Emma - AUSTEN JANE - ebook + audiobook + książka

Emma ebook i audiobook

Jane Austen

4,5

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Powieść wydana w 1815 roku. Podobnie, jak w innych powieściach, Jane Austen opisuje rozterki dystyngowanej kobiety żyjącej w Anglii okresu regencji. Tytułową bohaterką powieści jest Emma Woodhouse, rozpuszczona młoda kobieta, która zbyt wysoko ocenia swoje umiejętności jako swatka, nie dostrzega niebezpieczeństwa, jakie pociąga za sobą manipulowanie ludźmi i często źle ocenia działania innych. Tagi: po polsku, polski, polskie, bestseller, romans.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 713

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 17 godz. 55 min

Lektor: Anna Dereszowska

Oceny
4,5 (4 oceny)
2
2
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Emma

Jane Austen

(1815)

Strona redakcyjna

ISBN: 978-83-7991-006-9 Licencja: Tekst z domeny publicznej. Źródło: Polska Biblioteka Internetowa Opracowanie tej wersji elektronicznej: © Masterlab, 2013. Na podstawie publikacji z roku 1815. Język i pisownia mogą być miejscami archaiczne. Zdjęcie na okładce: Thea Nielsen
MASTERLAB Wydawanie i konwersja ebooków E-mail: [email protected]

ROZDZIAŁ 1

Emma Woodhouse, osóbka przystojna, inteligentna i bogata, posiadająca wygodnie urządzony dom i obdarzona szczęśliwym usposobieniem, otrzymała, zda się, wszelkie dary, jakie życie ofiarować może; toteż przeżyła blisko dwadzieścia jeden lat na świecie bez większych powodów do zmartwień i niezadowolenia.

Była młodszą z dwóch córek najczulszego i najpobłażliwszego ojca, kiedy zaś siostra wyszła za mąż, Emma bardzo wcześnie została panią domu. Matka umarła zbyt dawno, by sierota zachowała coś więcej niż mgliste wspomnienie jej pieszczot; miejsce nieboszczki zajęła guwernantka, niezwykle zacna kobieta, która darzyła ją niemal macierzyńskim uczuciem.

Panna Taylor przebyła szesnaście lat w rodzinie pana Woodhouse'a, nie tyle w charakterze guwernantki, co przyjaciółki, szczerze przywiązanej do obu panienek, a zwłaszcza do Emmy. Wytworzyła się pomiędzy nimi zażyłość raczej siostrzana. Nawet wówczas, gdy panna Taylor nominalnie piastowała jeszcze godność guwernantki, łagodna z natury, nie potrafiła narzucić pupilce niemal żadnych rygorów; z biegiem lat zaś, choć od dawna już zniknął nawet cień jej autorytetu, żyły nadal pod jednym dachem jak dwie szczerze do siebie przywiązane przyjaciółki, przy czym Emma postępowała tak, jak się jej podobało, ceniąc sobie wielce zdanie panny Taylor, lecz kierując się przeważnie własnym.

Prawdziwie ujemna strona sytuacji życiowej Emmy polegała na tym, że mogła powodować się wyłącznie własną wolą; za jedyną zaś jej wadę poczytywać można, iż miała nieco zbyt pochlebną opinię o sobie; obie te niepomyślne okoliczności razem wzięte groziły zniweczeniem wielu uciech, które mogłyby stać się jej udziałem. Niebezpieczeństwo wszakże było na razie tak niedostrzegalne, że nie przybrało jeszcze, bynajmniej, cech groźnych.

Przyszedł wprawdzie smutek, łagodny smutek, lecz pozbawiony jakiegokolwiek niemiłego wrażenia: panna Taylor wyszła za mąż. Strata panny Taylor była pierwszym zmartwieniem Emmy. Wieczorem, w dzień ślubu ukochanej przyjaciółki, siedziała po raz pierwszy pogrążona przez dłuższą chwilę w żałosnych myślach. Przyjęcie ślubne dobiegło końca, goście wyjechali, Emma została; zjedli obiad we dwoje z ojcem, bez nadziei na obecność osoby trzeciej, która ożywiłaby nieco długi wieczór. Ojciec usadowił się do zwykłej poobiedniej drzemki, córce zaś nie pozostawało nic innego, tylko siedzieć i rozmyślać nad tym, co utraciła.

Zmiana losu zdawała się wróżyć szczęście przyjaciółce. Pan Weston był człowiekiem dość zamożnym, w odpowiednim wieku, o charakterze szlachetnym i miłym sposobie bycia. Emma znajdowała pewne zadowolenie w rozważaniu, z jakim samowyrzeczeniem, z jak bezinteresowną przyjaźnią życzyła sobie zawsze tego związku i popierała go, lecz była to z jej strony ciężka ofiara. Brak panny Taylor odczuwać będzie co dzień, o każdej godzinie. Wspominała dobroć, jaką panna Taylor od tak dawna ją otaczała, tkliwość okazywaną przez szesnaście lat — wspominała, jak guwernantka uczyła ją i jak się z nią bawiła od piątego roku życia, jak dokładała wszelkich starań, by ją do siebie przywiązać i zabawić, gdy była zdrowa, jak pielęgnowała ją w przeróżnych chorobach dziecięcego wieku. Emma zaciągnęła wobec niej już wówczas ogromny dług wdzięczności, lecz okres ostatnich siedmiu lat — współżycie na równej stopie i całkowita szczerość, jaka wytworzyła się między nimi wkrótce po wyjściu za mąż Izabelli, gdy zostały tylko we dwie — stanowił jeszcze droższe, jeszcze rzewniejsze wspomnienie. Panna Taylor była przyjaciółką i towarzyszką, jaką nieliczni tylko posiadają: inteligentna, wykształcona, pomocna, łagodna, znająca na wskroś zwyczaje rodziny, szczerze przejęta wszystkim, co tej dotyczyło rodziny, a zwłaszcza jej ulubienicy, każdą jej przyjemnością, każdym zamierzeniem; była istotą, wobec której Emma mogła wyrazić głośno każdą budzącą się myśl, istotą, która darzyła ją niezawodnym uczuciem.

Jak zdoła znieść tę zmianę? Wprawdzie przyjaciółka osiadła w bliskim sąsiedztwie, tylko o pół mili, lecz Emma zdawała sobie sprawę, na czym polega różnica pomiędzy panią Weston mieszkającą o pół mili, a panną Taylor przebywającą pod tym samym dachem; toteż Emmie, pomimo wyjątkowych zalet osobistych i warunków domowych, jakie były jej udziałem, istotnie groziło duchowe osamotnienie. Szczerze kochała ojca, lecz on nie stanowił dla niej towarzystwa. Nie rozumieli się ani w rozmowach poważnych, ani w żartobliwych.

Ujemne strony dość znacznej różnicy wieku (pan Woodhouse ożenił się niemłodo) pogłębiały jeszcze jego kompleksja i nawyki; całe życie kwękał, przez co stał się ociężały zarówno ciałem, jak umysłem, prowadził tryb życia właściwy dla człowieka o wiele bardziej niż on wiekowego, a choć lubiany przez wszystkich za dobroć serca i łagodność charakteru, nie błyszczał nigdy intelektem.

Z siostrą, którą małżeństwo niewiele oddaliło od domu, mieszkała bowiem stale w Londynie, to znaczy zaledwie w odległości szesnastu mil, nie mogła się co dzień widywać; toteż wypadnie przetrwać w Hartfield niejeden długi wieczór październikowy i listopadowy, zanim na Boże Narodzenie doczeka się następnej wizyty Izabelli z mężem i drobnymi dziećmi, zanim dom zapełni się i ożywi ich miłym towarzystwem.

W Highbury, dużej i ludnej osadzie, niemal miasteczku (w jego to obrębie leżało Hartfield, mimo wydzielonych pól, lasów i odmiennej nazwy), nie mieszkał nikt z równych jej stanem. Woodhouse'owie zajmowali tu bezsprzecznie pierwsze miejsce. Wszystkie oczy były na nich zwrócone. Emma miała wiele znajomości w Highbury, gdyż ojciec jej był uprzejmy dla wszystkich, nie było jednakże wśród nich nikogo, kto mógłby zastąpić pannę Taylor, choćby tylko na pół dnia. Nastąpiła więc nad wyraz smutna zmiana w jej życiu, toteż Emma mogła jedynie wzdychać nad nią i pragnąć rzeczy niemożliwych, dopóki ojciec się nie obudzi; wówczas trzeba będzie udawać dobry humor. Musiała go stale podnosić na duchu. Był człowiekiem nerwowym, łatwo ulegał depresji, przywiązywał się do tych, do których towarzystwa nawykł, nie cierpiał się z nimi rozstawać; nienawidził wszelkich nowości. Małżeństwo, jako powód tak wielkich zmian, budziło w nim zawsze niechęć, nie mógł w żaden sposób pogodzić się z myślą, że jego własna córka wyszła za mąż, ani mówić o niej inaczej jak ze współczuciem, chociaż zawarła małżeństwo z najczystszej miłości; teraz, kiedy musiał z kolei rozstać się z panną Taylor — jego łagodny egoizm zaś nie dopuszczał myśli, by ktokolwiek odczuwał coś inaczej niż on — był skłonny sądzić, że panna Taylor odważyła się na krok, którego następstwa będą równie smutne dla niej, jak dla nich, i że byłaby znacznie szczęśliwsza, gdyby dokonała dni swego żywota w Hartfield. Emma uśmiechała się i gawędziła, jak mogła najweselej, aby odpędzić od niego podobne myśli; ale gdy nadeszła pora wieczornej herbaty, pan Woodhouse nie oparł się i powtórzył dokładnie to samo, co powiedział przy obiedzie:

— Biedna panna Taylor! Chciałbym, żeby znów z nami była. Jaka szkoda, że panu Westonowi przyszło do głowy się z nią ożenić!

— Nie zgadzam się z tobą, papo. Wiesz dobrze, że nie mogę ci przyznać racji. Pan Weston to człowiek tak pogodny, miły, zacny, że zasłużył sobie w pełni na dobrą żonę. A nie chciałbyś chyba, żeby panna Taylor wiecznie u nas mieszkała, znosząc moje kaprysy, skoro może mieć własny dom?

— Własny dom! A cóż jej z tego przyjdzie, że będzie miała własny dom! Nasz jest trzy razy większy, a ty nigdy nie kaprysisz, moja droga.

— Będziemy tak często u nich bywać, a oni u nas! Nie przestaniemy się widywać! Teraz musimy zrobić pierwszy krok i złożyć im niedługo pierwszą wizytę.

— Moja droga, a jakże ja się tam dostanę tak daleko? Do Randalls to spory kawał, nie dobrnąłbym nawet na pół drogi.

— Ależ, papo, a któż to mówi, żebyś szedł na piechotę? Pojedziemy powozem oczywiście.

— Powozem! James nie lubi zaprzęgać na tak krótki dystans i gdzież się podzieją biedne konie przez ten czas, kiedy my będziemy składali wizytę?

— Zajadą do stajni pana Westona, papo. Wiesz przecie, że to postanowione. Omówiliśmy to wszystko z panem Westonem wczoraj wieczorem. A James zawsze z ochotą pojedzie do Randalls, możesz być tego pewien, jego córka jest tam pokojówką. Wątpię nawet, czy zechce nas zawieźć gdziekolwiek indziej. To już twoja sprawka, papo! To ty znalazłeś Hannie takie dobre miejsce! Nikomu Hanna nie przyszła do głowy, póki tyś o niej nie wspomniał. James taki ci jest wdzięczny!

— Bardzo się cieszę, że wpadłem na tę myśl, nie chciałbym za nic w świecie, by biedny James myślał, że o nim zapominamy; jestem pewien, że będzie z niej znakomita służąca, to grzeczna dziewczyna, ładnie się wysławia, mam o niej jak najlepszą opinię. Ile razy ją spotkam, zawsze dyga i pyta, jak moje zdrowie, w bardzo miły sposób; a kiedy brałaś ją czasem do szycia, zauważyłem, że zawsze obraca klamką we właściwą stronę i nigdy nie trzaska drzwiami. Jestem pewien, że wyrobi się na znakomitą pokojową; a dla biednej panny Taylor będzie to wielka pociecha mieć przy sobie kogoś, kogo nawykła widywać. Ile razy James pójdzie odwiedzić córkę, panna Taylor dowie się, co u nas słychać. On jej powie, jak się wszyscy miewamy.

Emma nie szczędziła trudu, by utrzymać ten pogodniejszy nastrój, miała też nadzieję, że grając z ojcem w tryktraka zapewni mu znośny wieczór, sama zaś uwolni się od wysłuchiwania innych żalów, prócz tych, które ją samą nurtowały. Rozstawiono stolik do kart, lecz odwiedziny gościa, który nadszedł niebawem, sprawiły, że projektowana rozrywka okazała się zbyteczna.

Pan Knightley, rozumny człowiek lat trzydziestu siedmiu czy ośmiu, był nie tylko dawnym i zażyłym przyjacielem rodziny, ale nawet powinowatym, jako starszy brat męża Izabelli. Mieszkał o milę od Highbury, bywał gościem częstym i mile widzianym, tym razem milej niż kiedykolwiek, jechał bowiem prosto od wspólnych krewnych w Londynie. Po kilkudniowej nieobecności wrócił do domu na trochę spóźniony obiad, a teraz przyszedł spacerkiem do Hartfield, aby powiedzieć, że wszyscy na Brunswick Square są w dobrym zdrowiu. Był to bardzo szczęśliwy zbieg okoliczności i pan Woodhouse ożywił się nieco. Pan Knightley miał pogodne usposobienie, co dobrze wpływało na gospodarza. Na wszystkie pytania o „biedną Izabellę“ i jej dzieci odpowiadał w sposób wielce zadowalający. Gdy ten temat wyczerpał się, pan Woodhouse stwierdził z wdzięcznością:

— Jak to uprzejmie z pańskiej strony, że wyszedł pan o tak późnej porze, by nas odwiedzić. Obawiam się, że droga jest fatalna.

— Ani trochę, proszę pana. Jest piękna księżycowa noc, tak ciepła, że muszę się nawet nieco odsunąć od tego sutego ognia na kominku.

— Ależ na dworze musi być straszna wilgoć i błoto, oby się pan tylko nie przeziębił.

— Błoto! Proszę, niech pan spojrzy na moje buty. Nie ma na nich ani plamki.

— No, to zdumiewające, bośmy tu mieli tęgi deszcz. Lało jak z cebra przez godzinę, gdyśmy byli przy pierwszym śniadaniu, chciałem już odłożyć ślub.

— Skoro o tym mowa, nie spieszyłem się ze składaniem gratulacji z powodu radosnego wydarzenia, zdaję sobie bowiem sprawę, jak się państwo cieszą oboje. Ale mam nadzieję, że wszystko poszło znośnie. Jak się zachowali uczestnicy uroczystości? Kto najwięcej płakał?

— Ach, biedna panna Taylor, to taka smutna historia.

— Za pozwoleniem, biedni pan i panna Emma, ale nie mogę w żaden sposób powiedzieć „biedna panna Taylor“. Żywię najgłębszy szacunek dla pana i panny Emmy, ale gdy wchodzi w grę zależność albo niezależność... W każdym razie lepiej mieć jedną osobę, którą trzeba zadowolić, niż dwie.

— Zwłaszcza jeżeli jedna z nich jest tak kapryśna i sprawia tyle kłopotu — odrzekła Emma żartobliwie. — Wiem, co pan ma na myśli i co by pan powiedział, gdyby tu ojca nie było.

— To chyba szczera prawda, moja droga — rzekł pan Woodhouse z westchnieniem. — Boję się, że bywam czasem bardzo kapryśny, że dużo jest ze mną kłopotu.

— Najdroższy papo! Nie sądzisz chyba, że mówię o tobie albo pan Knightley. Co za okropne przypuszczenie! Ach, nie, miałam jedynie siebie na myśli. Pan Knightley lubi mnie krytykować, wiesz, tak żartem. Zawsze mówimy sobie nawzajem wszystko, co nam strzeli do głowy.

Po prawdzie, pan Knightley był jednym z wyjątkowych ludzi, którzy dostrzegali wady w Emmie Woodhouse, i jedynym, który jej kiedykolwiek o tym mówił, a choć nie było jej to szczególnie miłe, wiedziała, że dla ojca byłoby to jeszcze mniej miłe, nie chciała więc nawet, by powziął podejrzenie, że nie wszyscy uważają córkę za doskonałość.

— Panna Emma wie, że nigdy jej nie schlebiam — rzekł pan Knightley — nie zamierzałem wszakże czynić aluzji pod niczyim adresem. Po prostu panna Taylor nawykła zadowalać dwie osoby, teraz pozostanie jej tylko jedna. Są wszelkie szansę, że wygra na tym.

— A więc — powiedziała Emma, chcąc zmienić temat — jest pan ciekaw, jak się odbył ślub, chętnie panu o tym opowiem, gdyż zachowaliśmy się wzorowo. Wszyscy byli punktualni, wszyscy wyglądali jak najlepiej, ani jednej łzy, nikt nie miał nosa na kwintę. Ach, nie, czuliśmy, że będziemy od siebie zaledwie o pół mili, i mieliśmy pewność, że nie przestaniemy się co dzień widywać.

— Moja droga Emma zawsze wszystko tak dzielnie znosi — wtrącił ojciec. — Jednakże, prawdę powiedziawszy, bardzo jej przykro, że straciła biedną pannę Taylor, i jestem pewien, że odczuje jej brak znacznie silniej, niż sama sądzi.

Emma odwróciła głowę, łzy i uśmiech walczyły o lepsze na jej twarzy.

— Byłoby rzeczą niemożliwą — odparł pan Knightley — żeby panna Emma nie odczuwała braku takiej towarzyszki. Nie lubilibyśmy jej tak, jak lubimy, gdyby można było ją posądzić o taki brak serca: jednakże panna Emma wie, że to małżeństwo jest wielką wygraną dla panny Taylor, zdaje sobie sprawę, jakie to pomyślne dla osoby w jej wieku osiąść we własnym domu, jak ważne mieć zapewniony dostatni byt, toteż z pewnością nie pozwala sobie na to, by przykrość wzięła w niej górę nad uczuciem zadowolenia. Ktokolwiek żywi przyjaźń dla panny Taylor, cieszy się, że wyszła za mąż tak szczęśliwie.

— A zapomniał pan o jednej jeszcze przyczynie mojej radości — dodała Emma — i to bardzo poważnej, a mianowicie, że to ja skojarzyłam tę parę. Wie pan, zaczęłam ją kojarzyć przed czterema laty. Myśl, że to się w końcu stało, że miałam słuszność, podczas gdy tyle osób twierdziło, że pan Weston nigdy się ponownie nie ożeni, jest dla mnie pociechą i nagrodą za wszystko.

Pan Knightley pokręcił na to głową. Ojciec zaś odrzekł serdecznie:

— Ach, moje drogie dziecko, chciałbym, żebyś przestała kojarzyć pary i przepowiadać przyszłość, bo cokolwiek powiesz, zawsze się sprawdzi. Proszę cię, nie kojarz już więcej małżeństw.

— Przyrzekam ci, papo, że nie uczynię tego nigdy wobec siebie, ale nie mogę się wyrzec tej przyjemności, gdy chodzi o innych. To najlepsza zabawa, jaka istnieć może! A rozumiesz, jeszcze po takim sukcesie! Wszyscy mówili, że pan Weston nigdy się ponownie nie ożeni. Skąd znowu! Pan Weston, który tak dawno owdowiał, któremu tak dobrze było bez żony, stale zajęty bądź w biurze, bądź wśród tutejszych przyjaciół, zawsze mile widziany, gdziekolwiek się udał, zawsze pogodny, pan Weston mógł przez okrągły rok nie spędzić ani jednego wieczoru samotnie w domu, jeżeli nie miał na to ochoty. Skąd znowu! Pan Weston z pewnością nigdy się ponownie nie ożeni. Niektórzy wspominali nawet, że obiecał to żonie na łożu śmierci, inni znów, że syn i wuj mu na to nie pozwolą. Mówiono na ten temat wszelkie możliwe bzdury, ale wcale temu nie wierzyłam. Od dnia, kiedy (mniej więcej przed czterema laty) spotkałam go idąc z panną Taylor na Broadway Lane, on zaś, z chwilą gdy zaczął mżyć lekki deszczyk, z taką galanterią pobiegł do farmy Mitchella i pożyczył dla nas dwie parasolki, wiedziałam, co o tym myśleć. Od razu zaświtało mi w głowie, że należałoby skojarzyć to małżeństwo, a skoro moje starania zostały uwieńczone takim powodzeniem, nie sądzisz chyba, drogi papo, bym miała poniechać dalszych swatów.

— Nie rozumiem, co pani ma na myśli mówiąc o „powodzeniu“ — rzekł pan Knightley. — Powodzenie, zwykliśmy uważać, jest wynikiem wytrwałych wysiłków. Zaiste, postępowała pani właściwie i taktownie, jeżeli przez cztery lata usiłowała pani doprowadzić do tego małżeństwa! Zajęcie godne młodej damy! Atoli jeśli, jak przypuszczam, owe swaty — jak je pani nazwała — polegały tylko na planowaniu tego małżeństwa, na powiedzeniu sobie pewnego dnia, kiedy nie miała pani nic lepszego do roboty: „Zdaje mi się, że byłoby dobrze dla panny Taylor, gdyby pan Weston się z nią ożenił“, i powtarzaniu tego potem w myśli raz po raz, czemu nazywa to pani powodzeniem? Gdzież tu pani zasługa? Z czego jest pani dumna? Po prostu zgadła pani trafnie, nic więcej o tym powiedzieć się nie da.

— A czy pan nigdy nie zaznał zadowolenia i tryumfu, jakie człowiek odczuwa, gdy odgadnie coś trafnie? Żal mi pana. Posądzałam pana o większą subtelność. Proszę mi wierzyć, odgadnąć coś trafnie nie jest tylko kwestią szczęścia. Tkwi w tym jakaś odrobina intuicji. A jeżeli chodzi o samo to niefortunne słowo „powodzenie“, którego mi pan tak zawzięcie odmawia, nie wiem, czy moje pretensje są znów tak zupełnie bezpodstawne. Nakreślił pan dwa ładne obrazki. Sądzę jednak, że istnieje trzeci, coś pośredniego pomiędzy tym, gdy ktoś nie zrobi nic, a tym, gdy zrobi wszystko. Gdybym nie była ułatwiała panu Westonowi wizyt w naszym domu, gdybym go często delikatnie nie zachęcała i nie usuwała pewnych drobnych trudności, mogłoby w ogóle nie dojść do niczego. Sądzę, że dość pan zna Hartfield, by to zrozumieć.

— Prostolinijnego, szczerego człowieka, jakim jest Weston, i rozsądną, bezpretensjonalną kobietę, jaką jest panna Taylor, można było śmiało pozostawić ich własnym losom; potrafiliby sami sobie poradzić. Wdając się w te sprawy, mogła pani raczej sobie zaszkodzić niż im pomóc.

— Emma nigdy nie myśli o sobie, jeżeli może komuś się przysłużyć — zabrał znowu głos pan Woodhouse, częściowo tylko rozumiejąc dyskusję. — Ale, moje drogie dziecko, przestań na przyszłość bawić się w swaty; to niedorzeczne zajęcie i zakłóca harmonię rodzinnego kółka.

— Jeszcze jeden jedyny raz, papo, trzeba się zająć biednym panem Eltonem! Lubisz pana Eltona, papo, prawda? Muszę znaleźć żonę dla niego. W Highbury nie ma nikogo, kto byłby jego wart; mieszka tu już od roku, urządził sobie dom tak wygodnie, że szkoda, by miał nadal żyć w kawalerskim stanie; gdy dziś łączył ręce oblubieńców, zdawało mi się, że jeszcze by pragnął poddać się sam podobnemu obrządkowi! Mam jak najlepsze zdanie o panu Eltonie, a to jedyny sposób, w jaki mogłabym mu się przysłużyć.

— Pan Elton jest młodzieńcem bardzo przystojnym i z pewnością ogromnie zacnym, żywię dla niego głęboki szacunek. Jeżeli jednak chcesz mu wyświadczyć jakąś grzeczność, moja droga, zaproś go raczej któregoś dnia do nas na obiad. Tak będzie znacznie lepiej. Sądzę, że pan Knightley nie odmówi wówczas naszemu zaproszeniu i zechce się z nim u nas spotkać.

— Z ogromną przyjemnością, proszę pana, i to każdej chwili — odrzekł pan Knightley śmiejąc się. — Zgadzam się z panem w zupełności, że tak będzie znacznie lepiej. Niech go pani zaprosi na obiad, panno Emmo, wybierze mu najlepszy kawałek ryby i kurczęcia, ale wybór żony niech pani jemu pozostawi. Proszę mi wierzyć, mężczyzna dwudziestosześcio czy też dwudziestosiedmioletni potrafi sam dać sobie radę.

ROZDZIAŁ 2

Pan Weston był rodem z Highbury, pochodził z cieszącej się powszechnym szacunkiem rodziny, która w ciągu ostatnich dwóch czy trzech pokoleń zdobywała stopniowo pozycję towarzyską i stan posiadania. Otrzymał staranną edukację, ale, osiągnąwszy bardzo młodo niezależność materialną, stracił zamiłowanie do gospodarstwa, jakie mieli jego bracia, zaspokoił natomiast swój czynny, pogodny umysł i nerw społeczny, wstępując w szeregi policji swego hrabstwa, właśnie wtedy tworzonej.

Kapitan Weston był ulubieńcem wszystkich, a gdy koleje kariery wojskowej sprawiły, że przedstawiono go pannie Churchill, córce wielkiego rodu osiadłego w hrabstwie Yorkshire, i panna Churchill zakochała się w nim, nikt się temu nie dziwił, z wyjątkiem jej braterstwa, którzy go nie znali, a których dumę i wysokie mniemanie o sobie obrażał podobny związek.

Panna Churchill wszakże, będąc już pełnoletnią i dysponując całkowicie swoim majątkiem — chociaż majątek ów był nieporównanie mniejszy od dóbr rodowych — nie dała sobie wyperswadować tego małżeństwa i zostało ono zawarte ku głębokiemu niezadowoleniu państwa Churchill, którzy odsunęli się od niej, zachowując jedynie należne pozory. Było to niedobrane stadło i związek ten nie dał żadnemu z nich prawdziwego szczęścia. Młoda pani Weston nie potrafiła docenić swego losu. Znalazła bowiem męża o tak gorącym sercu i łagodnym usposobieniu, że zdawało mu się, iż żonie należy się wszystko za to, że w swej wielkiej dobroci raczyła go pokochać; ona zaś miała charakter silny, lecz nie najlepszy. Była dość stanowcza, by stłumić w sobie nierozsądny żal z powodu nierozsądnego gniewu tegoż brata, a także tęsknotę za zbytkownym życiem w rodzicielskim domu. Państwo Weston żyli zatem nad stan, wydając więcej, niż na to pozwalały ich dochody. Wszystko to było wszakże niczym w porównaniu ze świetnością Enscombe: pani Weston nie przestała kochać męża, ale najchętniej byłaby zarazem żoną kapitana Westona i panną Churchill z Enscombe.

Kapitan Weston, który, zdaniem wszystkich, a zwłaszcza rodziny Churchillów, zrobił tak zdumiewająco świetną partię, w gruncie rzeczy dość źle na tym wyszedł, bo gdy żona jego umarła po trzyletnim pożyciu małżeńskim, był biedniejszy niż wówczas, gdy się żenił, i musiał w dodatku łożyć na utrzymanie dziecka. Z wydatków na dziecko wkrótce go jednak zwolniono. Chłopiec dopomógł do pogodzenia się z rodziną; przyczyniła się już uprzednio do tego długotrwała choroba matki; że zaś państwo Churchill nie mieli własnych dzieci ani żadnych młodocianych krewnych, zaofiarowali się wkrótce po śmierci matki, że obejmą całkowitą opiekę nad małym Frankiem. Owdowiały ojciec miał zapewne jakieś skrupuły i opory, jednakże przemogły inne względy, oddał więc dziecko pod opiekuńcze skrzydła Churchillów oraz ich fortuny, sam zaś troszczył się odtąd tylko o zabezpieczenie własnych potrzeb i, w miarę możności, o poprawę bytu.

Pragnął radykalnej zmiany trybu życia. Wystąpił z policji i zajął się handlem, bracia jego wyrobili już sobie mocne stanowiska w Londynie, co zapewniało mu pomyślny debiut. Przedsiębiorstwo nie pochłaniało mu zbyt wiele czasu. Posiadał jeszcze niewielki domek w Highbury, gdzie spędzał większość wolnych dni, i tak, pomiędzy pożytecznymi zajęciami a rozrywkami życia towarzyskiego, upłynęło mu pogodnie osiemnaście czy dwadzieścia następnych lat. Zdołał przez ten czas zapewnić sobie dobrobyt, mógł sobie pozwolić na kupno małej posiadłości graniczącej z Highbury, którą od dawna pragnął nabyć, mógł sobie pozwolić nawet na to, by poślubić kobietę tak bezposażną jak panna Taylor, a mimo to żyć zgodnie ze swą towarzyską naturą.

Osoba panny Taylor wywierała już od pewnego czasu wpływ na jego plany, nie był to wszakże tyraniczny wpływ, jaki młodość wywiera na młodość. Nie zachwiał on powziętym postanowieniem, że założy dom dopiero wówczas, gdy będzie mógł kupić Randalls, a na sprzedaż Randalls czekał już od dawna; wytrwale nie spuszczał z oka obu tych celów, aż wreszcie się urzeczywistniły. Dorobił się majątku, kupił dom, zdobył żonę, zaczynał się dla niego nowy okres życia, obiecujący mu więcej szczęścia, niż zaznał kiedykolwiek dotąd. Nie był nigdy człowiekiem nieszczęśliwym, nawet w pierwszym małżeństwie, broniło go przed tym wrodzone usposobienie; jednakże drugi związek winien dowieść, jak zachwycającą towarzyszką może być roztropna i prawdziwie urocza kobieta, winien dowieść, że znacznie lepiej jest wybrać niż być wybranym, wzbudzać wdzięczność niż samemu ją odczuwać.

Czyniąc wybór mógł się w pełni kierować własnym gustem; majątek należał wyłącznie do niego, Frank bowiem, nie dość że na mocy milczącej umowy był wychowywany jako spadkobierca swego wuja, lecz usynowienie go było sprawą tak oczywistą, że po dojściu do pełnoletności przyjął nazwisko Churchill. Jest więc rzeczą wręcz nieprawdopobobną, aby potrzeba mu było kiedykolwiek ojcowskiej pomocy. Ojciec nie żywił żadnych obaw pod tym względem. Wujenka była wprawdzie kobietą kapryśną i rządziła mężem całkowicie, jednakże nie leżało to w naturze pana Westona, by miał sobie wyobrażać, że jakikolwiek kaprys mógł być dość silny, by skrzywdzić osobę tak drogą jego sercu i, w jego przekonaniu, tak zasłużenie drogą, jak Frank. Widywał syna, ilekroć bywał w Londynie, i był z niego dumny, zaś pełne ojcowskiej miłości opowiadania o nim, jako o młodzieńcu niezwykłych zalet, sprawiły, że miasteczko Highbury również na swój sposób się nim chlubiło. Uważano, że łączą go z osadą dość silne więzy, aby jego zasługi i widoki na przyszłość były przedmiotem ogólnego zainteresowania.

Pan Frank Churchill był jedną z postaci, którą Highbury się szczyciło, wzbudzał żywe zaciekawienie, wszyscy pragnęli go poznać, jednakże uczucia te nie były, niestety, wzajemne, i to tak dalece, że obiekt owych zainteresowań nigdy się tam nie pokazał. Mówiono często, że zamierza odwiedzić ojca, lecz zamiar ten nigdy się nie urzeczywistnił.

Teraz, z uwagi na ożenek ojca, sądzono powszechnie, że wypada ze wszech miar, aby ta wizyta doszła na koniec do skutku. Nie odezwał się ani jeden głos wyrażający odmienny pogląd na tę sprawę, ani wówczas, gdy pani Perry przyszła na herbatę do pani i panny Bates, ani kiedy pani i panna Bates rewizytowały panią Perry. Nadeszła pora, aby pan Frank Churchill pojawił się wśród nich; nadzieje utrwaliły się jeszcze, gdy się dowiedziano, że młodzieniec rzekomo napisał przy tej okazji do swej macochy. Przez kilka dni, podczas każdej porannej wizyty, jaką składali sobie mieszkańcy Highbury, wspominano o pięknym liście, który odebrała pani Weston. „Słyszał pan zapewne o pięknym liście, jaki pan Frank Churchill napisał do pani Weston? Podobno bardzo piękny list, naprawdę. Tak mnie zapewnił pan Woodhouse. Pan Woodhouse czytał ten list i twierdzi, że równie pięknego nigdy jeszcze nie widział“.

List ten spotkał się istotnie z najwyższą oceną adresatki. Pani Weston wyrobiła sobie, rzecz prosta, nader pochlebne pojęcie o młodzieńcu, a podobna atencja z jego strony była jeszcze jednym dowodem jego rozsądku i niezwykle miłym uzupełnieniem licznych, z różnych stron płynących gratulacji, jakie spowodowało jej zamążpójście. Uważała się za bardzo szczęśliwą kobietę, zdążyła już nabrać dość życiowego doświadczenia, by rozumieć, jak szczęśliwą jest w pojęciu innych, jedyną bowiem chmurką, przesłaniającą ów jasny obraz, było pewne oddalenie od przyjaciół, których przyjaźń dla niej bynajmniej nie ochłodła, a którym trudno się było wyrzec jej osoby.

Wiedziała, że odczuwano nieraz jej brak, a nie mogła myśleć bez żalu o Emmie pozbawionej jakiejś przyjemności albo cierpiącej przez godzinę ennui , z tęsknoty za jej towarzystwem; jednakże kochana Emma nie była istotą o słabym charakterze; bardziej dorosła do sytuacji niż wiele innych dziewcząt na jej miejscu, miała zdrowy rozsądek, energię i siłę ducha, co rokowało nadzieję, że przetrwa zwycięsko życiowe trudności i wyrzeczenia. A przy tym wielką pociechę stanowiła nieznaczna odległość dzieląca Randalls od Hartfield, spacer odpowiedni nawet dla samotnej kobiety. Dzięki sprzyjającym okolicznościom oraz usposobieniu pana Westona, nawet nadchodząca zima nie zdoła stanąć na przeszkodzie wspólnemu spędzeniu wieczoru po kilka razy na tydzień.

Pani Weston na ogół całymi godzinami rozmyślała z wdzięcznością nad szczęśliwą zmianą, jaka zaszła w jej życiu, chwile żalu bywały bardzo rzadkie, zaś zadowolenie, więcej nawet niż zadowolenie, radosna pogoda, były tak oczywiste i tak widoczne, że Emma, chociaż dobrze znała ojca, dziwiła się nieraz, że pan Woodhouse mógł jeszcze litować się nad „biedną panną Taylor“, wówczas gdy pozostawiali ją w Randalls w wygodnym, przytulnym domu lub gdy żegnali ją wsiadającą w towarzystwie troskliwego męża do własnego powozu. Nie zdarzało się jednak nigdy, by po jej wyjeździe pan Woodhouse nie westchnął i nie powiedział:

— Biedna panna Taylor! Chętnie by z nami została.

Nie było jednak mowy o odzyskaniu panny Taylor, jak również prawdopodobieństwa, by pan Woodhouse przestał się nad nią litować, jednakże najbliższe tygodnie przyniosły mu pewne ukojenie. Skończyły się gratulacje sąsiadów, przestano go drażnić składając życzenia szczęścia z racji tak smutnego ewenementu, a przy tym tort weselny, który był dla niego przyczyną utrapień, został nareszcie zjedzony co do okruszyny. Jego wrażliwy żołądek nie znosił żadnych cięższych potraw, nie mógł zaś nigdy uwierzyć, by ludzie różnili się od niego pod tym względem. To, co jemu nie służyło, musiało być, jego zdaniem, szkodliwe dla wszystkich; dlatego też usiłował całkiem serio namówić narzeczonych, aby wyrzekli się w ogóle tortu weselnego, a gdy to się okazało daremne, z równą powagą doradzał gościom, by go nie jedli. Zasięgał nawet w tej materii rady pana Perry, aptekarza. Pan Perry był człowiekiem inteligentnym, doskonale wychowanym, a jego częste wizyty były wielką pociechą w życiu pana Woodhouse'a; toteż farmaceuta, gdy go klient zapytał o zdanie, musiał przyznać (acz, jak się zdawało, wybrew przekonaniu), że tort weselny mógłby zaszkodzić wielu osobom, może nawet większości, chyba że raczyłyby się nim bardzo umiarkowanie. Na podstawie tak miarodajnej opinii, która potwierdzała jego własne zdanie, pan Woodhouse miał nadzieję, że zdoła wpłynąć na wszystkich gości nowo zaślubionej pary; mimo to jedzono tort, a póki nie zniknął ostatni jego okruch, wrażliwe nerwy gospodarza nie zaznały spokoju.

Dziwne słuchy krążyły w Highbury; widziano rzekomo, jak każde z dzieci aptekarza zajada duży kawał weselnego tortu pani Weston. Ale pan Woodhouse za nic nie chciał temu dać wiary...

ROZDZIAŁ 13

Pan Woodhouse na swój sposób lubił towarzystwo. Gdy go znajomi odwiedzali, bardzo był rad, i to z wielu powodów: składały się na to długie lata pobytu w Hartfield, wrodzona dobroduszność, dostatek, dom własny, córka — ponadto mógł w znacznym stopniu normować wizyty małego kółka, w którym się obracał, jak mu się podobało. Mało miał do czynienia z innymi rodzinami poza tym szczupłym gronem; jego niechęć do zasiadywania się późno w noc, do wielkich obiadów proszonych, sprawiała, że utrzymywał stosunki tylko z tymi, którzy chcieli go odwiedzać na podyktowanych przez niego warunkach. Szczęśliwym zbiegiem okoliczności zarówno w Highbury, licząc Randalls leżące w tej samej parafii, jak i Donwell Abbey, w obrębie sąsiedniej, w siedzibie pana Knightleya, mieszkało wiele takich osób. Dość często, ulegając namowom Emmy, zapraszał na obiad wybranych, i to samą śmietankę, lecz miał szczególną predylekcję do zebrań wieczornych, toteż z wyjątkiem chwil, kiedy czuł, że nie nadaje się do towarzystwa, nie było prawie wieczoru, aby Emma nie mogła mu zorganizować partii kart.

Długoletni, niezmienny szacunek przyciągał tu państwa Weston i pana Knightleya; zaś pan Elton, młody człowiek, trawiący, acz niechętnie, życie w samotności, uważał sobie za wielki zaszczyt, jeżeli mógł, zamiast spędzić wieczór w swej pustelni, znaleźć się w eleganckim, ożywionym salonie pana Woodhouse'a i ujrzeć uśmiech jego ślicznej córki. Nie było zatem obawy, aby miał kiedykolwiek wyrzec się tej przyjemności.

Z kolei istniało inne kółko, spośród którego najłatwiej osiągalne były pani i panna Bates oraz pani Goddard; wszystkie te trzy panie nie omieszkały nigdy skorzystać z zaproszenia do Hartfiełd, posyłano po nie i odwożono je do domu tak często, że pan Woodhouse przestał uważać to za ciężką pańszczyznę zarówno dla Jamesa, jak dla koni. Gdyby podobna konieczność miała zdarzać się zaledwie raz na rok, uważano by to, rzecz prosta, za istne utrapienie.

Pani Bates, wdowa po duchownym w Highbury, była to wiekowa dama, która nie mogła już w niczym brać udziału poza wypiciem filiżanki herbaty i zagraniem partyjki kwadryla. Mieszkała z niezamężną córką, żyła bardzo skromnie, okazywano jej zaś względy i poważanie należne nieszkodliwej starszej pani znajdującej się w tak trudnych warunkach życiowych. Jej córka cieszyła się niezwykłą sympatią jak na kobietę ani młodą, ani przystoją, ani bogatą, ani zamężną. Panna Bates zdawała się mieć najmniej w świecie szans, by zdobyć sobie poklask ogółu; nie odznaczała się też wybitnym umysłem, który mógł bądź zastąpić naturalne powaby, bądź zastraszyć niechętnych tak, aby okazywali jej pozorny szacunek. Nie szczyciła się nigdy ani pięknością, ani rozumem. Młodość jej minęła bez żadnych szczególnych przeżyć, zaś wiek średni poświęciła całkowicie opiece nad podupadającą na zdrowiu matką oraz wysiłkom, aby niewielkie dochody starczyły w miarę możności na zaspokojenie bieżących potrzeb. Mimo to była kobietą pogodną, kobietą, którą każdy wspominał życzliwie. Jej bezgraniczna dobra wola i łatwe usposobienie dokonały tego cudu, Kochała wszystkich, szczęście wszystkich leżało jej na sercu, jej bystre oko umiało dostrzec zalety każdego; siebie samą uważała za istotę wyjątkowo szczęśliwą, otoczoną widomymi objawami łaski losu: idealną matką, tylu dobrymi sąsiadami i przyjaciółmi, domem, gdzie nie zbywało na niczym. Prostota i pogoda jej charakteru, wdzięczne serce, skromne wymagania zjednywały wszystkich i były zarazem nieprzebraną kopalnią szczęścia dla niej samej. Umiała szeroko się rozwodzić nad drobiazgami, co bardzo odpowiadało panu Woodhouse, który miał zawsze w zanadrzu mnóstwo błahych nowinek i niewinnych plotek.

Pani Goddard była przełożoną pensji, nie szkoły ani zakładu naukowego, ani też żadnej z tych instytucji, głoszących w długich, bezsensownie kwiecistych zdaniach, że rozwijają talenty we wszelkich dziedzinach sztuki, zaszczepiając zarazem swoim wychowankom wytworne maniery oraz kształtując ich umysły i serca wedle nowych zasad i nowych systemów pedagogicznych, w których to zakładach młode panny, w zamian za olbrzymią opłatę, mogły tylko stracić zdrowie, a nabijać próżności. Nie, pani Goddard prowadziła prawdziwą, uczciwą staroświecką pensję z internatem, gdzie rozsądną dawkę umiejętności sprzedawano po rozsądnej cenie, gdzie można było umieścić córki, by nie zawadzały w domu i mogły zdobyć sobie nieco wykształcenia bez obawy, że powrócą pod dach rodzicielski jako geniusze. Pensja pani Goddard cieszyła się jak najlepszą opinią, bardzo zresztą słusznie, gdyż Highbury uchodziło za miejscowość wielce zdrowotną; przełożona posiadała obszerny dom i ogród, dzieci żywiła zdrowo i obficie, latem pozwalała im dużo biegać, zaś zimą własnoręcznie opatrywała ich odmrożenia. Nic dziwnego więc, że prowadziła za sobą do kościoła dwadzieścia par pensjonarek. Była kobietą nieładną, o silnie rozwiniętym instynkcie macierzyńskim, ciężko pracowała za młodu, uważała więc, że należy się jej teraz od czasu do czasu chwila wytchnienia, jak na przykład pójście do kogoś na herbatę, a ponieważ wiele zawdzięczała niegdyś dobroci pana Woodhouse'a, gotowa była na jego wezwanie, jeśli tylko mogła, opuścić swoją schludną bawialnię, obwieszoną dokoła robótkami ręcznymi uczennic, by wygrać lub przegrać parę szylingów przy jego kominku.

Te właśnie panie Emma często gromadziła u siebie, rada, że może to czynić ze względu na ojca, gdyż dla niej osobiście obecność ich nie była żadnym lekarstwem na brak pani Weston. Cieszyło ją, że ojciec zdaje się tak dobrze czuć w tym towarzystwie, i była bardzo zadowolona, że potrafi tak sobie radzić w nowych warunkach; jednakże monotonne pogawędki trzech kobiet tego pokroju uzmysławiały jej, że każdy wieczór spędzony w podobny sposób to właśnie jeden z dłużących się bez końca wieczorów, których się zawczasu obawiała.

Kiedy siedziała któregoś rana, rozmyślając nad oczekującym ją dziś podobnym zakończeniem dnia, doręczono jej bilecik od pani Gpddard; przełożona pensji prosiła w pełnych szacunku zwrotach o pozwolenie przyprowadzenia z sobą panny Smith; prośba wielce pożądana, gdyż panna Smith była to osóbka siedemnastoletnia, którą Emma dobrze znała z widzenia i od dawna się nią interesowała z uwagi na jej nieprzeciętną urodę. W odpowiedzi na bilecik wystosowała bardzo uprzejme zaproszenie, wieczór zaś przestał już napełniać lękiem uroczą panią domu.

Harriet Smith była czyjąś nieślubną córką. Przed kilku laty ktoś umieścił ją na pensji pani Goddard i ten sam ktoś niedawno wyniósł ją z rangi pensjonarki do rangi pensjonariuszki przełożonej. Tyle wiedziano na ogół o jej dziejach. Nie widać było, aby miała przyjaciół poza tymi, których zdobyła sobie w Highbury, wróciła niedawno z długich odwiedzin u jakichś młodych panien, koleżanek z pensji.

Była to bardzo ładna dziewczyna, a jej typ urody budził w Emmie szczególny podziw. Niewielkiego wzrostu, pulchna, miała delikatną świeżą cerę, błękitne oczy, jasne włosy, regularne rysy, wyraz twarzy pełen słodyczy; toteż, zanim wieczór dobiegł końca, Emma była równie zachwycona jej sposobem bycia, jak jej osobą, i postanowiła, że będzie podtrzymywała tę znajomość.

Panna Smith nie zdradzała w rozmowie niezwykłej inteligencji, lecz Emma uważała, że jest bardzo ujmująca: nie będąc przesadnie nieśmiała, rozmawiała chętnie, a jednak bez narzucania się, z należnym i przynoszącym jej zaszczyt szacunkiem; zdawała się tak wdzięczna za goszczenie jej w Hartfield i tak szczerze pod wrażeniem wszystkiego, co ją tu otaczało, a co górowało poziomem i wykwintem nad warunkami, do których nawykła, że musiała być osobą obdarzoną zdrowym rozsądkiem i zasługującą na poparcie. I poparcie to otrzymać powinna. Łagodne błękitne oczy i wszystkie wrodzone jej wdzięki nie powinny się marnować wśród pośledniejszego towarzystwa Highbury i kół z nim związanych. Znajomości, które dotychczas nawiązała, są jej niegodne. Przyjaciółki, u których właśnie bawiła, choć bardzo zacnego środowiska, mogły jej tylko zaszkodzić. Rodzina ta, nazwiskiem Martin — Emma znała ją dobrze ze słyszenia, dzierżawiła bowiem dużą farmę od pana Knightleya i mieszkała w obrębie parafii Donwell — cieszyła się wprawdzie szacunkiem, pan Knightley cenił ją wysoko, lecz byli to ludzie prości i nieokrzesani i niewłaściwą było rzeczą, by dziewczyna, której brak tylko trochę wykształcenia i poloru, by stać się doskonałością, utrzymywała z nimi zażyłe stosunki. Emma się nią zajmie, ogładzi ją, oderwie od niewłaściwych znajomości, wprowadzi w krąg dobrego towarzystwa, ukształtuje jej przekonania, nauczy dobrych manier. Było to zadanie ciekawe, świadczące o dobrym sercu, całkowicie odpowiednie dla pozycji Emmy i jej możliwości, zdolne wypełnić wolny czas, jakim rozporządza.

Była tak pochłonięta podziwianiem łagodnych, błękitnych oczu, przemawianiem do Harriet i słuchaniem jej odpowiedzi oraz, w przerwach, snuciem w myśli tych wszystkich planów, iż wieczór mknął z niezwykłą szybkością. Dość powiedzieć, że stolik z zastawioną kolacją — którego pojawienia się wyczekiwała zazwyczaj niecierpliwie, bo oznaczał zakończenie podobnych zebrań — zanim się spostrzegła, stał już gotów, nakryty i przysunięty do kominka. Z ochotą, przerastającą jeszcze zwykłe jej, instynktowne dążenie, by czynić wszystko wzorowo i z uwagą, pełna prawdziwie dobrej woli, zachwycona własnym pomysłem, pełniła honory domu; nakładała i częstowała pasztetem z drobiu i ostrygami w kokilkach, nalegając tak usilnie, jak tego wymagał zarówno fakt, że pan domu przyzwyczajony był wcześnie udawać się na spoczynek, jak i ceremonie, które czuli się w obowiązku robić goście.

W takich razach panem Woodhouse szarpały nader sprzeczne uczucia. Lubił nakryty stół, taka bowiem moda panowała za jego młodych lat, lecz nabrane z wiekiem przekonanie, że kolacje są rzeczą niezdrową, sprawiało, że przykrym był mu widok każdego półmiska i jeżeli przez wrodzoną gościnność gotów był uraczyć odwiedzających, czym tylko mógł, to przez dbałość o ich zdrowie smucił się, że będą w ogóle coś jedli.

Płytki talerz wodnistej kaszki, jaką sam jadał, oto wszystko, co mógłby z czystym sumieniem doradzić każdemu, choć zmuszał się do powiedzenia, podczas gdy panie beztrosko opróżniały półmiski smaczniejszych potraw:

— Pozwolę sobie zaproponować pani to jajko. Jajka na miękko nie są szkodliwe. Nasza Serie umie gotować jajka jak nikt na świecie. Nie odważyłbym się nigdy częstować jajkiem ugotowanym przez kogo innego, ale takie małe jajeczko z pewnością pani nie zaszkodzi. Niech pani pozwoli, żeby Emma nałożyła pani kawałeczek placka, maleńki kawałeczek. To placek z jabłkami. Proszę się nie obawiać, nie używamy żadnych niezdrowych konserw. Nie namawiam na krem. Ale co by pani powiedziała, gdybym zaproponował pół kieliszka wina? — zwrócił się do pani Goddard. — Pół kieliszeczka wina rozcieńczonego szklanką wody? Nie sądzę, aby to mogło pani zaszkodzić.

Emma pozwalała ojcu mówić, lecz nakładała i dolewała gościom znacznie hojniejszą ręką, znajdując tego wieczoru szczególną przyjemność w poczuciu, że panie opuszczą ich dom zadowolone z przyjęcia. Radość panny Smith dorównywała całkowicie zamierzeniom pani domu. Panna Woodhouse była tak ważną osobistością w Highbury, że perspektywa zaprezentowania się jej napełniać mogła w równym stopniu lękiem co zadowoleniem. Nic dziwnego, że Harriet odeszła uszczęśliwiona, pełna zachwytu nad uprzejmością, jaką panna Emma okazywała jej przez cały wieczór. Ba, nawet uścisnęła jej dłoń na pożegnanie!

ROZDZIAŁ 4

Pomiędzy mieszkańcami Hartfield i Harriet Smith zawiązała się wkrótce i utrwaliła serdeczna zażyłość. Emma, szybka i stanowcza, skora do decyzji, nie tracąc czasu zaprosiła dziewczynę, zachęcając ją do jak najczęstszych wizyt; były sobą coraz bardziej nawzajem zachwycone, w miarę jak wzrastała ich znajomość. Emma szybko zorientowała się, jak cenną towarzyszkę spacerów znajdzie w Harriet. Pod tym względem utrata pani Weston pozostawiła poważną pustkę w jej życiu. Ojciec nie zapuszczał się nigdy dalej niż do sadu, w którym dwie kwatery wystarczały mu całkowicie, jako teren dłuższego albo krótszego, zależnie od pory roku, spaceru; toteż od dnia ślubu pani Weston Emma używała zbyt mało ruchu. Odważyła się raz pójść sama do Rajndalls, ale nie było to przyjemne; znajomość z Harriet Smith, której mogła każdej chwili zaproponować spacer, była więc cennym dopełnieniem jej uprzywilejowanej sytuacji życiowej. Im częściej widywała dziewczynę, tym więcej przypadała jej ona do gustu i tym bardziej utwierdzała się w życzliwych zamierzeniach wobec niej.

Harriet niewątpliwie nie była inteligentna, posiadała natomiast naturę łagodną, posłuszną i wdzięczną, wolną od wszelkiej afektacji, pragnęła tylko, by nią kierował ktoś, czyją wyższość nad sobą uznawała. Emmie bardzo miłe było przywiązanie, którego wkrótce Harriet zaczęła jej dawać dowody, jak również upodobanie do dobrego towarzystwa, zdolność oceniania tego, co wytworne i świadczące o wyższym umyśle. Wszystko i to wskazywało, że dziewczę nie jest pozbawione dobrego smaku, chociaż nie można było po niej się spodziewać zbyt wielkiego rozumu. Słowem Emma była głęboko przekonana, że Harriet Smith jest właśnie nową wymarzoną przyjaciółką, której szukała, kimś, kogo brakowało jej w domu. O przyjaciółce podobnej do pani Weston nie mogło oczywiście być mowy. Drugiej takiej nie znajdzie w życiu. I drugiej takiej nie pragnie. To zupełnie coś innego, uczucie odmienne i jedyne w swoim rodzaju. Pani Weston była przedmiotem głębokiego szacunku, opartego na wdzięczności i uznaniu. Natomiast Harriet Emma pokocha dlatego, że może być jej pomocna. Dla pani Weston nie była zdolna nic zrobić, zaś dla Harriet — wszystko.

Pierwsze wysiłki Emmy, by przyjść z pomocą przyjaciółce, zmierzały do wyjaśnienia, kim są jej rodzice: Harriet nie umiała tego powiedzieć. Gotowa była wyznać wszystko, co wie, ale wszelkie pytania na ten temat okazały się daremne. Emma była więc zdana tylko na swoją bujną fantazję, nie mogła jednak w to uwierzyć, żeby ona sama w podobnej sytuacji nie wykryła prawdy. Harriet całkowicie brakło dociekliwości. Zadowoliła się tym, co usłyszała z ust pani Goddard, a co ta uważała za właściwe jej wyjawić, i nie prowadziła dalszych dociekań.

Pani Goddard, nauczycielki, koleżanki i w ogóle sprawy dotyczące szkoły — stanowiły główny temat rozmów młodych panien i gdyby nie znajomość Harriet z rodziną Martinów z Abbey Mili Farm, byłyby ich jedynym tematem. Jednakże Martinowie często zaprzątali myśl dziewczęcia; spędziła u nich dwa miesiące, czuła się tam szczęśliwa i lubiła teraz opowiadać o licznych wygodach i cudach tego domu. Emma zresztą zachęcała gadułkę, bawił ją obraz odmiennego świata, ujmowała ją młodzieńcza naiwność Harriet, która mogła mówić z takim zachwytem, że „pani Martin ma dwie bawialnie, dwie naprawdę bardzo piękne bawialnie; jedna równie duża jak salon pani Goddard, i ma klucznicę, która jest już u niej dwadzieścia pięć lat, i państwo Martin posiadają osiem krów, z tych dwie rasy Alderney, jedna zaś to mała walijska krówka, naprawdę śliczna walijska krówka, i pani Martin powiedziała, że jeśli Harriet tak lubi tę krówkę, to powinno się ją nazywać krówką Harriet; państwo Martin mają też w ogrodzie wspaniałą altanę i któregoś dnia na przyszły rok wszyscy wypiją tam herbatę; wspaniała altana, tak duża, że śmiało zmieści się w niej dwanaście osób“.

Emmę bawiła przez pewien czas ta paplanina, nie zastanawiała się jednak nad nią głębiej, ale gdy z opowiadań dziewczęcia lepiej poznała tę rodzinę, zbudziły się w niej inne uczucia. Wytworzyła sobie zrazu błędne pojęcia, że jest tam matka i córka, syn i synowa, którzy mieszkają wszyscy razem; lecz kiedy się okazało, że ów pan Martin, który odgrywał dużą rolę w opowiadaniu i o którego dobroduszności Harriet wspominała zawsze z uznaniem, że ów pan Martin jest kawalerem, że nie ma żony, że nie istnieje młoda pani Martin, Emma powzięła podejrzenie, że cała ta gościnność i życzliwość może być niebezpieczna dla jej młodej przyjaciółki i że jeżeli się nią nie zaopiekuje, Harriet może pogrążyć się bezpowrotnie.

Pod wpływem tego przeczucia poczęła stawiać pytania coraz liczniejsze i bardziej znaczące, a zwłaszcza naprowadzała Harriet na rozmowy o panu Martinie, co zdawało się nie sprawiać dziewczęciu przykrości. Harriet chętnie wspominała, jak brał udział w ich spacerach przy księżycu i wesołych wieczornych zabawach, i długo się rozwodziła nad jego pogodnym usposobieniem i uprzejmością. Któregoś dnia poszedł aż trzy mile po włoskie orzechy, bo przyznała się, że bardzo je lubi, i w ogóle jest taki uczynny. Któregoś wieczoru sprowadził do bawialni syna swojego pastucha po to tylko, żeby dla niej zaśpiewał. Harriet lubi śpiew. Pan Martin także umie trochę śpiewać. Jej zdaniem jest w ogóle bardzo mądry i wszystko umie. Ma piękne stado owiec, a kiedy bawiła w ich domu, wspominał, że ofiarowano mu wyższą cenę za wełnę niż komukolwiek w okolicy. O ile Harriet wiadomo, wszyscy dobrze o nim mówią. Matka i siostry bardzo go kochają. Pani Martin powiedziała jej pewnego dnia (tu Harriet się zarumieniła), że nikt nie może być lepszym synem, dlatego też jest pewna, że jeżeli Robert się kiedyś ożeni, będzie bardzo dobrym mężem. To nie znaczy bynajmniej, że pragnie, aby się ożenił. Wcale jej nie pilno.

„Brawo, pani Martin! — pomyślała Emma. — Ta przynajmniej wie, co robi“.

A gdy Harriet wyjeżdżała, pani Martin była tak uprzejma, że przysłała przez nią pani Goddard w upominku piękną gęś, najwspanialszą gęś, jaką pani Goddard kiedykolwiek widziała. Pani Goddard przyrządziła ją w niedzielę i zaprosiła na kolację wszystkie trzy nauczycielki, pannę Nash, pannę Prince i pannę Richardson.

— Przypuszczam, że pan Martin mało posiada wiadomości poza kręgiem swoich interesów? Pewno nie czyta?

— Ależ tak... to znaczy... nie wiem na pewno, ale zdaje mi się, że dużo czyta, tylko nie takie rzeczy, które by pani sobie ceniła. Czyta „Wiadomości rolnicze“ i parę innych książek, które leżą we wnęce okna, ale czyta je tylko dla siebie. Czasem jednak wieczorem, zanim zasiedliśmy do kart, czytywał nam głośno „Echa eleganckiego świata“, to bardzo ciekawe. Wiem, że zna „Plebana z Wakefieldu“. Nie zna za to „Opowieści leśnych“ ani „Dzieci z opactwa“. Nie słyszał nawet o takich książkach, póki mu o nich nie wspomniałam, ale postanowił je sobie sprowadzić jak najprędzej.

Następne pytanie brzmiało:

— Jak też wygląda pan Martin?

— Och, nie jest przystojny, wcale nie jest przystojny. Z początku wydawał mi się bardzo, bardzo brzydki, ale teraz mi się już taki nie wydaje. Tak to zawsze bywa, po pewnym czasie. Ale czy pani go nigdy nie widziała? Bywa w Highbury od czasu do czasu, a co tydzień przejeżdża tędy konno w drodze do Kingston. Z pewnością często panią mijał.

— Bardzo być może, mogłam go spotkać pięćdziesiąt razy nie mając pojęcia, jak się nazywa. Młody farmer, konno czy na piechotę, to chyba ostatnia postać, jaka mogłaby pobudzić moją ciekawość. Farmerzy należą właśnie do rzędu tych ludzi, z którymi czuję, że nie mam nic wspólnego. Ktoś stojący o parę szczebli niżej, a wyglądający poczciwie, raczej by mnie interesował, miałabym nadzieję, że mogę w czymś pomóc jemu albo jego rodzinie. Ale farmerom niepotrzebna jest żadna pomoc z mojej strony, toteż w pewnym sensie stoi on zbyt wysoko w hierarchii społecznej, bym go miała zauważyć, zaś w każdym innym — jest poniżej moich zainteresowań.

— Z całą pewnością. Tak! Nie sposób, aby pani mogła go kiedykolwiek zauważyć, ale on panią zna doskonale, naprawdę, to znaczy z widzenia.

— Nie tylko nie wątpię, że jest to młodzieniec zasługujący na wszelki szacunek, ale wiem nawet, że tak jest, i z uwagi na to życzę mu jak najlepiej. Jak sądzisz, ile on może mieć lat?

— Skończył dwadzieścia cztery ósmego czerwca, a moje urodziny przypadają dwudziestego trzeciego, tylko dwa tygodnie i jeden dzień różnicy, jakież to dziwne.

— Dopiero dwadzieścia cztery lata! Jest za młody, żeby się żenić. Jego matka ma świętą rację, że się z tym nie spieszy. Zdaje się, że tak, jak jest, są bardzo szczęśliwi i pani Martin żałowałaby niewątpliwie, gdyby czyniła jakiekolwiek wysiłki, by go ożenić. Za sześć lat, o ile by poznał zacną, młodą osobę, równej mu kondycji, z niewielkim posagiem, małżeństwo takie mogłoby dla niego być pożądane.

— Za sześć lat! Ależ, droga pani, miałby już wtedy trzydziestkę!

— No cóż, większość mężczyzn, którzy nie są całkowicie niezależni materialnie, nie może sobie pozwolić na wcześniejszy ożenek. Pan Martin musi, jak sądzę, zdobyć sobie dopiero majątek, nie może zatem liczyć na zbyt wiele. Jakąkolwiek schedę odziedziczy po śmierci ojca, jakikolwiek jest jego udział w majętności rodzinnej, przypuszczani, że wszystko to jest w ruchu, to znaczy, stanowi kapitał obrotowy i tak dalej, a więc, chociaż dzięki wytrwałości i pracy, przy pewnej dozie szczęścia, może stać się kiedyś zamożnym człowiekiem, wydaje mi się niemal nieprawdopodobne, aby zdołał już cośkolwiek odłożyć.

— Z pewnością tak jest. Mimo to żyją bardzo dostatnio. Nie mają wprawdzie służącego, ale poza tym na niczym im nie zbywa, a pani Martin wspominała, że na przyszły rok przyjmie chłopca na posługi.

— Żebyś tylko nie narobiła sobie biedy, Harriet, jak się młody Martin ożeni. Mam na myśli, żebyś tylko nie nawiązała znajomości z jego żoną, bo chociaż nie można mieć nic przeciwko jego siostrom, gdyż otrzymały wyższą edukację, nie wynika z tego bynajmniej, aby on miał poślubić osobę, której towarzystwo byłoby dla ciebie odpowiednie. Nieszczęśliwe okoliczności, w jakich się urodziłaś, zmuszają cię do niezwykle oględnego dobierania tych, z którymi obcujesz. Jesteś niewątpliwie córką człowieka z wyższej sfery i powinnaś w miarę sił dążyć do utrzymania się na tym poziomie, w przeciwnym razie nie zabraknie ludzi, którzy znajdą przyjemność w poniżaniu cię.

— Tak, z pewnością są tacy. Ale póki bawię w Hartfield i pani okazuje mi tyle życzliwości, nie boję się nikogo.

— Widzę, że rozumiesz dość dobrze, jakie znaczenie może mieć czyjś wpływ, Harriet, jednakże pragnęłabym, żebyś zajęła tak mocną pozycję w wyższym towarzystwie, byś stała się niezależna zarówno od Hartfield, jak i ode mnie. Chciałabym, żebyś wyrobiła sobie raz na zawsze stosunki, a dla osiągnięcia tego celu jest wskazane, byś miała jak najmniej przygodnych znajomości; dlatego, ponieważ jest prawdopodobne, że będziesz jeszcze mieszkała w tych stronach, kiedy pan Martin się ożeni, lepiej nie daj się teraz wciągnąć w aż tak wielką zażyłość z jego siostrami, abyś nie musiała potem zaznajamiać się z jego żoną, którą będzie prawdopodobnie córka jakiegoś farmera, osoba bez wykształcenia.

— Z pewnością tak. Nie dlatego, abym sądziła, że pan Martin ożeni się z osobą, która nie posiadałaby pewnego wykształcenia i nie była bardzo dobrze wychowana. Jednakże nie mam zamiaru bynajmniej pani przeczyć i jestem pewna, że nie będę pragnęła znajomości z jego żoną. Zachowam zawsze wielki szacunek dla obu panien Martin, zwłaszcza dla Elżbiety; przykro by mi było z nimi zerwać, otrzymały bowiem równie staranne wychowanie jak ja. Jednakże, jeżeli ich brat ożeni się z jakąś nieokrzesaną, ordynarną kobietą, to oczywiście lepiej, abym u niej nie bywała.

Emma obserwowała ją przez cały czas tej odpowiedzi pełnej wahań, lecz nie zauważyła żadnych niepokojących objawów zakochania. Młodzieniec był pierwszym wielbicielem Harriet, miała jednak nadzieję, że nie łączą ich żadne inne więzy i że dziewczyna nie będzie się zbyt stanowczo opierała jej własnym życzliwym zamierzeniom.

Spotkały pana Martina zaraz nazajutrz idąc na spacer drogą do Donwell. Szedł pieszo i objąwszy najpierw Emmę spojrzeniem pełnym szacunku, popatrzył z niekłamanym zadowoleniem na jej towarzyszkę. Emma nie żałowała, że nadarza się podobna sposobność lustracji; toteż wysunąwszy się o parę kroków naprzód, podczas gdy tamci dwoje rozmawiali, bystrym okiem przyjrzała się panu Robertowi Martin. Prezentował się bardzo dobrze i robił wrażenie rozumnego człowieka, lecz nie posiadał poza tym żadnych innych zalet; a gdy się go porówna z panami z wyższych sfer, straci, jak sądziła Emma, wszelki urok w oczach Harriet. Harriet była dość wrażliwa na dobre maniery, choć jej nikt nie zwracał uwagi. Sama zauważyła niezwykłą kurtuazję pana Woodhouse'a, wyrażając swój podziw i uznanie. Pan Martin natomiast zdawał się nie mieć pojęcia o dobrych manierach.

Rozmawiali z sobą zaledwie parę minut, gdyż nie można było kazać czekać pannie Woodhouse; Harriet podbiegła do niej rozpromieniona, w podnieceniu, które panna Woodhouse obiecywała sobie wkrótce uśmierzyć.

— Niech pani tylko pomyśli, co za traf, żeśmy się spotkali! Jakie to dziwne. Powiedział, że tylko przypadkiem nie poszedł drogą przez Randalls. Zdawało mu się, że nigdy tędy nie chodzimy. Myślał, że bywamy prawie co dzień w Randalls. Nie mógł jeszcze dostać „Opowieści leśnych“. Taki był zajęty za ostatnią bytnością w Kingston, że zupełnie o tym zapomniał. Ale wybiera się tam znów jutro. Jakie to dziwne, żeśmy się spotkali! No więc, czy wygląda tak, jak się pani spodziewała? Co pani o nim sądzi? Czy uważa pani, że jest naprawdę taki brzydki?

— Jest niewątpliwie bardzo brzydki, wyjątkowo brzydki, ale to jeszcze nic w porównaniu z jego zupełnym brakiem ogłady. Nie miałam danych, aby się wiele spodziewać, i wiele się nie spodziewałam, ale nie przypuszczałam, że może być taki pospolity i śmieszny, taki zupełnie bez żadnych prezencji, przypuszczałam, przyznaję, że jest trochę bardziej dystyngowany.

— Rzeczywiście! — powiedziała Harriet zgnębionym głosem. — Nie jest tak dystyngowany, jak prawdziwy dżentelmen.

— Sądzę, moja droga, że odkąd nas poznałaś i przebywasz wciąż w towarzystwie prawdziwych dżentelmenów, ciebie samą musiała uderzyć różnica, jaka zachodzi pomiędzy nimi a panem Martinem. W Hartfield widziałaś ludzi wykształconych i dobrze wychowanych, w najlepszym znaczeniu tego słowa. Zdziwiłoby mnie, gdybyś po zobaczeniu ich, znalazłszy się znowu w towarzystwie pana Martina, nie zdawała sobie sprawy, że należy on do istot niższego rzędu, i nie była zdumiona, że mogłaś go kiedykolwiek uważać za człowieka sympatycznego. Czy już nie zaczynasz tego odczuwać? Czy cię to nie uderzyło? Jestem pewna, że musiałaś zauważyć jego dziwaczny wygląd, obcesowe maniery i rubaszny głos. Z daleka słyszałam przecież, że jest pozbawiony wszelkiej modulacji.

— Niewątpliwie, nie jest podobny do pana Knightleya. Nie ma tak wytwornego wyglądu ani ruchów jak pan Knightley. Widzę doskonale różnice. Ale pan Knightley jest człowiekiem tak wyjątkowo wytwornym!

— Istotnie, pan Knightley jest człowiekiem tak wyjątkowym, że byłoby niesprawiedliwe porównywać pana Martina z nim. Trudno by znaleźć wśród setek ludzi kogoś, kto miałby tak wyraźnie wypisane na twarzy „oto dżentelmen“, jak pan Knightley. Ale nie jest to jedyny dżentelmen, jakiego ostatnio widywałaś. Na przykład pan Weston albo pan Elton! Porównaj pana Martina z którymkolwiek z nich. Porównaj ich postawę, mowę, milczenie. Zobaczysz od razu różnicę.

— Tak, różnica jest ogromna. Tylko że pan Weston jest już niemal stary, ma chyba pod pięćdziesiątkę.

— To właśnie sprawia, że jego dobre maniery są jeszcze cenniejsze. Im człowiek starszy, Harriet, tym jest ważniejsze, aby nie miał złych manier; wszelka wybuchowość, brak okrzesania, niezdarność stają się wówczas jeszcze bardziej rażące i wstrętne. To, co można darować za młodu, staje się w późniejszym wieku nieznośne. Pan Martin jest już dziś dziwaczny i szorstki, czym będzie, gdy dożyje lat pana Westona?

— Doprawdy, trudno przewidzieć — odrzekła Harriet uroczyście.

— Ale można się łatwo domyślić. Będzie ordynarnym, pospolitym farmerem, całkowicie obojętnym na swój wygląd zewnętrzny, myślącym wyłącznie o zyskach i stratach.

— Czyż tak? To byłoby fatalne.

— Jak dalece interesy już go dziś pochłaniają, widać choćby z tego, że zapomniał postarać się o książkę, którą mu poleciłaś. Miał głowę zanadto nabitą targiem, aby myśleć o czymkolwiek innym, co jest rzeczą całkiem właściwą dla kogoś, kto jest na dorobku. Cóż go obchodzą książki? Nie wątpię, że się dorobi i z czasem stanie się bogatym człowiekiem, ale cóż nam to szkodzi, że będzie nieoczytany i pospolity?

— Dziwi mnie, że nie pamiętał o książce — tyle tylko odpowiedziała Harriet, z głębokim niezadowoleniem, które Emma uznała za wystarczające. Toteż nie dodała już ani słowa. Zaczęła natomiast z innej beczki:

— Pod pewnym względem maniery pana Eltona przewyższają nawet może maniery pana Knightleya albo pana Westona. Są jeszcze wytworniejsze. Mogą być śmiało uważane za wzór. Pan Weston jest tak bezpośredni, żywy, niemal zbyt impulsywny, wszyscy go za to lubią, gdyż jest przy tym tak dobroduszny, ale nie należy tego naśladować. To samo trzeba powiedzieć o sposobie bycia pana Knightleya, tak prostolinijnym, stanowczym, poniekąd dyktatorskim, choć jemu to przystoi; jego postać, wygląd i pozycja pozwalają mu na to; jednakże gdyby ktokolwiek z młodych ludzi chciał go naśladować, byłoby to nie do zniesienia. Natomiast sądzę, że każdemu młodemu człowiekowi można by z całym spokojem doradzić, by obrał sobie za wzór pana Eltona. Pan Elton jest pogodny, wesoły, uczynny i łagodny. Nie wiem, czy zamierza wkraść się w łaski którejś z nas, Harriet, okazując jeszcze większą subtelność, ale uderzyło mnie, że jego maniery są wytworniejsze niż dawniej. Jeżeli istotnie kryje się w tym jakaś myśl, to prawdopodobnie chęć przypodobania się tobie. Czy mówiłam ci, co o tobie powiedział któregoś dnia?

Po czym przytoczyła jakieś gorące pochwały młodej dziewczynie, które wydusiła z pana Eltona, a teraz powtarzała najdokładniej; Harriet rumieniła się, uśmiechała i powiedziała, że pan Elton wydawał jej się zawsze bardzo miły.

Pan Elton zaś był tą właśnie osobą, którą Emma upatrzyła sobie, aby wybić z głowy Harriet młodego farmera. Uważała, że byłby to wymarzony związek, tyle tylko, że zbyt. ze wszech miar pożądany, naturalny i prawdopodobny, aby powzięcie takiego planu poczytano jej za szczególną zasługę. Obawiała się, że już wszyscy o tym myślą i ten związek przepowiadają. Nie było natomiast prawdopodobne, aby ktokolwiek ubiegł ją, plan ów bowiem zaświtał jej w głowie już pierwszego wieczoru, który Harriet spędziła w Hartfield. Im dłużej go rozważała, tym bardziej wydawał się jej rozsądny i wskazany. Sytuacja pana Eltona była jak najbardziej odpowiednia; dżentelmen w każdym calu, bez jakichkolwiek przynoszących mu ujmę koneksji, a równocześnie nie z takiej rodziny, która mogłaby sprzeciwić się temu małżeństwu z uwagi na nieznane pochodzenie Harriet. Mógł jej zaofiarować wygodny dom i, jak sądziła Emma, wystarczające dochody, bo wiadomo było, że pan Elton posiada fundusz zapewniający mu niezależność materialną; wyrobiła sobie o nim bardzo dobre zdanie, wiedziała, że ma usposobienie dobroduszne, charakter prawy, że jest młodzieńcem zasługującym na szacunek, nie brak mu przy tym ani rozumu, ani znajomości świata.

Upewniła się, że pan Elton uważa Harriet za piękną, ufała więc, że są to wystarczające podstawy do powzięcia decyzji, zwłaszcza wobec sposobności tak częstych spotkań w Hartfield; dla Harriet zaś — Emma nie wątpiła ani na chwilę — sama myśl, iż została przez niego wyróżniona, będzie miała należytą wagę i wpływ. Był to naprawdę wielce ujmujący młody człowiek, mogący podobać się każdej, niezbyt kapryśnej kobiecie. Uchodził za bardzo przystojnego, wszyscy na ogół podziwiali jego urodę, choć Emma nie dzieliła tych zachwytów, rysom pana Eltona brak było szlachetności, tego zaś nie mogła mu darować; ale dziewczynę, którą uszczęśliwiało, że jakiś tam Robert Martin jeździ dla niej po włoskie orzechy, łatwo chyba podbije uwielbienie pana Eltona.

ROZDZIAŁ 5

Nie wiem, jakie jest pani zdanie — zwrócił się pan Knightley do pani Weston — ale ja tej wielkiej zażyłości Emmy z Harriet Smith nic dobrego nie wróżę.

— Nic dobrego! Czy pan tak sądzi naprawdę? Nic dobrego? Ależ czemu?

— Myślę, że nie mają na siebie nawzajem dodatniego wpływu.

— Zadziwia mnie pan! Emma będzie miała niewątpliwie dodatni wpływ na Harriet, Harriet zaś, można śmiało powiedzieć, ma dodatni wpływ na Emmę, stwarzając jej nowy obiekt zainteresowań. Ja osobiście z największą radością patrzę na ich rosnącą zażyłość. Jak różnie to odczuwamy! Sądzi pan, że nie mają na siebie nawzajem dobrego wpływu! Będzie to chyba powód do jeszcze jednej naszej kłótni na temat Emmy.

— Może pani przypuszcza, że przyszedłem umyślnie się z panią pokłócić, wiedząc, że Westona nie ma w domu i że będzie pani musiała sama się bronić?

— Mój mąż by mnie poparł z pewnością, gdyby tu był, jesteśmy bowiem co do tej sprawy zupełnie zgodni. Nie dalej jak wczoraj mówiliśmy o tym i stwierdziliśmy oboje, jak to szczęśliwie dla Emmy, że jest w Highbury dziewczyna, z którą może utrzymywać przyjazne stosunki. Nie, w tym wypadku nie jest pan sprawiedliwym sędzią. Pan tak nawykł do życia w samotności, że nie docenia pan, jak wiele warte jest towarzystwo, może zresztą żaden mężczyzna nie potrafi zrozumieć, jaką pociechę znajduje kobieta w towarzystwie osoby tej samej płci, zwłaszcza jeżeli była do tego przyzwyczajona przez całe życie. Domyślam się, jakie są pańskie obiekcje co do Harriet Smith. Nie jest to osoba tak nieprzeciętna, jaką powinna być przyjaciółka Emmy. Skądinąd jednak, ponieważ Emma chciałaby dopełnić luki w edukacji tego dziewczęcia, będzie to dla niej bodźcem, by samej więcej czytać. Będą czytały razem. O ile wiem, tak przynajmniej zamierza Emma.

— Emma stale zamierza więcej czytać, od dwunastego roku życia. Widywałem niejedną listę przez nią sporządzoną w różnych okresach; były to książki, które zamierzała przeczytać od deski do deski, pamiętam piękne listy, doskonale wybrane i nadzwyczaj starannie ułożone, niekiedy w porządku alfabetycznym, niekiedy na jakiejś zasadzie. Spis lektur, który sporządziła, gdy miała zaledwie czternaście lat, tak dobrze, moim zdaniem, świadczył o jej guście, iż zachowałem go przez jakiś czas, przypuszczam więc, że i teraz znakomicie ułożyła nowy spis. Ale przestałem się spodziewać, aby Emma kiedykolwiek wytrwale poświęciła się lekturze. Nie podda się nigdy niczemu, co wymaga wysiłku i cierpliwości oraz podporządkowania fantazji rozumowi. Jeżeli panna Taylor nie zdołała pobudzić jej w tym kierunku, to zapewniam stanowczo, że i Harriet Smith nic nie zdziała. Nigdy się pani nie powiodło nakłonić Emmy do przeczytania nawet połowy tego, czego pani sobie życzyła. Sama pani wie o tym najlepiej.

— Prawdopodobnie — odrzekła pani Weston z uśmiechem — i ja kiedyś tak myślałam, ale odkąd rozstałyśmy się, nie mogę sobie przypomnieć, żeby Emma (kiedykolwiek nie spełniła wszystkiego, czego sobie życzyłam.

— Toteż nie należy pragnąć, aby podobne wspomnienia miały w pani odżyć — rzekł pan Knightley z przejęciem i zamilkł na chwilę. Lecz dodał wkrótce: — Ja wszakże, którego zmysły nie uległy podobnym czarom, widzę, słyszę i pamiętam. Emmę zepsuło to, że była najinteligentniejsza z całej rodziny. Gdy miała dziesięć lat, potrafiła na swoje nieszczęście odpowiedzieć na pytania, nad którymi na próżno łamała sobie głowę jej siedemnastoletnia siostra. Była zawsze bystra i pewna siebie, Izabella zaś powolna, wahająca się i nieśmiała. Mając lat dwanaście zaczęła rządzić domem i wami wszystkimi. Wraz z matką straciła jedyną osobę zdolną przeciwstawić się jej woli. Odziedziczyła zdolności matki i powinna była nadal ulegać jej wpływowi.

— Ubolewałabym szczerze, gdybym, opuściwszy dom pana Woodhouse'a i zmuszona szukać nowej posady, polegać miała na pana rekomendacji; sądzę, że nie powiedziałby pan nikomu dobrego słowa o mnie. Jestem pewna, że uważał mnie pan zawsze za osobę nieodpowiednią na stanowisko, jakie zajmowałam.