Felix, Net i Nika oraz Sekret Czerwonej Hańczy - Rafał Kosik - ebook

Felix, Net i Nika oraz Sekret Czerwonej Hańczy ebook

Rafał Kosik

4,8

Opis

Rafał Kosik

Felix, Net i Nika oraz Sekret Czerwonej Hańczy

Co dorośli ukrywają przed gimnazjalistami? Jak godnie przyjąć zagranicznych gości? I co skrywa tajemnica Czerwonej Hańczy?

Przeczytaj o szkolnej wycieczce, która zamieniła się w coś zupełnie innego, romansach i niespodziewanych flirtach oraz zagadce kryminalnej, z którą muszą się zmierzyć warszawscy gimnazjaliści.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 571

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,8 (282 oceny)
230
40
11
0
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
magdida

Nie oderwiesz się od lektury

uwielbiam, te hasła, te komentarze tłumaczenia się dzieciaków, przekręcanie słówek. Uśmiejecie sie po pachy ! To trzeba przeczytać!
10
KasiaAdama

Nie oderwiesz się od lektury

kocham całą tą serię a ta książka to jedna z najlepszych w seri!
00
Werka_Pink

Nie oderwiesz się od lektury

Mega książka. Polecam 🥳
00

Popularność




Felix, Net i Nika oraz Sekret Czerwonej Hańczy

Rafał Kosik

Warszawa 2013
Rafał Kosik Felix, Net i Nika oraz Sekret Czerwonej Hańczy ISBN: 978-83-61187-97-4 Wydawca: Powergraph Sp. z o.o. ul. Cegłowska 16/2 01-803 Warszawa tel. 22 834 18 25 e-mail: [email protected] Copyright © 2013 by Rafał Kosik Copyright © 2013 by Powergraph Copyright © 2013 for the cover and illustrations by Rafał Kosik Wszelkie prawa zastrzeżone. All rights reserved. PROJEKT GRAFICZNY: Rafał Kosik ILUSTRACJE: Rafał Kosik REDAKCJA: Kasia Sienkiewicz-Kosik KOREKTA: Maria AleksandrowWyłączna dystrybucja: Firma Księgarska Olesiejuk Sp. z o.o. S.K.A. ul. Poznańska 91, 05-850 Ożarów Mazowiecki tel. 22 721 30 00 / 11
Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w systemie Zecer

Pamiętaj, nie opowiadaj o tym, co dzieje się w domu, o tym, o czym rozmawiamy, o tym, o czym ci mówię. Najlepiej mało mów. Za to słuchaj uważnie wszystkiego, co on będzie mówił. Potem mi powtórzysz.

Dziewczyna o mysich włosach przytaknęła, nie podnosząc wzroku.

— Dobrze, mamo.

Kobieta po raz trzeci poprawiała kołnierzyk sukienki córki, choć kołnierzyk leżał idealnie.

— Pamiętaj, że będzie chciał cię przekabacić. Będzie kłamał, nęcił i łudził. Będzie próbował oczerniać mnie i tatę. Nie wierz mu. Nie wierz w ani jedno słowo. Ale zapamiętuj, co mówi.

Dziewczyna znów przytaknęła smutno. Matka rozpięła trzy górne guziki jej sukienki i zapięła ponownie.

— Musisz być dzielna. Masz już prawie szesnaście lat. Dasz radę.

— Dam radę, mamo — przytaknęła cicho. Wciąż patrzyła w ziemię.

— Wierz mi, że wolałabym tego uniknąć. — Pocałowała córkę w głowę i odsunęła się na bok.

Zosia Frankowska wolno ruszyła w stronę mężczyzny stojącego na końcu słonecznej parkowej alejki.

Kobieta w eleganckim szarym kostiumie wsiadła do windy i wcisnęła najwyższy przycisk. Mignął na czerwono i zgasł, a winda skarciła użytkownika przykrym piknięciem. Kobieta przyłożyła do czujnika zbliżeniowego identyfikator i ponownie wcisnęła najwyższy przycisk. Liczba „50” zapaliła się na niebiesko, a winda miękko ruszyła. Rozpoczęła się ekspresowa podróż na najwyższe piętro z gwarancją, że nikt tej windy po drodze nie zatrzyma, żeby wstąpić do bufetu na trzydziestym piątym albo skserować dokumenty na czterdziestym drugim.

Światło w windzie przygasło o połowę, a drzwi otworzyły się bez znanego z innych pięter dźwięku. Kobieta wkroczyła do ciemnej i cichej przestrzeni. Wzrok dopiero po chwili przyzwyczaił się do ciemności. Otworzyły się kolejne drzwi, a ona przeszła przez nie po miękkim dywanie. Była tu już kilka razy, ale i tak czuła niepokój, jaki można czuć na wybiegu dzikich zwierząt.

Światło nie padało na niego bezpośrednio, lecz jedynie oświetlało jego kontur odbiciami. Wobec kogoś innego można by użyć określenia otyły, ale o nim można było powiedzieć tylko, że jest wielki. Można było mieć w ogóle wątpliwości, czy ma się do czynienia z człowiekiem. Sprawienie takiego właśnie wrażenia niewątpliwie było zadaniem architekta, który projektował to wnętrze. Pomieszczenie zdawało się nie mieć wymiarów. Gdzieś tam z boku były okna, za którymi rozciągała się panorama nocnej Warszawy. Całe pomieszczenie wyglądało tak, jakby okna nie miały ram, a cały pokój pozbawiony był podłóg i sufitów. Wszystko tonęło w czerni, a gdzieś tam przez szparę w naturze tego miejsca widać było miasto. Miasto jako dodatek do tego miejsca.

Zaciągnął się cygarem. Pomarańczowe światełko na tle czarnej sylwetki, a zaraz potem kłąb dymu, jaśniejącego niespodziewanie w tej nieokreślonej przestrzeni, pochłaniającego obraz miasta.

— Spadek z pięciu milionów do trzech i pół.

On zawsze mówił w ten sposób. Nie pytał, nie żądał, lecz informował. A informacja była dobrana w taki sposób, że choćbyś nie chciał, i tak po chwili zaczynałeś myśleć to, co on chciał, żebyś myślał.

— Pracuję nad tym — odpowiedziała kobieta, zdając sobie sprawę z tego, że próbuje się schylić, jakby chciała się umniejszyć w jego oczach. — Ale przecież najpierw był milion. Niecały milion. W rok zwiększyłam to pięciokrotnie.

Nic nie powiedział. Palił, wypuszczając w powietrze gryzący dym, który jakimś cudem nie aktywował czujników przeciwpożarowych. Może dlatego, że ich nie było.

— Gdybym nie wzbiła się ponad trzy miliony — kontynuowała drżącym głosem kobieta — nie byłoby tematu. A że wzbiłam się na pięć, to spadek o półtora miliona źle wygląda? O to chodzi? To i tak więcej, niż pierwotnie miało być. Jest przecież lepiej, niż miało być. W śmiałych planach miały być trzy miliony.

Rozmowa była skończona. W tym momencie stało się to oczywiste. Kobieta pochyliła głowę, odwróciła się i wyszła. Winda czekała na nią z otwartymi drzwiami i przygaszonym światłem. Drżącym palcem ledwo trafiła w przycisk. Wcisnęła dowolny, byle nisko.

Jedno jego zdanie potrafi określić całe twoje życie, aż sobie przypominasz smak kompotu z przedszkola.

Dokument chroniony elektronicznym znakiem wodnym

1. Goście

Felix, Net i Nika z ulgą odstawili ciężkie torby z zakupami i wygłaskali rozradowanego Cabana. Tego etapu nie można było pominąć, odwiedzając dom państwa Polonów.

— Mamo! Tato! — zawołał Felix. — Jestem w domu.

Odpowiedziała mu cisza.

— Są w teatrze z moimi starymi — przypomniał Net.

— Wnieście zakupy do kuchni — poprosiła Nika. — Mamy mało czasu.

— Czekaj, loguję się do psa — odparł Net, miziając Cabana pod brodą.

— Rodzice zapowiedzieli, że wrócą po dziewiątej — oznajmił Golem Golem, pojawiając się w drzwiach salonu.

Golem Golem miał dwa metry wzrostu, ważył prawie dwieście kilogramów i był złożonym ze stalowych elementów androidem wyposażonym w sztuczną inteligencję. Normalnie obecność takiego monstrum w domu mogłaby się wydać dziwna, ale ani ten dom, ani trójka przyjaciół nie pasowała do ogólnie przyjętej definicji normalności.

— Możesz nam pomóc — powiedział Net. — Zanieś to do kuchni. Mamy już ręce jak orangutany. Nienawidzę robienia zakupów.

Robot skinął głową i nad wyraz miękko jak na swoją masę podszedł do toreb i podniósł je.

— Babcia Lusia, gdyby żyła, obraziłaby się na nas za kupowanie warzyw w supermarkecie — stwierdził Felix.

— Nie mieliśmy czasu na szukanie specjalistycznego sklepu z marchewkami — odparł Net. — Ech… znowu wszystko na ostatnią chwilę.

— Przypomnieć ci, kto to odkładał na później? — zapytała Nika.

Net skrzywił się.

— Za słabo nalegałaś. Laura wpadnie?

Felix pokręcił głową.

— Ona też ma testy. Siedzi i się uczy. Bierzmy się do roboty.

— Muszę jeszcze wystawić na sprzedaż stary bulbulator. — Net wyjął laptop i zaczął klikać w przyspieszonym tempie w klawiaturę. — Kupiłem nowy model, a większość ludzi jeszcze nie wie, że nowy już jest. To zajmie chwilkę.

Felix ocenił leżące na blacie kuchennym produkty, które zgarnęli ze sklepowych półek w pośpiechu i raczej chaotycznie.

— Tak to jest, jak się nie działa według planu — ocenił. — Schabowy z kapustą zasmażaną i purée ziemniaczanym to jedyna pewna rzecz, którą na pewno da się zrobić. Myślcie co jeszcze.

— Coś polskiego — podsunął Net, nie odrywając wzroku od ekranu. — Coś, czego nie będą znać. Przecież nie podamy im hamburgera z frytkami. Trochę szkoda w sumie…

— Na pewno nie znają zupy ogórkowej — zaproponowała Nika.

— Brzmi jak pozycja ze szpitalnej stołówki. — Net zamknął laptop i odetchnął. — A co tam! Bierzemy. Umiesz to zrobić, czy szukać przepisu w sieci?

— Umiem, i to dobrze. Dzięki temu pod koniec miesiąca za dziesięć złotych mam obiad na trzy dni.

— Jak sprzedam jutro ten bulbulator, to zafunduję ci dziesięć mrożonych pizz… czy tam pizzów. Jak to się mówi.

— OK — zadecydował Felix. — Zupa ogórkowa i schabowe.

— Ja robię kotlety. — Net szybko sięgnął po paczkę ze schabem, deskę i tłuczek do mięsa.

— Umyj to najpierw — poradziła Nika. — I jeszcze przykryj –

— Spoko, dam sobie radę.

Net pobieżnie opłukał mięso, położył na desce i zamachnął się tłuczkiem, jakby miał wbić solidny gwóźdź. Gdy uderzył, rozległo się łup! i natychmiast po nim chlap!

— Ups… — Net popatrzył zaskoczony na zachlapaną bluzę. Na obryzgany mięsnymi kawałeczkami rękaw Niki, toster i kilka elementów najbliższego otoczenia. — Coś tu nie bangla. Jak skończę, kuchnia będzie wyglądała jak rzeźnia.

— Przykryj folią. — Nika ręcznikiem papierowym wytarła rękaw i podała mu torebkę foliową.

— A może jednak ty to potłuczesz? A, sprawdzę przepis. — Wytarł dłonie i otworzył laptop. — Manfred1? A… zapomniałem. Odinstalowany.

— Właśnie, czemu mamy z nim nie rozmawiać?

— Wprowadzają mu na wyposażenie drony2. Standardowe kamery to było za mało. On musi opanować sztukę synchronizowania się z kilkunastoma maszynami, więc przez najbliższe dwa tygodnie mamy się z nim nie kontaktować. To może potłuczesz kotlety. Golem Golem by pokroił w tym czasie ogórki.

— Ostatnio pokroił marchewkę razem z deską.

— Poprawiłem mu regulację potęgera wstrzemięźliwości — odparł Felix. — Ale z nim nie zmieścimy się tu wszyscy. Golem Golem, przynieś drewno do kominka.

Robot skinął głową i odszedł w stronę drzwi ogrodowych. Felix spojrzał na zegarek.

— Pół godziny do wyjścia. Ja robię kapustę zasmażaną, ty rozklepujesz kotlety i obierasz ziemniaki, Nika robi zupę ogórkową i sernik.

— Zaraz, dlaczego ja mam obierać ziemniaki? — oburzył się Net.

— Maszyna obierająca się zepsuła. Nie dam rady naprawić, bo muszę robić kapustę zasmażaną. Nie marudź.

* * *

Nowy terminal portu lotniczego im. Fryderyka Chopina wyglądał jak pospiesznie przerobiona hala po hurtowni pasz. Wstawiono tylko ekrany informacyjne, schody ruchome, stanowiska odprawy bagażowej i sklepiki. Zadbano przy tym, by wszystkie te elementy pasowały stylistycznie do pierwotnego przeznaczenia obiektu, czyli były szare, proste i tanie. Takie przynajmniej wrażenie mógł odnieść podróżny, który widział ten terminal po raz pierwszy, bo tak naprawdę z hurtownią pasz nie miał on przecież nic wspólnego.

Felix, Net i Nika stali przed informacją o przylotach. Wokół przelewał się tłum mówiący różnymi językami. Samolot z Edynburga miał wylądować za dziesięć minut, co oznaczało co najmniej pół godziny czekania.

— Mówiłem, że będziemy za wcześnie — odezwał się Net.

— Lepiej tak, niż gdyby to oni musieli czekać — zauważył Felix.

— Zresztą w ogóle nie podoba mi się ten pomysł. Powinniśmy się uczyć do egzaminów.

— To już mówiłeś z dziesięć razy. Nic nie poradzimy, a przy okazji pokonwersujemy sobie i podszkolimy język. Zresztą i tak byś się nie uczył.

— Ale teraz mam na co zwalić.

Podróżni przemieszczali się w różne strony. Przyjaciele stanęli pod filarem, skąd mogli obserwować wyjście z odprawy celnej. Co chwila drzwi się rozsuwały, wypuszczając jedną lub kilka osób. Tłumek, oczekujący za barierkami ze zwijanych taśm, wypatrywał znajomych lub rodziny. Niektórzy trzymali kartki z nazwiskami.

— Przynajmniej spróbujmy wypaść przyzwoicie — powiedziała Nika. — To tylko tydzień. Postaraj się być… — spojrzała na Neta — uprzejmy.

— Spoko. Pełna kontrola. — Net skrzywił się w grymasie pobłażliwości. — Zadbam o ich komfort. Wziąłem to, żeby się nie nudzili po drodze.

Wyjął z kieszeni złożoną gazetę, a właściwie tylko arkusz z pierwszą i ostatnią stroną. Podał Nice. Dziewczyna rozprostowała papier i uniosła brwi, widząc wielki tytuł artykułu „Kolejne ofiary niedźwiedzi polarnych. Warszawiacy, ryglujcie dobrze drzwi!”.

— Co to ma być? — zdziwiła się.

Felix wziął od niej gazetę i otworzył na drugiej stronie. Przeczytał nagłówki: „Porachunki czarownic na Mokotowie. Dwie ofiary śmiertelne, jedna transmutowana w kozę”, „Inkwizycja wkracza na Wydział Biologii Uniwersytetu Warszawskiego”, „Prezydent miasta celebruje rytuał ofiary całopalnej z okazji przesilenia wiosennego”.

— Jestem pewna, że oni odróżniają Polskę od Syberii — powiedziała wolno Nika. — I nie myślą o nas jak o dzikim kraju tkwiącym w średniowieczu. „Modły prewencyjne w parlamencie przeciwko suszy”?

— Jak to przeczytają, to może zaczną tak myśleć — mruknął Felix. — „Wzrost stawki VAT na rzucanie uroków”. Brawo.

— No właśnie! — przytaknął Net. — Przeczytają to i się przestraszą, a potem na każdym kroku będzie ich czekało pozytywne zaskoczenie.

— Skąd ty to wytrzasnąłeś? — Felix przyjrzał się bliżej arkuszowi. — To nie jest papier gazetowy.

— Jasne, że nie. Wydrukowałem to przecież sam. Pół dnia wymyślałem te artykuły. — Zabrał „gazetę”. — Spodoba im się.

— To ma być wymiana międzyszkolna — przypomniała Nika. — Mamy ich ugościć i pokazać się od jak najlepszej strony. Szczerze mówiąc, nie wiem, jak to będzie wyglądało.

— Boisz się o swoje półtorapokojowe mieszkanie? — zapytał Net. — Może to okaże się dla tej Irlandki atrakcją.

Nika westchnęła i wzruszyła ramionami.

— Cześć!

Odwrócili się na dźwięk głosu. Obok, z rękoma w kieszeniach, stał Gilbert.

— Odbieram Niemca — wyjaśnił. — Chciałem Francuzkę, ale się skończyły.

— Zosia ci zabroniła — zgadła Nika.

— Miała jakieś nieuzasadnione obawy, więc odpuściłem. Gość nazywa się Michael i mieszka w Hamburgu.

— Spodziewam się incydentu międzynarodowego po twoim pierwszym surrealistycznym dowcipie — stwierdził Net. — Ale to nawet dobrze, bo to odwróci uwagę od naszych potknięć dyplomatycznych.

— Twoich — sprecyzowała Nika. — Do pierwszego potknięcia już przygotowałeś tę gazetę.

— Skąd wiesz o mojej gazecie? — zapytał podejrzliwie Gilbert.

— O twojej? — parsknął Net. — Ja przygotowałem fikcyjną gazetę i mam do niej prawa autorskie.

— Ja mam prawdziwą gazetę. — Gilbert wyjął z kieszeni złożone arkusze papieru. — No, może nie całkiem prawdziwą, to przedruk gazety historycznej.

Nika wzięła arkusik i pokiwała głową.

— Chcesz Niemcowi dać na powitanie „Kurjer Warszawski” z 1 września 1939 roku?

— Najpierw myślałem o 1 sierpnia ’44, ale nie znalazłem, chyba już się nie ukazywał3. A co nie tak z tą gazetą? Chodzi o to, żebyśmy się nie nudzili wieczorem. Tak przynajmniej będą jakieś wspólne tematy.

— To dla waszego dobra. — Nika wrzuciła papier do najbliższego kosza na śmiecie i wyciągnęła rękę do Neta. Ten niechętnie podał jej swoją gazetę, która również wylądowała w śmieciach.

— Dobra, może to byłoby nudne — przyznał Gilbert. — Mam karty, zagramy sobie w wojnę. W kampanię wrześniową konkretnie.

Drzwi w szklanej przegrodzie hali rozsunęły się, wypuszczając podróżnych z kolejnego samolotu. Gilbert rozprostował kartkę z napisem „Michael” i ze znudzoną miną zaczął się przyglądać wychodzącym, szukając szesnastoletniego blondyna.

— O, jest i Klemens — zauważył Net.

Po drugiej stronie wyjścia, między kilkunastoma oczekującymi, Klemens nerwowo miął w dłoniach kartkę z napisem „Marie Audrey”. Pod ramię trzymała go niższa o półtorej głowy Celina. Obok kręciła się zaaferowana Klaudia.

— Oni mają do wyboru dwie Francuzki — przypomniał sobie Felix. — Jedną bierze Klaudia, drugą Klemens. Celina zaznaczyła, że on ma wziąć tę brzydszą, żeby go nie kusiło.

— Ciekawe, co miałoby skusić tę Francuzkę…

Rzeczywiście, powiedzieć, że Klemens ma nadwagę, byłoby sporym eufemizmem. Z miejsca, gdzie stali przyjaciele, widać było, że sapie z emocji, a czoło błyszczy mu od potu.

— Gusta są różne — podsumowała Nika.

— A czemu właściwie ta druga nie zamieszka u Aurelii? — zapytał Net. — Aurelia i Klaudia razem uczą się francuskiego.

— Aurelia ma jakieś nieprzewidziane problemy rodzinne — wyjaśnił Gilbert. — Rodzice Klemensa zgodzili się awaryjnie.

Przez drzwi przeszły dwie identyczne szczuplutkie blondynki w wieku przyjaciół z dwiema identycznymi czerwonymi walizeczkami na kółkach. Bliźniaczki.

— To nie są wasi Brytyjczycy — stwierdził Gilbert.

— Jeszcze nie wylądowali — mruknęła Nika.

Blondynki rozejrzały się i… ruszyły wprost do Klemensa, Celiny i Klaudii.

— Ja cię! — Net pokręcił głową. — Ciekawe, jak ona teraz wybierze tę brzydszą.

Przez drzwi przeszła smagła dziewczyna z długimi kruczoczarnymi włosami. Miała w sobie coś z Hinduski albo Indianki.

— A to nie jest twój Niemiec — stwierdził złośliwie Net.

Dziewczyna rozejrzała się i jej wzrok padł na… Gilberta. Podeszła do niego i uśmiechnęła się uroczo.

— Michael. — Wyciągnęła rękę. — A ty to pewnie Gilbert?4

— Gilbert Kurtacz — odparł zaskoczony chłopak. Na jego twarz wpełzł szarmancki uśmiech. — Pozwól, że wezmę twój bagaż. — Szybkim ruchem przeszedł pod taśmą i przejął walizkę. — Lubisz grać w karty?

Przyjaciele odprowadzili ich wzrokiem.

— Michael to imię żeńskie — stwierdził oczywistość Net. — Nawet widziałem kiedyś taki film, na którym bohater popełnił identyczną pomyłkę.

— Jak się pisze po angielsku, to nie wiadomo, jakiej płci jest rozmówca — zauważył Felix.

— Biedna Zosia — szepnęła Nika.

— Ma przekichane — zgodził się Net, po czym się zreflektował. — Ale o czym ty właściwie mówisz? Przecież to tylko wymiana międzyszkolna. Zacieśnianie więzi… takie lekkie zacieśnianie. Nie zaraz od razu w jakiś tam węzeł.

Nika tylko pokiwała głową.

Drzwi rozsunęły się i wyszło dwóch chłopaków: jeden czarnowłosy w okularach, drugi rudy i piegowaty.

— Wyglądają trochę jak Harry Potter i Ron Wesley — przyznał Net. — Zaraz! To pewnie nasi.

— A gdzie Hermiona? — zapytała Nika.

Felix i Net popatrzyli na siebie.

— Wyciągamy kartkę? — zapytał Net.

— Wyciągamy — zgodził się Felix i wyjął z kieszeni kartkę z napisem „William, Angus Emma”. Emmę niby przypadkiem zasłonił palcami.

Tamci z uśmiechem ruszyli w stronę przyjaciół. Rudy miał tweedową marynarkę, sztruksowe spodnie bliżej nieokreślonego koloru i starą walizkę bez kółek, tylko z rączką. Wydawał się staromodny nie z braku pieniędzy bynajmniej, lecz taki miał właśnie styl. Drugi był jego przeciwieństwem. Ubrany nowocześnie, lecz nie sztywniacko, w prostą ciemną bluzę i czarne spodnie, ciągnął za sobą lekko poobijaną aluminiową walizkę.

— Oldskul — zdążył szepnąć Net, nim tamci się zbliżyli.

— Cześć! — Pierwszy przywitał się czarnowłosy. — Nazywam się William, a to Angus. Będziemy wam przeszkadzać przez najbliższy tydzień.

Felix, Net i Nika również się przedstawili.

— Nie będziecie nam przeszkadzać. — Nika z uśmiechem wyciągnęła rękę. — A gdzie Her… znaczy Emma?

— Rozchorowała się. — William rozłożył ręce, wpatrując się w Nikę. — Do ostatniej chwili wydawało się, że się wykuruje, ale nic z tego nie wyszło. Grypa. Może przeżyje.

Przyjaciele patrzyli na niego chwilę z niepokojem, aż się uśmiechnął.

— A, taki żart… — mruknął kwaśno Net.

— To przykre — odparła Nika, starając się nie okazywać ulgi. Uśmiechnęła się jednak. — Miło, że chociaż wy dotarliście.

— Wiemy, że zwalamy się wam na głowę — powiedział William. — W ramach zadośćuczynienia przygotowaliśmy po dwa dowcipy na każdy dzień.

— Lubimy angielski humor — odparł ostrożnie Felix.

— Bo inny nie istnieje — dodał mniej ostrożnie Net. — A co ze szkockim humorem?

— Szkocki humor to dowcipy o Anglikach — wyjaśnił Angus, po czym obaj z Williamem przybili piątkę. — Luz, jesteśmy Brytyjczykami.

— Ale przecież wiemy, że wam zakłócamy przygotowania do egzaminów — dodał William. — Szkoda, że wymiana nie odbyła się tydzień temu.

— To dlatego, że nasz dyrektor jest trochę… — Net zawiesił głos. — Zresztą sami zobaczycie. Na szczęście będziecie mogli podpowiadać na egzaminach, bo większość nauczycieli chyba nie zna angielskiego. Dobra. — Zatarł ręce. — To lecimy na obiadek.

— Potrzebne taxi? — rozległ się konspiracyjny szept z boku.

Mężczyzna w skórzanej kurtce ze ściągaczem patrzył na nich wyczekująco. Na smyczy miał przypięty wyświechtany identyfikator, z którego nie dało się zupełnie nic wyczytać.

— Sziur! — ucieszył się William.

— Zaraz, momencik — powstrzymała go Nika.

— Chyba podziękujemy — poparł ją Felix.

Net szturchnął ją, mrugnął porozumiewawczo do Felixa i szepnął:

— To ten sam koleś. Ten, z którym jechaliśmy, kiedy przyleciała babcia Adelajda.

— No właśnie — odszepnął Felix. — To oszust. Chodźmy do pociągu. Za dwadzieścia minut będziemy w Centrum.

Brytyjczycy przyglądali im się z zainteresowaniem.

— Nie wypada szeptać przy gościach. — Nika nachyliła się do przyjaciół. — Co wy kombinujecie?

— Zobaczysz. — Net wyprostował się i powiedział z teatralną emfazą do kierowcy — z ochotą skorzystamy z pana usług. Przyniosę tylko resztę naszych bagaży.

Net pobiegł za załom ściany. Nika spojrzała pytająco na Felixa, który tylko wzruszył ramionami. Net wrócił, niosąc dwa pełne i zawiązane na supeł worki na śmiecie. Wręczył je zdziwionemu kierowcy.

— To wygląda jak… — mężczyzna zawiesił głos.

— Rozwaliła nam się walizka i przepakowaliśmy się do worków — odparł z kamienną twarzą Net.

— Można było walizkę owinąć taśmą… czy coś.

Net zdecydowanie pokręcił głową i wyjaśnił:

— Walizka musi zostać przebadana na miejscu. To standardowa procedura. Chodzi o bezpieczeństwo. Terroryści, suwaki, hemoglobina, rozumie pan.

— Oczywiście, tak, oczywiście. Daleko państwo jadą, jeśli można zapytać?

— O, daleko! — Net machnął ręką. — Jedziemy do wujka na Ursynów. To zdaje się na drugim końcu miasta.

Kierowca zamrugał i uśmiechnął się chytrze.

— O tak, rzeczywiście kawał drogi — przytaknął gorliwie. — Trafimy, państwo się nie martwią. Proszę za mną.

Odwrócił się, ale Net usadził go w miejscu.

— Czekamy jeszcze na dwie pozostałe walizki. One też się rozpadły. Może pan na razie zaniesie tę część do samochodu i wróci tu do nas po resztę bagaży.

— OK. Wracam w try miga! — Kierowca szybkim krokiem, niemal biegiem ruszył z workami pełnymi śmieci do wyjścia.

— Co tu się właściwie wydarzyło? — zapytał William. — Czemu dałeś temu człowiekowi worki ze śmieciami?

— W naszym kraju wszyscy obywatele dbają o czysto… — Net nie skończył, Nika szturchnęła go bowiem łokciem.

— To oszust — wyjaśnił Felix. — Taksówkarz, który wozi pasażerów trzy razy drożej niż inni. A dodatkowo jedzie okrężną trasą, żeby jeszcze więcej zarobić.

— Ursynów nie leży na drugim końcu miasta, tylko kilka kilometrów stąd — dodała Nika.

— To w Polsce tak wolno? — Angus zerkał ukradkiem na dziewczynę.

— Czy wolno? — Felix podrapał się w głowę. — Hm… Po drodze opowiemy wam, jak to jest z tym, co w Polsce wolno, a czego nie. Teraz powinniśmy się stąd ulotnić, nim on wróci. Net?

Net wykonał bliżej nieokreślony gest i pobiegł w przeciwną stronę niż poprzednio. Po chwili wyłonił się zza winkla z dwoma kolejnymi workami.

— Przeginasz — oceniła Nika. — On się zorientuje.

— Eee tam. Zachłanność go zaślepia.

— Net postanowił go wychować — wyjaśniła Nika.

— Ukarać — sprecyzował Felix.

Do hali wbiegł taksówkarz, zwolnił kroku i z uśmiechem, ciut tylko mniej chytrym, zbliżył się do przyjaciół. Net wręczył mu kolejne dwa worki.

— Zawartość drugiej walizki. Czekamy jeszcze na trzecią. Powiedzieli, że to zajmie najwyżej trzy minutki.

— Aha… — Taksówkarz zerknął na worki już bez uśmiechu. — To ja… zaniosę je i wrócę.

— Będziemy tu czekać — zapewnił go Net. Kiedy taksówkarz z workami wyszedł z hali, Net rzucił — się zmywajmy do pociągu.

Szybkim krokiem przeszli przez zatłoczony terminal i wyszli wyjściem najbliższym stacji kolejki. Słońce już chowało się za budynki lotniska. Nieba nie szpeciła ani jedna chmurka, a czerwcowe powietrze po raz pierwszy tego roku pachniało latem. Przy takiej pogodzie pojawia się zwykle optymistyczne przekonanie, że wszystko się uda i każdy plan zostanie zrealizowany bez najmniejszych potknięć. I zapewne tak by było i tym razem, gdyby nie…

— O, jesteście państwo! — ucieszył się idący z naprzeciwka taksówkarz. — Właśnie wracałem po zawartość trzeciej walizki.

Cała piątka zatrzymała się, zaskoczona.

— Upchnęliśmy po kieszeniach — wypalił Net. — Więc tu pan stoi…

— Właśnie tu, z dala od zgiełku lotniska.

Stary Opel Omega5 rzeczywiście parkował kawałek dalej w cieniu między filarami wiaduktu i nie rzucał się w oczy.

— Eem… — Net spojrzał błagalnie na przyjaciół.

— Mistrzu ceremonii… — zachęciła go Nika.

* * *

Tylna kanapa konwersowała po angielsku, co było bezpieczne, bo kierowca z tego języka najwyraźniej znał tylko liczebniki. Jednocześnie nie przeszkadzało mu, że siedzą tam cztery osoby, w dodatku nieprzypięte pasami. Z przodu usadowił się Net, ponury jak chmura gradowa. Zerkał na Nikę, która rozluźniona i roześmiana siedziała pomiędzy Felixem a Angusem, i na licznik, który przeskakiwał podejrzanie szybko i zbliżał się już do stu złotych, choć dopiero dotarli do Centrum. Zgodnie z przewidywaniami taksówkarz zamierzał ich obwieźć po całym mieście za co najmniej trzykrotną stawkę. Trudno było z tym coś zrobić, skoro przyznali, że nie znają miasta.

Nika tymczasem opowiadała gościom o mijanych miejscach, czym wprawiała w zdziwienie Felixa, który sądził, że to on wie o Warszawie dużo.

— To wygląda lepiej, niż myśleliśmy — odezwał się William, gdy mijali wieżowce Centrum.

— Obawialiśmy się szarych blokowisk i szarych ludzi — dodał Angus.

— Dwadzieścia lat temu by tak było — przyznała Nika.

— Możemy zrobić skrót przez Krakowskie Przedmieście? — zapytał po polsku Felix. — Wujek nam mówił, że to po drodze.

— Aaa… tak — zreflektował się kierowca. — Rzeczywiście będziemy tamtędy jechać.

Net posłał Felixowi wściekłe spojrzenie. Jechali teraz na północ przez środek Woli, czyli Krakowskie Przedmieście mieli kilka kilometrów w prawo, a „docelowy” Ursynów kilkanaście kilometrów z tyłu. Kierowca zaraz jednak wykonał kilka skrętów, których celem było zmylenie poczucia kierunku u pasażerów i po kilku minutach goście ciekawie rozglądali się już po Krakowskim Przedmieściu i Nowym Świecie.

— A pod jaki konkretnie adres państwa zawieźć? — zapytał kierowca.

— Eem… — Net obejrzał się na zagadanych przyjaciół. Pomoc stamtąd raczej nie mogła nadejść. — Moment, sprawdzę.

Z jeszcze bardziej ponurą miną wyciągnął telefon. I wtedy nagle doznał olśnienia. Uśmiechnął się pod nosem, połączył z internetem i podał taksówkarzowi nazwę ulicy.

— Jakoś dziwnie ten adres wydaje mi się znajomy — zastanowił się kierowca. — Może już tam kiedyś byłem.

— To całkiem prawdopodobne — przyznał Net.

Dojazd na Ursynów zabrał kolejny kwadrans. W miarę zbliżania się do podanego adresu kierowca stawał się coraz bardziej nerwowy, za to Net rozluźnił się całkowicie. Niewiele brakowało, a rozłożyłby fotel i wyciągnął w nim, wysuwając nogi przez okno. Pasażerowie z tylnej kanapy zamilkli, zaciekawieni rozwojem wydarzeń. Przed samym wjazdem na parking kierowca zatrzymał się gwałtownie.

— Pod tym adresem jest komenda policji — oznajmił zaniepokojonym głosem.

— Tak, mój wujek jest komendantem — przytaknął Net. — Przylecieliśmy do Warszawy na jego zaproszenie. Zapłacił za nasze bilety i obiecał zapłacić też za taksówkę. Zaraz do nas wyjdzie. Aha, będzie potrzebna faktura.

Taksówkarz wysiadł. Obiegł samochód i zaczął wyciągać z bagażnika walizki i worki ze śmieciami. Stawiał je wprost na chodniku. Przyjaciele i Brytyjczycy wygramolili się z Opla.

— Kurs był gratisowy — rzucił kierowca, wskoczył do samochodu i odjechał z piskiem opon, zostawiając za sobą aromat przypalonych frytek.

Był już wieczór, miasto szumiało w oddali, a w miejscu, gdzie stali, parkowało jedynie kilka sennych radiowozów. Rzadko przejeżdżał jakiś samochód.

— Brawo — podsumowała Nika. — Po godzinie krążenia po mieście jesteśmy na Ursynowie z czterema torbami śmieci.

— Zaoszczędziliśmy na biletach — odparł Net.

— Przecież mamy karty miejskie. Jesteśmy za to po drugiej stronie miasta.

— Punkt programu „wycieczka krajoznawcza” odwalony za free. Tak? Zresztą nic nie mów. Nie chcieliście mi pomóc, to musiałem sam coś wymyślić.

— Miałem plan B — powiedział Felix. — Stawkę za kurs kierowca negocjowałby z Golemem Golemem uzbrojonym w regulamin przewozów osobowych i cennik Urzędu Miasta.

— Czyli go przekręciliśmy? — upewnił się William.

— Tak. — Felix chwycił dwa najbliższe worki ze śmieciami. — Satysfakcja nas przepełnia. Chodźmy do metra.

* * *

Caban nieufnie obwąchał nieznajomych, ale nawet nie warknął.

— Na starość nie chce mu się rozpętywać nowych konfliktów — stwierdził Net. Pociągnął nosem. — Zaraz, czy tu się coś aby nie podfajczyło?

Obok lodówki stał całkowicie nieruchomo Golem Golem i udawał, że go tam nie ma. W normalnej kuchni nie byłoby to łatwe, zważywszy, że wyglądał jak człekokształtny buldożer. Jednak w kuchni państwa Polonów, wypełnionej wszelakiego rodzaju automatami, mogło się udać. Spod zamkniętych drzwiczek piekarnika wydobywała się smużka czarnego dymu.

— Ups… — szepnął Net. — To chyba sernik.

— Włożyłeś sernik do piekarnika?! — wykrzyknęła Nika.

— Myślałem, że obrócimy tak ciach-ciach, bez zwiedzania miasta. — Dopadł piekarnika i otworzył go z rozmachem. Porwane prądem powietrza drobinki sadzy wyleciały na kuchnię, pokrywając twarz i włosy Neta czarnymi kropkami sadzy. — Pizzę zawsze podgrzewam dwadzieścia minut w dwustu stopniach. Khe, khe… To przecież logiczne, że jeśli sernik mam piec czterdzieści minut, to temperaturę trzeba zmniejszyć o… zaraz to policzę.

— Nic nie licz — powiedział przez zaciśnięte usta Felix. — Jeśli ustawiasz timer na czterdzieści minut, to po czterdziestu minutach zadzwoni dzwonek. Piec będzie działał dalej.

— O! — Net zmarszczył brwi. — To inaczej niż u mnie. U mnie, jak ustawisz czas –

— To sernik na zimno — przerwała mu Nika. — Jego się wkłada do lodówki.

— No właśnie zauważyłem, że jest w lodówce. — Net próbował zetrzeć z twarzy sadzę, ale tylko ją rozsmarował. — Tak jak te kotlety schabowe. Ale schabowe usmażysz w pięć minut, a sernik będzie się piekł z godzinę.

— To jest sernik na zimno — powtórzyła Nika. — Jego się w ogóle nie piecze. Wsadza się go na czterdzieści minut do lodówki, żeby zastygł, a potem od razu się go je.

Smród spalenizny stał się intensywniejszy. Dym wydobywał się ze stygnącego piekarnika rzednącymi kłębami, a kawałeczki sadzy opadały na kuchenną podłogę, blaty i stół.

— Aha… — Net skinął głową. — Tak, to wiele wyjaśnia. Pójdę się umyć.

Felix ogarnął smutnym spojrzeniem kuchnię.

— Naprawdę piękna akcja.

— Mówiłeś, że mam nie wychodzić z piwnicy, cokolwiek by się działo — odezwał się niespodziewanie Golem Golem, rozkładając stalowe ramiona. — Pozwoliłem sobie przeprogramować pętlę logiczną „cokolwiek by się działo” poprzez wykluczenie z warunku sytuacji zagrożenia pożarowego. Wyłączyłem piekarnik.

William i Angus zastygli i wpatrywali się w androida szeroko otwartymi oczami.

— Akurat nie pytałem ciebie. — Felix machnął ręką. — Ale teraz to już nieważne. Znaczy, dobrze że wyłączyłeś.

— Masz własnego robota? — zapytał zafascynowany William. — Wow!

— Nie chciałem was straszyć. Ludzie różnie reagują.

— Nie, jest spoko. Gdzie kupiłeś?

— Sam go zrobił — dobiegło zza otwartych drzwi łazienki przez szmer wody. — Jest konstruktorem. Ale ja programowałem mózg, a Nika przekonała go, że nieładnie jest zabijać obcych, nawet niechcący.

William chciał podejść do dwumetrowej maszyny i przyjrzeć jej się z bliska, ale Nika powstrzymała go gestem.

— Czekaj. Trzeba umyć podłogę, bo rozniesiemy to po całym domu. Gdzie trzymasz mopa?

To ostatnie było skierowane do Felixa. Chłopak pokręcił głową.

— To sadza. Na mokro tylko ją rozsmarujesz. Golem Golem, przynieś odkurzacz i zbierz sadzę.

— Na sucho? — dobiegło z łazienki. — Teraz to mówisz?

Nika odwróciła się i mimowolnie parsknęła śmiechem. Net miał czarną twarz, czarne włosy i czarne okulary.

— Wyglądasz jak Murzyn w afro — stwierdziła.

Stojący obok umywalki Net spojrzał na swoje czarne dłonie. William i Angus nie wytrzymali i również parsknęli śmiechem. Felixowi na ten widok przeszła cała złość na przyjaciela.

— Czekaj, bo tylko pogorszysz. — Nika weszła do łazienki i zamknęła drzwi. — Znasz takie słowo „mydło”?

Brytyjczycy zapomnieli o rozbawieniu, gdy tuż obok nich przeszedł Golem Golem i otworzył drzwi schowka. Wpatrywali się w niego z fascynacją, podczas gdy on sprawnie zmontował odkurzacz, przeniósł go do kuchni, podłączył i zaczął czyścić podłogę z sadzy, precyzyjnie utrzymując końcówkę rury centymetr nad terakotą.

— Więc jesteś konstruktorem — odezwał się Szkot.

— Trochę tak sobie dłubię w wolnym czasie — skromnie przyznał Felix. — Skonstruowałem też automatyczny odkurzacz, ale on nie potrafi sprzątać niczego poza podłogą. Aha, druga łazienka jest na piętrze, na wprost schodów. Gdybyście chcieli się na przykład odświeżyć po podróży.

Nika wyszła pierwsza, dłonią tłumiąc śmiech. Net był w nieco gorszym humorze. O ile udało się umyć twarz i okulary, o tyle próby wyczyszczenia włosów spełzły na niczym i Net miał teraz smoliście (dosłownie) czarną czuprynę.

— Się umyje wieczorem — zbagatelizował. — Przestańcie już rżeć. Jedzmy wreszcie.

Golem Golem skończył odkurzanie. Nika włączyła gaz pod garnkiem z zupą i już na zapas pod ziemniakami, a reszta usiadła do stołu. Goście przyglądali się automatom zgromadzonym w kuchni.

— Wygląda trochę jak z filmu science fiction — odezwał się William.

— Niskobudżetowego — uzupełnił Net.

— Mój tata jest wynalazcą — wyjaśnił Felix. — Większość tych automatów doskonale się sprawdza. To jego dzieło sprzed lat, kiedy miał więcej czasu i prowadził warsztat naprawy wszystkiego. Po nim mam takie zainteresowania.

Net otworzył laptop i przejrzał stronę swojej aukcji.

— Żadnych ofert — stwierdził z rozczarowaniem. — Może przesadziłem z ceną?

Nika napełniła pięć talerzy, a Felix postawił je na stole.

— Pachnie dziwnie — stwierdził ostrożnie William. — Spróbujemy, nie znamy za dobrze polskiej kuchni.

— Nie bądź taki angielsko grzeczny — dodał z uśmiechem Angus. — Ani trochę jej nie znamy.

— Ale chętnie poznamy.

Goście jednocześnie nabrali zupę na łyżki, jednocześnie włożyli do ust, jednocześnie wypluli i sięgnęli po serwetki.

— Wybaczcie, ale chyba coś poszło nie tak — odezwał się przepraszającym tonem William. — Odnoszę wrażenie, że ta zupa skwaśniała.

— Robi się ją z ogórków kiszonych — wyjaśniła zaskoczona Nika.

— Ogórki kiszone… — Angus odsunął od siebie talerz i wstał. — Jezu, słyszałem o tym. Proces przyspieszonego gnicia.

— Nie są zgniłe, tylko kiszone.

— Na jedno wychodzi.

— To zupełnie inny proces biochemiczny — próbował wyjaśniać Felix.

— Szybko! — Angus jedną ręką zasłaniał usta, drugą machał, by oddalić od siebie aromat zupy. — Dajcie mi coś sztucznego i niezdrowego!

Nika rzuciła się do lodówki, wyjęła puszkę coli i podając gościowi, jednocześnie ją otworzyła. Angus łapczywie upił kilka łyków, zakrztusił się i wypił kilka kolejnych.

— Uch… — Odstawił puszkę. — To powinno zneutralizować toksyny.

William obszedł stół i też łyknął coli.

— Sorry, ale to nie na nasze żołądki — wyjaśnił.

— Ale spleśniałe sery jecie? — zapytał z przekąsem Net.

— To co innego. One są francuskie. Nasze organizmy wytworzyły już odpowiednie enzymy do trawienia camemberta i spółki.

— Ogórki kiszone same się trawią. Jeszcze zanim je zjesz.

Angus spojrzał na niego dramatycznie i sięgnął po puszkę, by wypić kilka kolejnych łyków.

— Proszę. Już mi nic więcej na ten temat nie mów.

— OK. Ale wy też macie marynowane jajka, a chleb smarujecie Marmite’em6.

— Kiedyś spróbowałem odrobinkę Marmite’a — skrzywił się Felix. — Musiałem ze trzy razy myć zęby, zanim pozbyłem się tego posmaku.

— Nie wiem, co złego może być w Marmicie — zdziwił się William. — Pychotka. Ale muszę przyznać, że w Szkocji to rzeczywiście jedzą niezłe paskudztwo. Haggis7.

— Nie słuchajcie go, on się nie zna. — Angus wzruszył ramionami i uśmiechnął się do Niki. — To podroby zaszyte w owczym żołądku, rewelacja. Każdy szkocki klan ma własny, pilnie strzeżony przepis na to danie.

— Zróbmy przerwę, jakoś mi przeszedł apetyt. — Net odsunął od siebie talerz.

Przyjaciele zebrali talerze i postawili w najdalszym końcu blatu.

— Na drugie danie są kotlety schabowe — zapowiedziała Nika. — One powinny wam smakować.

— To tradycyjne polskie danie bezogórkowe — dodał Net.

— Tak właściwie to nie jest polskie danie — powiedział cicho i po polsku Felix.

— Nieistotne detale — odparł Net, po czym dodał głośniej — kotlety schabowe są neutralne kulinarnopoglądowo. A w razie czego dowożą tu pizzę w dwadzieścia minut.

Nika sprawnie rozłożyła trzy talerze do panierowania: z mąką, surowym jajkiem i bułką tartą. Felix postawił na gazie największą patelnię i wylał na nią trochę oliwy. Net natomiast przyglądał się tym działaniom z bezpiecznej odległości, starając się chwilowo pozostać poza obszarem zainteresowań Niki. Nie udało się.

— Sprawdź, czy ziemniaki są już miękkie, i zrób purée — rzuciła przez ramię.

— Jak mam sprawdzić? — Net popatrzył na garnek. — Przecież to się gotuje.

— Widelcem.

— To w ogóle niesamowite, że wy potraficie sami gotować — odezwał się William. — Gdybym ja miał przyjąć gości, to pewnie bym kupił gotowe danie do mikrofalówki.

— Gotowanie dobrze odstresowuje. — Felix mieszał kapustę. — No i można przy tym rozmawiać.

— Aż tak zestresowany nie jestem. — Net przez silikonowe ochraniacze wziął garnek z przykrywką i podszedł do zlewu. — Ale dzięki temu przestałem się brzydzić kapusty.

— Wiesz, chodzi o to, żeby woda wyleciała, a ziemniaki zostały — poradziła ironicznie Nika.

Net mruknął coś niewyraźnie i zaskakująco sprawnie odlał ziemniaki. W powietrze wzbiły się kłęby pary i teraz Net dla odmiany miał matowobiałe okulary.

— Teraz dodaj łyżkę masła — poinstruowała go rozbawiona tym widokiem dziewczyna — rozgnieć je tym czymś, co wygląda jak rozpłaszczona sprężyna, i wymieszaj z mlekiem.

Goście przyglądali się całej krzątaninie z fascynacją.

— Czuję się jak w programie kulinarnym — przyznał Angus. — Nie mogę się doczekać, co z tego wyjdzie.

— Zaraz — zastanowił się Net, rozgniatając ziemniaki. — Ty mieszkasz w Edynburgu. A Ty…?

— W Londynie — powiedział William.

— To w jaki sposób się tak dobrze znacie?

— Chodzimy do tej samej szkoły w St. Andrews. — William wstał i zajrzał do garnka z ziemniakami. — Nigdy nie widziałem, żeby moja mama coś takiego robiła. Purée to proszek do rozrobienia z wodą.

— Momencik… — Net zaczął liczyć w głowie. — Kawał drogi dojeżdżacie, szczególnie ty. — Spojrzał na Anglika. — St. Andrews to chyba Szkocja.

— Dojeżdżamy, ale tylko kilka razy w roku.

— Luźna ta szkoła.

— Wprost przeciwnie. — William pokręcił głową. — To szkoła z internatem. Mieszkamy tam, a do rodziny przyjeżdżamy na wakacje i na święta. Nie ma więc znaczenia, czy mam sto, czy pięćset mil do domu. Na studia pójdę już pewnie bliżej Londynu.

To oświadczenie zrobiło spore wrażenie na przyjaciołach.

— Ja to na jeden dzień nie mogę wyjechać bez specjalnych pozwoleń — mruknął Net.

Kuchnia wypełniała się aromatem smażonych kotletów.

— Pachnie międzynarodowo — przyznał Angus i uśmiechnął się do Niki. — To zjemy nawet my.

Po chwili talerze ze schabowymi i kapustą zasmażaną wylądowały na stole. Goście jednocześnie nabrali kapustę zasmażaną na widelce, jednocześnie włożyli do ust, jednocześnie wypluli i sięgnęli po serwetki. Felix zorientował się, na czym polega kłopot związany z tym daniem.

— To kapusta… — powiedział wolno — kiszona… Chociaż zasmażana…

Nika bez dalszych zachęt wyciągnęła z lodówki dwie puszki coli i podała gościom.

— Przepraszamy — powiedziała. — Nie skojarzyliśmy, że kapusta i ogórki…

William duszkiem opróżnił pół puszki i stłumił beknięcie.

— Chyba jesteśmy zbyt wybredni — powiedział przepraszającym tonem.

— Reszta za to wygląda przepysznie — zapewnił Angus. — Po prostu… nie zjemy tej kapusty.

— Mamy jeszcze surówkę z kap… — Nika uniosła się z krzesła, ale od razu usiadła z powrotem. — Zresztą nieważne.

— To jest dobre — powiedział szybko Angus, gryząc kotlet. — To jest naprawdę dobre.

Po kolacji wszyscy przeszli do salonu, gdzie Golem Golem już zdążył rozpalić w kominku.

— Ładna spódniczka — rzucił mimochodem Angus. — Celowo się tak dziś ubrałaś?

Nika spojrzała w dół i odruchowo wygładziła materiał.

— Dzięki. Rzeczywiście, to szkocka krata. — Uśmiechnęła się. — Nie, często ją noszę. Lubię tartan8.

Niespodziewanie Caban zerwał się z posłania i zaczął szczekać. Jednocześnie w hallu pojawił się Golem Golem. Goście zaniepokoili się lekko.

— Przyjechali nasi rodzice. — Net wstał. — Byli w teatrze. Pora się zbierać. To znaczy, fajnie się gada, ale jutro na drugiej lekcji mamy test z informatyki.

Rodzice Felixa i Neta przywitali się z gośćmi, ale wszystko wskazywało na to, że nie zamierzają zostać dłużej. Net i Angus pożegnali się więc z gospodarzami i narzucili bluzy.

— Jutro zapraszamy wszystkich do nas na obiad — powiedziała z uśmiechem pani Bielecka. — Ugotuję dla was tradycyjną polską zupę – kapuśniak.

* * *

W furgonetce, zaparkowanej w bocznej uliczce, panowała cisza przerywana tylko skrobaniem długopisem po papierze. Kierowca rozwiązywał sudoku. Siedząca obok kobieta w szarym kostiumie rysowała szlaczki na wydruku wpiętym w clipboard. Wydruk zawierał siedem pozycji z krótkimi opisami. Przy każdym z nich stały już długopisowe znaki zapytania, wykrzykniki, pokreślone wykrzykniki i jeszcze większe wykrzykniki.

— Pięć milionów… Łatwo mu powiedzieć — mruknęła kobieta. — Trzeba podjąć decyzję.

— Ustal limit czasowy — poradził kierowca. — Mnie to pomaga.

— Powiedzmy, że mam na decyzję trzydzieści sekund.

Podkreśliła kolejno numery pozycji. Każda kusiła.

— Dwie trójki — mruknął kierowca i zmiął kartkę. — Wolę krzyżówki.

— Dwie trójki. — Kobieta pokiwała głową i zakreśliła szóstą pozycję na liście „Walka o dziecko”, mocno przyciskając długopis. — Jak człowiek nie może zdecydować, niech decyduje los. Bierzmy się do tego.

Wstała z fotela i przygarbiona, by nie zaczepić o dach, przeszła do oddzielonej zasłonką tylnej części furgonetki. Usiadła w obrotowym, przykręconym do podłogi fotelu przed konsolą z wygaszonymi monitorami i klawiaturami. Palcem, z pomalowanym na czerwono, ale krótko przyciętym paznokciem, nacisnęła czerwony guzik. Ukryte królestwo ożyło kolorami kontrolek i monitorów. Tu nie było okien, zapaliła więc małą lampkę i podłożyła pod nią pokreślony wydruk.

— Skocz po kawę i kanapki — rzuciła. — Tylko żadnych dżemów ani konfitur. Kawa bez cukru.

Mężczyzna nie był zachwycony, ale bez dyskusji otworzył drzwi, by spełnić życzenie, czy może bardziej polecenie.

— I kup sobie krzyżówkę — powiedziała jeszcze kobieta. — Mam przed sobą dobre dwie godziny pracy.

Manfred – zaprzyjaźniony program sztucznej inteligencji, który na co dzień zajmuje się sterowaniem ruchem w Warszawie. ↩ Dron – bezzałogowy aparat latający. ↩ „Kurjer Warszawski” – gazeta codzienna wydawana w Warszawie od 1821 r. do 9 października 1939 r. ↩ Oczywiście wszystkie te rozmowy z przybyłymi na wymianę cudzoziemcami odbywają się po angielsku. Wyjątkiem są te rozmowy, które nie odbywają się po angielsku. ↩ Ze względu na miłość autora do motoryzacji w tej książce nazwy samochodów są pisane wielką literą. ↩ Marmite [czyt. Marmejt] – wyciąg drożdżowy, powstający jako produkt uboczny podczas warzenia piwa. W kuchni brytyjskiej wykorzystywany jest głównie jako smarowidło do chleba. Jest to jedna z bardziej obrzydliwych rzeczy, jaką można zjeść (zdaniem autora). ↩ Haggis – specjał szkockiej kuchni narodowej, przyrządzany z owczych podrobów (wątroby, serca i płuc), wymieszanych z cebulą, mąką owsianą, tłuszczem i przyprawami, zaszytych i duszonych w owczym żołądku. Wbrew temu, jak to brzmi, jest to całkiem smaczne (zdaniem autora). ↩ Tartan – tkanina, zwykle z wełny owczej, o kraciastym wzorze utworzonym z krzyżujących się pasów o różnej szerokości i barwie. Szyte są z niej spódniczki (kilty), szaliki, berety, spodnie. ↩

2. Różnice kulturowe

— Nigdy wcześniej nie jadłam na śniadanie lodów — powiedziała Zosia.

— To chyba nie jest zbyt zdrowe. — Mężczyzna uśmiechnął się. — Ale raz na jakiś czas nie zaszkodzi.

Czerwcowy poranek był chłodny. Nowy Świat, zalany światłem stojącego jeszcze nisko słońca, był o tej porze niemal pusty. W jednej z nielicznych otwartych kawiarni siedziało ledwie kilku klientów.

— Raz na jakiś czas można zrobić coś głupiego — powiedziała Zosia. Jej nieśmiałość chwilowo gdzieś znikła.

Kilka minut siedzieli w kawiarnianym ogródku, ciesząc się tym czasem, słońcem i smakiem lodów.

— Najchętniej bym cię porwał na koniec świata — powiedział mężczyzna. — Porwałbym cię daleko stąd, tam, gdzie nikt by nas nie znalazł.

— Chodzę do szkoły — przypomniała Zosia.

— Wiem. To tylko takie marzenia. — Pogłaskał ją po głowie. — Chciałbym cię mieć tylko dla siebie.

— To samo mówi mama. Zabroniła mi z tobą rozmawiać. Miałam tylko słuchać i potem jej wszystko powtórzyć.

— Co jeszcze mówiła o mnie?

— Każe mi cię nazywać „panem Kamińskim”.

* * *

Felix i William wysiedli z autobusu za kwadrans ósma. Felix na wszelki wypadek wybrał wcześniejszy. Zwykle dojeżdżał osiem minut później, ale głupio byłoby już pierwszego dnia spóźnić się z zagranicznym gościem. Mogli więc teraz spacerkiem pokonać trzysta metrów dzielące ich od szkoły, tym bardziej że zapowiadał się słoneczny i ciepły dzień.

— I jak autobus? — zapytał Felix.

— Autobus… jak autobus — odparł William.

— A w porównaniu do brytyjskich autobusów?

Skręcili w boczną uliczkę, przy której znajdowało się główne wejście do szkoły. William zastanowił się nad odpowiedzią.

— Trzęsie bardziej, nie ma piętra. No i wsiada się ze złej strony. Czemu pytasz?

Felix poczuł się, jakby palnął głupstwo.

— Interesuję się takimi… szczegółami. A to nasza szkoła. — Szybko zmienił temat i wskazał budynek.

— Duża, szara — ocenił William. — Wzbudza szacunek.

Nie byli pierwsi. Po drugiej stronie uliczki, naprzeciwko szkoły przed kawiarnią „Zbędne Kalorie”, stali Net, Nika, Angus i Oskar i najwyraźniej również rozmawiali o budynku, który zdaniem Felixa nie był wybitnym dziełem architektury, choć i do szczególnie paskudnych też nie należał.

Podeszli i przywitali się. Net miał nadal czarne włosy, nieco tylko jaśniejsze niż wczoraj.

— Myłem dwa razy — wyjaśnił. — Ten sernik nie był naturalny.

— Jak to w ogóle możliwe, że wstałeś tak wcześnie? — zapytał Felix. — Zwykle wpadasz do szkoły w ostatniej chwili.

— On mnie obudził, strzelając stawami. — Net wskazał kciukiem Szkota.

— Poranna gimnastyka — wyjaśnił Angus. — Dziesięć pompek, dziesięć przysiadów i dziesięć wymachów rękoma.

— Siódmy wymach mam tutaj. — Net dotknął swojej skroni.

— Za szybko wychynąłeś z pokoju.

— Myślałem, że jakiś włamywacz biega po domu.

Nika przez witrynę pomachała pani Basi.

— To kawiarnia, gdzie czasem wpadamy na przerwie albo po lekcjach — wyjaśniła. — Dziś też możemy wpaść. Tutejszy sernik na pewno jest naturalny.

— Cola też jest naturalna — dodał Net. — Wiecie, że na pierwszej lekcji ma być apel?

— Czytasz codziennie, co piszą na stronie szkoły? — zapytał Oskar.

— Używam RSS1.

Obok przeszedł sapiący Klemens, nawet ich nie zauważając. Na plecach miał własny plecak, a w dłoni niósł czerwoną torbę należącą do Francuzki, która podążała krok za nim. Dziewczyna nie wyglądała na szczęśliwą. Oboje przeszli przez ulicę, Klemens potknął się w połowie schodów prowadzących do wejścia i przy tej okazji wyrżnął torebką o ziemię. Otrzepał ją pobieżnie, po czym otworzył drzwi, by przepuścić dziewczynę przodem.

— Dobrana para — zauważył Oskar. — Nie ma co.

Od strony przystanku wolnym krokiem nadeszli Gilbert i Michael. Dziewczyna trzymała go pod ramię.

Przywitali się i przedstawili.

— Piękny dzień, nieprawdaż? — zapytał po polsku Gilbert.

— Zaiste, nie śnieży — odparł Net.

Nika spojrzała smutno na Gilberta, potem na Michael. Zastanawiała się, czy dziewczyna wie o tym, że on chodzi z Zosią. Miała na końcu języka to pytanie, powstrzymała się jednak, uznając, że to nie jej sprawa. Zresztą nie było na to czasu. Celina, głośno stukając obcasami, podeszła do nich.

— Przechodził tędy Klemens? — zapytała groźnie. — Była z nim ta rogalikożerna tleniona Marie?

— Tak — odpowiedziała ostrożnie Nika. — Jakąś minutę temu.

— Czy byli… — Celina zawiesiła głos, szukając odpowiedniego określenia — jakoś wczepieni w siebie czy coś takiego?

— Klemens jest dla niej bardzo nieczuły — odparł Net. — Znaczy niemiły. Traktuje tę Francuzkę jak zło konieczne. Rzucił jej torebką o ziemię. Niby niechcący, ale ja czuję, że on robi to wszystko, żeby ją do siebie zniechęcić. Żeby żadna niteczka sympatii nie zakiełkowała na tym uczuciowym ugorze grubiaństwa.

Celina spojrzała na niego badawczo. Nie była pewna, ile w tej wypowiedzi było ironii, a ile prawdy. Postanowiła jednak potraktować ją optymistycznie. Uśmiechnęła się słabo, skinęła głową i odeszła.

— Wolę określenie rozwielitka — wtrącił Gilbert.

— W sensie że jak? — zapytał Net.

— Zamiast „nawiązuje się między nimi nić sympatii”, wolę mówić „krępują wspólną rozwielitkę”.

— Dlaczego?

— A dlaczego nie? — Gilbert z uśmiechem podsunął Michael ramię, a ona z uśmiechem wzięła go pod rękę. Przeszli przez ulicę.

— Gilbert nie zasypuje patatów na rżysku — podsumował Net — że tak sparafrazuję klasyka.

— Już pierwszego dnia wychodzą z tego grubsze zawirowania — odezwał się Angus, spoglądając na Nikę. — Oby się to źle nie skończyło.

— Trzymanie się pod rękę to zwykły dżentelmeński elementarz. Nie wiem, czemu się czepiacie. Chodzi o to, żeby się dama nie wyglebiła.

— Nie byłabym taka pewna — stwierdziła Nika.

Obok niemal niezauważalnie przeszła Zosia. Powiedziała szeptem coś, co zapewne miało znaczyć „cześć”.

— To tylko wygląda jak krępowanie wspólnej rozwielitki — pocieszył ją Net. — Tak naprawdę to oni bardziej dzielą skórę na niezłowionym jamochłonie.

— Och, zamknij się lepiej — powiedziała cicho Nika.

Zosia odeszła ze spuszczoną głową. Nad ulicą przeleciał dron. Wyglądał jak kulka, pomalowana od spodu na jasnoszaro, z góry na ciemnoszaro. Z kadłuba wystawały cztery wsporniki zakończone śmigłami, a na samym spodzie znajdował się szerokokątny obiektyw. Przyjaciele pomachali mu, bo zapewne był to dron Manfreda.

Felix spojrzał na zegarek. Była za trzy ósma.

— Zbierajmy się — powiedział.

— Bo najlepsze miejsca będą zajęte — przytaknął Net. — Najlepsze, czyli te na końcu — doprecyzował i uniósł łokieć, identycznie jak przedtem Gilbert.

Nika wzięła go pod rękę. Przeszli przez ulicę i obserwowani cały czas przez Angusa, weszli do chłodnego wnętrza budynku.

W hallu nad portiernią, na rozwieszonych między lampami sufitowymi sznurkach, wisiały wielkie kolorowe litery „WELCOME”. Poniżej napis powtórzono w kilku językach, mniejszymi już literami. Z rozpędu ktoś wydrukował nawet tajskie znaczki, choć wszyscy goście przybyli z Unii Europejskiej. Felix, który jako jeden z nielicznych zwracał uwagę na zawartość wiszącej obok portierni gablotki dyrekcji, przystanął przed szybą. Tym razem nie przybyło żadne obwieszczenie, lecz zmieniło się wszystko. Informacje w gablotce były teraz dwujęzyczne. Na angielski przetłumaczono wszystko, nawet informacje o zasadach przyjęć do pierwszych klas, które z pewnością nie mogły się przydać gościom z wymiany.

Zaczęli się wspinać po schodach do sali gimnastycznej, kaprysem projektanta umieszczonej na samej górze. Na pierwszym piętrze Felix wskazał drzwi toalety.

— Zrobiło się światowo.

Nad napisem „Toaleta damska” widniał teraz drugi napis „Ladies”. Co więcej, na ścianach pojawiły się strzałki z napisami w stylu „Punkt medyczny” czy „Gabinet dyrektora magistra inżyniera Juliusza Stokrotki”.

Nie mieli czasu, aby dokładniej przyjrzeć się nowemu wystrojowi korytarza, zabrzmiał bowiem dzwonek.

— O! A dzwonka nie przetłumaczyli — zauważył Net.

W sali gimnastycznej panował chaos. Jak zwykle uczniowie przepychali się między rzędami krzeseł, a nawet je przestawiali. Każdy chciał siedzieć jak najdalej od umownej sceny, a do tego z kumplami i jeszcze w miarę daleko od tego, kogo nie lubił. Trwało dobre dziesięć minut, nim czwarty rząd stał się pierwszym, a tumult ucichł wystarczająco, aby można było zaczynać. Tym razem stół nakryty zielonym suknem został zastąpiony przez wysoki na trzy metry plakat z dość niestarannie narysowanym konturem Polski, zarysem Wisły i naniesionymi największymi miastami. Na krzesłach ustawionych z boku siedzieli nauczyciele, a na środku, przy stojaku z mikrofonem przebierał nogami dyrektor. Miał na sobie beżowy garnitur z kamizelką, do którego dopasował zieloną koszulę i wściekle pomarańczową muszkę, choć określenie „dopasował” nie było może najodpowiedniejsze. Stojąca obok Christina, jeszcze niższa od dyrektora nauczycielka angielskiego, miała na sobie jak zawsze, kiedy tylko pozwalała na to temperatura, ramoneskę. Ubierała się bardziej elegancko jedynie na szczególne okazje, a ta najwyraźniej do nich nie należała.

Stokrotka przygładził łysinkę i obniżył stojak z mikrofonem.

— Witam wszystkich uczniów i nauczycieli — zaczął uroczyście. — A szczególnie serdecznie chciałbym powitać naszych gości spoza granic naszej pięknej ojczyzny. Hm… Gości z pięknych krain poza naszą ojczyzną… Nazywam się dyrektor magister inżynier Juliusz Stokrotka i mam zaszczyt kierować tą placówką oświatową.

Christina przetłumaczyła jego słowa do drugiego mikrofonu. Uprościła przy tym wypowiedź i pozbawiła ją ozdobników. I tak na przykład „placówka oświatowa” zamieniła się po prostu w school.

Net wychylił się do Angusa i powiedział szeptem:

— Teraz przez kwadrans będzie tak nadawał. Z tłumaczeniem zrobi się z tego drugie tyle. Szkoda, że nie można się zdrzemnąć.

— Nasz dyrektor robi dokładnie tak samo — odparł Szkot.

Przemowa trwała jednak krócej niż zwykle, może z pięć minut.

— A teraz zaprosimy na środek wszystkich naszych zagranicznych gości — zakończył dyrektor i odsunął się, by zrobić miejsce.

Gdy Christina to przetłumaczyła, goście zaczęli wstawać i bez entuzjazmu przeciskać się do przejścia.

— O nie… — William też ruszył ku dyrektorowi. — Tego się właśnie obawiałem.

Goście, a było ich ponad dwadzieścioro, ustawili się półkolem na wprost widowni.

— Teraz opowiedzcie nam coś o sobie — poprosił z szerokim uśmiechem dyrektor. — Skąd przybywacie, jakie są wasze pasje i zainteresowania.

Podał mikrofon stojącej najbliżej Francuzce. Ta zrobiła najpierw wielkie oczy, spojrzała na dyrektora, na mikrofon i zaczęła coś mówić. Jedyne, co dało się z tego zrozumieć, to że dziewczyna nazywa się Marie.

— Mam problemy ze zrozumieniem Francuzów mówiących po angielsku — stwierdził Net.

— Bo ona mówi po francusku — odparł Felix.

Z siedzącego na sali tłumu nieśmiało uniosła się w górę dłoń. Dziewczyna zamilkła, wskazała dyrektorowi tę dłoń i oddała mikrofon.

— Tak, słucham — zachęcił dyrektor. — Pierwsze pytania z sali?

Klemens, bo do niego należała podniesiona ręka, wolno wstał.

— Marie nie mówi po angielsku — powiedział stremowany. — Ani nie słucha po angielsku. Znaczy… słucha, ale nie rozumie.

— Nie rozumie? — zapytał dyrektor.

— No właśnie… tak jakoś ma.

Dyrektor uniósł brwi i zamarł, zaskoczony tą informacją. Net nachylił się do Niki i szepnął:

— Jak to? Mieszka za granicą naszej pięknej ojczyzny i nie mówi po angielsku? Przecież tylko w Polsce ludzie nie mówią po angielsku.

Nika uśmiechnęła się i uciszyła go.

— To w takim razie… — Dyrektor sapnął, bezradnie spojrzał na grono pedagogiczne, potem na Klemensa. — To w takim razie… podejdź tutaj.

Klemensowi opadły ramiona. Zerknął na Celinę i zaczepiając o krzesła i plecaki, wygramolił się do przejścia, przyczłapał na środek i stanął obok Marie. Dyrektor uśmiechnął się z ulgą. Kryzys został zażegnany. Podał mikrofon dziewczynie i gestem pokazał, by opowiedziała o sobie jeszcze raz. Dyrektor wprawdzie znał trochę francuski, ale sam uważał, że ma fatalny akcent. Marie powtórzyła całą przemowę. Dyrektor podziękował skinieniem głowy i przekazał mikrofon Klemensowi.

— Przetłumacz nam, proszę, co opowiedziała Marie.

— Ale… — Klemens nerwowo obracał w dłoniach mikrofon, czemu towarzyszył dobywający się z głośników dźwięk wyżymanej mokrej dętki. — Ale ja…

Ze wzmocnionym przez głośniki hukiem odpadła siatkowa osłona z końcówki mikrofonu. Klemens rzucił się, by ją złapać, ta jednak wtoczyła się pod nogi gości. Przez salę przeszedł szmer rozbawienia.

— Mam… — Chłopak sięgnął, ale kulka potoczyła się dalej. — Nie mam.

Położył mikrofon na ziemi, na co głośniki zareagowały głośnym piskiem. Wreszcie zlitował się William, podniósł osłonę i podał ją Klemensowi.

— Dzięki… — Klemens próbował wcisnąć osłonę na miejsce. Towarzyszył temu dźwięk walących się płyt betonowych. Udało się, z odgłosem wystrzału, od którego zatrzęsły się szyby. — Chodzi o to, że ja… — Klemens nabrał powietrza — że ja nie znam francuskiego.

Ostatnie rzędy tłumiły chichot.

— Marie mieszka u ciebie. To jak rozmawiacie?

— Na migi.

Ktoś zaśmiał się i szybko ucichł. Net nachylił się do Niki i zapytał szeptem:

— Jak jest w języku migowym „zapal światło, chciałam ci coś powiedzieć”?

Nika szturchnęła go lekko. Dyrektor potarł czoło.

— Eeem… To w takim razie poprosimy do nas panią Zdrój, która przetłumaczy to, co powie pani Christina… to znaczy to, co ja powiem, również na francuski oraz w drugą stronę. To bardzo ułatwi.

Zuzanna Zdrój, nauczycielka plastyki, uczyła również francuskiego. Wstała, zwiewnym krokiem przeszła przed gośćmi i stanęła obok Christiny.

Uniosła się kolejna dłoń.

— Tak? — Dyrektor zachęcająco wskazał Violę z drugiej „b”.

Dziewczyna wstała i oświadczyła:

— Jesus też mówi słabo po angielsku.

Hiszpan z czarnymi prostymi włosami na dźwięk własnego imienia przytaknął gorliwie.

— Dobrze… dobrze… — Dyrektor przekładał mikrofon z dłoni do dłoni. — A ty dobrze znasz…? Nie, lepiej poprosimy pana Sapieżyńskiego, żeby on tłumaczył.

Tymczasem z sali uniosła się kolejna ręka.

— Słucham? — zapytał już mniej zachęcająco dyrektor.

— Giuseppe też ledwo duka po angielsku — oznajmił Wincenty, również z drugiej „b”, a kędzierzawy Włoch pokiwał głową.

— Nie mamy nauczyciela włoskiego w tej szkole. — Stokrotka chusteczką starł pot z czoła. — Język włoski jest podobny do francuskiego i hiszpańskiego. Powiedz Giuseppe, żeby… żeby wyciągnął sobie średnią z tamtych dwóch języków.

— Nie mogę. Nie znam włoskiego.

Widownia coraz lepiej się bawiła. Dyrektor wprost przeciwnie, tym bardziej że uniosła się kolejna dłoń.

— Co jeszcze? — zapytał z niecierpliwością.

— Ja trochę znam rumuński — oświadczyła Eryka Surowiec. — Gdyby to się mogło przydać, to chętnie pomogę.

— To bardzo miło z twojej strony, ale wśród gości nie mamy żadnego Rumuna. — Westchnął i głośno wypuścił powietrze. Niestety, zrobił to, trzymając przy ustach mikrofon, salę wypełnił więc huk wodospadu. — Zaczynajmy wreszcie — zadecydował. — Pani Zuziu. Może pani przetłumaczyć wszystkim, co opowiedziała o sobie Marie?

Zuzanna Zdrój wzięła w dłonie mikrofon, otworzyła usta i od razu je zamknęła.

— Marie powiedziała, że… — zawiesiła się. — Boże, nie pamiętam, co powiedziała.

— Cisza! — Dyrektor skarcił rozbawione ostatnie rzędy. — Słuchajcie, to jest bardzo interesujące.

Nauczycielka zamieniła kilka słów z Marie, po czym przetłumaczyła:

— Marie przyjechała do nas z Lyonu i bardzo jej się podoba w Polsce.

— Tylko tyle powiedziała? — zapytał dyrektor, na szczęście nie do mikrofonu.

— Język francuski ma bardziej rozbuchaną formę — wyjaśniła nauczycielka, niestety do mikrofonu. — Jest lekki, szybuje, kręci piruety, miast pełzać.

— Hm, dobrze. — Dyrektor czym prędzej przekazał mikrofon anglistce. — Christino… przetłumacz, proszę.

— To, co powiedziała Marie? OK… — Christina skinęła głową i powtórzyła po angielsku, że Marie przyjechała z Lyonu i bardzo jej się podoba w Polsce.

Stokrotka przekazał mikrofon panu Sapieżyńskiemu, nauczycielowi hiszpańskiego.

— Nie możemy dyskryminować tych z nas, którzy nie mówią po angielsku — wyjaśnił.

— Poważnie? — upewnił się nauczyciel, a gdy dyrektor skinął głową, powtórzył po hiszpańsku to samo zdanie.

Jesus, który do tej pory stał nieruchomo, odezwał się po hiszpańsku.

— Jesus mówi, że trochę zna włoski — powiedział nauczyciel. — Może tłumaczyć dla Giuseppe.

— Bardzo dobrze, doskonale — ucieszył się dyrektor. — W ten sposób absolutnie nikt nie będzie dyskryminowany.

Pan Sapieżyński powiedział coś do Jesusa po hiszpańsku, a Jesus wolno wypowiedział włoskie zdanie. Giuseppe uśmiechnął się szeroko i pokiwał głową, że rozumie i że się cieszy.

Net zerknął na zegarek. Minęło piętnaście minut, a nadal nie wydarzyło się nic konkretnego.

Jako następny płynną angielszczyzną wypowiedział się Szwed. Pod czujnym okiem dyrektora Christina przetłumaczyła to na polski, co nie było konieczne, bo angielskiego uczyli się przecież wszyscy, Zuzanna Zdrój – na francuski, a pan Sapierzyński na hiszpański. Na koniec jeszcze Jesus przetłumaczył to na włoski dla Giuseppe, który z grzeczności udawał, że go to interesuje. Według tego samego schematu opowiadali o sobie kolejni goście. Przy czwartej lub piątej osobie publiczność z uprzejmego milczenia przeszła do mniej uprzejmego szeptania między sobą lub w ogóle niegrzecznego przysypiania. Po półgodzinie, gdy wypowiedziała się połowa gości, publiczność straciła wszelkie zainteresowanie tym, co się działo na środku sali. Gdy rozległ się stłumiony zamkniętymi drzwiami dzwonek, drzemiący obudzili się, znudzeni ożywili, a wszyscy przygotowali do wstania i wyjścia na przerwę. Dyrektor nie miał jednak najmniejszego zamiaru przerywać apelu. Zostało jeszcze do odpytania pięcioro gości, a każda prezentacja przeciągała się przez tłumaczenie każdej wypowiedzi na wszystkie języki. Właściwie nikt tego nie słuchał, a – co gorsza – opowiadający mieli tego świadomość. Gdy zabrzmiał kolejny dzwonek, ten kończący przerwę, zrobiło się nieco nerwowo, na drugiej lekcji miały się bowiem rozpocząć kolejne testy na koniec roku.

Atmosfera stawała się coraz bardziej nerwowa. Goście starali się zmieścić w kilku zdaniach, co jednak niewiele pomagało, bo i tak te zdania były tłumaczone na trzy języki. Gdy przyszła kolej Williama, ten powiedział tylko „Hi, I’m William from UK”. Gdy to samo powtórzył stojący na końcu Angus, wydawało się, że apel dobiegł końca. Dyrektor przejął mikrofon, podziękował gościom i poprosił ich, by wrócili na swoje miejsca.

Net nachylił się do Williama i Angusa i szepnął:

— Teraz już wiecie, dlaczego mieliśmy zabory.

— Zabory? — zapytał Angus.

— Aaa… organizowaliśmy takie apele, a w tym czasie sąsiedzi podzielili między siebie naszą ziemię. — Spojrzał na zegarek. — Pięć minut po dzwonku.

— Macie test z informatyki — przypomniał sobie Angus. — Ale ty chyba jesteś w tym dobry.

— Tym gorzej dla mnie. Nauczyciel jest zazdrosny.

— Dobra, zbierajmy się — zadecydował Felix. — Zaraz będzie korek na schodach.

Wszystkich osadził w miejscu dyrektor, który entuzjastycznym tonem oznajmił:

— No to pierwszy punkt programu mamy za sobą. Teraz nastąpi część artystyczna, a po niej przedstawimy gościom historię naszej szkoły.

— Też w czterech językach? — zapytał z końca sali ktoś, kto nie zamierzał się ujawnić.

Dyrektor zaczął się zastanawiać nad odpowiedzią. Zwolnili go z niej koledzy owego ktosia.

— Zamknij się!

— Kretyn!

— Hm… dobrze. — Dyrektor z trudem przywołał na twarz uśmiech. — Zapraszamy na scenę Violę, która wykona dla nas balladową interpretację hymnu naszej szkoły oraz kilka innych przykładów poezji śpiewanej. No, ale niech to na razie będzie niespodzianką.

Dziewczyna wstała z uśmiechem i entuzjastycznie sprężystym krokiem ruszyła w stronę mikrofonu. W zupełnej ciszy, odprowadzana nienawistnymi spojrzeniami, przeszła przez salę. Z każdym krokiem uśmiech znikał z jej twarzy, a ruchy traciły pewność. Gdy stanęła wreszcie przed mikrofonem, wyglądała, jakby była tam za karę. Jerzy Wierszewski, czyli Eftep, przeniósł się do stolika, na którym stał jego laptop podłączony do wzmacniacza. Dał uczennicy znak i puścił muzykę. Smętne dźwięki harfy, lutni czy może klawikordu zmieszały się z trzaskami zużytych kabli głośnikowych. Dziewczyna odchrząknęła, czekając na odpowiedni moment, by zacząć śpiewać. Ponad setka wbitych w nią spojrzeń, zdecydowanie nieprzychylnych, nie ułatwiała jej zadania. Wreszcie otworzyła usta:

— Przepraszam, ale boli mnie brzuch.

Ukłoniła się i przemknęła na swoje miejsce. Ktoś klasnął, co zapoczątkowało reakcje łańcuchową w postaci kilkunastosekundowej owacji. To nieco poprawiło humor Violi. Nika odwróciła się, a jej spojrzenie zamiast na Violę, padło na Zosię, która smutno przygarbiona siedziała za Gilbertem. Chłopak nie zwracał na nią najmniejszej uwagi. Zamiast tego nie odrywał wzroku od Michael.

Kiedy oklaski już ucichły, przez chwilę nic się nie działo. Wreszcie Eftep ze złością wyłączył muzykę, a dyrektor podszedł do mikrofonu.

— Z przyczyn… ekhem… technicznych obejrzymy teraz prezentację na temat historii naszej szkoły. Jurku?

Eftep znów skinął głową. Z trzaskiem rozległa się inna muzyka, a rzutnik umieszczony na stoliku obok nauczycieli włączył się i wyświetlił na ścianie… coś. Nie sposób było określić, co to jest, gdyż rzutnik nie dorównywał jasnością światłu słonecznemu wpadającemu przez okna. Monotonny głos zaczął czytać historię imiennika szkoły, profesora Stefana Kuszmińskiego, która sama w sobie była nawet interesująca, ale na pewno nie podana w ten sposób.

— Ktoś się nie przyłożył do czytania — szepnęła Nika.

— To syntezator mowy — ocenił Net. — Zaraz…

Nika spojrzała z niepokojem na przyjaciela. Znała dobrze ten uśmiech, który właśnie pojawił się na jego twarzy. Oznaczał kłopoty. Ściślej mówiąc, oznaczał, że Net planuje zrobić coś niecałkiem dozwolonego, a kłopoty miały się pojawić wkrótce potem.

— Co ty planujesz? — zapytała ostrożnie.

— Zobaczysz. — Net dyskretnie wyciągnął laptop i z niewinną miną uruchomił go.

— Chcesz się władować w kłopoty tuż przed końcem roku?

— Syntezator mowy czyta tekst zapisany w pliku tekstowym na komputerze Eftepa — wyjaśnił, cicho klawiszując. — A ja znam hasło zdalnego dostępu do tego komputera. Cokolwiek wpiszę, syntezator to przeczyta.

Nika zamknęła oczy i pokręciła głową.

— Za chwilę idziemy na test z informatyki — powiedziała. — On się wkurzy.

— O właśnie, to przy okazji ściągnę zestaw pytań testowych.

— Nie możesz sobie dziś po prostu odpuścić?

— Ona ma rację — odezwał się Felix. — Robienie tego tuż przed testem to zły pomysł.

— Za późno… Słuchajcie.

Z głośników dobiegło wypowiedziane tym samym monotonnym głosem:

— … pod koniec lat trzydziestych profesor Kuszmiński zdobył złoty token prestiżu na osiemdziesiątym pierwszym levelu uzdrowiska w Konstancinie…

Nika rozejrzała się dyskretnie. Wyglądało na to, że nikt, zupełnie nikt, włączając w to grono pedagogiczne, nie zauważył zmiany. Nauczyciele coraz częściej zerkali za to na zegarki.

— No i sami powiedzcie — zaczął szeptem Net, wciąż klikając — czy siedzenie tu nie jest bezsensownym marnowaniem czasu?

— Jest, ale już przestań — poprosiła Nika.

— Czekaj, mam lepsze.

— … odebrał z rąk Prezydenta Rzeczypospolitej Polskiej Ignacego Mościckiego komplet rewolucyjnych noży ceramicznych do sushi oraz trzyrzędowy siekacz do mięsa za jedyne sześćdziesiąt dziewięć dziewięćdziesiąt…

Felix i Nika z trudem zdusili śmiech. Jeżeli ktoś jeszcze zwrócił uwagę na dziwny fragment, to również zachował się cicho. Nauczyciele siedzieli jak na kazaniu, ale najwyraźniej myślami byli zupełnie gdzie indziej. Jedynie profesor Butler nie przejmował się konwenansami i rozwiązywał krzyżówkę.

— Właśnie — mruknął nieco zbyt głośno. — Mościcki. — Po czym wpisał hasło w odpowiednie miejsce.

Chemiczka spojrzała na niego z oburzeniem, co oczywiście zignorował. Net przejrzał dalszy ciąg pliku.

— Wiecie, że to dopiero pierwsza część prezentacji? — powiedział poważniejszym tonem. — Druga ma być o życiu prywatnym Kuszmińskiego, a trzecia o samej szkole. Nie jesteśmy nawet w połowie. Trochę go… skrócę. Tu jest napisane, że poznał żonę w szkole. Hm… Przerobię, że poznał ją w przedszkolu, to przeskoczymy kilka ładnych lat. — Spojrzał na Nikę. — No co? Przecież i tak nikt tego nie słucha. Jeszcze bardziej skrócę… więc skończył podstawówkę z tytułem profesorskim i urodziła mu się piętnastoletnia córka. Zrobione.

Net klikał jednak dalej. Pufnął z niezadowoleniem i pisał coraz szybciej.

— Co tam znowu piszesz? — zapytała z rezygnacją Nika.

— Odpowiadam na maila do takiego głupka, co mu sprzedaję bulbulator. Chce się targować, gnom jeden. Napisałem, że cena nie podlega negocjacjom, a on jeszcze mnie obraża. Tak nie będziemy rozmawiać. Oj… — jęknął nagle Net i uniósł dłonie znad klawiatury. — Nie w to okienko wkleiłem.

— … podczas słynnej przemowy profesora Kuszmińskiego w parlamencie padły mocne słowa, będące odpowiedzią na żądania terytorialne Hitlera wobec Polski: „Kulaj beret, pampersie. Masz do mnie chore sapy, to całuj psa w kota i spirulalaj świńskim truchtem”…

Net spojrzał z przerażeniem na Nikę, Nika na niego. Chłopak dyskretnym ruchem zamknął laptop i wsunął go do plecaka. Ktoś z tyłu parsknął śmiechem, kilkoro uczniów zachichotało. A jednak żaden z nauczycieli nie poruszył się.

Przez resztę apelu Net siedział blady i przygarbiony. Już nie próbował wyjmować komputera. Na koniec dodał tylko cicho:

— To się zdziwi kolo, jak dostanie mailem odpowiedź na żądania terytorialne Hitlera wobec Polski.

* * *

Do sali informatycznej dotarli kwadrans po rozpoczęciu lekcji. Usiedli na swoich miejscach przy złączonych w podłużną wyspę stołach i włączyli komputery. Nieprzytulne wnętrze wypełniło się szumem starych wentylatorów. Zagranicznych gości nie było.

— Myślałem, że zagraniczniacy będą siedzieli tu z nami, w ławkach ustawionych gdzieś w kącie — odezwał się Net.

— Może nie doceniamy zdolności organizacyjnych Stokrotki — odparła Nika.

— Zaprosił gości na tydzień, kiedy mamy egzaminy — zauważył Felix. — To nie świadczy o wybitnych zdolnościach organizacyjnych.

— Może zwiedzają miasto.

— A jeśli Stokrotka wysłał ich z Cedynią do Muzeum Gazownictwa? — zapytał Net. — To chyba najtańsze muzeum w Warszawie.

Eftep usiadł przy biurku, ciut wyższym od pozostałych stołów, i otworzył swój laptop.

— Zgodnie z zapowiedziami dziś rozwiążecie test podsumowujący — powiedział. — Żeby nie tracić cennego czasu, zaczniemy od razu. Macie kwadrans.

— Miało być pół godziny — przypomniał Net.

— Egzamin był zapowiedziany na pierwsze trzydzieści minut drugiej lekcji.

— Przecież apel się przeciągnął.

— Takie tłumaczenie nie pomoże — odparł Eftep.

— Zostało pół godziny lekcji — zauważył Felix. — Wystarczy –

— Test był zaplanowany na p i e r w s z e pół godziny. Nie było was tutaj na czas, został wam więc kwadrans.

— Pana też nie było — odezwał się Net. — Sala była zamknięta na klucz.

— Net… — szepnęła Nika.

Nauczyciel nacisnął stoper w zegarku.

— Dalsza dyskusja skraca tylko czas — powiedział. — Uruchomcie aplikację „test”, którą każdy z was ma teraz na środku ekranu.

Wszyscy uruchomili test i zaczęli go rozwiązywać. Pytania w rodzaju „Do jakiego portu wkładamy pendrive’a?” wraz z czterema możliwymi odpowiedziami sprawiały kłopoty tylko nielicznym. Tym bardziej że jedną z odpowiedzi był „Port Gdyński”. Prawdziwym problemem była liczba pytań – pięćdziesiąt. To oznaczało, że na każdą odpowiedź jest mniej niż dwadzieścia sekund.

— Mieli mi — poskarżył się w pewnym momencie Oskar.

Eftep uniósł wzrok znad swojego laptopa.

— Masz na myśli zbyt intensywne wykorzystanie dysku twardego przez system operacyjny?

— Tak… chyba tak. Po każdej odpowiedzi komputer kręci dyskiem kilka sekund, zanim wyświetli następne pytanie.

— Uruchom defragmentację dysku.

— Co mam uruchomić? — Oskar spojrzał na klawiaturę, jakby spodziewał się znaleźć tam klawisz z napisem „defragmentacja dysku”.

— Przerabialiśmy to na zajęciach w pierwszym semestrze pierwszej klasy.

— Aha… — mruknął bez przekonania Oskar i zajął się przeszukiwaniem menu.

— Masz to w akcesoriach, narzędziach administracyjnych — podsunął siedzący obok Wiktor.

Eftep syknął ostrzegawczo. Oskar skinął głową i znalazł. Przez następną minutę salę wypełniał tylko szum wentylatorów i klikanie myszek. Pytania nie były trudne.

— Teraz mieli jeszcze dłużej — odezwał się Oskar. — Czy mógłby pan zerknąć?

— Trwa test — odparł Eftep. — Serwisowanie komputerów jest zaplanowane na piątek.

— Ta defragmentacja będzie trwała godzinę — stwierdził Net, klikając odpowiedzi niemal bez czytania. Były oczywiste. — Zwiększ ilość pamięci wirtualnej, to się przestanie mulić.

— Dość tego! — Eftep spojrzał groźnie znad laptopa. — Net Bielecki, wyjdź z sali.

— Zostały mi jeszcze trzy odpowiedzi. — Net sięgnął do myszki, ale w tym momencie jego ekran zgasł.

— Wyjdź — powiedział Eftep. — Zakończyłeś już test.

Net zacisnął usta, wziął plecak i wyszedł. Felix i Nika odprowadzili go smutnym wzrokiem.

— Nic nie zrobimy — szepnął Felix. — Kończ test.