przed sobą kolejny rok i nie musieliśmy niczego przyśpieszać.

Dlatego więc podnajęłam pokój w trzysypialniowym mieszkaniu Emerald w East Village. Byłyśmy zaprzyjaźnione z Emerald na Facebooku, trochę gadałyśmy. Teraz trzeba było załatwić mnóstwo rzeczy i zająć się tymi, które nie mogły czekać, a wszystko po to, żeby złagodzić wstrząsy związane ze zwykłą logistyką: ustalić dzień przeprowadzki, to, co ja muszę przywieźć, zająć się kaucją i tak dalej. Wydawało mi się, że wiem, czego mogę się spodziewać po dwudziestopięcioletniej projektantce mody, usiłującej rozkręcić własny interes.

Myliłam się. Charyzma nie przekłada się dobrze na komputer. Emerald w prawdziwym życiu to żywioł, który można ocenić jedynie w działaniu. Kontakty w Internecie sprawiały mi przyjemność, w realu trochę stygłam, gdy zaczynała mówić.

Rzuciła kilka mango na kanapę; jedno spadło na podłogę z głuchym plaśnięciem.

– Zadamawiasz się? Nie myśl tylko, że jestem leniwą właścicielką mieszkania, która wynajmuje pokoje. Wybaczysz mi?

– Jasne, wybaczam – odpowiedziałam, nie bardzo wiedząc, dokąd ta rozmowa prowadzi.

Roześmiała się.

– O mój Boże, nie myśl o mnie jak o właścicielce mieszkania. Jesteśmy współlokatorkami, dobrze? Odezwała się do mnie trzecia współlokatorka, Melinda. Przyjeżdża w przyszłym tygodniu z Cleveland. A kwiaty są do naszego salonu.

Z jednej z toreb wyjęła peonie i też rzuciła je na kanapę. Nie pomyślała o wazonie, przeczesaniu włosów ani przycupnięciu na chwilę, tylko otworzyła szafę i zaczęła wkładać wielką męską marynarkę.

– Idę zaraz z przyjaciółmi na drinka. Chcesz iść ze mną? – zapytała.

– Och, nie mogę. Tak jakby czekam na wiadomość w jednej sprawie związanej ze studiami, na której mi zależy. I mój chłopak ma przyjść. – Nie wiem, dlaczego mówiłam takimi ogólnikami. Wobec olśniewającego, wirującego kolorowego motyla, który był moją współlokatorką, chyba zamykałam się w sobie.

Elliott zjawił się w samą porę. Zawsze wiem, że nadchodzi, bo poznaję odgłos jego kroków, przypominający trucht. Nie są głośne, ale znam je tak dobrze, że słyszę nawet najcichsze.

– Cześć – przywitał mnie, zanim obrócił się do Emerald.

Posłała mu szeroki uśmiech i zdjęła wielgachną męską marynarkę, którą przed chwilą włożyła, odsłaniając nagie plecy.

Wstałam z kanapy i podeszłam do Elliotta.

– Emerald, to Elliott… – zaczęłam głosem, który – miałam nadzieję – zachęcał ją do wyjścia.

Ale oczy Emerald nie odrywały się od Elliotta, a gęste rzęsy wydawały się trzepotać w zwolnionym tempie, bardzo filuternie.

– …mój chłopak – dokończyłam.

Jej skupienie zostało przerwane.

– Twój chłopak? Och! Twój chłopak! No i bardzo dobrze – powiedziała.

Elliott najwyraźniej nie usłyszał subtelnej protekcjonalności w jej głosie. Objął mnie w talii. Natychmiast się uspokoiłam.

– Elllllliott – wycedziła Emerald, a jej głos ociekał miodem. – Miło cię poznać.

Elliott popatrzył na nią chwilę, jakby była nową zabawką, której funkcji nie potrafił się domyślić.

– Jesteś projektantką mody, prawda? Wygooglaliśmy cię z Tią.

– I podobały mi się rzeczy, które masz w portfolio – dodałam. Bo naprawdę tak było.

– To super, dziękuję. – Emerald odrzuciła do tyłu głowę i wykonała ręką teatralny gest.

Potem Elliott poprawił plecak na ramionach, a ja dostrzegłam, że patrzy na całą Emerald, na jej krągłości, lśniące włosy, flirtujące oczy. Elliott dobrze wyglądał, niebieski podkoszulek z długimi rękawami idealnie opinał jego wyrzeźbione mięśnie. Tego dnia wydały mi się wyjątkowo kształtne. Albo dłużej trenował na siłowni, albo moja współlokatorka uwolniła we mnie większy niż zwykle zachwyt?

Usiłowałam wyprzeć te myśli. Byłam z Elliottem, moim Elliottem. I tylko to się liczyło.

Z drugiej strony mieszkałam w Nowym Jorku, mieście pełnym modelek, projektantek i przyjaciółek miliarderów. Tu wszystkie zdarzenia były możliwe. Czuło się je w gwarze ulicy, iskrzyły w powietrzu.

Emerald miała pewność siebie rodowitego nowojorczyka Domyśliłam się tego z naszych mejli, ale upewniłam się, kiedy ją poznałam. Wiedziała, czego chce, a teraz mogło to oznaczać bliższą znajomość z Elliottem.

Usiadłam na kanapie i zajęłam się laptopem. Nowa wiadomość przyszła na mój uczelniany adres, choć jeszcze chwilę wcześniej w skrzynce był tylko napuszony, powitalny e-mail od rektora.

Temat: Harmonogram zajęć studium podyplomowego – semestr jesienny

Odbiorca: Tia Monroe

Zajęcia podstawowe: Kliniczna ocena wartości odżywczych pokarmów i jej zastosowanie. Systematyka pokarmów: żywność i rolnictwo w XX wieku.

Staż: Madison Park Tavern; działalność: szatnia

Elliott i Emerald nadal rozmawiali. Poza tym, że się lekko zakrztusiłam, siedziałam jak skamieniała. Co to Madison Park Tavern? Szatnia? Studiowałam na uniwersytecie… i miałam obsługiwać szatnię?

Starałam się uspokoić i spokojnie to rozważyć. Helen Lansky była moim pierwszoplanowym wyborem, ale coś się stało. Ktoś wskoczył na moje miejsce. Kto? Dlaczego? Wzięłam głęboki wdech.

Pięć dni wcześniej Michael Saltz obiecał, że szepnie o mnie Helen dobre słowo. Musiał zapomnieć albo nie miał aż takich wpływów, jak mu się wydawało. Może Helen była na niego tak wściekła, że na złość sprzeciwiła się jego życzeniom.

– Hej – wyszeptałam do Elliotta i wyciągnęłam rękę. Moje ramię poruszało się leniwie, jakby bezwolnie kołysane wodą.

Usiłowałam przekazać Elliottowi prośbę, żeby wykopał Emerald z mieszkania, ale był pogrążony w rozmowie z nią. Zdążył już wymienić z moją współlokatorką więcej słów niż ja. Robili wrażenie pary starych przyjaciół ucinających sobie pogawędkę.

– No i na przykład taka sprawa – mówił Elliott, nie odrywając wzroku od Emerald. – Jest coś, nad czym się zastanawiam: z jakiego niby powodu ktoś chciałby zapłacić dwieście dolarów za dżinsy? Czy dziewczyny tak mają?

– Są ogromne różnice w jakości tkaniny – odpowiedziała Emerald, pewna siebie i rzeczowa. – To jak różnica między prawdziwą i sztuczną skórą.

Ponownie wyciągnęłam do Elliotta rękę, tym razem trzymając ją wyżej, ale najwyraźniej tego nie spostrzegł. To wszystko działo się przed moimi oczami, jakbym była kucharką obserwującą rosnący suflet. Zrobiłam to, co do mnie należało. Teraz sprawy toczyły się poza moją kontrolą.

– Sztuczna skóra! To kolejna rzecz, której nie rozumiem.

– Co tu jest do rozumienia? – Emerald uniosła idealnie wymodelowane brwi. – To syntetyczna skóra. Najczęściej kojarzona ze striptizerkami.

– A dlaczego to ciągle tabu? To jedynie materiał – protestował Elliott. – Nie ma możliwości, abyście ty i tancerka na rurze znalazły szczęście w ubraniach uszytych z takich samych materiałów?

Och, Elliott, pomyślałam. Przestań! Dajesz się wpuszczać w kanał!

Emerald zastanawiała się przez chwilę z udawaną powagą.

– Może masz rację, Elliott. – A potem objęła się piegowatymi ramionami, jak mała dziewczynka. Usta wykrzywiła w cierpkim uśmiechu, jakby dzieliła się z Elliottem dowcipem, który tylko oni rozumieli. – Przypuszczam, że w pewnych warunkach striptizerka mogłaby mi pomóc sensownie wzbogacić styl.

Elliott przesłonił oczy dłonią, jakby nie mógł znieść tej strasznej prawdy, ale szczerzył się jak idiota.

– Nie, nie, nie. Nie mów nic więcej. Mam wrażenie, że właśnie przekroczyliśmy jakąś niewidzialną linię i poruszamy tematy, które są nieodpowiednie na pierwszą rozmowę.

– Och, zgadzam się z tobą – powiedziała Emerald. – Powinniśmy to odłożyć, aż będziemy się znali co najmniej piętnaście minut. – Zaczęła chichotać i kręciła głową z uniesionym niepokojąco podbródkiem, a ja poczułam na twarzy ruch powietrza wywołany jej włosami.

Nagle zobaczyłam Elliotta oczami obcej osoby. Elliot był ciachem. Już na pierwszy rzut oka nie przypominał gamoniowatego studencika o przerażającej, encyklopedycznej wiedzy. Elliott Chambers był przystojnym facetem, który oczarowywał urocze dziewczyny… takie jak Emerald Grace.

– Elliott – powiedziałam dość głośno, na granicy pisku. – Nie dostałam się do Helen Lansky.

Obrócił się do mnie, a jego promienny uśmiech zmienił się w wyraz zdezorientowania.

– Do kogo? – zapytał.

Szczęka mi opadła.

– Kpisz ze mnie? – mówiłam głośniej, niż było trzeba.

Nie chciałam wybuchać przed Emerald, zwłaszcza po ich poufałej pogawędce. Ale chodziło o Helen. I przede mną był Elliott. Miałam do niego zaufanie i nie pomyślałabym, że będę miała wątpliwości.

– Helen Lansky. Moja idolka.

– O, Boże, oczywiście. Helen! Przepraszam! Wydawało mi się, że powiedziałaś inne imię. – Przytulił mnie i był równie przygnębiony jak ja. W końcu znowu byliśmy razem.

Trochę mnie jednak wystraszył.

ROZDZIAŁ 3

Dziekan Chang otworzyła drzwi swojego gabinetu. Była wysoką Azjatką, która nosiła idealnie uszyte czarne garsonki, ze spódnicami mającymi długie rozcięcie z boku. Może na kimś innym wyglądałoby to tandetnie, ale u niej takie spódnice były oznaką czystej władzy.

– Tia. Witaj. Miło cię widzieć. – Robiła wrażenie uprzejmej, ale myślami była gdzie indziej. – Bardzo chętnie pogadam z tobą, jeśli to pilne, ale akurat kończę wystawianie ocen. Czy to nie może poczekać?

– Nie, nie może – odpowiedziałam, a potem weszłam do środka i usiadłam.

Dziekan Chang westchnęła i wróciła do biurka.

Jej gabinet był świątynią klasyki. Na ścianach wisiały stare jadłospisy, na których figurowały takie potrawy, jak wiśnie w brandy czy homar thermidor, oraz prywatne zdjęcia z Julią Child, Jacques'em Pépinem i Alice Waters.

– Pani dziekan, dostałam wczoraj powiadomienie o przydziale praktyki. Czy mogę zapytać, dlaczego nie dostałam się do Helen Lansky? Czuję się zaszczycona tym, że jestem na tych studiach. Ale szatnia? Nie rozumiem. Nie wydaje mi się, że to miejsce dla studentki naszego studium.

Chciałam robić wrażenie osoby mówiącej z pozycji siły, żeby wynegocjować coś lepszego. Zamiast tego jednak widać było, że jestem wystraszona i zdesperowana. Musiałam stoczyć wewnętrzną walkę, żeby zachować pewność siebie.

– Och, proszę, nie denerwuj się, Tiu – powiedziała i odsunęła od siebie papiery.

Rozmawiałam z nią, jakby była moją przyjaciółką, ale to było złe podejście. Dziekan zachowała dystans pracownika uczelni. Zaczęłam jeszcze raz, bardziej nad sobą panując.

– Chodzi o to, że obsługiwanie szatni nie ma nic wspólnego z jedzeniem. Ani pisaniem. Wydawało mi się, że będę się uczyła czegoś innego. – Żałowałam, że nie umiem mówić tak jak Emerald, wyniośle, a jednocześnie spokojnie i mądrze, ale byłam tylko sobą.

– Tiu, rozumiem twoją dezorientację – powiedziała dziekan surowo, ale z ciepłem w głosie, jasno wskazując, że przez całe zawodowe życie uspokajała podobnych do mnie, zaniepokojonych studentów. – Madison Park Tavern to znakomita restauracja, ma cztery gwiazdki, jest wśród najlepszych w Nowym Jorku, jak zapewne wiesz. Będziesz miała fantastyczny semestr, możesz mi wierzyć. – Podniosła ciężki długopis i popatrzyła na mnie z wyrazem twarzy świadczącym o tym, że nie ma nic więcej do powiedzenia w tej sprawie.

– Ale dlaczego? – Trwałam przy swoim. – W podaniu nie wymieniłam żadnej restauracji. Chcę być autorką książek kucharskich. Może uda się mnie przenieść do jakiegoś pisarza kulinarnego? Albo na jakiś blog? – Wolałam praktykę u Helen od czegokolwiek innego, ale starałam się być otwarta. Pewnie, że lubię dobre restauracje. Ale one nie są moją pasją. Kiedy dorastałam, ojciec bez przerwy wygłaszał tyrady o tym, jak to „restauracje obdzierają klientów ze skóry”. Rodzice byli pomysłowymi kucharzami i nie uważali, żeby jedzenie podawane w restauracjach było warte swojej ceny.

Przez moment dziekan wydawała się poruszona moimi słowami.

– Poczekaj chwilę. Nie wskazałaś Madison Park Tavern jako jednego z miejsc, w których chciałabyś odbyć praktyki?

Pokręciłam głową.

– Nie. Wybrałam Helen. Helen Lansky jako pierwszą i główną opcję. A potem kilka wydawnictw.

– Och, ale kiedy jeszcze raz przysłałaś swój esej e-mailem… – Najwyraźniej chciała otworzyć szafkę z kartoteką, ale zmieniła zdanie. – Przykro mi, decyzja została podjęta. Jesteś inteligentną młodą kobietą, Tiu. Dasz sobie radę. Nawet jeśli nie zapamiętasz niczego z tej rozmowy, chciałabym, żebyś wzięła sobie jedno do serca: wyższa uczelnia to maraton, a nie sprint.

Wierciłam się w fotelu. Takie rzeczy nie powinny się dziać na uczelni.

– To znaczy… to raczej powolnie przygotowywana pieczeń, a nie obsmażanie – spróbowała ponownie.

Usiłowałam się uśmiechnąć, ale wyszło to raczej jak skrzywienie.

– No bo… zawsze jest następny semestr, prawda?

Dziekan westchnęła i wyglądała, jakby naprawdę było jej mnie żal.

– Racja. Zawsze jest następny semestr i semestr po nim, i jeszcze jeden. Z drugiej strony, wielu naszych nauczycieli ma bardzo skomplikowane grafiki i nigdy nie wiem na pewno, jak sprawy stoją. Nie mogę ci niczego obiecać, dlatego uważam za najważniejsze, żebyś cieszyła się z przydziału, który masz.

Wyszłam z gabinetu.

Zatem praktyka u Helen Lansky nie dojdzie do skutku. Mój cały plan dotyczący studiów został przekierowany.

A Michael Saltz… nie tylko ukradł mi czas przewidziany na rozmowę z Helen i zniszczył moje ciastka, ale też nie pomógł tak, jak obiecał. Żałowałam, że świat nie rządzi się moimi zasadami, ale ulega temu, co działo się teraz.

Powrotna droga do mieszkania była zatłoczona studentami studiów licencjackich, ich rodzicami i nadmiarem turystów korzystających z resztek lata. Usiadłam na ławce w parku przy Washington Square i patrzyłam na dziecko – zbyt małe, żeby chodzić, ale dość duże, żeby się gibać – jak w tańcu w stylu Nowego Orleanu. Widziałam zakochanych trzymających się ze ręce, przyjaciół pijących zielony sok z gigantycznych kubków i trzech bezdomnych wygrzewających się w słońcu na trawniku.

Jeszcze raz spojrzałam na rozkład zajęć:

Program praktyk z zakresu nauk o żywności i zarządzania gastronomią

Zdobywanie praktycznego doświadczenia z zakresu nauk o żywności i zarządzania gastronomią, według planu przygotowanego indywidualnie dla każdego studenta, zgodnie z jego specyficznymi zainteresowaniami i celami zawodowymi. Zajęcia są poszerzone o dyskusje w grupach, zadania pisemne i prezentacje.

Byłam dwudziestodwuletnią studentką studiów podyplomowych, którą czekała praca w szatni. Poległam na całym froncie.

Dziewczyna pchała przez park w moją stronę wózek z lodami. Wyglądało to jak podróżująca wyspa Bali z chłodnym błękitem drgającym w słońcu, z biało-złotymi parasolkami i grupką rajskich ptaków.

– Ananasowo-imbirowe? Mango z perełkami z kokosowej tapioki?

Wrzuciłam program praktyk do torby i spojrzałam na menu.

– Kolokazjowe z liśćmi bazylii cytrynowej? Tamaryszkowe z szafranem indyjskim? Oszpilnowe z galaretką mangostanową? O rany, robisz zadziwiające rzeczy.

Jej oczy pojaśniały.

– Dziękuję! – zapiszczała. – Znasz Azję? Jesteś szefową kuchni? – Mimo swych egzotycznych lodów na patyku była pełną życia blondynką o niebieskich oczach.

– Nie, nie znam – przyznałam. – Ale… Strasznie bym chciała tam pojechać. Gotuję w domu i studiuję nauki o żywności na uniwerku.

– Och, uniwersytet! – westchnęła, rozsiadając się obok mnie na ławce. – Ja też miałam w planach studia. Na kierunku prowadzonym przez London Bussines School i Oxford. Postanowiłam jednak podróżować i to była najlepsza decyzja w moim życiu.

– Och, a dlaczego? – Tylko w Nowym Jorku można znaleźć potencjalnego uczonego, który odrzuca możliwość najlepszego wykształcenia na świecie, żeby sprzedawać losy ze straganu.

– Wiedziałam, że więcej się nauczę, oglądając świat. W szkole jesteś uziemiona. Nie zrozum mnie źle, nauka jest najważniejsza. Ale można uczyć się wszędzie. Więcej się dowiesz, zwiedzając świat, niż z książek, zwłaszcza kiedy tym światem jest Nowy Jork.

Milczałam i patrzyłam na park. Zakładałam, że studia podyplomowe są dla mnie czymś odpowiednim. Wydawały się naturalną, oczywistą drogą. Ale może w tym tkwił problem. To było jak wytyczona trasa. Nie dawała możliwości objazdu ani skrętu na bok. I dokąd w końcu mnie doprowadzi? Nagle poczułam, że się duszę, bo mieszkam w mieście możliwości, a nie mam przed sobą żadnego wyboru.

Dziewczyna przejęła się moją zatroskaną miną, bo dała mi loda na patyku.

– Weź, to eksperymentalny smak. Gałka muszkatołowa i chlebowiec.

Odwinęłam lód z papierka i spojrzałam na brązową, przypominającą korę powierzchnię parującą z zimna w powietrzu późnego lata. Odgryzłam kawałek, a potem go wyplułam. Smakowało zawartością popielniczki wymieszaną ze spleśniałą marmoladą.

Dziewczyna wzruszyła ramionami.

– Niektórym smakuje, niektórym nie.

Uśmiechnęłyśmy się do siebie. Musiałam oddać jej sprawiedliwość i docenić wysiłki, bo przynajmniej próbowała. Odjechała z wózkiem, klapiąc japonkami.

Choć Madison Park Tavern nie była moim marzeniem, ale może ta wymuszona zmiana programu wyjdzie mi na dobre. Zachowam w sercu Helen Lansky, ale nie zaszkodzi zobaczyć, co dzieje się na świecie. W najgorszym przypadku zawsze będę mogła to wypluć jak obrzydliwego loda z gałki muszkatołowej i chlebowca, a potem pójść dalej.

ROZDZIAŁ 4

Tydzień później dostałam e-mail dotyczący praktyk.

Temat: Twój pierwszy dzień w Madison Park Tavern

Cześć, Tia. Nazywam się Jake Ferguson. Jestem mâitre d'hotel w Madison Park Tavern. Witaj wśród personelu. Wiem, że swój pierwszy dzień będziesz miała dopiero jutro, ale dziś po południu mamy małe spotkanie degustacyjne. Mam nadzieję, że możesz do nas dołączyć. To bardzo ważne dla mnie, Gary'ego Oscarsa i szefa kuchni Darlinga, żeby wszyscy pracownicy znali nowe dania. Czy jesteś na coś uczulona? Mam nadzieję, że wkrótce się zobaczymy. JF

Na końcu dołączył też coś w rodzaju linku do wewnętrznej sieci Madison Park Tavern.

Odpisałam mu:

Cześć, Jake – oczywiście przyjdę dzisiaj. Mam alergię na kilka owoców morza – zwłaszcza skorupiaki i małże.

Pozdrawiam, Tia Monroe

Odpisał mi:

Precyzyjna odpowiedź. Do zobaczenia wkrótce.

I oto tak przywitałam się z nowojorskim światem restauracji.

Czułam się jak intruz. Po pierwsze ubrałam się nie dość elegancko – w dżinsy, czarny sweter z dekoltem w serek i mokasyny ze zdartymi podeszwami. Po drugie nie miałam pojęcia, jakiej pracy będą ode mnie wymagali w restauracji. Ostatni rok spędziłam na planowaniu kariery u boku Helen: miałam biegać po zakupy do sklepów i piwniczek z winem, podczas gdy Helen zajmowałaby się przygotowywaniem potraw. Oczami wyobraźni już widziałam niezły bałagan, jaki robiłyśmy w jej niewielkiej kuchni. Porównywałyśmy notatki przy świeżo wyjętym z pieca cieście biszkoptowym, jedzonym z klasycznych serwetek z materiału.

Tu było zupełnie inaczej. Restauracja to jedna wielka jadalnia, gdzie panują ustalone obyczaje. Fartuchy są nieskazitelne – wyprasowane i śnieżnobiałe. Szkło i porcelana pobrzękują wysokim, idealnym dźwiękiem. Wszystko w takim miejscu ma klasę.

Wysłałam Elliottowi esemesa, że to zupełnie nie moja liga. Odpisał, żebym się nie przejmowała, a do tego mogę wybrać restaurację, w której wieczorem zjemy obiad i opowiem mu o wszystkim, co przeżyłam. Od razu się odprężyłam. Nawet jeśli popołudnie miało być tragiczne, miałam przynajmniej Elliotta.

– Ty jesteś Tia? – zapytał niski mężczyzna o wąskich biodrach. Miał koszulę w biało-niebieskie paski z mankietami na spinki i granatową sportową marynarkę o lekko supełkowej fakturze, przypominającej spód pizzy na cienkim cieście. – Jake Ferguson. Witamy w restauracji. Chodź ze mną. – Zrobił gest, jakby brał mnie pod rękę, choć mnie nie dotknął, a ja ruszyłam za nim.

Kiedy Jake pokazywał mi szatnię, kuchnię i części sali jadalnej, ukryte przed okiem gości, ludzie zaczęli się schodzić.

– Tu trzymamy zapasy wody, a tu chowamy zmywaki. W tym miejscu zostawiamy wiadomości dla reszty personelu i trzymamy zdjęcia najważniejszych krytyków kulinarnych.

Otworzył szafkę z rzędem zdjęć ludzi piszących o jedzeniu – z nazwiskami i miejscami ich pracy: Kane Hart, krytyk z „New York”; Richard Callahan z „Village Voice”; Aria Ramos z blogu „Sexy & Hungry in NYC” i inni. Ale była tam twarz i nazwisko, które górowały nad wszystkimi: Michael Saltz z „New York Timesa”.

Mieli dwie strony wypunktowanych informacji o nim i siedem zdjęć. Były wyblakłe. Ostatnie miało datę z zeszłego lata. Ale to nie były podobizny chudzielca wyglądającego jak wąż, którego poznałam prawie dwa tygodnie wcześniej. Michael Saltz na fotografiach był gruby, wręcz potężny, ledwie dopinała mu się koszula na brzuchu.

– To wielkolud. Wróg publiczny numer jeden, Michael Saltz – powiedział Jake, a potem zamknął szafkę.

Nie wiedział, że te zdjęcia są nieaktualne?

Wskazał na ławę, więc usiadłam. Coraz więcej ludzi wchodziło przez obrotowe drzwi. Kobiety miały identyczne figury i dopasowane czarne garsonki. Różniły się kolorem włosów, ale to miało małe znaczenie, bo ukryły tę inność, ściągając włosy w koński ogon za pomocą gumki, żelu i spinek. Dosłownie ani jeden włos im nie odstawał. Odruchowo poprawiłam swój koński ogon, ale moje włosy są niesforne i wysuwają się każdy w swoją stronę.

Obok mnie usiadła dziewczyna, która tak jak ja nie pasowała do reszty. Miała kręcone włosy, oryginalną garsonkę i robiła wrażenie pracusia. Od razu ją polubiłam. Przy niej nie czułam się niestosownie ubrana.

W personelu kuchni znalazło się dwóch Hiszpanów, wielki Francuz o ogromnych dłoniach i tyczkowaty wąsacz. Kelnerzy nie ustępowali kelnerkom – byli równie nieskazitelni i pedantyczni.

Rozpoznałam Matthew Darlinga i ku swojemu zaskoczeniu na jego widok przeszedł mnie dreszcz. Wyglądał zwyczajnie, miał okrągłą, bladą twarz i burzę rudych włosów.

Helen pisała o nim w „Timesie” dwa lata temu, kiedy Darling był zastępcą szefa kuchni we Vrai i słynął z tego, że skrupulatnie dopasowywał menu do pory roku. Nie polegało to na tym, że podawał pomidory latem, ale używał pomidorów winogronowych na początku lata, bo są delikatniejsze, kiedy są młode; tradycyjnych pomidorów w połowie lata, kiedy miały szczytowy czas dojrzewania; a pod koniec lata – odmiany Jersey, bo wtedy jest najdorodniejsza. Matthew nie zbliżał się do piekarników z termoobiegiem i tym podobnych wynalazków, bo używał grilla i żywego ognia.

Przypomniałam sobie jeszcze jedno – Helen napisała, że Matthew Darling to jej ulubiony szef kuchni w Nowym Jorku. Był poszukiwaczem i myślicielem, niestrudzonym eksperymentatorem. Teraz przejął stery Madison Park Tavern, dużej restauracji. Może nie będzie mi tu źle.

Darling odchrząknął, a Jake oddał mu głos.

– Jako pierwszy – zaczął szef kuchni, trzymając miskę z połyskującym ciemnoczerwonym płynem z różowo-białymi zawijasami – podamy chłodnik z pieczonych buraków, doprawiany kwaśną śmietaną z chrzanem. – Kucharze roznosili miseczki napełnione tą zupą.

Dziewczyna o kręconych włosach podała mi moją porcję, nawet na mnie nie patrząc, a potem trzymała swoją miseczkę z chłodnikiem w dłoniach, jakby to była gorąca czekolada. Zamknęła oczy, odchyliła głowę i zanurzyła w zupie górną wargę.

Zrobiłam to samo, ale nie dlatego, że ją naśladowałam, ale tę zupę tak powinno się jeść. A potem oblizuje się usta, a płyn przemienia się w coś słodkiego i głębokiego w smaku. Przeszywa człowieka jak mocne drapanie po plecach ciepłą ręką.

Zupa okazała się zbyt ostra.

Siedzący obok mnie kelner o przyprószonych siwizną włosach uniósł rękę do góry.

– Tak, Angelu? – zapytał Jake z drugiej strony sali.

– Szefie, czuję w tym coś rozgrzewającego, mam rację?

Szef kuchni miał zamiar się odezwać, ale Jake wszedł mu w słowo.

– Co pan o tym sądzi, Martinez?

Kelner czekał na odpowiedź.

– Tak. Biały pieprz. Z Cejlonu.

Jake chciał coś dodać, ale szef kuchni nie dopuścił go do słowa. – Trafna odpowiedź. Bardzo dobrze.

– Następne danie, szefie? – zapytał Jake.

– Jak sobie życzysz, Jacob – odpowiedział Darling po odczekaniu kilku sekund, jakby nie mógł znieść sytuacji, kiedy jego głos zlewa się ze słowami Jake'a. Wyczuwałam napięcie między tymi mężczyznami i wyglądało na to, że inni też. Przygotowaliśmy się na rodzaj konfrontacji, ale odprężyliśmy się, kiedy szef kuchni uniósł do góry czarny gliniany garnek.

– To są żeberka z nakrapianą fasolą i jarmużem w cydrze, garnirowane pistacjami i szczypiorem młodego czosnku. Nasze oficjalne danie z żeberek na jesień. Potem będę chciał zrobić przerwę z żeberkami.

– Szefie – włączył się starszy wiekiem kelner. – Poprzedni szef kuchni, Tate, serwował żeberka przez cały rok. Nie zrobi pan z nich chociaż przystawki? – W rękach trzymał elegancki notes i długopis.

– Nie. Wyłączam je z jadłospisu. Żadnych żeberek w jakiejkolwiek formie.

– Wyłącza je pan? – upewniał się kelner. – Ale wszyscy nasi goście chcą je jeść.

Darling podrapał się po głowie i zastanawiał nad odpowiedzią. Wolałabym, żeby miał więcej pewności siebie. To była teraz jego restauracja. Kogo obchodzi, co robił poprzedni szef kuchni, Anthony Tate? Teraz królował Matthew Darling.

Jake chrząknął i zaproponował:

– No to rozdajmy to danie, szefie.

Niedawno jadłam w domu żeberka w chińskim stylu, jako jednokęsowe kawałki, dlatego sposób ich podania przez Matthew mnie zaskoczył. Były znacznie większe, a poza tym mięso zespoliło się z jarmużem, niczym ser z makaronem. Cydr nadał potrawie słodkawy posmak, w jakiś sposób łącząc ze sobą w harmonijny związek żeberka i jarmuż. Nie pokochałam tego dania z powodów, których nie potrafiłam sprecyzować, ale doceniłam jego smak.

– Smakuje ci? – zapytała dziewczyna siedząca obok.

– O, tak, smakuje – odpowiedziałam.

Przez cały czas nawet na mnie nie spojrzała, dlatego byłam zupełnie nieprzygotowana na jej zainteresowanie.

– Jest przepyszne – powiedziała, a potem uśmiechnęła się tak szeroko, że było w tym coś nieprzyzwoitego i zawstydzającego.

Przeszliśmy do deseru – każdy dostał kawałek tortu z owocami leśnymi, położonego na płaskim talerzyku, aż proszącego się o sos.

– Został zrobiony z piętnastu starannie przygotowanych składników – zaczął Matthew.

– Musicie znać każdy z nich – dodał Jake.

Matthew chrząknął.

– Ważne są: ciasto jagodowe, grylaż z nasion chia, glazura miętowo-miodowa, kandyzowana skórka pomarańczowa, bita śmietana z palonym cukrem, płatki migdałowe, lody migdałowo-rieslingowe i różowe bezy. Wszystko jest oblane brandy, w której moczyły się liście laurowe, i zostało podpalone.

– Liście laurowe! – szepnęła do siebie dziewczyna siedząca obok mnie.

Pochyliła twarz nad niewielkim talerzykiem i wzięła kawałek tortu do ust.

– Jak masz na imię? – zapytałam, ale nie odpowiedziała, pozwalając, by ciasto i jego dodatki rozpływały się jej na języku. Najwyraźniej nie miała zamiaru mi odpowiedzieć, więc nabrałam na widelczyk kawałek ciasta.

Okazało się chrupiące, rozpuściło się i miało intensywny smak. Było czymś wyjątkowym, wyrafinowanym, niezwykłym. Nigdy nie próbowałam czegoś takiego, nawet zbliżonego smakiem.

Podczas gdy szef kuchni przygotowywał następną potrawę, kelner o imieniu Angel przedstawił mi siebie i barmana o imieniu Chad.

– Podoba ci się restauracja? – zapytał Angel.

– O, tak, bardzo. Te degustacje są niewiarygodne. Chciałabym tu być, kiedy są ludzie.

– Wszyscy zaczynamy w szatni. Wypełniasz swoje obowiązki – powiedzmy przez kilka miesięcy, czasem rok – a potem awansujesz. Ludzie ze studium podyplomowego najczęściej nie dostają gównianej roboty – zadrwił Chad z uśmiechem.

– Ty też nie masz gównianej roboty – Angel odpłacił mu podobną drwiną. – Nie martw się o nią. Jest na dobrej pozycji. Najlepszej.

Czterogwiazdkowa restauracja jest jednym z najwspanialszych miejsc na świecie. Może nawet najlepszą restauracją na świecie. Angel nie musiał mnie do tego przekonywać.

– Nie daj się oszukać temu debilowi – radził Angel. – To mięczak. Jesteśmy tu jak rodzina. Byłem w wielu miejscach w tym mieście i wszędzie jest jak w rodzinie. Ludzie pracujący w restauracjach dbają o siebie nawzajem.

– Rodzina! – Chad, naśladując mafiosa, powtórzył to słowo.

– Kiedy tu pracujesz, mamy cię na sto procent – powiedział Angel, klepiąc mnie po plecach. – To restauracyjne credo. – Uniósł pięść do serca i posłał mi jeden ze swoich rozbrajających uśmiechów, które, jak się okazało, były jego znakiem firmowym.

Próbowaliśmy całego menu, przeskakując od przystawek do deserów i z powrotem, choć Jake postawił sobie za punkt honoru, żeby nie serwować mi paelli, która zawierała skorupiaki i małże. Smak niektórych potraw polubiłam, na punkcie innych nie oszalałam, ale nie miało to znaczenia, bo praca była ważniejsza od jedzenia. W tej restauracji czuć było prawdziwą społeczność.

Po pokazie kulinarnym Jake pokazał zespołowi pozajedzeniowe atuty tego miejsca. Dostaliśmy nowe karafki z Kieley Glass, cenionej wspólnoty artystycznej z Rhode Island. Kilku pomocników zostało awansowanych na kelnerów, kilku kelnerów na kierowników zmiany. Dziewczyna, która siedziała obok mnie, przeszła ze stanowiska szatniarki – mojej pozycji – na drugiego pomocnika kelnera. Aż podskoczyła, kiedy dostała biały fartuch, jakby to był dyplom wyższej uczelni.

– To jest Tia Monroe – przedstawił mnie Jake. – Jest naszą nową praktykantką ze studium podyplomowego Uniwersytetu Nowojorskiego i zacznie od jutra na sobotniej zmianie obiadowej. Powitajcie ją dobrze w Madison Park Tavern. W porządku, spotkanie zakończone.

Przyglądali mi się przez sekundę, a potem w restauracji zapanowała codzienna krzątanina. Wycierano talerze, poprawiano obrusy, przesuwano na właściwe miejsca kieliszki do wina, żeby łapały promienie słońca. Tak wielu pracowników witało się ze mną, że Jake musiał ich odgonić. Nie byłoby to możliwe w kuchni Helen. Wiedziałam, że mogę tu dużo skorzystać. Podobała mi się przynależności do grupy.

Miałam właśnie wyjść z restauracji, kiedy zatrzymała mnie dziewczyna o kręconych włosach.

– Przepraszam, nie chciałam być wcześniej nieuprzejma. Jestem Carey – powiedziała i wyciągnęła do mnie delikatną dłoń. – Carey Spence. Przez jedno „r”. – Miała w oczach wyraz szczerej powagi, jakby to ona była tu nowa i starała się zrobić dobre wrażenie. – Degustacja tak mnie wciągnęła. Naprawdę. Jake powiedział mi o tobie. Mam dyplom z nauk o żywności na Uniwersytecie Nowojorskim. Podoba mi się twój pierścionek, gdzie go kupiłaś?

– Jestem Tia. A to pierścionek mojej babci.

– Och, jest śliczny. Uwielbiam jadeit. Obroniłam się w maju. Zaczęłam pracę w szatni, kiedy byłam na ostatnim roku, ale mam wrażenie, jakby to było pięć minut temu. A teraz, proszę, jestem drugim pomocnikiem kelnera. – Pomachała przede mną nowym białym fartuchem.

– A kim jest drugi pomocnik kelnera?

– Nie znasz reguł restauracji?

– Cóż, nie. Chciałam się dostać na praktykę do Helen Lansky…

– Och, przepadam za nią. Jest wspaniała. Tu jest inaczej i jednocześnie tak samo. A drugi pomocnik kelnera jest między pomocnikiem kelnera a kelnerem. Mam też poboczne prace, jak magazynowanie danych i realizowanie strategii. Nic poważnego, ale Jake pozwala mi na to i owo.

– Jaka to strategia? – zapytałam. Powiedziała więcej ode mnie, więc czułam się w obowiązku jeszcze coś dodać. – Co przez nią rozumiesz?

– Strategia… – zwolniła odrobinę, co w pełni doceniłam. – Trzeba pamiętać o całej masie rzeczy. Sama zobaczysz. Nawet jako szatniarka musisz znać wszystkie pozycje menu, dania stałe i promocje. Wiedzieć, z jakiej hodowli pochodził wieprzek i czym był karmiony. Będziesz musiała zapamiętać, jakich kwiatów użyto do bukietów, kto projektował zasłony, jakie mydło jest w podajnikach. Te informacje mają zasadnicze znaczenie i muszą być znane całemu personelowi. To jest podstawowa funkcja Wiki tej branży i nad nią pracuję.

Każda restauracja ma do niej oddzielny dostęp i może przechowywać informacje w tworzonej na bieżąco bazie danych, którą wytypowani pracownicy mogą aktualizować. Wykorzystuję sektor Madison Park Tavern jako dziennik zmian zachodzących w restauracji. Przypuszczam, że Jake wysłał ci informacje o dostępie dziś rano, choć jako praktykantka masz uprawnienia tylko do odczytu. Nie możesz niczego redagować ani zamieszczać. Nie jestem pewna, jak reszta nowojorskich restauracji wykorzystuje swoje sektory, bo zadbałam o to, żeby nasz naprawdę był tylko nasz, rozumiesz? Jest tam też sektor publiczny, w którym wszyscy z branży wpisują różne rzeczy, żeby upubliczniać odpowiednie informacje na forum. W mieście jest około setki adminów, a strona ma około dwustu nowych odwiedzających dziennie. Każdy może na nią wejść, ale w większości to ludzie z branży, menedżerowie pracujący na sali albo zapleczu i węszący dziennikarze.

– Robi wrażenie.

– Prawda? A teraz poszerzam mój projekt z uniwerku: bazę danych, w której restauracja może namierzyć każdą potrawę, składniki, i poznać jej powodzenie na podstawie recenzji, liczby zamówień i – w mniejszym stopniu – zysku, który przyniosła. Dołączam informacje z innych restauracji razem z ich oceną. Próbuję dokopać się do danych statystycznych dotyczących czasu, składników i tym podobnych rzeczy. Chodzi o to, żeby na podstawie danych posiadanych na indywidualnym koncie Wiki móc przewidywać zdarzenia i dzięki temu podejmować kroki zapobiegawcze.

– Kroki zapobiegawcze przeciwko czemu? – Nie spotkałam nigdy kogoś, kto miałby takie podejście do danych o jedzeniu.

– Złym recenzjom. Oczywiście naszym ostatecznym celem są wyśmienite recenzje. Rzecz jasna w „New York Timesie”. Niedługo powinien nas odwiedzić Michael Saltz, bo Matthew zaczął być szefem kilka miesięcy temu. A to oznacza, że jesteśmy w grze. Jake cały czas dba, żeby były tylko najlepsze recenzje. Nie ma chwili odpoczynku.

Oj! Sam Michael Saltz. Ale mają jego nieaktualne zdjęcia. Chyba nawet Carey nie zdawała sobie z tego sprawy.

– A tak przy okazji. Wydaje mi się, że macie stare zdjęcia Michaela Saltza?

Carey zaczęła oglądać paznokcie u rąk. Wydawało się, że wpadła w panikę.

– Według ciebie są nieaktualne? Znasz go?

– To, że znam, jest za dużo powiedziane. Ale myślę…

Nagle podbiegł do nas Jake z podkładką do pisania z klipsem.

– Carey, musimy iść. Mamy dwustuosobowe obłożenie na dzisiejszy wieczór, a dwadzieścioro z nich to goście specjalni.

Zerknęłam na listę rezerwacji i zobaczyłam wpis, jakiego dotąd nie widziałam: CZN, Bąbelki, Wieloryb, Maestro, Pani Robinson, PPS. Niektórzy ludzie mieli określone życzenia. Dostrzegłam notatkę o winie, żeby zostało podane w balsamicznej temperaturze dwudziestu dwóch stopni Celsjusza i specjalną prośbę o „sałatkę gongbao”, której nie było w menu.

– W porządku, muszę lecieć – powiedziała Carey. – Dokończymy później.

Jake zerknął na mnie, jakby podświadomie wiedział, że nie mogę czekać. Ale ja nie miałam odwagi, żeby o czymkolwiek mówić, jeszcze nie w tamtej chwili.

– Zobaczymy się jutro, Tia – powiedział. – Miłego dnia.

Oboje odeszli skupieni na liście dziwnie nazywających się gości na dzisiejszy wieczór. Ich notatki były szczegółowe, a stopień zindywidualizowania obsługi każdego zamówienia tak wysoki, że nie zdziwiłabym się, gdyby mieli biogramy każdego gościa, który kiedykolwiek przekroczył próg restauracji.

No i nie ulegało wątpliwości, że wizyta Michaela Saltza była priorytetem. Mieli doświadczenie, źródła i motywację do zidentyfikowania go – nawet jeśli posiadane przez nich zdjęcia były nieaktualne. Carey postawiła sobie za cel przewidzieć jego następne posunięcie.

Widziałam go tylko raz. Obiecał, że załatwi mi staż u Helen, ale do tego nie doszło. Michael Saltz, którego poznałam, okazał się mało ważnym dziwakiem, a nie wszechwładnym mężczyzną, którego z zapartym tchem obserwowali pracownicy Madison Park Tavern i wszystkich innych restauracji Nowego Jorku. Dlatego nic nie powiedziałam, wychodząc z założenia, że w restauracji wiedzą dużo więcej ode mnie.

Kiedy po przyjściu z pracy otworzyłam drzwi mieszkania, zastałam w pokoju ciemnowłosą dziewczynę robiącą sobie kreskę na powiece przed lustrem w drzwiach szafy.

– Cześć – powiedziała.

– Cześć.

– Jestem Melinda – przedstawiła się. – Teraz tu mieszkam. – Wskazała trzecią sypialnię, najmniejszą.

– Super – odpowiedziałam. – Jestem Tia. Jakim cudem nie zauważyłam, że się wprowadzasz? Twoje rzeczy przyjadą później?

– Mam tylko dwie walizki. – Wzruszyła ramionami.

Dojrzałam w jej pokoju dwie walizki i dmuchany materac.

– Emerald wspomniała, że przyjedziesz. Jak ją poznałaś?

– Dzięki magii Internetu. Jest trochę odlotowa, nie uważasz?

Rozejrzałam się po mieszkaniu, żeby mieć pewność, że Emerald wyszła. Mimo to nie miałam zamiaru powiedzieć tej obcej osobie, że zupełnie nie wiem, jak komunikować się z zachwycającą cały świat Emerald.

– Jest wspaniała.

– Pewnie tak… – przyznała Melinda i przewróciła oczami, nie odrywając wzroku od lustra. – Moim zdaniem jednak jest z nią coś dziwnego. Ale to między nami. Dziś rano, kiedy przyjechałam, pojawiła się rozmamłana i miała na sobie ciuchy, które wyglądały, jakby były z poprzedniego wieczora. A widziałaś tamtą szafę? Jest pełna męskich rzeczy. Nie wierzę, żeby wszystkie należały do chłopaka, z którym chodzi, albo faceta, z którym sypia. Zresztą wszystko jedno. Nie mnie ją sądzić. Kiedy zauważyła, że zwróciłam na to uwagę, przeniosła wszystko do swojego pokoju.

– I co z tego? Nie bardzo nadążam.

Melinda wzięła do ręki opalizujący szaroniebieski cień do powiek i roześmiała się.

– Nie jestem pruderyjna, ale ta dziewczyna coś ukrywa. Coś, co wykracza poza relacje z facetami.

Widziałam, jak Elliott na nią zareagował – mimo że byłam z nimi w pokoju. Melinda chyba chciała zasugerować, że Emerald jest puszczalska. Może nawet na tym zarabia? Nie poprawiło mi to samopoczucia, ale poczułam małą satysfakcję, bo byłaby to skaza na olśniewającym wizerunku Emerald. Z drugiej strony zaskoczyłaby mnie, gdyby to była prawda.

– W każdym razie w moim pokoju jest za ciemno i muszę się malować w salonie, dopóki nie kupię sobie lampy. Wszystko zależy od oświetlenia – podsumowała.

Sposób, w jaki to powiedziała, sprawił, że zapomniałam o Emerald i roześmiałam się. Melinda też się zaśmiała.

– Wiem, że to dziwnie zabrzmiało. Ale taka już jestem. Lubię oświetlenie, otoczenie, nastrój – mówiła zamyślona. – Jestem zakochana w teatrze, rolach i tak dalej. Markuję nastrój.

Ponownie spojrzałyśmy na siebie.

– Markujesz?

– „Udawaj kogoś innego, aż osiągniesz cel, kolego”. Próbuję z różnymi ludźmi, aż w końcu trafiam na osobę, którą polubię.

Melinda nie była z tych mówiących: „Cześć, jak się masz, co studiujesz?”, charakterystycznych na Uniwersytecie Nowojorskim. Była powściągliwa i trochę tajemnicza. I to mi się podobało.

– Tak, jak polubiłam ciebie. – Melinda obróciła się i otaksowała mnie wzrokiem. – Interesująco wyglądasz. Kim jesteś? Meksykanką? Egipcjanką? – Ujęła kosmyk moich włosów, prostych i lśniących, cienkich i puszystch jednocześnie.

– Jestem w połowie biała, w jednej czwartej żółta, w jednej czwartej czarna.

Wzrok Melindy badał każdy centymetr mojej twarzy: duże usta, szeroki nos, loczki na linii włosów na czole. Widać było, że usiłuje mnie zdefiniować, czemu ja zawsze się opierałam. Przynajmniej jeśli chodzi o wygląd.

– Hm. Spoko. Faceci to uwielbiają.

Wybuchnęłam śmiechem.

– Nie mogę powiedzieć, że mam w tym wielkie doświadczenie.

Wzruszyła ramionami.

– No cóż, lalka, gdybym ja tak egzotycznie wyglądała, na pewno bym to wykorzystywała.

– W porządku, rozumiem… – uspokoiłam ją, choć mi pochlebiała.

– A ty? Czym się zajmujesz? – zapytała.

– Jestem na studiach podyplomowych z nauk o żywności, mam indywidualny tok studiów, ale ostatnie kilka tygodni zupełnie mnie skołowały. Myślę, że przez weekend muszę wszystko przewartościować i od nowa się określić. – Starałam się, żeby zabrzmiało to zabawnie, ale Melinda się nie śmiała. Zamiast tego znów obrzuciła mnie wnikliwym wzrokiem.

– Jedzenie jest w porządku. – Pokiwała głową. – Do diabła, jesteś w Nowym Jorku przez dający się przewidzieć czas. Witaj w światowej stolicy ponownego odkrywania siebie. Bądź tu sobie, kim zechcesz.