Fobia - Dawid Kain - ebook + książka

Fobia ebook

Dawid Kain

4,5

Opis

 

Bliska przyszłość, w której ludzie zasłonili sobie świat nakładkami nowej sieci - Immersjonetu. Żyją w gigantycznych kompleksach mieszkalnych, z całodobową obsługą dronów i botów.

 

 Magdalena Kordowa musiała porzucić studia i znajomych, by zaopiekować się ojcem – pisarzem, który postradał zmysły w pogoni za arcydziełem. Ten pewnego dnia zniknął, zostawiając po sobie jedynie ostatnią powieść, „Kres Komunikacji” skrywającą wskazówki dotyczące swojej niewytłumaczalnej ucieczki.

 

Czy Magda rozwiążę zagadkę i odnajdzie ojca mimo obezwładniającego ją lęku?

 

Fobia to zaskakująca powieść, w której z każdą kolejną stroną treść kształtuje formę i na odwrót. Można mówić, że takiego eksperymentu w polskiej literaturze jeszcze nie było, ale po co? Dawid Kain nie potrzebuje reklamy, wystarczy, że po raz kolejny udowadnia, że jego wyobraźnia nie zna granic. - Aleksandra Zielińska, autorka powieści Przypadek Alicji

 

Literatura ciężka jak neuroleptyk, Polska pod rządami bestii i pudełko pełne niczego. Trzymacie w swoich rękach ważną książkę. Jest dowodem na to, że przekraczanie gatunkowych ram to jedyna droga, by nazwać czerń przelewającą się w środku, a przynajmniej - spróbować to zrobić. Bo mierzyć się z lękiem przed nicością i nie zwariować, nie upaść w nicość, to przecież prawie niemożliwe. Jak pisał amerykański psycholog Irvin D. Yalom: "Nie jest łatwo żyć, w każdym momencie mając pełną świadomość, że się umrze. To tak, jakby próbować patrzeć prosto w słońce: można wytrzymać tylko tyle, ile się da." Pisząc tę powieść, Dawid Kain ewidentnie patrzył w słońce i nie odwracał wzroku, nawet wtedy, gdy ból stawał się trudny do zniesienia. - Cezary Zbierzchowski, autor Requiem dla lalek i Holocaust F

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 216

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,5 (4 oceny)
3
0
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Spis treści
Część I Przesunięcie ku czerwieni
Lęki
Fragment 1: Tracheotomia divina
Dziewiąta jeszcze mnie nie przeraża
Fragment 2: Pierwszy dzień w nowym świecie
Czy ta dziewczyna jest mną?
Fragment 3: Ekrany wszystkich krajów, łączcie się
Próba kontaktu
Fragment 4: Utrata orientacji
Pudełko pełne niczego
Część II Słowa klucze
Fragment 5: Afobian
Ukryte zapiski
Fragment 6: Przeczucie kresu
Immersja
Fragment 7: Jaskrawość
Witaj, świecie
Fragment 8: Spotkanie po latach
Część III Poświęcenie
Coraz bliżej
Fragment 9: Zanim to przyjdzie
Oko cyklonu
Fragment 10: Nie taki strach straszny…

Fobia

Copyright © Dawid Kain

Copyright © Wydawnictwo Genius Creations

Copyright © MORGANA Katarzyna Wolszczak

Copyright © for the cover art by Paweł Dobkowski

Wszelkie prawa zastrzeżone. All rights reserved.

Wydanie pierwsze, Bydgoszcz 2016 r.

druk ISBN 978-83-7995-069-0

epub ISBN 978-83-7995-070-6

mobi ISBN 978-83-7995-071-3

Redakcja: Joanna Mika

Korekta: dr Marta Kładź-Kocot

Ilustracja na okładce: Paweł Dobkowski

Projekt i skład okładki: Paweł Dobkowski

Skład i typografia: Studio Grafpa, www.grafpa.pl

Redaktor serii: Marcin A. Dobkowski

Książka ani żadna jej część nie może być przedrukowywana ani w jakikolwiek inny sposób reprodukowana czy powielana mechanicznie, fotooptycznie, zapisywana elektronicznie lubmagnetycznie, ani odczytywana w środkach publicznego przekazu bez pisemnej zgody wydawcy.

MORGANA Katarzyna Wolszczak

ul. Podmiejska 13 box 27

85-453 Bydgoszcz

[email protected]

www.geniuscreations.pl

Książka dostępna w księgarni: www.MadBooks.pl

i www.eBook.MadBooks.pl

Część I Przesunięcie ku czerwieni

Musi być miejsce środkowe, między abstrakcją i zdziecinnieniem, żeby można było rozmawiać poważnie o rzeczach naprawdę poważnych.

Czesław Miłosz, Traktat teologiczny

„Tygodnik Powszechny” 2001, nr 11-12 [60-61]

Lęki

Wczoraj w nocy zaginął mój ojciec.

Choć może „zaginął” to nie jest odpowiednie słowo, lepiej powiedzieć: zniknął. Bo niby jak miałby się zgubić w pokoju cztery metry na cztery? Pewnie dałby radę ukryć się pod łóżkiem albo między biurkiem a regałem z książkami, ale ojciec nie zaczął nagle bawić się ze mną w chowanego. W ostatnich latach okropnie zdziwaczał, to prawda, jednak nie zdziecinniał.

Nie ma go w jego pokoju.

Nie ma go w całym mieszkaniu.

Nie wyszedł na zewnątrz. Od lat nie wychodził nawet na klatkę schodową, wiem to na pewno. Rano zastałam jego pokój zamknięty od środka, jak zawsze. Zapukałam, czekając cierpliwie, aż zwlecze się z łóżka. Przywitałabym go z uśmiechem, nie licząc na wzajemność. Nawet jeśliby odpowiedział, bardziej przypominałaby to nerwowe warknięcie niż radosne „dzień dobry”. Popatrzyłabym w te jego smutne, wiecznie podkrążone oczy, mimo wszystko starając się nie załamywać. Potem zjedlibyśmy razem śniadanie, nie rozmawiając ze sobą, bo już nie potrafimy. Dla uspokojenia liczyłabym zmarszczki na jego twarzy, plamy wątrobowe na żylastych, trzęsących się dłoniach, okruszki na talerzu i na stole. Słuchałabym jego powolnego oddechu, odgłosów przełykania i miarowych sapnięć, łyżki dzwoniącej o szkło, noża zgrzytającego przy każdym starciu z porcelaną. Po wszystkim ojciec otarłby usta serwetką, wstał chwiejnie i wrócił do siebie. Zatrzasnąłby drzwi, przekręcił klucz. Dwa szczęknięcia, przerwa, potem jeszcze jedno. Żadnych kart, pasków na nadgarstek, zabezpieczeń biometrycznych, żadnych chipów – jedynie „stara, pewna stal klucza”, jak się upierał, gdy jeszcze miał siłę się upierać. Szuranie pantofli i coraz cichszy jęk łóżka pod coraz chudszym ciałem ojca… Tylko że tego dnia nic się nie zgadzało. Nie odpowiedział. Nie otworzył. Nie popatrzył na mnie tak, jakbym była zupełnie przezroczysta.

Zapukałam raz jeszcze.

Dalej nic.

Raczej nie spał, bo przez ostatnie tygodnie nie sypiał właściwie wcale. Miał inne zajęcia, w jego mniemaniu ciekawsze niż spanie.

Wołając go, zapukałam znowu.

I znowu.

Pukałam, aż rozbolała mnie ręka, kłykcie zaczęły pulsować tępo.

– Ojcze! – krzyczałam tak długo, aż głos zaczął mi się łamać.

Nic. Zupełnie nic.

Zakryłam dłonią usta.

Umarł?

Pomyślałam, że umarł.

Pomyślałam tak, chociaż nie powinnam tak myśleć.

Ojciec umarł. Nie żyje. Leży martwy na łóżku, w swoim zamkniętym na klucz pokoju. Nie oddycha i nie jest. W ogóle go już w nim samym nie ma.

Co teraz?

Lęk uderzył z nokautującą siłą.

Twarz momentalnie zdrętwiała, załomotało w skroniach.

Przycisnęłam plecy do ściany, z trudem łapiąc oddech. Wszystko przechyliło się pod niewyobrażalnym kątem, przed oczami zawisł rój czarnych plam. Przedmioty wokół w jednej chwili robiły się płaskie, by w drugiej nabrać głębi. Ich cienie rosły, przekreślając wszystko na swojej drodze.

W uszach dudniła krew. Usta miałam otwarte, spazmatycznie próbując wciągnąć w płuca powietrze. Ale najgorsze było to, że nie bałam się wcale prawdopodobnej śmierci mojego ojca. Nie był to ten znany każdemu lęk przez utratą bliskiej osoby. Mnie ogarnął strach przed tym, czym jest – czym może być – sama śmierć. Abstrakcyjne pojęcie. Pustka w miejsce czegoś. Nagły brak. Nic, niemieszczące się w swej nazwie. Najstraszniejsza straszność.

Nie, nie, nie mogę zastanawiać się nad takimi sprawami. W ogóle nie powinnam o tym rozmyślać. Ani o niczym w jakimkolwiek stopniu dziwnym i niewyjaśnialnym.

Powietrza. Teraz trzeba mi tylko powietrza…

Świat wciąż tańczył dziko i groźnie, ja podpierałam ścianę. Powoli osuwałam się na podłogę, aż w końcu usiadłam. Pokój za drzwiami w mojej wyobraźni stał się czarnym sześcianem, rosnącym z każdym uderzeniem serca.

Nie myśleć o tym. O niczym. Przestać. Po prostu przestać. W mózgu załadować wygaszacz ekranu, odwrócić wzrok, nie patrzyć, potem odłączyć wtyczkę od własnej głowy, wyszarpnąć z gniazdka, odciąć zasilanie.

W skroniach dudniło, nie przestawało.

Oddychałam przez nos, coraz szybciej i bardziej łapczywie. Tak było łatwiej, nie dławiłam się już powietrzem, jakby wypluta na brzeg z ciemnych odmętów.

Szczęki przeszył potworny skurcz, nie byłam więc w stanie nawet otworzyć ust.

Czarny sześcian, w którym nie ma nikogo, niczego. Coraz większy.

Nie…

Przestać. Odłączyć się, odciąć.

Wiedziałam, że panika za chwilę minie. Ale to wcale mnie nie uspokajało. Każda minuta ciągnęła się bez końca.

Nie ma ojca, nie ma ojca, nie ma ojca.

Stop. Nie myśl już o tym, Magda. To nieważne. Udawaj, że wszystko jest jak zawsze. Każda rzecz dokładnie na swoim miejscu.

Przysunęłam kolana pod brodę i wtuliłam w nie głowę, zakrywając uszy dłońmi. Jak wtedy, gdy byłam dzieckiem, a żadnego z rodziców nie było w zasięgu objęcia. Stare metody bywają najskuteczniejsze.

To zaraz przejdzie. Tylko już nie myśl, nie myśl, nie myśl…

*

Cierpię na jedną z odmian batofobii – lęku przed głębią. Boję się wszystkiego, co jest czymś więcej niż powierzchnią. Dla mojego dobra cały świat powinien być płytki, płaski, jasny i zrozumiały. Inny byłby zbyt potworny do zniesienia. I mógłby mnie nawet zabić.

*

Rozmasowałam zdrętwiałe policzki. Przez nos nabrałam powietrza, a potem powoli wypuściłam je przez zaciśnięte zęby. Robiłam tak raz za razem, aż udało mi się odkleić plecy od ściany i wstać.

Otworzyłam pokój zapasowym kluczem. Ojciec zamykał się każdej nocy. Za dnia też, jeśli akurat pracował. Nikt – czyli ja – nie mógł mu przeszkadzać. Zajmował się przecież bardzo ważnymi sprawami. Sam tak mówił, jeśli w ogóle mówił.

Przed laty ojciec był popularnym pisarzem. Wydał osiem powieści. Miały spore nakłady, zarabiał przyzwoite jak na autora beletrystyki pieniądze, zyskał mnóstwo wiernych czytelników. Później niespodziewanie doszedł do wniosku, że nie będzie już pisać dla niczyjej rozrywki, że wreszcie stworzy coś „poważnego, istotnego, kluczowego”. Taka miała być jego dziewiąta, najlepsza i najambitniejsza powieść. Nigdy jej nie ukończył. Od ponad dekady nie wydał niczego. W euforii łamanej rozpaczą wciąż zaczynał kolejne literackie projekty i natychmiast je porzucał. Miotał się, brakowało mu słów do pełnego wyrażenia siebie. Jego zdaniem to nie była tymczasowa blokada, tylko coś znacznie większego, przepaść nie do przeskoczenia, trwałe niezadowolenie z efektów podejmowanych starań. Sześć lat temu zaczął całkowicie tracić łączność z rzeczywistością. Przestał płacić rachunki, robić zakupy, nawet kontaktować się ze mną. Wszystko przestał.

Musiałam więc znowu z nim zamieszkać. Przerwać studia prawnicze ledwie na drugim roku i zająć się każdą sprawą, do której nie miał głowy – czyli wszystkim.

Miałam wtedy dwadzieścia jeden lat. Myślałam, że życie przede mną.

Boję się bardzo wielu rzeczy. Z miesiąca na miesiąc jest coraz gorzej. Umysłowo cofnęłam się już w rozwoju do wczesnej nastoletniości. Objawy choroby ostatnio poważnie się nasiliły, więc od pół roku nie jestem nawet w stanie wychodzić z mieszkania.

Co tu ukrywać: jestem chora psychicznie. Jednocześnie opiekuję się chorym psychicznie ojcem. Nie mogę dopuścić, żeby trafił do zakładu. On by tego nie przeżył, a ja bym sobie nie wybaczyła. Dlatego muszę ukrywać swój stan. Opiekunem osoby niepoczytalnej nie może przecież być inna osoba niepoczytalna. Nie odwiedzam więc lekarzy, nie kupuję leków, nie uczestniczę w terapiach. Na batofobię i tak nie wynaleziono jeszcze w pełni skutecznego środka. Nie ma terapii, która chociaż połowie pacjentów mogłaby zagwarantować przełom. To najtrudniejsza do wyleczenia odmiana fobii.

Mieszkam więc z moim ojcem w małym, dwupokojowym, czterdziestometrowym domu wariatów. Teraz ojciec zniknął. Zostałam sama.

*

– Ojcze?

Niepotrzebnie pytałam. Widziałam przecież na własne oczy, że w pokoju jest pusto. Łóżko pościelone, okno zamknięte. Nikt nie patrzył na mnie mętnym, jakby rozregulowanym wzrokiem.

Mimo że był dzień, musiałam zapalić światło. Ojciec zamalował szybę czarną farbą – zrobił to zresztą już dawno, kiedy jeszcze byłam pełną entuzjazmu studentką, zdającą logikę bezbłędnie już przy pierwszym podejściu. Potem z zapałem tłumaczył mi, że „tam przecież nic nie ma”. Mówiąc „tam”, miał na myśli „na zewnątrz”. Mówiąc „tam”, miał na myśli świat i wszystkich jego lokatorów. Trudno było mi to pojąć, choć wtedy większość zagadnień łapałam w lot.

Zrobiłam parę niepewnych kroków naprzód, skanując wzrokiem otoczenie. Jego klucze od mieszkania – razem z kluczem od tego pokoju – leżały na szafce przy wąskim łóżku.

To nie wyglądało na dowcip. Ojca nie było pod łóżkiem ani za biurkiem, a tylko w tych dwóch miejscach mógłby się ukryć. W pokoju panował taki porządek, jakby czekał na przyjazd długo wyczekiwanego gościa.

Okno, jak już mówiłam, było szczelnie zamknięte, więc ojciec nie wyskoczył – o tyle dobrze. Opuścił nasz mały dwuosobowy świat w jakiś inny, niewyobrażalny jeszcze dla mnie sposób. Dokąd i jaką metodą mógł się ewakuować?

Rozglądałam się uważnie. Najmniejszy szczegół mógł mieć teraz decydujące znaczenie. Musiałam przyjrzeć się każdemu z szesnastu metrów kwadratowych okiem detektywa: zniszczonym meblom z pierwszej dekady tego stulecia, staremu skrzypiącemu fotelowi (spod poprzecieranej czarnej skóry szczerzyła się żółta gąbka), regałowi niemal zgarbionemu pod ciężarem kilkuset grubych ksiąg, wertowanych przez ojca z chorobliwą regularnością. Nieraz przed zaśnięciem słyszałam szelest kartek, dziwiąc się, że w tych czasach ktokolwiek jeszcze bawi się papierem. Podłoga wydawała się czysta. Raz w tygodniu zmuszałam ojca, by pozwolił mi tu posprzątać, na co niechętnie się godził, obserwując każdy mój ruch, jakbym miała zamiar go okraść.

Co się tu zmieniło od wczoraj?

Stojący przy biurku archaiczny komputer stacjonarny był wyłączony. Monitor też. Na blacie leżał stos kartek. Wcześniej go nie było! Rzuciłam się na niego, potykając się o własne nogi. Zerknęłam na pierwszą z brzegu. W prawy górnym rogu tkwiła mała cyfra dziewięć. Wzięłam do ręki kolejną.

Kres komunikacji

To wyglądało jak tytuł, ale mogło być wszystkim.

Następna strona była pusta, ale na dalszej ujrzałam ułożony z liter kwadrat:

Poniżej zapisane kursywą inicjały ojca: D.K.

To mógł być fragment jego nowej powieści, pomyślałam w przypływie najgłupszej, najpłytszej nadziei.

Nowy początek albo zwykły bełkot. Choć te dwie opcje tak naprawdę wcale nie muszą się wykluczać.

Wiedziałam teraz tylko jedno – ojciec zniknął. Ale jego szaleństwo zostało ze mną.

Fragment 1: Tracheotomia divina

– Jeszcze jedno pytanie: czy w twojej głowie jest w ogóle miejsce dla kogokolwiek poza tobą?

Uśmiechała się szeroko. Wiedziała, że nie odpowiem.

Natalia. Aktoreczka trzecich planów, we własnym mniemaniu boleśnie pierwszoplanowa. Zgrabne, kształtne i ładne – chociaż najczęściej nieme – tło w ekranizacjach lektur, które czytają tylko przedwcześnie zdziadziali reżyserzy bez pomysłu i talentu. Znana z tego, że jest znana i przez to znana coraz bardziej. Kiedyś pewnie osiągnie pełnię boskości, rozwinie anielskie skrzydła, odleci do Hollywood i będzie reklamowała tampony, puszczając do plebsu oko z okładek prasy brukowej.

Mierzyła mnie wzrokiem, myśląc pewnie o tym, o ileż lepsza jest ode mnie, jakież to szczęście urodzić się nią, oddychać jej piersią, dźwigać na karku jej czerep i mieć jej problemy. Szczerzyła się coraz szerzej i w jednej chwili z kobiety, którą kocham… kochałem, przeistoczyła się w żywą reklamę produktów niezbędnych do osiągnięcia takiego stanu uzębienia: elektrycznej szczoteczki za jakieś dziewięć stów (czterdzieści tysięcy obrotów na minutę, dziąsła pieszczone ultradźwiękiem), pasty z drobinami diamentów i pereł, a do przepłukiwania tylko oryginalnej wody deszczowej z Tasmanii, wyłącznie w szklanej butelce.

– Tak też myślałam – sama sobie odpowiedziała i wstała, krokiem ćwiczonym od dziecka schodząc ze sceny, którą dziś była akurat ta nietania kawiarnia w centrum, gdzie nasz związek rozbił się na dwie latte z cynamonem i parę gorzkich podsumowań, choć podobno wcześniej bywało nie najgorzej.

Wychodziła powoli, jakby każdym stuknięciem obcasa w posadzkę chciała postawić kropkę, po której nie będę w stanie już nic dodać.

Natalia. Obiekt mojego uwielbienia od tylu długich miesięcy. Drobna, śliczna i pełna uroku – chociaż potrafiąca też ujmująco posługiwać się ironią – szybko stała się centralnym punktem mojego dotąd pustego i smutnego świata. Niemal w każdej chwili moje myśli orbitowały właśnie wokół Natalii, mimo że kiedy już mnie czymś zdenerwowała – a potrafiła wyprowadzać z równowagi jak żadna inna – dostrzegałem w niej ledwie parodię tego, kim pragnęła zostać. Czasami odnosiłem nawet wrażenie, że robi to celowo, że bawi się mną, raz grając wyrachowaną jędzę, raz skrzywdzone przez los niewiniątko, ale prędko dochodziłem do wniosku, że taka po prostu jest. Marzy, by z impetem wdzierać się w umysły i serca (jak przystało na charyzmatyczną gwiazdę), a z drugiej strony pozostać tym wrażliwym, trochę bojącym się świata stworzeniem, mającym mnóstwo wątpliwości i niską samoocenę. Nie była wszak jedyną znaną mi osobą, która w napięciu godnym spraw ostatecznych odświeżała w telefonie strony przeglądarek, licząc otrzymane plusy oraz lajki, i jednocześnie z drżeniem czekając na kolejne, bo akceptacji i samopotwiedzeń zawsze musi być więcej. Tak to już jest. Choćby i cały przeklęty świat z naszego powodu wiwatował i otwierał szampana, myśl, że jesteśmy gówno warci, wciąż nie będzie nam chciała wyparować z głowy. Przecież i mnie nieraz trudno było się nie skrzywić na widok własnej gęby w lustrze.

Naprawdę kochałem Natalię, więc próbowałem jej pomóc. Sam też starałem się nauczyć przebojowości, nie zostawać już na wieki tym skończonym pierdołą, któremu wszystko zawsze wypadało z rąk, w szczególności własny los. Przy niej poczułem się wreszcie kimś wartościowym. Szkoda tylko, że w tej właśnie chwili to poczucie zmierzało w stronę drzwi, zostawiając mnie w tyle.

Natalia wychodziła, a ja nie wiedziałem, co robić. Nie byłem pewien, czy to się teraz dzieje, czy za moment ktoś nie krzyknie „cięcie!”, czy nie rozstąpią się ściany lokalu, a spomiędzy nich w blasku reflektorów nie wyłoni się reżyser z uniesionym w górę kciukiem i słowami: „Adam, było naprawdę super”.

Zerwałem się z miejsca, chcąc powiedzieć cokolwiek. Zwyzywać ją bez litości albo chociaż przekonać, że na tym świecie nigdy lepszego ode mnie nie spotka. Nie byłem jednak w stanie wydobyć z siebie ani słowa. Nie mogłem też oddychać.

Karmelowy cukierek. Oto winowajca. Karmelowy cukierek, który nagle przyjął w moim gardle pozycję horyzontalną. Nie mogłem go przełknąć ani wypluć i w chwili, kiedy powinienem błysnąć frazą, która porazi wszystkich wokół, stałem w niemym osłupieniu. Świat wokół zafalował wściekle. Raz po raz robiło mi się ciemno przed oczami jak po oślepiającym błysku flesza.

Stawiając krok w niewiadomym kierunku, zahaczyłem nogą o stolik. Chciałem powiedzieć: „Kocham cię, maleńka! Lećmy do Peru i róbmy dzieci w tamtejszych kniejach, skropieni równikowym deszczem!”. Chciałem wrzasnąć: „Wracaj, do kurwy nędzy, dziś każdy miał płacić za siebie!”. Chciałem załkać: „Jesteśmy zgubieni. Jak pierdolnie kometa, nie będzie co zbierać”. Choć wiedziałem przecież, że od najbliższej komety dzielą nas lata świetlne.

Wokół robiło się coraz ciemniej, jakby nawet czerń miała odcienie. Brnąłem przed siebie, wyrzucając ramiona naprzód w jakimś opętańczym kraulu, usta rozdziawione, oczy wytrzeszczone, żyły na szyi nabrzmiałe, świat przeobrażony w ciemną, niepojętą topiel. Wszystko gęstniało, nabierając głębi.

To już sam skraj, niczego więcej nie będzie.

Nadszedł właśnie absurdalny epilog moich perypetii. Tak to się skończy, nie hukiem i nawet nie skomleniem, tylko pocałowaniem na pożegnanie kawiarnianej podłogi.

A potem wyfrunę z ciała prosto w objęcia aniołów i świętych. Wreszcie zajrzę Pannie Rzeczywistości pod sukienkę i dowiem się, o co mogło w tym wszystkim chodzić. Tak to się potoczy, a jutro parę osób będzie miało nieczęstą bekę, czytając w sieci o kolesiu zamordowanym przez cukierka…

Kiedyś dużo rozmyślałem o śmierci, ale własnej nigdy nie wyobrażałem sobie w aż tak idiotyczny sposób. To miał być raczej strzał lasera podczas międzygwiezdnej wojny, w której bohatersko stanąłem po właściwej stronie. Albo oddanie serca na przeszczep dla Najpiękniejszej Kobiety W Dziejach, zarazem matki moich dzieci. Coś wielkiego i budzącego zasłużony respekt. Nie żadne karmelowe gówno.

Teraz to już nieistotne, tak czy inaczej mój czas się kończy.

Leciałem bezwładnie do przodu, aż rozległo się mięsiste plaśnięcie i poczułem, że właśnie wypluwam duszę. Lecz w ostatnim przebłysku świadomości wszystko nagle stało się jasne, banalne i niskobudżetowe – otworzyłem oczy: ośliniony cukierek leżał przede mną na białej podłodze, co było jak negatyw światełka w tunelu.

Ciało wygięło mi się w łuk, ból przemknął od czaszki po najniższe kręgi niczym pęk błyskawic, a ja wyskoczyłem z siebie, mały jak bakteria.

I wtedy ta moja mikroskopijna, grosza ani eurocenta nie warta duszeńka…

…nie wiedzieć czemu, podryfowała w kierunku cukierka.

*

– Słyszy mnie pan?

Znów ból. Otworzyłem oczy. Gdzie byłem? Tkwiłem gdzieś w czerni, w jakimś państwie podziemnym, gdzie światło sprzedaje się jedynie ciężko chorym i wyłącznie na receptę.

– Widzi mnie pan?

Słowa dobiegały z zewnątrz, przebijając się do mnie jak pojedyncze promienie przez grubą, lepką powłokę. Miejscami ta powłoka zaczynała pękać i wyłaniały się spod niej znajome kształty: stoliki i krzesła, i jakieś twarze.

– Ile pokazuję palców?

Kształt bladego pająka okazał się czyjąś dłonią.

– Pięść? – odpowiedziałem niewyraźnie, gdyż mój język w tym momencie był jeszcze ciałem obcym.

Resztki ciemności w szybkim tempie wyparowały z pola widzenia, ich widmo opuściło ludzi i rzeczy, odpływając w jakąś drugą przestrzeń i pozostawiając w zamian całą trywialność tej kawiarni, zdziwione gęby, nieustępliwie wgapione we mnie oczy, słowa tętniące uzasadnionym niepokojem.

– A teraz?

Starałem się skupić wzrok na dłoni nieznajomego, co nie było łatwe, bo widziałem podwójnie lub potrójnie, jego palce wydłużały się i plątały.

– Trzy – odpowiedziałem.

Nie usłyszałem potwierdzenia ani zaprzeczenia, co wziąłem za niezgorszy omen. Mężczyzna nagle odsunął się ode mnie.

– Witamy z powrotem wśród żywych – rzekł, ale głos dotarł do mnie z opóźnieniem; najpierw widziałem tylko poruszające się wargi, a dopiero później rozbrzmiał dźwięk.

– Co się stało? – spytałem.

Pamięć ograniczała się do kilku obrazów. Jakaś kobieta siedziała tu ze mną. Standardowa sceneria: pełna klientów kawiarnia – tło dramatu, który spadł na mnie znienacka. To pytanie: „Czy w twojej głowie jest w ogóle miejsce dla kogokolwiek poza tobą?”. Nie mogłem tego pojąć. W mojej głowie jest przecież mnóstwo miejsca, pełno wolnej przestrzeni na ludzi i rzeczy, na sprawy drobne i ważkie. Gdyż moja głowa jest doszczętnie pusta. Może raz na jakiś czas zagości mi po czaszką jakaś niespecjalnie odkrywcza myśl, brodzący w mroku robaczek świętojański, ale nie stawiałbym na to wypłaty. Miejsce zawsze się znajdzie. Szczególnie dla ciebie, Natalio. Szkoda tylko, że ta odpowiedź już do ciebie nie dotrze. Jestem debilem i ciężkim frajerem. Nie mam już nikogo i niczego, nawet nadziei. Mogę się co najwyżej iść gdzieś najebać.

– Pan się potknął i upadł. Nie wyglądało to zbyt dobrze.

Mężczyzna pomógł mi wstać, co musiało wyglądać wręcz kabaretowo, jak próba rozprostowania akordeonu. Nogi miałem miękkie i nadal niestrudzenie skłaniałem się ku opcji leżenia ryjem na podłodze.

Wodziłem wzrokiem naokoło, mrużąc obolałe oczy. Nikt się nie śmiał? Myślałem, że wszyscy będą.

Ała. Kurwa. Dotknąłem palcami głowy. Bolało. Ale nie wyczułem krwi, więc mogło być znacznie gorzej, mógł być ostateczny nokaut i ręcznik rzucony na ring przez samego staruszka Boga.

Dopiero teraz ktoś wybuchnął nerwowym śmiechem. Jakaś kobieta. Znałem ją? Raczej nie. Pod białą sukienką w czarne kropki kołysały się pełne piersi. Zasłoniła usta dłonią. Ktoś inny ją uciszał, ale brzmiało to kuriozalnie, jak spowiedź transmitowana w stereo, uszlachetniona szumami.

– Mam wezwać pogotowie?

Zaraz. Co? O co mu chodziło? Najpierw kazał mi liczyć palce, jakby sam nie był pewien, ile mu ich wyrosło, a teraz sugerował czołowe zderzenie z polską służbą zdrowia?

– Nie, nie. Jest już całkiem… świetnie – odpowiedziałem, machając zbywająco ręką.

Kłamstwo. Świetnie nie było. Nie było nawet w normie. Rzeczywistość cała w rysach i pęknięciach, moje ciało sklecone naprędce z tysiąca niedopasowanych elementów. Określenia „znowu singiel” i „zerwała ze mną” niczym salwy śliny w twarz, raz po raz. I jeszcze chciało mi się rzygać.

Wzrokiem szukałem drogi ucieczki. Ludzie rozmawiali. Jedli ciastka. Pili kawę. Biała mleczna pianka na wargach, nadgryzione muffinki, ukruszone herbatniki. Biały szum absolutnej normalności. Tak, było zwyczajnie. Dla nich. Ich świat nie wypadł z formy. Ale mój tak. Czegoś w nim brakowało, któregoś z najistotniejszych pierwiastków.

Gdzie moja Natalia? Jak ja sobie bez niej poradzę?

Tu było tak cholernie jasno. Wszystkie te… wszystkie te światła.

Chwiejnym krokiem ruszyłem do wyjścia, nie chcąc być tutaj ani chwili dłużej. Otworzyłem drzwi, przekroczyłem próg, ale i tam wszystko było nie tak. Ulica inna niż ta, którą przyszedłem. W kawiarni zbyt jasno, tutaj nawet gorzej. Szedłem chwiejnie. Kończyny dolne do wymiany, nie ma opcji, na tym gównie nie da się chodzić. Oczy i uszy pewnie też. Jakieś szumy, szmery, potem grzmienie i drżenie, rozszarpywanie świata na strzępy. Żołądek podchodził do gardła z prędkością windy, wiozącej catering na ostatnie piętro wieżowca. Wszystko trzęsło się i raziło, wpadłem w sam środek balu gwiazd i błyskawic.

Gdzie byłem? Chodnik pod nogami przestał być ciałem stałym. Coś wrzeszczało przeszywająco, zgrzytając i plując iskrami, wielkie, niebieskie… tramwaj?

Ludzie pędzili, tratowali, nie zauważali.

Chuje! Czy nie widzicie, jak się tu wiję zrozpaczony i półprzytomny?! Tak im chciałem powiedzieć, ale na złych chęciach jak zwykle się skończyło i nikt nawet słowa ode mnie nie usłyszał.

Wszystko wirowało, tańczyło, błyszczało i raziło. I bolało.

Wszystkie te światła naraz.

Dziewiąta jeszcze mnie nie przeraża

Kto by pomyślał! Bez większego strachu przeczytałam początek nowej powieści ojca! Wprawdzie w momencie, gdy bohaterowi wydawało się, że kawiarnia jest planem filmowym, musiałam zamknąć oczy i przez jakąś minutę oddychać głęboko, starając się nie myśleć o niczym konkretnym; wprawdzie po słowach „jakby nawet czerń miała odcienie” przez kilka akapitów nie czułam własnego ciała i miałam wrażenie, że stoję gdzieś obok siebie samej, ale mimo to lektura była dla mnie całkiem znośna, miejscami niemal neutralna, i jeśli już nadziałam się na jakieś słowo zwiastujące głębię, ogarniającą mnie panikę momentalnie tłumiła lektura zabawnych fragmentów.

Dziwiło mnie też, że ojciec po raz pierwszy od tak dawna napisał coś, co nie było zupełnie bezsensowne. Poprzednio udało mu się to – choć tylko częściowo – przy powieści Pudełko pełne niczego, którą, we własnym mniemaniu, zamierzał spoliczkować na otrzeźwienie Matkę Polskę i ostro nią potrząsnąć. Tamten tekst, niestety, po kilku pierwszych, całkiem interesujących stronach osunął się w naszpikowany neologizmami bełkot, a wszystkie inne literackie próby z ostatnich miesięcy kończyły się równie katastrofalnie. Ojca po każdym artystycznym rozczarowaniu ogarniała wściekłość, z którą ledwie sobie radziłam. Walił pięściami w blat biurka, zrzucał książki z regałów, wędrował po mieszkaniu w tę i we w tę. Czasem z dzikością w oczach stawał przy oknie i wtedy bałam się, że rozbije szybę własnym ciałem i wyskoczy. Był jak nastolatek przechodzący ciężkie załamanie nerwowe, albo taki, z którym właśnie zerwała jego największa licealna miłość, a ja wchodziłam w rolę jego przerażonej matki, błagającej w myślach, żeby tylko nie zrobił sobie krzywdy. Chciałam, żeby udało mu się stworzyć coś, co go zadowoli, i żeby wreszcie przestał się tym tak zadręczać. To były tylko książki, chociaż nie on jeden uważał je za najważniejszą rzecz we wszechświecie. Tylko czy warto dla nich skakać w ogień? Wszystkie gatunki oprócz homo sapiens jakoś żyją bez czytania i pisania, więc jest to nie tylko możliwe, ale wręcz normalne. Po co zaraz płakać i wrzeszczeć nad rozlanym tuszem albo atramentem? Nie rozumiałam. Byłam jednak w stanie poświęcić dla ojca wszystko, byle tylko rozpacz ostatecznie go nie pokonała. Bo tylko jego miałam.

Strach po jego zaginięciu mieszał się we mnie z radością, że zostawił po sobie literackie ślady. Może wreszcie mu się powiodło? Może po latach psychicznego rozchwiania zdołał dojść do zgody z sobą samym?

Ta książka wydawała się też zupełnie inna niż wcześniejsze, przeważnie pisane krótkimi zdaniami i pełne zwrotów akcji. Tamte zaczynały się od szokujących wydarzeń, takich jak wybuch bomby, porwanie dziecka czy brutalne zabójstwo. Bohaterowie byli wyjątkowo nieskomplikowani, prawie każdego dało się opisać w kilku zdaniach. Damian, urzędnik walczący na śmierć i życie z administracyjną machiną. Karolina, modelka, która podczas pokazów w Mediolanie odkryła międzynarodowy spisek. Krystian, awangardowy artysta i zarazem groźny psychopata, prowadzący wyrafinowaną grę z organami ścigania. Tak to zazwyczaj wyglądało i dzięki tej prostocie, dzięki ścisłemu trzymaniu się ram gatunkowych żadna z książek ojca nie była trudna w promocji. Tekst składał się z mnóstwa dialogów przerywanych pobieżnymi opisami i nie przekraczał możliwości intelektualnych przeciętnego gimnazjalisty. Właściwie nie zawierał głębszych przemyśleń, a jeśli już, to wyłącznie błahe, żeby czytelnik nie musiał się o nic potykać na drodze do zaskakującego i mrożącego krew w żyłach finału. Zdaniem ojca współczesność to dyktatura dzieciaków, domagających się ciągłej rozrywki, obdarzonych zerową tolerancją na nudę, dlatego w tamtym okresie sądził, że prawdziwa, pozagatunkowa literatura dla dorosłych straciła sens. Akapit dłuższy od kciuka odrzuci dziewięćdziesiąt procent potencjalnych odbiorców. Zdanie mające więcej niż siedem słów należy podzielić na dwa. Bohater na początku musi doznać dotkliwej porażki, ale pod koniec w najgorszym razie wyjdzie z tarczą, w najlepszym zaś wygra z całym złem tego świata. Ojciec śmiał się, wspominając o tych „złotych zasadach pisania”, tyle że z czasem coraz bardziej widać było, że przemawia przez niego gorycz i rozczarowanie ludźmi. Zarabiał na swoich tekstach, ale jakby się tego wstydził. Nie pamiętałam już nawet, czy w ogóle było w tych powieściach cokolwiek szczególnie głębokiego, bo czytałam je jeszcze w liceum, a wtedy tak bardzo nie chorowałam. Nie bałam się filozofii, religii, psychologii ani prawa. Mogłam przeczytać dowolną – nawet ambitną – książkę i nie musiałam się później znieczulać godzinną sesją oglądania teledysków albo otępiających filmików. Ojciec też był wtedy inny, lepszy dla siebie i dla mnie… Choć może nie powinnam tak mówić. To nie jego wina, tylko efekt długotrwałej choroby, niszczącej ciało i umysł, podobnie jak w moim przypadku.

Zastanawiając się nad tym, niechcący pomyślałam o zmianach zachodzących w ludzkim życiu. O dewastujących psychikę nieodwracalnych procesach, które powoli, lecz nieuchronnie drążą dziury w naszym obrazie samych siebie, podkopują światopogląd i wywracają na lewą stronę każdą z wartości. O pojedynczych zdarzeniach, całkowicie przeobrażających naszą rzeczywistość. O tym, jak czas i choroba potrafią odrzeć nas ze wszystkiego, co kiedyś było bezcenne.

Zaczęły mi drżeć powieki. Potem też kąciki ust. I policzki.

Rozglądałam się nerwowo, szukając ratunku. Było już jednak za późno.

Coś dudniło, coraz szybciej, coraz boleśniej. Moje serce…

Głowa momentalnie stała się ciężka, jakby wypchana pokruszonym szkłem.

Moje serce, moje serce, moje serce.