Fatum - Piotr Rowicki - ebook

Fatum ebook

Piotr Rowicki

3,0

Opis

"Fatum" to zbiór dziesięciu gdańskich pereł kryminalnych. Najczarniejsze z czarnych, humor, makabra, groteska prosto z barokowej „Wenecji Północy”. W rolach głównych ludzkie namiętności oraz plejada odszczepieńców i zwyrodnialców. Szaleństwo, zbrodnia w afekcie, morderca o skłonnościach poetyckich. Dwór Artusa i podłe spelunki. Port i Wyspa Spichrzów. Zamtuzy i kościoły. Rajcy, kupcy, marynarze, złotnicy i wampiry. Ktoś nastaje na życie Heweliusza? Ktoś sprzedaje podejrzane pomarańcze? A wszystkich łączy niezwykłe miejsce. Oto Gdańsk, jakiego nie znacie. Czas zmierzyć się z demonami przeszłości. Poznajcie nowe oblicze miasta nad Motławą.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 217

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,0 (59 ocen)
6
12
22
13
6
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Okładka

Karta tytułowa

Fatum

Mężczyzna szedł powoli, napawając się widokiem, który od jakiegoś czasu znów był mu najmilszy. Długi Targ skrzył się poranną świeżością. Bruk, po którym stąpali patrycjusze, wjeżdżali królowie i magnaci, na którym też pod okiem Neptuna sprzedawano żywe prosięta. Kamienie, które patrzyły w oczy wleczonych czarownic i heretyków. Droga Królewska. Tysiące dni, kamień w kamień kroczył tą samą trasą, mijając te same okiennice, gzymsy, facjaty. Ileż się architekt i murarz z nimi namęczyli, nasiali kwiatów, nawieszali wieńców, naustawiali aniołków, kariatyd. Ileż się właściciel pozbył monet na te wszystkie zbytki, cuda, ornamenty! Żeby tylko nikt nie pomyślał, że skąpy, że mu się nie udało, że nie zarobił, nie sprzedał. Te kamienice milczą, ale milczą dla głuchych. Kto ich jednak przez chwilę uważnie posłucha, dowie się wiele. Całe dzieje nadmorskiej osady, od jednej łódki, sieci i drewnianej chaty, przez gród, port, aż do wielkości. Do potęgi, o której mówią w całej Europie. Ileż znają życiorysów, podobnych, a innych, łotrów, hulaków, szczęściarzy i świętych! Ten się w rok majątku dorobił, ten w dzień wszystko stracił. Jeszcze wczoraj ulicznik, dziś pan ze służbą i powozem. Pobożna patrycjuszka, rękę w rękę z upadłą niewiastą. Miasto odważnych. Miasto wstydu i boleści. Miasto nieskończonych możliwości. Azyl maluczkich, ucieczka wielkich, przystań szubrawców. Miasto harde i dumne. O swoje choćby z samym królem walczące, o każdego dukata, o każdy zapis, każdy podatek. Dla swoich hojne, dla obcych srogie, ale sprawiedliwe. Tysiące dni, kamień w kamień kroczył tym samym zapamiętanym przez nogi szlakiem. Nigdy nie pomyślał, że któregoś dnia dostanie skrzydeł. Że będzie frunął nad całym tym kurzem, głupotą, zawiścią i chciwością. I że będzie mu wszystko jedno.

Filip Tritt miał świadomość, że na niego patrzą. Dawni i obecni przyjaciele, wrogowie i obcy. Bo już się rozniosło, o niczym innym nie mówią, od wielu dni. Taki zacny, taki porządny... i masz! Czego mu się zachciewa. Obcej młódki. Patrzcie na jego małe świńskie ślepia, jak to się cieszy, jak się ślini. Kto ją tam zna? Czym ona się wykazała? Czego dokonała? Jaka to partia dla gdańszczanina? Jak ją nawet z własnego kraju z ojczymem wygnali. Przybłęda. Żeby to jeszcze bogata albo chociaż ładna. Chude to takie, ni piersi, ni kibici, w nocy nie ogrzeje, w dzień wstydu przyniesie, zaraz po dziecku zemrze i po radości. Ktoś taki jak Filip Tritt powinien wziąć babę względem siebie, dupczastą, cycatą, z przychówkiem, z paroma wsiami, ze służbą, z dochodami. A ta, sarna niby, płochliwa, co ona bidulka może mu dać? Miłość? A co to jest miłość?

Tritt przyspieszył kroku, odkłonił się i uśmiechnął bez cienia złości. Dziś był najszczęśliwszy dzień w całym jego życiu i nikt nie był w stanie tego zmienić.

Bał się tej miłości, nie wierzył w nią, ale Saskia go przekonała. Do wszystkiego by go przekonała. Czy była zwykłą kokietką? Co się jej w nim podobało? Komu się w ogóle taki starzec może podobać? Cóż to, nie masz w Gdańsku ładniejszych, zgrabniejszych, możniejszych kawalerów? Czego się na niego uwzięła? Złościł się na nią, wyzywał, lżył, przepraszał, znów ubliżał. Na nic się zdało. Nie miał na nią sposobu, siły, kary. Wybaczała mu jego grubiaństwo, złośliwość, mrukowatość. Wszystkie te cechy, które wypielęgnował i wyhodował przez lata żałoby. Postanowił poradzić się Boga. Pytał i pytał, w końcu miał dość i zaczął mu złorzeczyć. Ty stary oszuście! Zabierz ją ode mnie. Nie chcę. Nie zasłużyłem. Nie nadaję się. Wtedy pomylił się o dziesięć łasztów pszenicy na niekorzyść portugalskiego odbiorcy. A niech mnie licho! Niech mnie wszyscy diabli! Do stu piorunów! Stojący przy nim cicho czeladnik chrząknął i zapytał, czy dobrze się czuje. Czuł się wyśmienicie. Cisnął księgą o ziemię i ucałował przerażonego chłopaka w czoło. Wybiegł na ulicę i popędził na złamanie karku. W jednej chwili podjął decyzję. Był spokojny i pewny. Kochał Saskię ponad wszystko i chciał jej natychmiast o tym powiedzieć. Cudne dziewczę. Twarz cherubina okolona burzą rudych włosów. Białe zęby, długie delikatne dłonie i nogi. Na samą myśl o nich robiło mu się duszno.

Niech tam, może nawet skonać, byle w jej ramionach. Byle blisko jej pachnącego mlekiem ciała. Wszystko było w niej idealne. Jakby Stwórca chciał powiedzieć — patrzcie, oto kobieta, esencja człowieczeństwa. Weźcie ją sobie na wzór, zróbcie odlew ze spiżu, na każdym placu, w każdym kościele postawcie jej pomnik. Daję wam niderlandzkie piękno, nos, policzki, piersi, uda, włosy, lecz nie na pokuszenie ani nawet na pocieszenie, daję wam Saskię jako zaliczkę na przyszłe zbawienie. Przy niej poczujecie, że śmierć nie istnieje, że czas nie ma żadnego znaczenia. Oto Saskia, boże dziecię z Rotterdamu, kochajcie ją, bo do tego jest stworzona.

Musiał wysłuchiwać, co o tym myślą w kantorze. Znad rachunków, dukatów, groszy, denarów padały prześmiewcze uwagi, zwykłe obelgi i grubiaństwa. Ktoś widział Saskię z gromadą pijanych marynarzy, ktoś inny sam się z nią zabawiał i twierdził, że jest dobra, ale zanadto zapracowana. Nie reagował. Czuł, że powinien rzucić się na nich, bić, tłuc, aż im z tych pustych łbów wyparuje jad. Tak, zazdroszczą mu. Żyją z tymi swoimi starymi, otłuszczonymi klępami, na które wspinają się po ciemku, żeby nie patrzeć. Któregoś dnia przyszedł do kantoru, zabrał swoje rzeczy i wyszedł.

Potem miał najazd familii z siostrą Teresą na czele. „A co? A jak? A mówią... A podobno... Czy ty, stary ośle, zgłupiałeś? Wstydu nie masz? Żeby tak po mieście się prowadzać pod rękę? I to z kim? Z takim niczym. Z takim małym niderlandzkim kurwiszonem! Złapała cię, w sidła cię złowiła, dała ci posmakować miodu, a ty poleciałeś, boś wyposzczon”. Teresa przeszła samą siebie. Zawiadomiła wszystkie ciotki, dalszych i bliższych kuzynów, przyniosła list od biskupa, z którym spowinowacony był jej mąż. Potem zamówiła medyka i kategorycznie zażądała, żeby bratu puścić krew. Wygonił ją i przez kolejne dni nie wychodził z domu. Był na granicy. Jeszcze jeden cios i nie wytrzyma. Wtedy usłyszał pukanie. Pod drzwiami stała Saskia i pytała, czy nie poszedłby z nią na spacer. Poszedł. Złe myśli uleciały. Znów był silny i pewny swego.

Jeszcze tylko Abel, ojczym dziewczyny, napsuł mu krwi. Przypałętał się wieczorem, pijany jak szwedzki marynarz, i zaczął go wyzywać: „Ty skurwysynie! Zostaw dziewczynę! Zepsujesz ją i nikt jej potem nie zechce. Ona nie dla ciebie. Ty ją okłamujesz. Ty jesteś zły człowiek. Ona ma wrócić do Rotterdamu, ja to przysięgałem jej rodzinie, słyszysz mnie? Nie kupisz jej! Ona nie jest szafą ani stołem. Nie będziesz jej miał, nie pozwolę! Do sądu cię podam, nie pozwolę!”.

Udał, że go nie słyszy. Abel krzyczał, pomstował, potem sięgał po butelkę, pił, znów pokrzykiwał. Wreszcie zwymiotował, otarł się i z nowymi siłami zaczął walić w szybę: „Słyszysz mnie? Ja jestem jej właścicielem, zapłać mi, dobrze mi zapłać, ja ci ją oddam. Słyszysz, ty stary jebako? Zapłać mi! Chce sobie burdel w domu urządzić, za darmo! Nie pozwalam!”.

To było tydzień temu. Saskia wytłumaczyła mu, że ojczymem ma się wcale nie przejmować. Jest dorosła i sama o sobie decyduje. Abel jest pijakiem i nie ma nic do gadania. Nikt w rodzinie go nie słuchał, a przyjechała z nim, bo nie miała wyjścia.

Idąc tego przepięknego przedpołudnia po Długim Targu, Filip Tritt był całkowicie przygotowany do nowego życia. Wszystko wyliczył i zsumował jak dobry rachmistrz. Bock wpłacił zaliczkę za kamienicę, z Warszawy od Drzewieckiego przyszły listy, że znalazł dworek z sadem i lasem, i nawet z jeziorem, tak jak sobie życzył. Zostały tylko formalności. Bardzo przyjemne.

Bo czyż nie jest rozkoszą usłyszeć „tak” od kogoś równie uroczego jak Saskia van Dijk?

Prawie młodzieńczym krokiem pokonał schody, minął sień, już miał zapukać, ale się rozmyślił. Postanowił zrobić Saskii niespodziankę. Podejść od tyłu, zakryć oczy i krzyknąć: „Mam cię przepióreczko!”. Najciszej, jak potrafił, nacisnął klamkę, na palcach minął kuchnię i wszedł do pokoju. Jednak figiel się nie udał. To Saskia van Dijk postarała się o niespodziankę. Siedziała sztywno niczym porcelanowa lalka, z rozpuszczonymi, wyczesanymi starannie włosami. Otwartymi oczami przyglądała się podartej halce, spod której wystawała pierś. Rękami bezskutecznie próbowała uwolnić się od zaciśniętego na szyi kontuszowego pasa. Nie starczyło jej sił.

— Rozsądny sędzia, zanim przystąpi do wyrokowania, powinien rozważyć wszelkie warunki i okoliczności, jakie zaszły na miejscu przestępstwa, czyni to w trosce o wasze, panie Tritt, dobre nazwisko, w trosce o spokój duszy tej nieszczęśniczki, czyni to wreszcie w imię sprawiedliwości. Wasze milczenie można by uznać za praktykę szkodliwą, ale ja mam dobrą wolę i miękkie serce. Wiele razy tego żałowałem. Mam tu orzeczenie physicusa. Chcecie coś powiedzieć?

Zapadła cisza. Burgrabia Wagner po wczesnym i sutym obiedzie był ociężały i śpiący. Zakrywał usta, żeby nie dać po sobie poznać zmęczenia, ale to nie było konieczne. Podejrzany siedział ze spuszczoną głową, wzrokiem błądził po czubkach butów, tych samych, które z taką dokładnością wyczyścił na ślub.

—O której do niej przyszliście? Czy ktoś widział was na ulicy? Kto może zaświadczyć, że tak było? Czy się pokłóciliście? O co się pokłóciliście? Czy ona się rozmyśliła? Czyj to pas? Gdzie jest Abel von Kempen? Czy on może mieć z tym coś wspólnego? Kiedy go ostatni raz widzieliście? Przychodził do was? Co myślał o ślubie?

Ten sam zestaw pytań Wagner powtórzył już trzeci raz. Na żadne pytanie nie uzyskał odpowiedzi. Raz tylko Tritt podniósł głowę i wyszeptał zdanie, które burgrabia skrzętnie zapisał: „Nie zabiłem jej”.

Urzędnik się podniósł. Nie wiedział, co o tym myśleć. Po latach pracy wyczuwał przestępcę, zbrodniarz miał wypisane czyny w oczach, wystarczyło spojrzeć. A ten... nic. Miał jeszcze kilka pomysłów, ale nie był pewny, czy którykolwiek się do czegoś przyda. Filip Tritt był trudnym przypadkiem.

— Co wam zależy? Cała dzielnica przyjdzie, kat włoży odświętne ubranie, pójdzie szybko. Po co wam gnić latami w lochu. Szczury u nas wypasione, jak wszystko. Raz jeden wyręczył sprawiedliwość. Dużo nie trzeba, pan jesteś kupiec i się pan na zamorskich specjałach znasz, ale pewnie tego nie wiesz, od czego szczur ucztę zaczyna. Co człowiekowi najpierw wyżera? Oczy? Nie. Powiem wam w sekrecie: jądra. Więzień sobie śpi, a szczurzysko przez porcięta, nogawką... To musi być ból. Zrywa się taki, nie wie, co się dzieje, ściąga gacie, a tam gryzoń z czerwoną mordą... Kupiec jesteście, gdańszczanin, no, opamiętajcie się! Ja wiem, że wam ciężko, że ją kochaliście, że mieliście plany. Kto wam przeszkodził? Kto?

Kolejne milczenie burgrabia wypełnił odczytaniem na głos ustaleń fizyka. Znał je na pamięć, ale liczył, że szczegóły zbrodni poruszą podejrzanego. Niestety.

— Jesteście człowiek w wieku, swoje przeżyliście i widzieliście. Nie lepiej to pozbyć się tego ciężaru? Mówię wam, że mi nikt nie wierzy, ale to pomaga. Wyrzucić z siebie. Te kilka słów. Wydaje się, że to nie ma znaczenia. Co komu po tym, że usłyszy dwa słowa:

„Tak, zabiłem”, „Tak, udusiłem”, „Tak, zgwałciłem”? Dwa słowa, a wielka ulga, i dla was, i dla nas. Temida jest ślepa, ale na Boga, nie głucha! Ad rem, ad rem, czego chcecie? Macie jakieś życzenie, pomogę wam, no... panie Tritt, chcecie się z kimś widzieć, co?

Filip podniósł głowę. Burgrabia poczuł błogie zadowolenie. Czuł, że go ma, że jeszcze chwila i zacznie gadać. Nie był taki twardy, jakiego udawał.

— Nakarmcie psa.

Wagner był pewny, że się przesłyszał.

— Co? Co zrobić?

— Nakarmcie psa.

— Jakiego psa?

— Nakarmcie.

Urzędnik przypomniał sobie, że gdy wchodzili do domu Tritta, wyskoczył im pod nogi kundel. Któryś ze strażników kopnął go, pies dostał szału, gryzł na oślep. Trzeba było go zabić.

— Pies nakarmiony, napojony, nic mu nie jest. Wy się teraz sobą zajmijcie, a nie jakimś szczochem.

Burgrabia był człowiekiem spokojnym i łagodnym, ale gdy ktoś kłamał w żywe oczy, dostawał szału. Z urzędnika zamieniał się w kata. Bił, czym popadnie, kopał, ciągnął za uszy, dusił: „Mnie chcesz okpić? Wagnera chcesz okpić?”. Parę razy woźny musiał go odciągać. Tym razem nie było takiej potrzeby. Filip Tritt nie kłamał. Filip Tritt milczał.

Kiedy burgrabia otworzył okno, Filip się podniósł. Skrępowanymi dłońmi chwycił mosiężny świecznik. Cios nie był zbyt silny, ale wystarczający, żeby urzędnik osunął się bez czucia na sprowadzony specjalnie z Turcji bardzo wytworny dywan. Tritt otarł rękawem czoło. Spokojnie odstawił świecznik na miejsce i usiadł na parapecie. Spojrzał w dół. Miał nadzieję, że zabije się od razu.

Mężczyzna w wieku trudnym do ustalenia, chudy i ze śladami ospy na twarzy, chodził między kuframi pełnymi futer i złorzeczył. Biegające mu między nogami dziecko powtarzało co brzydsze słowa i cieszyło się z tej wyśmienitej zabawy. Nagle drzwi pisnęły boleśnie i ukazała się głowa kobiety.

— Czego?!

Kobieta cofnęła się. Mężczyzna ruszył za nią.

— Dwóch futer brakuje. Dwóch! Słyszysz mnie? Futer dwóch brakuje! Ja nie wiem kto, ja nie wiem kiedy, ja nie mam oczu naokoło głowy, ty też przy interesie chodzisz, futra nie możesz upilnować, żeby jednego, ale dwóch, i to z czego, z jenota, majątek, dwa futra z jenota, Boże święty!

— Mama, a co to znacy kulwa?

— Zabierz go! Czego chcesz?

Kobieta wypchnęła malca, który na wszelki wypadek powtarzał nowe słowo, żeby nie zapomnieć, i wróciła po chwili.

— Ktoś do ciebie.

— Do mnie? O tej porze? Kto?

— Nie wiem. Dziwny jakiś, kulawy.

— I powiedział, że chce do mnie? Dziad kościelny. Czego chce? Może futra chce oddać?

— Nie powiedział.

— Dobra, Eluchna, ja cię proszę, policz to jeszcze raz. Mnie szlag zaraz na miejscu trafi. Dwa futra z jenota! Gdzie ten gość?

Kasper Bażyński wyszedł przed dom i rozejrzał się uważnie. Zacinał deszcz, było ciemno, a na ulicy ani żywego ducha. Już zamierzał się wrócić, gdy z cienia bramy wyłoniła się zakapturzona postać mężczyzny. Z wyglądu łachmyta. Ubłocony. Utykał na lewą nogę. Rękaw mu zwisał. Głos miał tak słaby, że Bażyńskiemu zdało się, iż słyszy jęk, a nie własne imię.

— Kasper...

— Kto mówi?

— Potrzebuję pomocy.

— Jezus Maryja! Filip. Bój się Boga, jak ty wyglądasz?! Gdzieżeś się tak zaprawił?

Bażyński zaprowadził gościa do kuchni, nakarmił, sam własnoręcznie pomógł zmienić ubrania. Obejrzał spuchniętą nogę i ze znawstwem stwierdził, że to nic groźnego. Zażartował nawet, że do wesela się zagoi, ale zrozumiał, że się wygłupił.

— Co ty wyprawiasz, Filip? Napadłeś na burgrabię, w całym mieście cię szukają. Jeszcze ta dziewczyna... Co się z tobą dzieje?

— Brednie! Ze mną nic się nie dzieje. To tylko łgarstwa.

— Ja wiedziałem. Mnie nie musisz mówić. Bażyński spuścił głowę. Przypomniał sobie, jak przed chwilą złorzeczył całemu światu za dwa głupie futra. Dwa kawałki skórki jakiegoś syberyjskiego gryzonia. A ten tu? Jemu się niebo na głowę zwaliło. Co tam niebo! Czarty go w najciemniejsze odmęty pociągnęły. Na samo dno lucyferowych czeluści. Czy może być większe nieszczęście niż to, które Filipa spotkało? Chciał go jakoś pocieszyć, ale słowa żadne nie przychodziły mu do głowy.

— To do ciebie niepodobne. Ty byś muchy nie skrzywdził. Nie ty!

— Nie całkiem — Filip się skrzywił. Pomasował obolały mięsień. Dopił wina. — Wagnera świecznikiem zaprawiłem, ale to była konieczność.

— Powiem ci szczerze, że ode mnie też było mu przyłożyć. Nie masz w całym Ratuszu jednego uczciwego. Ich na rynek trzeba wszystkich wypędzić i na goły tyłek pasami lać. Podatki, podatki. Duszą, gniotą, zakazują. A ty się okopuj człowieku, a ty się sromocz na coraz węższych kramikach. Patrycjat się śmieje, patrycjat się bawi, a ty, szaraku, się skul i ciesz, że możesz oddychać. Za wszystko inne płać. Za mało mu przyłożyłeś. Ledwie sińca ma pod okiem.

— Kasper, przysięgam na wszystkie świętości, powiem ci jak przyjaciel, wierzysz mi?

— Czego mam ci nie wierzyć?

— Ja jej nie zabiłem.

Bażyński przyłożył dłoń do serca i wypowiedział słowa, które zwykle wypowiadał w podobnych okolicznościach.

— Żebym tak nie był ojcem swoich dzieci.

— Musisz mi pomóc.

— Co tylko chcesz.

Uścisnęli sobie ręce, wycałowali się i zaczęli radzić. Dwa razy Eluchna zachodziła, pytając, czy czego im nie trzeba, ale Bażyński wyganiał ją, krzycząc i pomstując od najgorszych. Tritt rozrzewnił się i łkając, próbował coś mówić, ale zdania urywały się w połowie. O spacerze, jej włosach, morzu. Potem znów wracał do ostatniego dnia.

Głos mu tężał, sięgał po kielich i przechylał do dna. Bażyński z ledwością trzymał się przy stole. Próbował zadawać mądre pytania, ale z jego ust wydostawał się pozbawiony sensu bełkot. Tak radzili, aż ze zmęczenia posnęli, na siedząco, przy stole.

Następnego dnia lało od samego rana. Bażyński, oblizując spierzchnięte wargi i trzymając się za ciężki żołądek, ruszył na swój kram na rynku. Na miejscu powiedział żonie, żeby sama przypilnowała interesu, bo on dziś do tego nie ma głowy. Kobieta była pewna, że spił się i teraz będzie się leczył albo u Schrödera, albo u Mandta. Owszem, zwykle tak było, ale nie tym razem. Bażyński, mimo suchości w gardle i pulsowania w skroniach, nie zamierzał się leczyć. Przynajmniej do czasu, gdy nie wykona prośby Tritta. Przeszedł się po kramach, najdłużej zatrzymując się u pasamoników. Podotykał, pooglądał, popytał o ceny, skrzywił się i już miał ruszyć dalej, gdy ktoś zastąpił mu drogę.

— Cóż to, Bażyński, gdzie tak lecisz, jakby cię sam diabeł gonił? — Turek poprawił kapelusz, zerknął w niebo. — Gówno, nie handel dzisiaj. Gdzie idziesz?

— Przejść się. Zejdź mi z drogi, nie na pogawędki się wybrałem.

— Na kurwy z samego rana, w deszcz? Może to i racja.

Bażyński zatrzymał się. Pomyślał, że jeśli zagada z Turkiem, to może się czego dowie. Turek był przez wszystkich lubiany. Mały grubas z sumiastymi wąsiskami sprzedawał siodła, oporządzenie do jazdy i od czasu do czasu jakąś lewiznę. Swoje przezwisko zawdzięczał wieloletniemu pobytowi w jasyrze, z którego wrócił w dobrym zdrowiu i z niezgorszym mająteczkiem. Majątek z czasem przehulał, a przezwisko zostało. Bażyński przypomniał sobie, co mówił Tritt, żeby nikogo w sprawę nie wtajemniczać, ale zapewne chodziło o kogo obcego, Turek był swój.

— Jest sprawa.

Mężczyzna podkręcił wąsa. Puściło oko i pchnął Bażyńskiego pod daszek, pod którym w słoneczne dni wystawiano kosze słodkich bułek.

— Ej, Bażyński, Bażyński, ty się i w grobie nie uspokoisz. Wiercisz się, wiercisz...

— Nie o to idzie.

— A o co?

— Kiedy mówić nie mogę.

Turek rozejrzał się po ulicy. Była pusta.

— Zęby cię bolą? Jak żyję, nie widziałem większego gaduły. Był jeden taki w Izmirze...

— Zamknij się z tymi swoimi Izmirami. Człowieka trzeba z tarapatów ratować.

— Skąd? Z wody, z karczmy czy od baby?

— Turek! Cholera! Ja poważnie! Spod topora.

— Pytam przecież...

— Przyjaciel mój, mniejsza o nazwisko, człowiek w latach, no, chodząca dobroć. Rozchodzi się o to, że stała się rzecz straszna, jego za nią obwiniają, pod sąd go chcą postawić, a on z tym nic nie ma wspólnego. I teraz jest rzecz w tym, żeby mu pomóc to udowodnić.

— Albo ja jestem głupi, albo ty, Bażyński, gadasz od rzeczy. Nic nie pojmuję. O co się rozchodzi?

— O pas.

— O pas?

— Głuchy jesteś? Pas. Do kontusza.

— No słyszę. Tylko nie rozumiem. Co ma pas do tego twojego druha, co nawywijał, znaczy nie nawywijał, tylko inni sądzą, że to on?

— Pas jest mi potrzebny, żeby to udowodnić.

— Wiesz co, Bażyński, bez okowity ani rusz. Chodź do Dancygiera na garnuszek. Deszcz taki...

Bażyński chciał się opierać, ale gdy weszli do pobliskiej karczmy, przestał. Co było robić, trzeba się było gdzieś osuszyć. Kiedy przechylił pierwszą szklanicę okowity, w głowie mu pojaśniało, żołądek przestał dokuczać i doszedł do wniosku, że Turek miał rację — bez trunku ani rusz.

Przez ulewę w karczmie od samego rana tłok był jak na sejmiku. Usługująca przy stołach dziewka uwijała się jak mogła. Turek nie odrywał oczu od jej wielkich piersi falujących w rytm szybkich, drobnych kroczków. Towarzystwo nad kuflami rżało, podśpiewywało, klaskało i klęło. W powietrzu unosił się zaduch przemoczonych ubrań, z kuchni dolatywał odór przypalonego mięsa.

— Dałbym ja jej popalić! — Turek zmrużył oko i wskazał na posługaczkę.

Bażyński machnął ręką, co miało oznaczać: „dziewki potem”.

— Wracając do tego pasa...

Turek, z rozanielonym wzrokiem, zdawał się dryfować po dalekich morzach rozpusty. Ocknął się po dłuższej chwili.

— Jakiego psa?

— Jakbyś przestał się ślinić za tą młódką, to byś usłyszał. Stara ci nie daje czy co?

— Wara ci od mojej starej. Mówże!

— Trzeba się wśród kupców rozpytać. Pochodzić, tylko dyskretnie. Nikt się nie może dowiedzieć na co i po co.

— Jasna sprawa. Patrz, to ci zamorski specyjał. Szyjka jak u gąski, podsmażyć taką na patelni i schrupać. Albo w rosole zamoczyć, za udziec wyciągnąć i zęby wbić, żeby w smaku poczuć.

Dziewczyna usłyszała, że o niej mowa. Przyzwyczajona była do zaczepek. Powiesiła szmatę na przedramieniu i nachyliwszy się jeszcze bardziej, warknęła hardo:

— Pomarz sobie, stary capie!

Towarzystwo zatrzęsło się od śmiechu. Turek odwrócił się zniesmaczony.

— Cham na chamie chama pogania. Żadnego szacunku. Uważaj sobie, cipuchno, do kogo pogadujesz!

Bażyński zarżał jak koń. Klepnął się po udach. W oczach błysnęły mu wesołe ogniki.

Po kilku solidnych garnuchach pożegnał towarzysza i zadowolony z dobrze zaczętego dnia ruszył w stronę portu. Deszcz trochę zelżał. Mżyło już ledwie, zza chmur przebijały się pierwsze promienie dawno nie widzianego słońca. Bażyńskiemu było wesoło. Przy spichlerzach ładowano zboże. Wyglądający jak dzieciak tragarz na pałąkowatych nogach walczył z wgniatającym go w ziemię ciężarem. Nadzorca uśmiechał się półgębkiem, poślinionym ołówkiem odznaczając beznamiętnie kolejne worki. Bażyński przyspieszył kroku, rozpoznając w nim niejakiego Pilemanna. Pewne sprawy z jego żoną sprawiły, że mężczyzna mógł dać mu po mordzie. Jak na jeden dzień, za dużo burd. Przeszedł jeszcze może sto kroków i wrócił do miasta. Pomyślał, że skłamie Filipowi cokolwiek. Powie, że nigdzie nikt nie słyszał o wyszywanych złotogłowiem pasach, a już z pawim okiem to szczególnie. Z drugiej strony szkoda mu było przyjaciela. W niezłe się zgryzoty wpakował. Fakt, że nikt go nie zmuszał, żeby się z tą Holenderką zadawał. Ale co on winny, Boże święty, co?!

Na Garbarach zamienił parę słów ze znajomym czeladnikiem.

— Michałku, powiedz mi, gdzie ja tu mogę dostać pas?

Czeladnik wzruszył ramionami.

— Pas? Na Tkackiej. U Stecha albo u Tujska. Na Tujska uważajcie, obiecuje cuda niewidy, a jak przyjdzie co do czego, to wam byle co wciśnie.

— Chodzi mi o dobry pas, złotem wyszywany, z perskim okiem.

— Perski?

— No.

— Znaczy się nie od naszych wyrobników. To idźcie panie od razu lepiej do Dreihera. On ma skład z takimi zamorskimi świecidełkami. Powiadają, nie wiem, czy to prawda, że Dreiherowi Anglicy sprowadzili czarną babę. W domu mu usługuje, nikt jej nie widział, ale wszyscy mówią, że jest. Panie Bażyński, ja to, jak mam czas, to se tak siądę i myślę. Czy taka czarna baba wszystko ma czarne?

— Idź ty lepiej do tych swoich baranów i nie siadaj więcej, bo cię majster wywali.

— Tak tylko, ciekawi mnie. A pasy to u Dreihera.

W składzie u Dreihera nie było ani pasów, ani właściciela. Bażyński miał nadzieję, że może chociaż czarną babę zobaczy, ale i jej nie było. Pomstując na los, chciał wrócić do domu, gdy na ramieniu poczuł czyjąś rękę.

— Mam cię! Nie odwracaj się. Dawaj złoto!

— Turek, niech cię cholera. Myślałem, że cię utłukli.

— Kogo? Mnie? Turka? Prędzej na piechotę do Szwecji pójdziesz, niż mnie na marach zobaczysz. A ty, Bażyński, co żeś kompanię tak szybko osierocił. Nie podobało ci się czy trunek za mało szlachetny? Zacna biesiada się odbyła. Cieśla przez łeb dostał stołkiem, aż usiadł.

— Od kogo? Pewnie od ciebie?

— Ja nie z tych, co się chwalą.

— No — Bażyński podkręcił wąsa — prawda to. Jak słońce na niebie.

— Jak z naszymi interesami?

— Chodzę jak ten dziad i nic. Pas muszę znaleźć. Dobra, powiem ci, jak jest, bo znowu gębę rozdziawisz i będziesz męczył. Jedwabnym pasem ze złotą nicią uduszono pewną dziewczynę, Holenderkę. Mój przyjaciel miał się z nią żenić.

— Sam ją pewnie udusił.

— Turek, jak cię kopnę, to wylądujesz zadem w tym swoim Izmirze.

— Jest przyjaciel i przyjaciel. Rękę dałbyś za niego?

— Obie ręce.

— Dobra. I co dalej?

— Nic. Chodzę, pytam. Zaglądam. Nie widzieli, nie słyszeli. Nie ma takiego pasa. Nie masz w całym Gdańsku pasa z pawim okiem.

— Z czym, mówisz?

— Z pawim okiem.

— Mówisz, że nie ma. To chodź ze mną.

Bażyński wracał całą szerokością ulicy. Świętując znalezienie pasa z pawim okiem, wychylił z Turkiem kilka kolejnych garnuszków. Od rana zebrało się ich całkiem sporo. Szedł kompletnie pijany i co za tym idzie — do cna szczęśliwy. Darł się więc jak opętany:

„Filip! Filip! Bażyński nie kiep!”.

Dzień był już w pełni, gdy Bażyński podparł się na łokciu, otworzył jedno oko i wlepił je w skulonego na krześle przyjaciela.

— Wstałeś już?

— Mów!

— Co mam mówić? Nic nie pamiętam. Łeb mi pęka. Z Turkiem się zaprawiłem. To łajza, wyczuł, że jestem przy groszu, i wszystko ze mnie wyciągnął. Nie pamiętam co, jak, gdzie.

— Pas skąd wziąłeś?

— Pas? Pas, pas, pas. Poszliśmy... to taka mała uliczka. Zaraz, jak się nazywał ten człowiek? Nieważne. Filip, ja ci coś wczoraj powiedziałem?

— No. Powiedziałeś. O diable i czarownicach.

— Co? Zresztą, Filip, ten pas...

— Mów!

— To ona.

— Jaka ona?

— Ta twoja... Holenderka.

— Moja? Że co? Saskia? Ona go kupiła? Bażyński kiwnął głową. Ziewnął.

— W prezencie ślubnym dla ciebie. Wszystko na nic. Daremne chodzenie. Zostaw to, zajmij się czymś.

Tritt nie słyszał, co się do niego mówi. Pustym wzrokiem wodził gdzieś za oknem. Zdawało się, że mówił coś do siebie. W pewnym momencie podniósł się, podszedł do Bażyńskiego i mocno uścisnął mu dłoń.

— Dziękuję ci.

— Nie ma za co. Żebym ci jakoś pomógł, to mógłbyś mi dziękować. A tak... Co chcesz teraz robić?

— Nie wiem. Ujawnię się. Ile można tak siedzieć? Zresztą po tym, jak wczoraj śpiewałeś na całą ulicę, nie jestem tu bezpieczny. Muszę wyjechać z Gdańska.

— Ba, ale gdzie?

— Nie wiem. Kasper...

— Tak.

— Czy twoja żona ma jakąś starą, niepotrzebną kieckę?

Bażyński uniósł brew i uśmiechnął się drwiąco. Chyba wiedział, co przyjacielowi chodziło po głowie.

— Moja żona? Ona ma wyłącznie takie.

Ulica powoli pustoszała. Staruszka wypiła mały łyczek z bukłaka i pchnęła furtkę. Zza pasa wyciągnęła pręt. Rozejrzała się. Gdzieś w oddali dudnił po kamieniach powóz; zmęczony rządzeniem patrycjusz zjeżdżał do domu na kolację. Krata stawiała opór. Kobieta uwiesiła się na niej całym ciężarem. Potężny trzask spłoszył siedzące na ogrodzeniu ptaki. Zbiła się szyba, a krata ani drgnęła. Starucha zaklęła, otarła spocone czoło i ruszyła w stronę furtki. Stali tam już dwaj mężczyźni z wyciągniętymi szablami. Trzeci zastygł w udawanym pokłonie.

— Dobry wieczór, panie Tritt. Dawno żeśmy się nie widzieli.

Burgrabia Wagner tylko przez chwilę był uprzejmy. Zaraz po przywiezieniu do sądu kazał wymierzyć Trittowi za swoje krzywdy trzydzieści batów. Filip o dziwo poczuł ulgę. Całe napięcie, które potęgowało się w nim przez te wszystkie dni, zeszło. Jakby ktoś przekuł go rapierem i wypuścił złe myśli. Był bezpieczny. Nic gorszego nie mogło mu się już przytrafić. Jeszcze tylko krótkie spotkanie z katem i wszystko będzie dobrze.

Mimo później pory Wagner kazał go sobie przyprowadzić. Spętanego (na wszelki wypadek podwójnie) rzucono do stóp burgrabi.

— Ej, głupi, głupi. Ja od razu wiedziałem, że zbrodniarza ciągnie na miejsce zbrodni. Mówili mi: szukaj, roześlij ludzi. A ja nie, spokojnie, przyjdzie sam. Czasu trzeba. No i proszę. Ptaszek sam wpadł w sidła. No, panie Tritt, powiedzże coś. Jeszcze jesteście milczący? A może szukasz, łajdaku, świecznika? Mało żeś mnie nie zabił! Za dwa morderstwa byś odpowiadał. Ale co to dla ciebie za różnica? I tak topór, i tak. Nie bój się, jeszcze się nażyjesz, szczury, o których ci wtedy mówiłem, już na ciebie czekają, już je dla ciebie głodzą. Bo jak to tak? Do takiego zbira, co urzędu nie umie uszanować, nie godzi się nażartego szczura puszczać. Tydzień nic w mordach nie miały. Nawet okruszyny. Tak się biedactwa trzęsą, że jak im strażnik kija wsadził, to same trociny zostały. Zębiska poostrzone, ślepka już im się w ciemnościach zapalają, czują żer, pana Tritta, zbrodniarza nad zbrodniarze, przywieźli. To ci radość, to ci dla szczurów wesele!

Wagner, nie patrząc na leżącego, sięgnął po pomarańczę. Nadgryzł skórkę i splunął tak, żeby jej zapach doleciał do Tritta. Sam rozerwał owoc i łapczywie zatopił zęby, nie zważając, że sok spływa mu z brody wprost na służbowy mundur.

— Czego tam szukałeś? Co? Co cię przygoniło? Złe? Spać po nocach nie mogłeś? Śniła ci się?

— Szukałem Abla.

— Kogo?

— Abla. Stryja dziewczyny.

— To żeś źle szukał.

— Nie rozumiem.

Burgrabia wytarł ręce o obrus. Podniósł się.

— Dwa tygodnie jak po pijaku z pochodnią rzucił się na rajcę Storma. Gnije w lochu.

Tritt podniósł na chwilę głowę. Sprawiło mu to dużo trudu. Zacisnął zęby.

— To niemożliwe!

— Możliwe. Jak chcesz, załatwię ci celę obok. Pogwarzycie sobie po starej znajomości. Gadaj Tritt wszystko po kolei.

— Nie ma o czym. Ja nic nie zrobiłem. Przysięgam.

— Jak nie ty, to kto? Gdybyś miał czyste sumienie, nie uciekałbyś przez okno. Może się mylę?

— Uciekłem, żeby dać świadectwo prawdzie.

— Jezus Chrystus! Jakbym słyszał kazanie. Bardzo się wzruszyłem. Kupiec jesteście, a zachowujecie się jak ostatni kmiot. No, miejcie honor.

— Jeśli honorem jest przyznanie się do czyichś win...

— Tam, do czorta! Nie udawajcie mądrzejszego, niż jesteście. A do domu po co się chcieliście włamać?

— Myślałem, że coś znajdę. Jakiś trop. Nie wiem.

— Myśliwy, kurwa, się znalazł. W babskich łachach. Skąd je wzięliście?

— Ukradłem.

— Akurat.

— Jak wiecie, to po co pytacie?

— Straż!

Burgrabia sięgnął po kolejny owoc. Podrzucił nim kilka razy do góry. Kiedy weszli strażnicy, skinął głową na leżącego i wydał rozkaz.

— Trzydzieści batów. I soli nie pożałujcie.

Kiedy Tritt zniknął za drzwiami, Wagner wepchnął sobie do ust całą pomarańczę, rozprawiając się z nią łapczywie w kilku kęsach. Zawsze po przesłuchaniu dopadał go głód.

To już agonia. Za tydzień lub dwa wyzionie ducha. Tak czy siak. Zdechnie z głodu albo podłoży szyję katu. Tritt czuł się z każdą chwilą silniejszy. Świadomość rychłej śmierci dodawała nadziei. Widział Saskię siedzącą na pryczy, na wyciągnięcie dłoni. Zaglądała do niego przez zakratowane okienko. Jej twarz miał strażnik przynoszący kawał czarnego chleba i kubek burej polewki. Saskia była cegłą, podłogą, sufitem.

Słyszał jej głos w chorobliwych świstach współwięźniów, w rzężeniu, w kaszlu, w obelgach, które na spółkę z wszami stanowiły stałych gości kazama- tów. Już go nie bili. Skończyły się przesłuchania, bo i po co one? Wszystko było jasne. Filip Tritt udusił Saskię van Dijk i zapłaci za to głową. Takie prawo. I nikogo nie obchodziło, z jakich powodów, ani też to, czy oskarżony przyznał się do winy. Gdyby czekano, aż przestępca w swojej łaskawości raczy wyznać winę, więzienia byłyby przepełnione, a kat umarłby z nudów.

Pamięć Tritta wędrowała po najgłębiej skrywanych zakamarkach, po zapomnianych miejscach, zdarzeniach, osobach. Towarzyszył ojcu w jego milczących wędrówkach po mieście. Był na Wyspie Spichrzów. W porcie. Godzinami wpatrywał się w pieniste bałwany rozbijające się o brzeg. Wycierał zapłakane oczy w pomięty fartuch matki gotującej obiad. Nad brzegiem Motławy rzucał kamieniami, słuchał opowieści rybaka o skarbach ukrytych na dnie, o królewiczach, topielcach i skrzatach. Bił się, płakał, śmiał, jadł na wpół surowe jeżyny, agrest, smarował twarz malinami. Całował się i umierał. Wszystko widział naraz, w jednej sekundzie, w mgnieniu powieki. Leżący obok drobny złodziejaszek bał się go, myśląc, że zamknięto go z jakimś nieszczęśnikiem, któremu Bóg odebrał rozum, nie dając nic w zamian.

Tymczasem Bażyński nie próżnował. Czuł, że nie może tak zostawić przyjaciela w biedzie. Jakieś fatum spadło na niego, zły los zawziął się i nie chciał odpuścić. Chodził po mieście, szukał, węszył, wypytywał. Nic to nie dawało, ale przynajmniej uspokajało sumienie. Zaszedł do kantoru, gdzie Tritt dawniej pracował. Nikt o nim złego słowa nie powiedział. Wszyscy chwalili, potem trochę się poużalali, porozkładali ręce, stwierdziwszy smutno: „co zrobić”, i kończyli rozmowę.

Turek wpadł na pomysł, żeby odbić Tritta tuż przed egzekucją. Zebrać paru hulaków, zapłacić komu trzeba i wywieźć skazanego, najlepiej jak najdalej. Bażyński, słysząc tę propozycję, kazał Turkowi się osiodłać.

Na koncept z obnośnym handlem wpadł sam, nad ranem, po nieprzespanej nocy. Wybrał z kufra kilka starych, zleżałych lisów na szyję i parę sobolowych czapek, na których młody czeladnik stawiał pierwsze kroki w trudnych arkanach kroju i szycia. Bażyńskiemu chodziło o to, żeby towaru za szybko nie sprzedać, a żeby można było pogadać, popytać, rozejrzeć się. Nie docenił ludzi. Byli głupsi, niż sądził. Sprzedał wszystko w dwie godziny. Kobiety siedzące po domach kupiłyby wszystko, byle z dostawą na miejsce. Nikt nie miał czasu na plotki. Bażyński rozsiadał się, chciał coś do picia, ponarzekał na pogodę. Mówił, że nogi go bolą, że się uchodził albo że mu słabo. Czasem udało się zamienić kilka zdań. Patrycjuszki otwierały się powoli. Znudzone monotonią życia chętnie słuchały opowieści nieznajomego o diabłach, czarownicach i ludziach, których złe pociągnęło za sobą.

To był ostatni dom na Kramarskiej, ostatnie mieszkanie na drugim piętrze. Wdowa Małgorzata Rebenke podniosła się ze swego siedziska przy oknie i wolno podeszła do drzwi. Nie była jeszcze stara, ale odkąd umarł jej mąż, nieco się zaniedbała. Jadła bez opamiętania i wyglądem przypominała cielną krowę. Bażyński zastygł w pokłonie.

— Śliczna pani, nie wiesz, jak wielkie szczęście cię spotkało. Padam do nóg i całuję rączki. Oto dla ciebie, o bogini, zupełnie za darmo czapka sobolowa. Cóż za przestronne mieszkanie! A jak czysto. Powiadają, że hetmanem wojsko stoi, a dom ręką gospodyni. Pozwoli pani, że się przedstawię. Bażyński. Kasper Bażyński. Z tych Bażyńskich. Mój ojciec...

— Darmo?

— Całkowicie. Proszę przymierzyć, dotknąć, pomacać. Od piwa głowa się kiwa, od dobrej czapki i diabeł gładki.

— Nie ma nic za darmo. Ile to? Jakaś krzywa...

Kobieta znała się na rzeczy. Od razu wyczuła partactwo. Bażyński i na to miał swoje sposoby.

— O pani, jakże się mylisz. Najsłynniejsi krawcy w Italii dwoją się i troją, po nocach nie dosypiają, żeby za modą nadążyć. Czymże jest krzywizna? Szabla jest krzywa i kula, która z armaty wyskoczy, nie prosto leci, a łukiem. Krzywizna, droga pani, jest kształtem doskonałym.

— Tam gadanie, majster nie dopilnował. Ile za to?

— Czapka w prezencie. Wystarczy, że zakupi pani lisa na szyję. Co teraz mamy, jaki miesiąc? Podpowiem drogiej pani: wrzesień. Jaki będzie miesiąc następny? Pa, pa...

— Październik, co z tego?

— Nic. Tylko że po październiku będzie listopad. A słyszała pani, że wczoraj do morza gwiazda wielgachna spadła? Co to znaczy? Że koniec świata? Nie, kochana pani. To znaczy, że zima będzie długa i mroźna. Mróz jak na jesieni ściśnie, do maja będzie trzymał. I powiedz mi pani, że lis niepotrzebny!

— Sierść wyłazi.

Bażyński zaklął w duchu i znów zaatakował.

— Lis jest szczwany, zawsze na zimę sierść gubi. Wdowa, słysząc te słowa, dostała takiego ataku śmiechu, że Bażyński musiał pomóc jej usiąść. Zaraz też zaczęła się inna rozmowa. Pani Rebenke była kiedyś wesołą kobietą i ten nagły, niespodziewany rechot przypomniał jej dawne lata, kiedy jeszcze była szczęśliwa.

Bażyński wydał jej się człowiekiem zacnym, dowcipnym i nawet przystojnym. Postanowiła, że go ugości. Klasnęła na służbę.

— Nie odmówi pan gościny. We dwoje co prawda...

— W dużej kupie się bić, a w małej jeść.

— Panie Bażyński, pan jak coś powiesz... Miód na serce. Pan to by parchatego psa za konia sprzedał.

— Mogło tak być, nie zaprzeczę.

Posługaczka wnosiła kolejne przysmaki. Stół wyglądał jak na porządnym weselu — uginał się od kiełbas, mięs, peklowanych kurczaków, ryb, dziczyzny w kilku smakach. Do tego konfitury z czerwonej borówki, ogórki, gruszki na słodko. Na sam koniec dziewczyna przyniosła trzy butelki reńskiego wina, ukłoniła się i poszła. Bażyński nie dał po sobie poznać zaskoczenia. Jadł powoli, delektując się każdym kęsem. Pił ostrożnie, żeby zbyt wcześnie rozumu nie stracić. Żartował, opowiadał, przyglądał się wdowie, która ostrożności ani umiaru nie zachowywała. W jednej ręce trzymała za nogę ćwiartkę kury, w drugiej szklanicę z winem. Jadła głośno i równie donośnie popijała.

— Tyle naszego, co w brzuchu, prawda panie Bażyński?

— A owszem, owszem, święta racja.

W pewnym momencie Bażyński poczuł, że noga kobiety wędruje po jego udzie, coraz wyżej i wyżej. Przełknął ślinę. Zapowiadało się całkiem miłe popołudnie.

Jakiś czas potem Małgorzata usiadła na swoim miejscu przy oknie i zaczęła opowiadać. Całe życie ulicy. Dzień po dniu. Kto z kim. Kiedy. Wszyscy znani z imienia i z nazwiska, z zawodu, wyznawanej religii. Wreszcie doszła do mieszkania, o które Bażyńskiemu chodziło. Wyciągnęła mały tłusty palec i wyszeptała:

— Tam dziewczynę zamordowano.

Bażyński trochę przesadnie udał zaskoczenie.

— Nie może być!

— Holenderkę. Piękna była, jak z obrazu. W całym

Gdańsku takiej śliczności nie ma.

— I zamordowali...

— Taki los.

— Kto ją zamordował?

— A ja skąd to mogę wiedzieć? Widzę, co na ulicy, czasem, jak kto okna nie zasłoni, ale tam było zasłonięte.

— Coś musiałaś widzieć.

— Znałeś ją?

— Kogo? Nie. To znaczy, słyszałem o kimś, kto ją znał. Bardzo ciekawe, kto mógłby chcieć jej śmierci.

Wdowa wzruszyła ramionami. Bażyński poczuł, że jej ręka niczym wąż zaczyna wić się po jego brzuchu w dół. Zrozumiał, że jeśli zostanie dłużej, babsko znów rzuci się na niego. Miał dość tego miodu. Zerwał się gwałtownie, powiedział coś o transporcie do Malborka i wybiegł, uprzednio całując kobietę w obie ręce.

Wrócił następnego dnia. Przyjęcie wyglądało podobnie. Bażyński powtarzał sobie w duchu, że robi to wyłącznie dla przyjaciela. Wdowa była nienasycona pod każdym względem. Mogła jeść, pić i kochać się bez przerwy. Bażyński musiał robić sobie przerwy i przedłużał je jak najbardziej, mając nadzieję, że flądrze zbierze się na opowieści. I zwykle tak było. Kasper delikatnie sprowadzał ją na interesujący temat. Był pewny, że widziała coś, co mogło mu pomóc.

— Mówią na mieście, że tę Holenderkę zabił narzeczony.

— Też mi narzeczony, stary tryk dla takiej dzierlatki! On tego nie zrobił. Stary był, ale nie znaczy zły. Z oczu mu dobrze patrzyło, ja się na tym znam.

— Ty się, Małgoś, na wielu rzeczach znasz.

— Wiadomo.

— I nikt inny do niej nie przychodził?

— Do kogo?

— Do tej Holenderki.

— A ten swoje. Zwariowałeś?

— Nie zwariowałem. Ale pomyśl, może tam niewinnego człowieka zetną, a morderca po świecie chodzi.

— Po świecie chodzi ten, komu Bóg pozwala. Jak pozwala mordercy, znaczy się tak ma być. Ty, Kasper, stwórcy nie poprawiaj.

— Małgoś, widzę, że rozum urodzie twojej dorównuje. Ech, żebym ja był młodszy...

— To co?

— To bym się z tobą ożenił. Taka kobieta w domu, skarb czysty.

— Za dużo gadasz. A Małgosi w uszko ugryźć nie chcesz. Gryź, proszę.

— Zaraz. Zaraz cię, mój skarbeńku, całą będę gryzł. Tylko mi to jedno nie daje spokoju. Miał się z nią żenić i udusił ją? Jak? Dlaczego?

— On jej nie udusił. Mówiłam ci.

— Skąd wiesz?

— Wiem.

— Z oczu?

— Nie tylko.

— A skąd?

— Kasper, błagam...

— Powiedz wszystko, co wiesz, i nigdy więcej nie będę pytał. Przysięgam. Taki już jestem od dziecka, jak mnie co ciekawi, nie mogę, no nie mogę.

— Moim zdaniem to ta kobieta.

Bażyński zbladł. Poczuł, jak serce zaczyna mu walić.

— Kobieta? Jaka kobieta?

— Normalna. Przyjeżdżała tu parę razy. Siedziała trochę i wylatywała jak z procy. Kłóciły się. To mogła być ona.

— Jak wyglądała?

— Zwyczajnie.

— Poznałabyś ją?

— Na ulicy tak. Ona tu nie mieszkała. Powóz na nią czekał. Konie były zdrożone. Parę kilometrów musiały iść. Powiedziałam ci wszystko, teraz chodź do mnie, pokaż ząbki, ostre aby?

Bażyński nalał sobie szklanicę. Wychylił do dna.

— Jakiś szczegół, włosy, nie wiem...

— Skurwysynu, chodź tu do mnie! Obiecałeś!

— Małgocha!

— Obce baby cię obchodzą, a ja...

Sesja gryzienia w uszko przeciągnęła się do wieczora. Bażyński na miękkich nogach zaszedł do domu i padł bez życia, jęcząc, że handel obnośny kiedyś go wykończy.

Kiedy rano następnego dnia szedł do wdowy, w uszach stukały mu młoty. Służba sądowa bez pośpiechu przygotowywała rusztowanie. Mieli wprawę. Każdy wiedział, co robić. Belka do belki, schody, ogrodzenie, pieniek, sukno. Dla dobrego cieśli i kilku pomocników raptem dwie godziny roboty. Tłumy ze wszystkich stron ciągnęły na rynek — Bażyński przepychając się w przeciwną stronę, złorzeczył całemu światu, nikt jednak nie zwracał na niego uwagi.

— Niedoczekanie wasze, szelmy! Nic z tego. Prędzej mi trzecie oko wyrośnie, niż kat dzisiaj komuś głowę zetnie. Szubrawcy! Łotry! Z drogi! Psia krew! Więcej was matka nie miała? Łajdaki!

Odepchnął sprzedawcę wędzonych śledzi, który ze swym cuchnącym majdanem stanął mu na drodze, i ruszył biegiem przed siebie.

Mistrz ceremonii liczył bębny. Cechy rzemieślników ustawiały się do uroczystego pochodu. Samych cieśli stu osiemdziesięciu, sześć bębnów, trzy piszczałki. Dalej murarze, dwustu, kowale, cieśle okrętowi, bednarze, rymarze, piekarze. Podnosiły się w górę chorągwie, nastrój z każdą chwilą był coraz bardziej uroczysty. Fletniści dmuchali w fujarki, kocią muzyką drażniąc ospałego kundla, który próbował się zdrzemnąć. Jakiś ważny urzędnik starał się zapanować nad całością, ale jego głos nikł w powodzi dźwięków. Koło domku zwanego „Jeruzalem” pojawili się sędziowie. Lada chwila miała się zacząć ceremonia. Z okien wychylały się rozradowane mieszczki — cieszyły się, że mają tak blisko i wszystko na widoku. Niektóre trzymały przed sobą dzieci, jedna karmiła niemowlę piersią. Kat schowany przed gawiedzią w namiocie dłubał w nosie i myślał o bolącym ramieniu. Od dłuższego czasu czuł przeszywający ból, który nasilał się przed robotą. Medyk dał mu maść, ale nic nie pomogła. „Żeby tylko chłop nie był gruboszyjny. Z takim się można namęczyć. A hołota czeka, łatwo o śmiech w gromadzie, spróbowałby jeden z drugim, jak to łatwo, jak to lekko człowieka skrócić”.

Bażyński wpadł na Kramarską i zastał wdowę w nocnej koszuli, przy śniadaniu.

— Małgoś! Proszę! Ubieraj się. Mówiłem ci.

— I ja ci mówiłam. Ty mi nie rozkazuj! Podokazywałeś w łóżku, to nie znaczy, że możesz mi rozkazy wydawać, jak jaki generał. Jem przecież...

— Tam kat, tłum, zaraz się zacznie.

— Skończę, ubiorę się, pójdziemy.

— Może być za późno. Proszę, błagam, zrobię, co zechcesz...

— Kusisz, kusisz... — Kobieta oblizała się, wytarła ręce w i tak niezbyt czystą koszulę i uniosła się. — I skusiłeś, no chodź, mały, co tam dzisiaj masz w porciętach.

— Później, później najdroższa...

— Ożenisz się ze mną?

Kasper kiwnął głową. Było mu wszystko jedno. Mógł nawet podpisać cyrograf. Byle przestała kłapać gębą i zaczęła się ubierać.

— Nie słyszę.

— Ożenię się. Tylko chodź.

— W tym? — wdowa podciągnęła koszulę. Uda, przypominające złączone balerony, nie wyglądały apetycznie. Kasper i tak nie patrzył. Nerwowym krokiem chodził po pokoju. Ocierał pot z czoła, zerkał za okno, modlił się i klął jednocześnie.

— Wszystko na nic... Taki plan... Rozumiesz, że tam zaraz zamordują niewinnego człowieka, mojego druha, przyjaciela?

— Jak to? Nie mówiłeś — Małgorzata cisnęła bułką. Odbiło jej się. — Zacnych masz kompanów, winszuję.

Po co ja mam tam iść? Ciężko mi chodzić. Butów nie mam odpowiednich.

— Było tyle nie jeść!

— Kasperku, czy mi się zdaje, czy ty jesteś dla mnie niemiły?

— Na Boga, czy ty serca nie masz? Jesteś jego ostatnią nadzieją.

Wdowa otworzyła kufer i zaczęła szukać stroju.

— A jak wrócimy z rynku...

— Już! Koniec tych pogaduszek. Ubieraj się.

— Kiedy nie mogę znaleźć tej zielonej sukienki. Nie, zielona nie pasuje. Chyba powinnam założyć czarną, jak myślisz?

— Poczekam na schodach.

Kasper był tak wściekły, że z trudem powstrzymywał się, żeby nie rzucić się na kobietę z pięściami. Musiał się wstrzymać, jeszcze trochę.

Pisarz sądowy, odczytując wyrok, pomylił się dwa razy. I tak nikt go nie słuchał. Wiwatom, gwizdom i jękom nie było końca. Tłum bawił się lepiej niż na szlacheckim weselu. Tylko członkowie bractwa pogrzebowego starali się zachowywać powagę i umiar. Filip

Tritt patrzył gdzieś daleko, jakby w stronę morza. Twarz miał ogoloną, wyglądał zdrowo. Nieraz stawiali przy pieńku nieboraków tak wystraszonych i umęczonych, że umierali, jak tylko kat popluł w rękawice.

Ustanowione prawem ceremoniały dobiegły końca. Skazaniec stanął przy pierwszym stopniu schodów.

— To ona — Małgorzata Rebenke uniosła palec w stronę niewysokiej blondynki.

— Jesteś pewna? — Kasper wahał się. A jak go nie usłuchają? Albo jeszcze gorzej: przerwą egzekucję, a okaże się, że to pomyłka? Zamkną go. Ukarzą. Wsadzą w dyby. Zlicytują. — Po czym poznajesz?

— Po twarzy.

— Na pewno? Przyjrzyj się uważnie.

— To ona.

— Raz się żyje! Stać! Stać! — Bażyński przepchnął się w stronę podestu. Jednocześnie złapał za rękę wskazaną przez Małgorzatę kobietę. — Filip Tritt jest niewinny. Przesłuchajcie tę niewiastę.

Zrobił się tumult