Echa - Michał Cholewa - ebook

Echa ebook

Michał Cholewa

4,4
34,90 zł

-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

"Zbiór opowiadań ze świata „Algorytmu wojny”. Niezwykłe historie, Echa wydarzeń z czasów po Dniu.

Doskonały sposób, by dowiedzieć się więcej o uniwersum Michała Cholewy lub rozpocząć przygodę, która rozwija się w Gambicie, Punkcie cięcia, Forcie oraz Inwicie.

Co szmugluje frachtowiec ""Verona""? Jakie tajemnice Łeby odkrywa pozornie niegroźna awaria? Jak radzi sobie z odosobnieniem załoga wojskowej stacji łącznościowej? Do czego zmierza kult na pokładzie Arki? Czy ""Mephisto"" przywiózł do bazy Sheringham złe wieści?

Sprawdź, czy bez żadnego wsparcia przetrwasz ciszę po katastrofie ludzkiej cywilizacji.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 488

Oceny
4,4 (121 ocen)
61
48
11
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
zakuty

Dobrze spędzony czas

Zdecydowanie najlepszy kawałek (a właściwie kawałki) "Algorytmu wojny". Warto przeczytać, niestety później powieściowe tomy cyklu wypadają cokolwiek blado.
00

Popularność




MICHAŁ CHOLEWA

Echa

 

 

© 2017 WARBOOK Sp. z o.o.

© 2017 Michał Cholewa

 

 

Redaktor serii: Sławomir Brudny

 

Redakcja: Karina Stempel-Gancarczyk

Korekta: Agnieszka Zub

 

Projekt graficzny, skład, eBook:Ilona i Dominik Trzebińscy Du Châteaux, [email protected]

 

Ilustracja na okładce: Jan Jasiński

 

 

ISBN 978-83-64523-82-3

Ustroń 2017

 

Wydawca: Warbook Sp. z o.o.

ul. Bładnicka 65

43-450 Ustroń, www.warbook.pl

Samotne światło

Pierw­szy raz chciał uciec do in­ne­go świa­ta, kie­dy był z wi­zy­tą u ciot­ki.

Pa­mię­tał ją jako zrzę­dli­wą sta­rą ko­bie­tę, miesz­ka­ją­cą w gi­gan­tycz­nym apar­ta­men­cie w Red Hills. Kie­dy był jesz­cze ma­łym chłop­cem, czę­sto od­wie­dzał ją z ro­dzi­ca­mi. Prze­stron­ne po­ko­je w jej domu mia­ły pod­ło­gi kry­te sta­ro­mod­ny­mi wy­kła­dzi­na­mi i całe ścia­ny po­ro­śnię­te pną­cy­mi li­lia­mi Hig­gin­sa, o bia­łych płat­kach wy­bu­cha­ją­cych sre­brzy­stym pył­kiem, kie­dy pstryk­nę­ło się pa­znok­ciem w zło­te prę­ci­ki. Znaj­do­wa­ły się tam tak­że ho­lo­gra­my ro­dzin­ne się­ga­ją­ce chy­ba pię­ciu po­ko­leń wstecz. Ich przod­ko­wie byli pierw­szy­mi ko­lo­ni­sta­mi na New Mem­phis, o czym ko­bie­ta bar­dzo lu­bi­ła wspo­mi­nać.

Mia­ła wiel­ki księ­go­zbiór, uło­żo­ny pe­dan­tycz­nie na pach­ną­cych an­ty­sta­ty­kiem, imi­tu­ją­cych drew­no pół­kach. Ma­łe­mu Ber­nar­do­wi ni­g­dy nie wol­no ich było do­ty­kać, ale chło­piec nie przej­mo­wał się tym zbyt­nio. Wo­lał oglą­dać vidy albo grać na przy­wie­zio­nym z domu vir­tu­alu. Cza­sem też lu­bił pa­trzeć na ko­pal­nię, po­ło­żo­ną rap­tem kil­ka­set me­trów od domu ciot­ki. Ce­lu­ją­ce w ciem­no­sza­re nie­bo smu­kłe wie­że od­pro­wa­dza­nia ga­zów mi­go­ta­ły czer­wo­ny­mi świa­tła­mi, a wiel­kie to­wa­ro­we win­dy jeź­dzi­ły tam i z po­wro­tem, po­że­ra­jąc lub wy­plu­wa­jąc małe w po­rów­na­niu z nimi dwu­stu­to­no­we cię­ża­rów­ki czy też całe sta­da ludz­kich mró­wek.

Szcze­gól­nie atrak­cyj­nie za­kład wy­glą­dał w nocy. Red Hills ni­g­dy nie za­sy­pia­ło całe, dzień za­wsze trzy­mał przy­czół­ki przy kom­plek­sie ko­pal­nia­nym i dro­gach do ma­ga­zy­nów. Wy­glą­da­ło to tak, jak­by kil­ka kro­ków mo­gło prze­nieść przed­się­bior­cze­go dzie­się­cio­lat­ka z póź­nej nocy w sam śro­dek ro­bo­cze­go po­po­łu­dnia. Wszę­dzie prze­my­ka­li odzia­ni w ko­lo­ro­we kom­bi­ne­zo­ny ro­bot­ni­cy, po dro­gach su­nę­ły wy­peł­nio­ne rudą mer­sen­nu cię­ża­rów­ki, a cza­sem wi­dać było przy­la­tu­ją­ce vte­el­ki, mru­ga­ją­ce czer­wo­ny­mi i zie­lo­ny­mi świa­tła­mi po­zy­cyj­ny­mi. W ciem­nym miesz­ka­niu ciot­ki Cla­ry mały Ber­nard miał wra­że­nie, że pod­glą­da zu­peł­nie inną cy­wi­li­za­cję, stwo­rzo­ną wo­kół me­ta­lo­wych pro­wad­nic i wią­zek ka­bli za­si­la­ją­cych, roz­bu­do­wa­ną we­dług nie­po­ję­tych sche­ma­tów ko­lo­ro­wych kur­tek i ozna­czeń umiesz­czo­nych wzdłuż ni­tek ko­mu­ni­ka­cyj­nych.

Ostat­ni raz był w Red Hills na po­grze­bie ciot­ki. Wte­dy też po raz ostat­ni pa­trzył na obcą cy­wi­li­za­cję za oknem. Wy­da­wa­ła się… zwy­czaj­na. Być może wy­ni­ka­ło to z fak­tu, że zna­lazł się tam w cią­gu dnia. Być może dla­te­go, że otwo­rzy­li okna, a dźwię­ki spra­wia­ły, iż wszyst­ko sta­wa­ło się bar­dziej ludz­kie. Bar­dziej przy­ziem­ne.

A może po pro­stu wte­dy jego umysł nie po­trze­bo­wał już bu­do­wać wła­sne­go, ta­jem­ni­cze­go świa­ta? W koń­cu – po co do­ro­sły ma ucie­kać do ta­kich miejsc?

***

Ber­nard obu­dził się zmę­czo­ny. Nie naj­lep­szy znak na nad­cho­dzą­cy dzień. Od po­nad mie­sią­ca mę­czy­ło go pra­wie wszyst­ko. Iry­to­wał udu­cho­wio­ny Po­ny­riow ze swo­ją roz­kwi­ta­ją­cą twór­czo­ścią nie­odmien­nie trak­tu­ją­cą o sa­mot­no­ści w pu­st­ce, de­ner­wo­wa­li wiecz­nie we­soł­ko­wa­ci Pau­ley i Brown. Wat­son i jego nie­ustan­ne ana­li­zy sta­nu Sta­cji były zwy­czaj­nie przy­gnę­bia­ją­ce, na­to­miast Clau­de Frol­lo, niby wiecz­nie sku­pio­ny na mo­dli­twie, cały czas zer­kał po­żą­dli­wie na Es.

Sama dziew­czy­na rów­nież była ostat­nio bez prze­rwy zi­ry­to­wa­na. Na­wet kie­dy przy­cho­dzi­ła do jego ka­bi­ny, zda­rza­ło się, że po pro­stu przez kil­ka go­dzin sie­dzie­li w mil­cze­niu, pa­trząc na sie­bie.

Zresz­tą ner­wo­wi byli wszy­scy i na Sta­cji kłót­nie wy­bu­cha­ły o byle co, sta­no­wi­ły po pro­stu do­da­tek do co­dzien­nej ru­ty­ny spraw­dza­nia an­ten, kon­tro­li re­ak­to­ra i cią­głe­go wy­cze­ki­wa­nia na ja­ki­kol­wiek sy­gnał.

Od ko­go­kol­wiek.

Był­by to pierw­szy nowy głos, jaki Ber­nard usły­szał­by od sied­miu lat.

***

Na­zy­wa­li ją po pro­stu Sta­cją i sta­no­wi­ła dla nich po­ło­wę świa­ta. Po­ło­wę skła­da­ją­cą się z ka­bin sy­pial­nych, po­miesz­cze­nia dzien­ne­go, cen­tra­li prze­kaź­ni­ka i po­zio­mu tech­nicz­ne­go. Była też ślu­za, mała klit­ka obok szaf­ki ze ska­fan­drem. Drzwi do dru­giej po­ło­wy świa­ta, jaki mie­li.

W cią­gu ostat­nich lat, jako głów­ny in­ży­nier, Ber­nard miał mnó­stwo oka­zji, żeby wy­cho­dzić na ze­wnątrz. Ru­ty­no­we kon­tro­le, drob­ne na­pra­wy, ręcz­ne do­stra­ja­nie an­te­ny.

Lu­bił to i ro­bił o wie­le czę­ściej, niż mu­siał. W koń­cu jak dłu­go moż­na prze­by­wać w ma­łej sta­lo­wej pusz­ce z piąt­ką lu­dzi i Wat­so­nem?

Z dru­giej stro­ny, to w koń­cu mo­gli być ostat­ni lu­dzie na świe­cie. Nikt nie wie­dział, co wy­da­rzy­ło się pod ko­niec roku 2204 – rów­nie do­brze wszyst­ko mo­gło znik­nąć. Ani­hi­lo­wać.

Mógł też przyjść Dzień Sądu Osta­tecz­ne­go, a oni zwy­czaj­nie się nie za­ła­pa­li, bo byli da­le­ko. Czy moż­na opu­ścić Dzień Sądu? Czy Bóg, lub kto­kol­wiek tam był, mógł o nich po pro­stu za­po­mnieć? A może nie opu­ści­li i wy­lą­do­wa­li w pie­kle? Albo w czyść­cu? Ber­nard kie­dyś roz­ma­wiał o tym z Frol­lo, za­nim zo­rien­to­wał się w uczu­ciach tam­te­go do Es. Chu­dy jak szcza­pa męż­czy­zna po­wie­dział wte­dy, że Bóg przyj­dzie do każ­de­go i kie­dy za­pad­nie wy­rok, na pew­no będą o tym wie­dzie­li.

Ale z dru­giej stro­ny, co taki Frol­lo mógł wie­dzieć? Nie prze­żył prze­cież jesz­cze ni­g­dy koń­ca świa­ta, praw­da?

***

Zno­wu za­spał na śnia­da­nie – i oczy­wi­ście nikt go nie obu­dził. Kie­dyś wszyst­kie po­sił­ki za­ło­ga Sta­cji zja­da­ła ra­zem, oprócz jed­nej oso­by, któ­ra sie­dzia­ła w ste­row­ni. Nud­ne za­da­nie wy­cze­ki­wa­nia na sy­gna­ły moż­na było, co praw­da, zle­cić SI, ale za­wsze le­piej mieć ludz­kie­go ope­ra­to­ra. W ostat­nich la­tach nikt tego nie pil­no­wał, więc każ­dy za­czął do­sto­so­wy­wać ży­cie do wła­sne­go pla­nu. I każ­dy jadł, kie­dy aku­rat przy­szła mu na to ocho­ta. W koń­cu i tak bez prze­rwy na sie­bie wpa­da­li, nie było więc po­wo­du, żeby ja­koś spe­cjal­nie się sta­rać o wspól­ne ak­tyw­no­ści. Zwłasz­cza że w kuch­ni, w wy­ni­ku tra­dy­cyj­nej opty­ma­li­za­cji kosz­tów ro­bio­nej przez ja­kie­goś ano­ni­mo­we­go urzęd­ni­ka, i tak były tyl­ko dwa krze­sła, a miej­sca przy sto­le nie­wie­le wię­cej.

Tym ra­zem cze­ka­ją­ca na nie­go, wraz z ko­lo­ro­wym ze­sta­wem pi­gu­łek, pacz­ka za­wie­ra­ła – je­śli wie­rzyć na­dru­ko­wi – ryż z owo­ca­mi. Szczę­śli­wy traf. We­dług Wat­so­na nie­wie­le go zo­sta­ło. Szczę­ście, że Sta­cja była na­bi­ta za­pa­sa­mi po same wła­zy, kie­dy urwał się kon­takt – SI twier­dzi­ła, że mie­li jesz­cze mnó­stwo cza­su, za­nim trze­ba bę­dzie za­cząć ra­cjo­no­wać po­sił­ki.

Es po­de­szła do nie­go, kie­dy cze­kał przy pod­grze­wa­czu. Es, z de­li­kat­ny­mi ry­sa­mi, zmę­czo­nym, jak­by roz­my­tym uśmie­chem i za­pa­chem tra­wy. Ber­nard le­d­wie pa­mię­tał ten rze­czy­wi­sty. Ale za­pach dziew­czy­ny wła­śnie z tym mu się ko­ja­rzył. Z tra­wą i łąką, z kwia­ta­mi i wia­trem od stro­ny lasu. Cza­sem zda­wa­ło się, że cały jego opty­mizm i pa­mięć o domu tkwi­ły w nie­bie­sko­okiej ko­bie­cie.

– Zje­dli bez cie­bie. – Po­ca­ło­wa­ła go w ucho. – Ale po­sta­no­wi­łam po­cze­kać, aż przyj­dziesz.

– Zro­bi­łaś to tyl­ko dla­te­go, że nie masz nic do ro­bo­ty. – Przy­tu­lił ją i skrzy­wił się te­atral­nie. – Gdy­by tyl­ko w roz­kła­dzie dnia było ja­kie­kol­wiek za­ję­cie dla cie­bie, za­raz po­rzu­ci­ła­byś mnie dla nie­go.

– Cho­le­ra, skąd wie­dzia­łeś? – Po­ka­za­ła mu ję­zyk. – Do­rwa­łeś mój pa­mięt­nik?

– Tak. Wła­ma­nia do cu­dzych ka­jut to moje ży­cie.

Za­wsze przy­gry­za­ła mu lek­ko war­gę pod­czas po­ca­łun­ku. Uwiel­biał to.

– Spraw­dzi­łaś może w swej ma­chia­vel­licz­no­ści wy­kaz za­jęć na dziś? Nie chciał­bym wejść na od­cisk Wat­so­no­wi. – Zgrab­nie wy­do­był po­jem­nik z pod­grze­wa­cza i ze­rwał wiecz­ko. Za­pach­nia­ło pod­grza­ną pap­ką owo­co­wą. – Hmm, mu­sia­łem być do­brym czło­wie­kiem. Sztucz­ne ma­li­ny.

– Twój? – Się­gnę­ła po pla­sti­ko­wy wi­de­lec i szyb­ko na­bra­ła por­cję po­sił­ku, nim zdą­żył umknąć z tac­ką. – Taa. Spra­wy tech­nicz­ne, masz dziś wyj­ście w prze­strzeń, kon­ser­wa­cja Trój­ki.

Ber­nard zmarsz­czył brwi. O ile uwiel­biał spa­ce­ry, to aku­rat pra­ce przy an­te­nie od­bior­czej nu­mer trzy z ja­kie­goś po­wo­du bu­dzi­ły w nim je­dy­nie nie­chęć. Może to kwe­stia przej­ścia przez mar­twą stre­fę ko­mu­ni­ka­cyj­ną, gdzie był po­zba­wio­ny łącz­no­ści z Cen­trum, lub wy­so­ka za­wod­ność czuj­ni­ków aku­rat w tam­tym re­jo­nie, przez co bez prze­rwy trze­ba było je prze­ka­li­bro­wy­wać – dość, że choć tech­nik do­sko­na­le zda­wał so­bie spra­wę z ir­ra­cjo­nal­no­ści swo­ich od­czuć, nie po­tra­fił ich zmie­nić.

– Za­wsze ja… – mruk­nął z iry­ta­cją. – Jak­by nie mógł wy­słać Frol­lo.

– Tyl­ko ty je­steś wy­kwa­li­fi­ko­wa­nym tech­ni­kiem, chérie. – Zmierz­wi­ła mu wło­sy i opar­ła bro­dę na jego ra­mie­niu. – Po­ra­dzisz so­bie. Frol­lo nie zna się na ni­czym. A Wat­son do­sko­na­le o tym wie. Przy­kro mi, nad­miar kwa­li­fi­ka­cji tak dzia­ła.

– Kie­dy?

– Dzi­siaj. To wszyst­ko, co jest na­pi­sa­ne. Po­wiedz, kie­dy bę­dziesz szedł. Za­ła­twię so­bie dy­żur na ra­dio. – Sta­ła tuż za nim, mó­wiąc mu pra­wie do­kład­nie w ucho. Jej od­dech śmiesz­nie ła­sko­tał go w szy­ję.

– Wspa­nia­le, tyl­ko ty, ja i Wat­son…

Par­sk­nę­ła śmie­chem i ob­ró­ci­ła go twa­rzą do sie­bie. Po­ca­ło­wał ją lek­ko. Nie wie­dział, jak to robi, ale sma­ko­wa­ła tru­skaw­ka­mi. Na­wet te­raz.

Za­raz po po­sił­ku udał się do ste­row­ni. Sam. Do ste­row­ni za­wsze cho­dzi­ło się po­je­dyn­czo. Cza­sem żar­to­wa­li, że te­raz, kie­dy Sta­cja jest sa­mot­ną wy­spą, po pro­stu każ­de­mu po­trze­ba miej­sca, gdzie może pie­lę­gno­wać na­dzie­ję. Cza­sem, aby po pro­stu wsłu­chi­wać się go­dzi­na­mi w sy­gna­ły od­bie­ra­ne po­przez an­te­ny Sta­cji, cza­sem, żeby sza­leń­czo ana­li­zo­wać ich struk­tu­rę w po­szu­ki­wa­niu naj­mniej­szych śla­dów ludz­kiej obec­no­ści.

Cza­sem, żeby dla roz­ryw­ki po­szpe­rać w gi­gan­tycz­nych ban­kach da­nych udo­stęp­nia­nych przez SI.

Cza­sem, żeby wy­pa­lić pa­pie­ro­sa wy­grze­ba­ne­go z tych nędz­nych resz­tek, któ­re jesz­cze po­zo­sta­ły.

Cza­sem, żeby po­ga­pić się w mo­ni­to­ry.

Cza­sem, żeby się mo­dlić, a cza­sem, żeby prze­kli­nać Boga.

Wszyst­ko w obec­no­ści za­wsze czu­wa­ją­ce­go Wat­so­na.

SI, co praw­da, sta­ra­ła się za­cho­wy­wać nie­zwy­kle dys­kret­nie, ale wszy­scy byli świa­do­mi jej cią­głej obec­no­ści. Każ­dy czuj­nik, każ­da ka­me­ra, każ­dy gło­śnik, wszyst­ko spi­na­ła sieć kon­tro­lo­wa­na przez Wat­so­na. Ma­szy­na wie­dzia­ła o wszyst­kim, co dzie­je się na Sta­cji. Do­zo­wa­ła je­dze­nie, leki, ad­mi­ni­stro­wa­ła ty­sią­ca­mi dro­bia­zgów, zbyt mało waż­ny­mi dla czło­wie­ka. Nie spa­ła ni­g­dy, cały czas za­to­pio­na w swo­ich sy­mu­la­cjach i ana­li­zach. A może jesz­cze w czymś in­nym? Kto wie, co kry­je się we­wnątrz umy­słu kom­pu­te­ra?

***

– Dzień do­bry, Ber­nar­dzie, w czym mogę ci po­móc? – Wat­son ode­zwał się, kie­dy tyl­ko męż­czy­zna usiadł przed kon­so­le­tą. Spo­koj­ny, uprzej­my głos SI był za­pew­ne opra­co­wy­wa­ny przez całe szta­by psy­cho­lo­gów, aby bu­dzić wy­łącz­nie sym­pa­tię. Na­le­ża­ło przy­znać, że ich pra­ca nie po­szła na mar­ne. Spo­śród wszyst­kich obec­nych na Sta­cji Wat­son był zde­cy­do­wa­nie w czo­łów­ce ulu­bień­ców Ber­nar­da.

– Cześć, Wat­so­nie. Po­dob­no mam dzi­siaj spa­cer. Wiesz coś może o tym? – Po­ma­chał umiesz­czo­nej obok ho­lo­wy­świe­tla­cza ka­me­rze.

– Tak, wspo­mi­na­łem ci o tym kil­ka dni temu. Wi­dzę, że do­bre wie­ści roz­cho­dzą się szyb­ko. Kto cię po­in­for­mo­wał?

– Głu­pie py­ta­nie. Czy kto­kol­wiek poza Es spraw­dza mój roz­kład dnia? – Prze­cią­gnął się w fo­te­lu.

– Istot­nie, mo­głem się spo­dzie­wać, że wła­śnie ją wska­żesz – zgo­dzi­ła się SI. – W każ­dym ra­zie – trze­ba wy­re­gu­lo­wać an­te­nę nu­mer trzy, nie daje czy­ste­go sy­gna­łu. Z du­żym praw­do­po­do­bień­stwem nor­mal­na ka­li­bra­cja, ale oczy­wi­ście bę­dzie­my w kon­tak­cie, gdy­by mia­ło się wy­da­rzyć coś nie­spo­dzie­wa­ne­go.

– Oczy­wi­ście, jak zwy­kle. Es bę­dzie chcia­ła być przy łącz­no­ści, do­pu­ścisz ją?

– Nie wi­dzę pro­ble­mu. Je­śli tyl­ko bę­dziesz chciał, bę­dzie z tobą.

– Skąd pew­ność? – za­śmiał się tech­nik. – Może mnie nie chcieć.

– Wiem z do­świad­cze­nia – po­wie­dzia­ła ma­szy­na. Z gło­śni­ka do­bie­gło też coś bar­dzo przy­po­mi­na­ją­ce­go wes­tchnie­nie, jak­by Wat­son wy­ra­żał nie­chęć czy też ra­czej po­bła­ża­nie.

***

Z ze­wnątrz Sta­cja ro­bi­ła wra­że­nie ol­brzy­miej. Wzdłuż pan­cer­nej kon­struk­cji, od koń­ca wy­się­gni­ka na­daj­ni­ka krót­kie­go za­się­gu nu­mer dwa do wierz­choł­ka wie­ży ol­brzy­miej Je­dyn­ki, było nie­mal trzy­sta me­trów.

Więk­szość urzą­dzeń od daw­na nie dzia­ła­ła – po co zu­ży­wać moc na coś, cze­go Sta­cja nie po­trze­bo­wa­ła? Tak na­praw­dę sta­le utrzy­my­wa­li je­dy­nie od­bior­ni­ki i ra­dio­la­tar­nię. Ra­dar, na­daj­ni­ki da­le­kie­go za­się­gu, łą­cze sys­te­mów woj­sko­wych – z cza­sem jed­no po dru­gim odłą­cza­no, aby zmniej­szyć ob­cią­że­nie re­ak­to­ra i za­pew­nić so­bie źró­dło czę­ści za­mien­nych. Po­zba­wio­ne swo­jej funk­cjo­nal­no­ści ol­brzy­mie kon­struk­cje sta­wa­ły się po pro­stu ele­men­ta­mi ar­chi­tek­to­nicz­ny­mi, po­mni­ka­mi cy­wi­li­za­cji – wy­mar­łej może sie­dem lat temu, może ty­siąc. Kie­dy in­ży­nier miał złe dni, za­sta­na­wiał się, kie­dy cała Sta­cja sta­nie się ta­kim mo­nu­men­tem. Or­bi­tu­ją­cą wo­kół Sig­my II Li­bra pa­miąt­ką po ra­sie, któ­ra znik­nę­ła.

Ber­nard ni­g­dy nie mógł się po­wstrzy­mać od spa­ce­rów i każ­de jego wyj­ście trwa­ło dłu­żej, niż po­win­no. Ale prze­cież i tak do­ni­kąd im się nie spie­szy­ło. W cią­gu ostat­nich lat zdą­żył do­kład­nie zmie­rzyć kro­ka­mi prak­tycz­nie całą po­wierzch­nię ze­wnętrz­ne­go pan­ce­rza. Miał swo­je ulu­bio­ne miej­sca, ta­kie, z któ­rych moż­na było nie­kie­dy zo­ba­czyć Sval­bard, a cza­sem na­wet i Wy­spę Niedź­wie­dzią, or­bi­tu­ją­ce wo­kół Nord­kapp.

Zda­rza­ło się, że po pro­stu sie­dział na kom­po­zy­to­wych pły­tach i pa­trzył w gwiaz­dy. Czy ktoś tam jesz­cze w ogó­le o nich pa­mię­ta? Czy ktoś tam jest? Po­tra­fił wska­zać sek­tor No­we­go Wa­szyng­to­nu, Mem­phis, a na­wet kie­ru­nek, gdzie na­le­ża­ło szu­kać ma­lut­kiej, bla­dej Sol. Kie­dy moc­no się sku­pił, po­tra­fił so­bie przy­po­mnieć mia­sta, w któ­rych trze­ba było prze­py­chać się przez tłum, cały dzień spo­ty­kać lu­dzi i nie zo­ba­czyć dru­gi raz tej sa­mej twa­rzy.

Czy na­praw­dę tak było? Czy może wszyst­ko mu się tyl­ko śni­ło, a od za­wsze prze­by­wał na Sta­cji? Pa­mię­tał ro­dzi­ców i młod­sze­go bra­ta, któ­ry po­szedł do Ma­ry­nar­ki Wo­jen­nej. A może tyl­ko mu się zda­wa­ło?

***

Ta­blet­ki ogłu­pia­ły. Miał wra­że­nie, że zbyt dłu­go po nich sy­piał, że jego umysł był jak­by otu­lo­ny watą. Wi­dział, że tam­ten sta­wał się sil­niej­szy z każ­dym dniem.

Tyl­ko głu­piec nie po­łą­czył­by tego z jego wła­snym słab­ną­cym zdro­wiem.

Nie był pe­wien, kie­dy upiór pod­szył się pod do­wód­cę. Po­cząt­ko­wo na­wet nie za­uwa­żył zmia­ny, ale z cza­sem wi­dać ją było co­raz wy­raź­niej. Nie­po­ko­ją­cy błysk w oczach. Od­su­nię­cie go od jego włas­nych obo­wiąz­ków. Kon­tro­lo­wa­nie prze­pły­wu in­for­ma­cji.

Być może wia­do­mo­ści na­de­szły już daw­no temu. Może cały czas ich szu­ka­no, a stwór nie wzy­wał po­mo­cy, bo chciał się nim bez­piecz­nie po­ży­wić? Pew­nie dla­te­go wy­cho­dził sam – oba­wiał się, że ofia­ra mo­gła­by wpiąć się bez­po­śred­nio do re­je­strów an­ten…

Dzi­siaj nie wziął ta­ble­tek. I do­brze zro­bił. Kie­dy może go­dzi­nę po obie­dzie wy­śli­znął się z po­ko­ju, tam­te­go nie było.

– Gdzie po­szedł? – spy­tał kom­pu­te­ra. – Gdzie on po­lazł?

– Na­sta­wiać an­te­nę nu­mer trzy. Nie po­wi­nie­neś od­po­czy­wać? Je­steś prze­mę­czo­ny, wiesz o tym. – Ma­szy­na mó­wi­ła spo­koj­nym, uprzej­mym gło­sem. Do­kład­nie tak, jak zwra­ca­ła­by się do wa­ria­ta.

– Co się z nią sta­ło? Zno­wu?

– Pro­ble­my z ka­li­bra­cją, dro­biazg, ale nie da się tego na­pra­wić od środ­ka.

No ja­sne… Miał ra­cję. Cały czas miał ra­cję.

Te­raz wi­dział to wy­raź­niej niż kie­dy­kol­wiek przed­tem.

***

Krok za kro­kiem, wy­ćwi­czo­ny­mi do­świad­cze­niem ru­cha­mi, wspiął się ku ta­le­rzo­wi Trój­ki. Kra­tow­ni­ca wie­ży an­te­ny wy­sta­wa­ła spo­ro poza głów­ną bry­łę Sta­cji i po­mi­mo bra­ku cią­że­nia wy­pra­wa da­wa­ła sil­ne wra­że­nie za­wie­sze­nia nad ot­chła­nią. Wpiął linę w ko­lej­ny z sze­re­gu za­cze­pów bez­pie­czeń­stwa i prze­mie­ścił się o na­stęp­ny metr.

– Ber­nar­dzie, de­ner­wu­jesz się? – usły­szał głos Wat­so­na w słu­chaw­ce.

– Nie, wszyst­ko w po­rząd­ku. – Ko­lej­ny krok po ażu­ro­wej kon­struk­cji. Gwiaz­dy pod sto­pa­mi ukła­da­ły się w zna­ne wzo­ry. Ta­kie­go nie­ba nie dało się zo­ba­czyć w Sol. Na­zwy, któ­re zdą­ży­li im nadać na Sta­cji, były po la­tach le­piej zna­ne niż gwiaz­do­zbio­ry ziem­skie­go nie­ba. Za­sło­nię­ty przez but ska­fan­dra Sza­le­niec to­czył wal­kę z Astro­nau­tą. Kie­dy spoj­rza­ło się wzdłuż kra­tow­ni­cy, moż­na było do­strzec Upio­ra, błysz­czą­ce­go czer­wo­nym bla­skiem The­ta III Dra­co­nis, pod któ­rym ja­sno świe­ci­ły gwiaz­dy Es. Ber­nard uśmiech­nął się do sie­bie. Es mia­ła na po­cząt­ku na­zy­wać się Dama, ale prze­cież obie­cał dziew­czy­nie wła­sny gwiaz­do­zbiór.

– Sko­czy­ło ci tęt­no. Pew­nie nic po­waż­ne­go. Zbli­żasz się do mart­wego sek­to­ra, ocze­kuj za­kłó­ceń łącz­no­ści.

– Tę­sk­nię za chwi­lą sa­mot­no­ści, więc wła­ści­wie do­brze się skła­da. – Po­sta­rał się za­brzmieć we­so­ło. Od­ru­cho­wo spoj­rzał na uchwyt dra­bi­ny ser­wi­so­wej – to zwy­kle koło niej łącz­ność z Cen­trum ury­wa­ła się, aby po­wró­cić do­pie­ro przy sa­mym ta­le­rzu an­te­ny.

– Nie­ład­nie, czu­ję się tro­chę zlek­ce­wa­żo­na. – Ra­dio nie zdo­ła­ło po­zba­wić gło­su Es jego zwy­kłej mięk­ko­ści. – Jak na spa­ce­rze, do­brze się ba­wisz?

– Wręcz ide­al­nie. Nie pada, nie wie­je, a nie­bo jest pięk­ne jak ni­g­dy. Przy­nieść ci coś?

– Pięk­ny kwia­tek i ja­kąś za­baw­kę – za­śmia­ła się dziew­czy­na. – Albo ład­ne zdję­cie.

– Zo­ba­czę, co się da zro­bić. – Jesz­cze dwa kro­ki. Je­den. – A te­raz daj mi mo­men­cik…

– Chciał­bym po raz ko­lej­ny za­su­ge­ro­wać… – Głos Wat­so­na umilkł w pół zda­nia, kie­dy tech­nik mi­nął gra­ni­cę stre­fy. Miej­sce, poza ci­szą w ete­rze, nie róż­ni­ło się ni­czym od resz­ty Sta­cji. Sza­ra kra­tow­ni­ca pro­wa­dzą­ca aż do Trój­ki, prze­ty­ka­na opan­ce­rzo­ny­mi ru­ra­mi na prze­wo­dy i ele­men­ta­mi sil­ni­ko­wy­mi sys­te­mu sa­mej an­te­ny.

I lina.

Lina nie sta­no­wi­ła ele­men­tu kon­struk­cyj­ne­go – była świa­dec­twem awa­ryj­ne­go od­strze­le­nia sys­te­mu za­si­la­ją­ce­go Trój­kę i uru­cho­mie­nia na­tych­miast po­tem ukła­du ko­twi­czą­ce­go czę­ści do ka­dłu­ba Sta­cji. Au­to­ma­tycz­na pro­ce­du­ra, wy­wo­ła­na ry­zy­kiem eks­plo­zji ogni­wa i uszko­dze­nia an­te­ny, mia­ła miej­sce parę lat temu i od tego cza­su Wat­son za każ­dym ra­zem, kie­dy Ber­nard wy­cho­dził w prze­strzeń, su­ge­ro­wał zwol­nie­nie za­cze­pu. SI twier­dzi­ła, że praw­do­po­dob­nie pro­mie­nio­wa­nie uszko­dzo­ne­go ogni­wa jest od­po­wie­dzial­ne za za­kłó­ce­nia łącz­no­ści, z prag­ma­ty­zmem do­da­jąc, że za­bra­nie urzą­dze­nia do wnę­trza Sta­cji jest zbyt ry­zy­kow­ne, a na eki­pę tech­nicz­ną i tak na ra­zie nie moż­na li­czyć. Jej cał­ko­wi­cie ra­cjo­nal­ne ar­gu­men­ty nie po­tra­fi­ły jed­nak być prze­ko­nu­ją­ce na ze­wnętrz­nej po­wło­ce Sta­cji. Ber­nard nie mógł zdo­być się na od­rzu­ce­nie po­ten­cjal­nie uży­tecz­nych czę­ści. Tak przy­naj­mniej tłu­ma­czył się Wat­so­no­wi, choć… kie­dy się nad tym za­sta­no­wił, miał wra­że­nie, że cho­dzi­ło ra­czej o to, iż lina jest czę­ścią hi­sto­rii Sta­cji, frag­men­tem, któ­rych było co­raz mniej. Cza­sem miał wra­że­nie, że prze­szłość zwy­czaj­nie umy­ka i zni­ka za nie­wi­dzial­nym ho­ry­zon­tem, że sam nie pa­mię­ta już wszyst­kie­go i z każ­dym dniem coś tra­ci w ru­ty­nie ży­cia na pla­ców­ce.

Sta­rał się, co praw­da, pro­wa­dzić dzien­nik, ale kie­dy go prze­glą­dał, znaj­do­wał całe ty­go­dnie bez wpi­sów. Może kie­dyś za po­mo­cą rze­czy ta­kich jak lina bę­dzie mógł ja­koś od­zy­skać za­gi­nio­ne dni. Może. Tak więc lina po­zo­sta­wa­ła na swo­im miej­scu. Sa­me­mu Wat­so­no­wi naj­wy­raź­niej też nie za­le­ża­ło na zmia­nie sy­tu­acji, po­nie­waż nie na­ci­skał na Ber­nar­da ani nie wy­słał ni­ko­go in­ne­go. Być może uznał, że mar­twa stre­fa nie jest naj­gor­szym roz­wią­za­niem na Sta­cji, gdzie nie dało się ni­g­dy być tak na­praw­dę sa­me­mu. Może ro­zu­miał tłu­ma­cze­nia Ber­nar­da. Albo praw­dzi­we po­wo­dy jego po­stę­po­wa­nia.

Ja­sna, pro­wa­dzą­ca gdzieś w prze­strzeń kre­ska zo­sta­ła za­cze­pio­na o kra­tow­ni­cę sys­te­mem elek­tro­ma­gne­tycz­nych kotw, ja­kich zwy­kle uży­wa się przy cza­so­wym mon­ta­żu ele­men­tów w prze­strze­ni albo w ze­sta­wach ra­tun­ko­wych ska­fan­drów. Kie­dy Ber­nard spo­glą­dał wzdłuż niej, zda­wa­ło mu się, że na jej od­le­głym koń­cu, w chmur­ce za­mar­z­nię­te­go gazu, wi­dzi bia­ły kształt ze­sta­wu za­si­la­ją­ce­go. Rów­nie czę­sto jed­nak za­wie­szo­ny na dru­gim koń­cu liny obiekt ja­wił mu się jako sta­tek ko­smicz­ny albo wi­ru­ją­cy w ska­fan­drze próż­nio­wym czło­wiek.

To było nie­mal jak wpa­try­wa­nie się w chmu­ry. O ile do­brze je pa­mię­tał. Bra­ko­wa­ło mu chmur.

Po­trzą­snął gło­wą we­wnątrz heł­mu i ru­szył da­lej po kra­tow­ni­cy. „Za­czy­nam za­cho­wy­wać się jak Po­ny­riow”, skar­cił się w my­ślach.

Kil­ka kro­ków da­lej po­wró­ci­ła łącz­ność.

Wy­słu­żo­na apa­ra­tu­ra wtło­czy­ła po­wie­trze do cia­snej ślu­zy. Ber­nard zdjął hełm i otarł grzbie­tem rę­ka­wi­cy spo­co­ne czo­ło. Nie był na­wet zmę­czo­ny, ale pew­nie w ska­fan­drze zno­wu szwan­ko­wa­ło ogrze­wa­nie. Jed­ną po dru­giej od­piął cięż­kie ro­bo­cze rę­ka­wi­ce i przy­piął je do pasa obok pu­stej ka­bu­ry. Sta­cja była obiek­tem woj­sko­wym, ale dwa pi­sto­le­ty – ca­łość zgro­ma­dzo­nej tu bro­ni – znaj­do­wa­ły się w za­mknię­tej na czte­ry spu­sty szaf­ce obok cen­trum ko­mu­ni­ka­cyj­ne­go. Ber­nard nie pa­mię­tał ani jed­nej sy­tu­acji, kie­dy strze­la­no by z nich do żoł­nie­rzy wro­ga, zresz­tą – nie po­tra­fił wy­obra­zić so­bie, że kto­kol­wiek za­pla­no­wał­by ude­rze­nie na Sta­cję i dał się ode­przeć dwo­ma pi­sto­le­ta­mi. Ale re­gu­la­min był re­gu­la­mi­nem.

Odło­żył hełm na wła­ści­wą pół­kę, obok dru­giej, opi­sa­nej na­zwi­skiem „McMil­lan”. Uśmiech­nął się do sie­bie.

Na­zwi­sko było jed­ną z po­my­łek sys­te­mu, mo­men­tów, w któ­rym wy­ćwi­czo­ne re­gu­la­mi­ny za­wo­dzą i ob­ja­wia się zwy­kła, ludz­ka na­tu­ra, opar­ta na błę­dach. Kim­kol­wiek był McMil­lan, mu­siał zo­stać kie­dyś przy­dzie­lo­ny na Sta­cję. Może zmie­nio­no mu przy­dział lub wy­da­lo­no go ze służ­by czy prze­su­nię­to trans­fer… Co­kol­wiek się wy­da­rzy­ło, ni­g­dy tu nie do­tarł. Ale miej­sce na sprzęt opi­sa­no, zgod­nie z dy­rek­ty­wa­mi wy­da­ny­mi za ja­kimś biur­kiem za­opa­trze­niow­ców. I tak od­le­gły za­pew­ne o set­ki lat świetl­nych McMil­lan, przy wspar­ciu bez­ro­zum­nych pro­ce­dur, na za­wsze po­zo­sta­wił ślad w Sta­cji.

Ber­nard czę­sto za­sta­na­wiał się, kim był McMil­lan. Miał ro­dzi­nę? Przy­ja­ciół? Jak by się do­ga­dy­wa­li, gdy­by jed­nak tu tra­fił? Oczy­wi­ście, zda­wał so­bie spra­wę, że ni­g­dy się tego nie do­wie.

Był po pro­stu jesz­cze jed­ną po­zo­sta­ło­ścią po świe­cie sprzed Sta­cji.

Tym­cza­sem dło­nie Ber­nar­da wy­ko­ny­wa­ły ko­lej­ne punk­ty ry­tu­ału ślu­zy bez udzia­łu za­ję­tej my­śla­mi świa­do­mo­ści. Kon­tro­la za­sob­ni­ka tle­no­we­go, odłą­cze­nie ele­men­tów sys­te­mu cyr­ku­la­cji po­wie­trza, roz­pię­cie pa­sów mo­cu­ją­cych, zdję­cie za­sob­ni­ka tle­no­we­go – czyn­no­ści pro­ce­du­ry po­wro­tu przez ślu­zę były tak moc­no za­pi­sa­ne w umy­śle Ber­nar­da, że wy­ko­ny­wał je nie­mal na za­sa­dzie od­ru­chów.

O wie­lu rze­czach na Sta­cji prak­tycz­nie się już nie my­śla­ło. Po­wtó­rzo­ne set­ki razy pro­ce­du­ry sta­ły się rów­nie na­tu­ral­ne jak od­dy­cha­nie czy je­dze­nie. Czło­wiek w isto­cie był or­ga­ni­zmem ide­al­nie do­sto­so­wa­nym. Z cza­sem tryb ży­cia Ber­nar­da do­grał się do sys­te­mów Sta­cji, a on sam przy­wykł do bra­ku wia­tru i wą­skich ko­ry­ta­rzy oraz cią­gle tych sa­mych roz­ry­wek z tymi sa­my­mi ludź­mi. Nie­kie­dy tech­nik my­ślał o tym jako o ewo­lu­cji. Spe­cy­ficz­nym kie­run­ku roz­wo­ju umy­słu, któ­ry umoż­li­wiał prze­trwa­nie w ma­łej gru­pie tak dłu­gie­go cza­su w cał­ko­wi­tym od­osob­nie­niu.

Cza­sem – jak o obłę­dzie.

***

Za­mach­nął się i rzu­cił na­rzę­dziem, ale wróg usko­czył i po chwi­li już wdra­py­wał się na kra­tow­ni­cę. Cięż­ki klucz do otwie­ra­nia pan­cer­nych pa­ne­li, wi­ru­jąc, od­le­ciał w prze­strzeń. W ska­fan­drze upiór wy­glą­dał nie­mal jak czło­wiek, choć po­ru­szał się nie­na­tu­ral­nie zwin­nie. Gdzieś na krań­cu umy­słu po­ja­wi­ła się in­stynk­tow­na myśl – ucie­kać. Ale wie­dział, że to pro­sta dro­ga do śmier­ci. Z pod­nó­ża Trój­ki do naj­bliż­szej ślu­zy było jed­nak nie­mal pięć­dzie­siąt me­trów. Nie da rady. Zdą­ży zro­bić naj­wy­żej dzie­sięć–pięt­na­ście, kie­dy upiór sko­czy mu na ple­cy, ro­ze­drze de­li­kat­ny ska­fan­der próż­nio­wy, wpu­ści zim­no i pust­kę… Po­pa­trzył na po­stać, za­mar­łą w bez­ru­chu kil­ka­na­ście me­trów od nie­go, za­pló­tł­szy ra­mio­na wo­kół kra­tow­ni­cy. Spoj­rze­nie pło­ną­cych, czer­wo­nych oczu upio­ra błysz­cza­ło pod fil­trem heł­mu i zda­wa­ło się prze­wier­cać go na wy­lot, po­wo­li wy­peł­niać całą prze­strzeń. Nie wi­dział już gwiazd ani świa­teł po­zy­cyj­nych Sta­cji, jak za­cza­ro­wa­ny wpa­tru­jąc się w be­stię. Szu­my w słu­chaw­kach ra­dia za­czę­ły ukła­dać się w dziw­ną, hip­no­tycz­ną me­lo­dię. Ostat­kiem sił się­gnął po broń i wte­dy tam­ten sko­czył.

***

Po­czuł chwi­lę nie­waż­ko­ści, po czym cią­że­nie wró­ci­ło i ude­rzył o pod­ło­gę ka­bi­ny. Elek­try­zu­ją­cy ból łok­cia obu­dził go mo­men­tal­nie.

– A żeby to cho­le­ra… – Prze­to­czył się na ple­cy i otwo­rzył oczy. Je­dy­nym wi­docz­nym punk­tem w cał­ko­wi­tej ciem­no­ści ka­ju­ty był wy­świe­tlacz ze­ga­ra. Trze­cia dwa­dzie­ścia osiem, gło­si­ły błysz­czą­ce zie­le­nią cy­fry. – Wat­so­nie, świa­tło.

Za­wsze usłuż­na SI za­re­ago­wa­ła na­tych­miast. Ber­nard osło­nił przed­ra­mie­niem przy­mru­żo­ne oczy. Wzrok po­trze­bo­wał kil­ku se­kund, żeby prze­sta­wić się z cał­ko­wi­tej ciem­no­ści na po­wódź bia­łe­go świa­tła. Es sie­dzia­ła na łóż­ku, jej dłu­gie ciem­ne wło­sy opa­da­ły na twarz, a zie­lo­na ko­szul­ka przy­jem­nie ukła­da­ła się na pier­siach.

– Zno­wu kosz­ma­ry? – W do­bie­ga­ją­cym z łóż­ka gło­sie Es za­spa­nie mie­sza­ło się z tro­ską.

– Nie, po­mi­ja­jąc ośle­pie­nie, wszyst­ko w po­rząd­ku – rzu­cił uspo­ka­ja­ją­co. – Prze­to­czy­łem się w złym kie­run­ku. Za­mie­rza­łem zmiaż­dżyć cię o ścia­nę, a za­miast tego spa­dłem. Uczci­wa po­mył­ka. Śpij.

Po­zbie­rał się z pod­ło­gi i pod­szedł do sto­li­ka, na któ­rym prze­zor­nie zo­sta­wił ku­bek z wodą. Upił kil­ka ły­ków. Es wpa­try­wa­ła się w nie­go ba­daw­czo.

– Krzy­cza­łeś. – Od­gar­nę­ła wło­sy i opu­ści­ła smu­kłe nogi na pod­ło­gę. – Może po­wi­nie­neś po­ga­dać o tym z Wat­so­nem? Coś ci po­le­ci.

– Co? Pro­chy? Te­ra­pię? – Wzru­szył ra­mio­na­mi i od­sta­wił ku­bek. – Nie ma sen­su. Za­wsze mogę so­bie po­roz­ma­wiać z ży­wy­mi ludź­mi. No i je­steś ty. Nie po­trze­bu­ję ni­cze­go in­ne­go, kie­dy je­steś obok.

Es uśmiech­nę­ła się. Ślicz­nie się uśmie­cha­ła.

– Jak­kol­wiek uwa­żam, że jest to tyl­ko sztucz­ka ma­ją­ca za­gwa­ran­to­wać ci seks, miło mi to sły­szeć. Na­dal jed­nak są­dzę, że fa­cho­wa po­moc przy­da­je się, je­śli pro­blem się po­wta­rza. A ten się po­wta­rza.

– Ra­dzę so­bie. – Usiadł obok ko­bie­ty i ob­jął ją ra­mie­niem, ale od­su­nę­ła się. Pa­trzy­ła na nie­go po­waż­nie.

– Nie mo­żesz ba­ga­te­li­zo­wać wszyst­kie­go. W ostat­nich ty­go­dniach wy­da­jesz się cią­gle zmę­czo­ny. Je­steś ner­wo­wy, mie­wasz kosz­ma­ry. Wszy­scy to za­uwa­ża­ją, a ty uda­jesz, że je­śli bę­dziesz za­prze­czał od­po­wied­nio dłu­go, to na­gle sy­tu­acja ma­gicz­nie się po­pra­wi.

– Ra­dzę so­bie – po­wtó­rzył, uśmie­cha­jąc się uspo­ka­ja­ją­co. – To tyl­ko złe sny.

– Roz­ma­wia­li­śmy już o tym i obie­cy­wa­łeś, że po­mó­wisz z Wat­so­nem…

– Obie­cy­wa­łem, że po­mó­wię, kie­dy sta­nie się to pro­ble­mem. Na ra­zie to po pro­stu zmę­cze­nie. Zda­rza się. – Ber­nard wy­wró­cił oczy­ma.

– Tak, ale nie mo­że­my igno­ro­wać ta­kich rze­czy, zwłasz­cza że nikt nie może tu­taj po pro­stu wy­je­chać na dwa ty­go­dnie. Zrób to, choć­by dla­te­go, że cię o to pro­szę. – Pod­cią­gnę­ła ko­la­na pod bro­dę i ob­ję­ła je ra­mio­na­mi. Nie­bie­skie oczy ko­bie­ty zda­wa­ły się po­chła­niać ko­lo­ry z ca­łe­go po­miesz­cze­nia. – Mar­twię się o cie­bie.

– Nie masz po­wo­du. – Prze­su­nął dło­nią po jej dłu­gich, mięk­kich wło­sach. – To pew­nie prze­mę­cze­nie.

– Nie­wie­le mamy tu do ro­bo­ty, Ber­nar­dzie. – Prze­chy­li­ła gło­wę i spoj­rza­ła na nie­go z lek­ką iry­ta­cją. Ostat­nio ła­twiej się de­ner­wo­wa­ła. – Wiesz, o co mi cho­dzi.

– Cza­sem po pro­stu mie­wam gor­sze dni.

– Nie czte­ry razy na ty­dzień! – Pod­nio­sła głos. Pierw­szy i na ogół ostat­ni sy­gnał ostrze­gaw­czy, nie­mniej zmę­czo­ny męż­czy­zna po pro­stu go zi­gno­ro­wał. – Bu­dzisz się albo z krzy­kiem, albo na pod­ło­dze. I jak so­bie ra­dzisz? Za­my­kasz się w ka­ju­cie z tymi two­imi an­ty­ka­mi… – Wska­za­ła ręką na pół­kę z książ­ka­mi. – I wy­cho­dzisz po trzech dniach, za­kła­da­jąc, że wszy­scy za­po­mni­my, że coś jest nie tak. Że ty sam za­po­mnisz.

– Dzia­ła do­sko­na­le i na­praw­dę nie po­trze­bu­ję niań­ki. – Żach­nął się, jed­nak już kie­dy wy­po­wia­dał te sło­wa, wie­dział, że po­peł­nił błąd.

– Ja­sne. – Za­trzy­ma­ła się w pół kro­ku i po­sła­ła mu wście­kłe spoj­rze­nie. – Po­trze­bu­jesz tyl­ko ko­goś do pie­prze­nia.

Wy­szła za­ma­szy­stym kro­kiem, nie za­da­jąc so­bie tru­du, żeby za­brać le­żą­ce na pod­ło­dze spodnie. Ber­nard pod­niósł się i ru­szył za nią, ale dziew­czy­na była już u sie­bie w ka­ju­cie, za sza­ry­mi drzwia­mi z za­le­pio­ną ta­śmą pla­kiet­ką z na­zwi­skiem. Wes­tchnął cięż­ko. Nie było sen­su się do­bi­jać. Te­raz nie ze­chce roz­ma­wiać, po­tem przez ja­kiś czas bę­dzie go uni­kać. Pew­nie do wie­czo­ra, kie­dy da się prze­pro­sić. W tym mo­men­cie tyl­ko by po­gor­szył sy­tu­ację. Wy­trzy­ma­łość ner­wo­wa wszyst­kich szwan­ko­wa­ła, na nie­szczę­ście z re­gu­ły w tym sa­mym cza­sie.

Mu­siał ist­nieć ja­kiś me­cha­nizm psy­cho­lo­gicz­ny zwią­za­ny z po­zo­sta­wa­niem cały czas w tym sa­mym to­wa­rzy­stwie. Ber­nard nie był psy­cho­lo­giem, ale pew­nie zna­la­zła­by się ja­kaś opi­su­ją­ca to teo­ria. Kie­dy on był ner­wo­wy, naj­czę­ściej aku­rat złe sa­mo­po­czu­cie do­ty­ka­ło rów­nież in­nych. Zu­peł­nie jak­by za­ło­ga Sta­cji wy­ro­bi­ła so­bie wspól­ny rytm. Może z bie­giem lat po­wsta­ła po­mię­dzy nimi ja­kaś prze­dziw­na więź, któ­ra spra­wia­ła, że do­sko­na­le wy­czu­wa­li swo­je wza­jem­ne na­stro­je, przez co wpły­wa­li na sie­bie na­wza­jem? Fak­tem było, że po­mi­mo cia­sno­ty Sta­cji rzad­ko kie­dy zda­rza­ło mu się spo­tkać oso­bę, któ­rej na­praw­dę nie chciał spo­tkać. Może trze­ba bę­dzie za­py­tać, czy inni za­uwa­ży­li to samo. Oczy­wi­ście nie te­raz. Na roz­mo­wę z Es nie miał chwi­lo­wo szans, a z ni­kim in­nym ja­koś nie chciał ga­dać.

Wes­tchnął cięż­ko i się­gnął do szaf­ki, na chy­bił tra­fił wy­cią­ga­jąc stam­tąd książ­kę. „Ka­te­dra Naj­święt­szej Ma­rii Pan­ny w Pa­ry­żu” – wie­dział to w chwi­li, kie­dy do­tknął okład­ki. Cóż. Niech bę­dzie.

Książ­ki. Kie­dy przy­la­ty­wał na Sta­cję, an­tycz­ne, bar­dzo dro­gie i moc­no nie­prak­tycz­ne – te same utwo­ry moż­na było spo­koj­nie mieć na czyt­ni­ku – sta­no­wi­ły ka­prys, ra­czej ozdo­bę niż fak­tycz­ną lek­tu­rę. Ber­nard odzie­dzi­czył całą ko­lek­cję – je­de­na­ście sztuk kla­sy­ki, na uszla­chet­nia­nych praw­dzi­wym pa­pie­rem stro­nach – po Cla­rze De­mo­ines, sio­strze mat­ki. Lu­bił ich za­pach, utwar­dza­ne okład­ki i szorst­kość pa­pie­ru. Uspo­ka­ja­ły go. W cią­gu ostat­nich lat sta­ły się czymś jesz­cze – kie­szon­ko­wy­mi świa­ta­mi, miej­sca­mi, w któ­rych Ber­nard mógł się schro­nić. Znał wszyst­kie swo­je książ­ki nie­mal na wy­ryw­ki i czę­sto w ogó­le ich nie otwie­rał. Nie mu­siał. Prze­su­wał pal­ca­mi po okład­ce „Wład­cy Pier­ście­ni” i czuł za­pach zie­la faj­ko­we­go oraz wiatr znad Ri­ven­dell. Kro­czył uli­ca­mi Chi­ba City, su­nąc wzdłuż li­ni­jek „Neu­ro­man­ce­ra”, po­dzi­wiał Lon­dyn oczy­ma cie­kaw­skie­go niedź­wiad­ka z Peru. Sły­szał śmiech Be­he­mo­ta, kie­dy kart­ko­wał „Mi­strza i Mał­go­rza­tę”, i wi­dział tro­skę na pyszcz­ku Kró­li­ka, gdy jego wzrok pa­dał na ciem­no­czer­wo­ny grzbiet „Ali­cji w Kra­inie Cza­rów”.

Po­tra­fił sie­dzieć go­dzi­na­mi, tyl­ko prze­su­wa­jąc pal­cem wzdłuż ko­lej­nych li­ni­jek. Cza­sem my­ślał o cza­sach, kie­dy an­tycz­ne tomy po­wsta­wa­ły. Je­śli wie­rzyć dru­ko­wi na przed­ostat­niej stro­nie, ko­lek­cja ciot­ki pa­mię­ta­ła cza­sy, kie­dy uru­cha­mia­no pro­ce­sy ter­ra­for­min­gu na No­wym Ede­nie i Jed­no­ści. Przed pierw­szą woj­ną ko­lo­nial­ną. Przed na­stęp­ny­mi. Kie­dy ko­smos był miej­scem, w któ­rym lu­dzie chcie­li zbu­do­wać nowy dom, lep­szy niż ten na Zie­mi. Nie miej­scem, któ­re pa­mię­tał Ber­nard.

Do­kład­nie ta­kim sa­mym jak Zie­mia.

W my­ślach spa­ce­ro­wał uli­ca­mi dwu­dzie­sto­wiecz­nej Mo­skwy, po­dró­żo­wał po An­glii, wy­kłó­cał się z tu­byl­czy­mi prze­wod­ni­ka­mi pod Ki­li­man­dża­ro. Nie ro­zu­miał wie­lu rze­czy, two­rzył teo­rie i sche­ma­ty, we­dług któ­rych za­cho­wa­nia i re­ak­cje lu­dzi sprzed wie­ków mia­ły sens. Kon­stru­ował wzor­ce, do któ­rych pró­bo­wał do­pa­so­wy­wać bo­ha­te­rów. Po­tra­fił spę­dzić całe go­dzi­ny w ste­row­ni, wy­cią­ga­jąc z po­mo­cą Wat­so­na strzęp­ki in­for­ma­cji z hi­sto­rycz­nych baz da­nych.

Po­zna­wał obcą cy­wi­li­za­cję, któ­rą kie­dyś byli lu­dzie.

Naj­wy­raź­niej zno­wu po­trze­bo­wał uciecz­ki.

***

Jo­na­than Brown przy­szedł do nie­go na­stęp­ne­go dnia. Ber­nard lu­bił młod­sze­go z szy­fran­tów. O ile hu­mor Pau­leya był zło­śli­wy i sar­ka­stycz­ny, Jo­na­than oka­zał się po pro­stu opty­mi­stą – chy­ba je­dy­nym na Sta­cji. W ostat­nich la­tach była to ce­cha, na któ­rą pa­no­wał wy­so­ki po­pyt.

– Tak jak­by nie wy­cho­dzisz z ka­bi­ny, Ber­nar­dzie. Mogę wejść? – Nie cze­ka­jąc na od­po­wiedź, wpa­ko­wał się do środ­ka. – Tro­chę się mar­twi­my, wiesz. Co czy­tasz? Po­wi­nie­neś chy­ba do­ga­dać się z Es.

Ber­nard nie mógł po­wstrzy­mać uśmie­chu. Utrzy­ma­nie wąt­ku było trud­ną sztu­ką dla młod­sze­go z szy­fran­tów.

– „Dra­cu­la”. Bram Sto­ker. Kla­sy­ka. Nie orien­tu­jesz się. – Po­stu­kał pa­znok­ciem w grzbiet le­żą­cej na sto­li­ku książ­ki. – Dla­te­go mało mnie wi­du­je­cie. Sie­dzę tu­taj i czy­tam.

– To jed­na książ­ka, oszu­ście, zna­czy sze­fie. – Jo­na­than uniósł brew, przy­glą­da­jąc się po­wie­ści okiem znaw­cy. – Nie zaj­mie ci wię­cej niż parę go­dzin. Resz­ta to ani chy­bi chęć sie­dze­nia tu­taj. Oczy­wi­ście ro­zu­miem, ale wiesz – pora wy­ła­zić.

– Coś się sta­ło? – Ber­nard wzru­szył ra­mio­na­mi.

– Nic się nie sta­ło. Ale po co masz tak sie­dzieć? Ży­cie prze­ga­pisz. – Brown już był przy jego pół­ce, nie­mal przy­sta­wia­jąc nos do grzbie­tów ksią­żek. – „Wład­ca Pier­ście­ni”. Mat­ma?

– Nie, li­te­ra­tu­ra. Tol­kien. – In­ży­nier wy­wró­cił oczy­ma. – Co ta­kie­go jest do prze­ga­pia­nia na ze­wnątrz? Nie­zna­ny ga­tu­nek ra­cji żyw­no­ścio­wych?

– Nie, przy­naj­mniej jak do­tąd nie, ale to nie zna­czy, że nic się nie wy­da­rzy za go­dzi­nę. Albo ju­tro. – Brown roz­szył ręce i za­krę­cił się w koło. – Kto wie?

– Co z Es? – Ber­nard sta­rał się za­dać to py­ta­nie w spo­sób moż­li­wie non­sza­lanc­ki, ale oczy­wi­ście roz­mów­ca za­re­ago­wał na­tych­miast. Oczy szy­fran­ta roz­bły­sły ra­do­śnie.

– Es jest na­bur­mu­szo­na. Wiesz, ko­bie­ta. Po­wi­nie­neś z nią po­ga­dać. Tak, tak. Te­raz. Już.

– Ni­g­dy nie tra­cisz wia­ry? – Ber­nard na­cią­gnął blu­zę na pod­ko­szu­lek. Może Jo­na­than miał ra­cję. Tę­sk­nił za Es, na­wet je­śli sta­rał się do tego nie przy­zna­wać, żeby nie dać dziew­czy­nie no­wej amu­ni­cji.

– Sczeź­li­by­ście beze mnie, ban­do po­nu­ra­ków. Idziesz? – Brown był już przy drzwiach.

– Taaa, chodź­my. I tak mia­łem spraw­dzić, czy nie zde­mo­lo­wa­li­ście Sta­cji.

***

Zna­lazł ją oczy­wi­ście w ich miej­scu, w doku star­to­wym kap­su­ły ra­tun­ko­wej. Sie­dzia­ła na pod­ło­dze, opie­ra­jąc się ple­ca­mi o ścia­nę i wpa­tru­jąc w mar­twe ekra­ny wy­łą­czo­ne­go sys­te­mu kon­tro­li star­tu. Coś ci­cho nu­ci­ła, chy­ba „Ilu­zję”. Do­bry ka­wa­łek.

Cza­sa­mi żar­to­wa­li, że kie­dy będą mie­li już do­syć po­zo­sta­łych, wsią­dą do dwu­oso­bo­we­go sta­tecz­ku i zda­dzą się na los. Gdy miał złe dni, są­dził, że to na­praw­dę do­bry po­mysł, mimo iż szan­se prze­chwy­ce­nia kap­su­ły przez ko­go­kol­wiek były ka­ta­stro­fal­nie wręcz nie­wiel­kie.

Nie ode­zwa­ła się ani sło­wem, kie­dy wszedł, na­wet na nie­go nie spoj­rza­ła.

Usiadł koło niej na pod­ło­dze, wsłu­chu­jąc się w me­lo­dię. Pio­sen­ka mie­sza­ła się z ci­chym szu­mem urzą­dzeń.

Kie­dy umil­kła, opar­ła mu gło­wę na ra­mie­niu. Na­dal nic nie mó­wi­ła, ale prze­cież nie mu­sia­ła. Sie­dzie­li tak w ci­szy może chwi­lę, a może go­dzi­nę… Ber­nard ni­g­dy nie li­czył cza­su w ta­kich mo­men­tach.

Bo i po co?

***

Za­wsze, kie­dy Ber­nard prze­kra­czał gródź pro­wa­dzą­cą do ste­row­ni, miał na­dzie­ję do­wie­dzieć się, że otrzy­ma­li ja­ką­kol­wiek wia­do­mość. Pa­mię­tał pierw­sze mie­sią­ce służ­by, gdy przy­naj­mniej raz w ty­go­dniu przez punkt sko­ko­wy coś prze­cho­dzi­ło: cza­sem frach­to­wiec, in­nym ra­zem okręt pa­tro­lo­wy, jesz­cze kie­dy in­dziej smu­kły i zło­żo­ny nie­mal wy­łącz­nie z po­tęż­ne­go sil­ni­ka ku­rier.

Te­raz, nie li­cząc oczy­wi­ście okien te­stów dia­gno­stycz­nych i ra­por­tów o sta­nie Sta­cji, więk­szość ekra­nów wy­peł­nia­ły mo­no­ton­ne cią­gi wyj­ścia al­go­ryt­mów ana­li­zy szu­mu. Szan­se na wy­ło­wie­nie ja­kie­go­kol­wiek śla­du in­for­ma­cji z przy­pad­ko­wych fal wy­ła­pa­nych przez an­te­ny były po­ni­żej wszel­kich wskaź­ni­ków – ale prze­cież za­wsze więk­sze od zera. I za­wsze była na­dzie­ja. Na­dzie­ja jest po­tęż­ną bro­nią, zwłasz­cza kie­dy nie ma się ni­cze­go in­ne­go. Co­dzien­nie in­ży­nier wcho­dził do świą­ty­ni Wat­so­na i każ­de­go dnia li­czył na to, że po­śród zwy­kłych „Od­rzu­co­ne” po­ja­wi się choć jed­no „Prze­kie­ro­wa­ne do ana­li­zy dru­gie­go stop­nia”.

Że cho­ciaż raz Wat­son nie po­wi­ta go uprzej­mym: „Przy­kro mi, Ber­nar­dzie”.

Jak do­tąd bez suk­ce­su. Ale dzi­siaj nie ob­cho­dzi­ło go to wca­le.

Wła­śnie wkra­czał do po­miesz­cze­nia, kie­dy głów­ny ekran ko­mu­ni­ka­cyj­ny za­bły­snął, wy­świe­tla­jąc ko­mu­ni­kat, któ­re­go nie wy­świe­tlał od lat.

„Ślad wyj­ścia ze sko­ku me­trycz­ne­go”.

Ślad wyj­ścia! Ktoś do nich przy­le­ciał! Wresz­cie! Ber­nard o mało się nie wy­wró­cił, bie­gnąc w stro­nę sta­no­wi­ska.

– Es! Chodź tu­taj! Chodź­cie tu­taj wszy­scy, mamy kon­takt ra­da­ro­wy! Ktoś przy­le­ciał! Wali pro­sto na nas! Pau­ley, Brown! Po­ny­riow! Wszy­scy! – wrzesz­czał bez opa­mię­ta­nia, nie­sio­ny nie­praw­do­po­dob­ną, pi­ja­ną ra­do­ścią. – Wat­son!

– Słu­cham, Ber­nar­dzie.

– Na­daj iden­ty­fi­ka­tor, niech usły­szą, że tu je­ste­śmy – roz­ka­zał. – Wie­my, co to za jed­ni?

– Ode­bra­łem ko­mu­ni­kat – po­wie­dzia­ła SI. W gło­sie ma­szy­ny za­brzmiał jak­by na­mysł. – Jed­nost­ka zgła­sza się jako frach­to­wiec EUCS „Con­rad”. Ale…

– Ale?

– Nie re­je­stru­ję żad­nej in­nej ak­tyw­no­ści ze stro­ny kon­tak­tu. – Ber­nard pra­wie wy­obra­ził so­bie, jak Wat­son ścią­ga brwi. – Nie ma ani od­czy­tu ak­tyw­nych sen­so­rów, ani cią­gu. Wy­da­je się, że „Con­rad” nie pod­jął po sko­ku żad­nej ak­cji poza trans­mi­sją.

Ber­nard zmarsz­czył brwi. Skok me­trycz­ny ozna­czał dość skom­pli­ko­wa­ną pro­ce­du­rę sam w so­bie i moż­na było ocze­ki­wać po „Con­ra­dzie” ja­kiejś ak­tyw­no­ści. Do­dat­ko­wo pra­wo na­ka­zy­wa­ło jed­nost­kom cy­wil­nym jak naj­szyb­ciej opu­ścić stre­fę sko­ku – co w szcze­gól­no­ści wy­ma­ga­ło zwięk­sze­nia pręd­ko­ści, uru­cho­mie­nia sen­so­rów, rza­dziej wy­strze­le­nia boi. Tym­cza­sem „Con­rad” nie ro­bił żad­nej z tych rze­czy. Po pro­stu bez­wład­nie dry­fo­wał w ich stro­nę.

– Może chce naj­pierw na­wią­zać łącz­ność?

– Być może – zgo­dził się Wat­son.

– Co na­da­je?

– Tu EUCS „Con­rad”, re­je­stro­wa­ny na Fal­con Mi­ning Inc., na­vstamp Sol, stre­fa sko­ko­wa Plu­ton. Wia­do­mość nada­na dru­gie­go stycz­nia 2205.

– Co to ma zna­czyć?

– No jak to? – Jo­na­than uprze­dził od­po­wiedź SI. – To sta­ra wia­do­mość. Duch w an­te­nie, może de­sta­bi­li­za­cja sys­te­mu po sko­ku.

– Praw­do­po­dob­nie uszko­dze­nie sys­te­mu łącz­no­ści. Być może „Con­rad” do­znał cięż­kich uszko­dzeń w trak­cie wy­ko­ny­wa­nia sko­ku i au­to­mat nadał wia­do­mość do­pie­ro te­raz – Wat­son po­twier­dził sło­wa Brow­na.

– Po sied­miu la­tach? – zdzi­wił się Pau­ley.

Es nic nie mó­wi­ła, po­chy­li­ła się tyl­ko nad ra­mie­niem Ber­nar­da i za­plo­tła mu ra­mio­na wo­kół szyi. Na uchu czuł jej przy­spie­szo­ny od­dech. Sy­tu­acja fak­tycz­nie wy­glą­da­ła nie­zbyt opty­mi­stycz­nie. Wia­do­mość sprzed sied­miu lat ozna­cza­ła w opty­mi­stycz­nej wer­sji, że „Con­rad” nie prze­cho­dził żad­nej dia­gno­sty­ki przez cały ten czas – co tłu­ma­czy­ło­by, choć na­dal nie­prze­ko­nu­ją­co, po­zo­sta­nie ko­mu­ni­ka­tu w bu­fo­rze an­te­ny. W pe­sy­mi­stycz­nej – że sta­tek tak ze­psuł skok i przej­ście przez me­trycz­ną za­ję­ło mu aż tyle cza­su.

– Szy­fro­wa­na? – Spoj­rzał na wy­świe­tlo­ne na ekra­nie pa­ra­me­try, jesz­cze za­nim usły­szał od­po­wiedź SI.

– Nie. Cała wia­do­mość zo­sta­ła nada­na otwar­tym tek­stem.

Ber­nard po­ki­wał gło­wą, bar­dziej dla sie­bie niż ko­go­kol­wiek in­ne­go. Na szczę­ście nadaw­cy nie za­le­ża­ło na taj­no­ści. Za­bez­pie­czo­ne prze­ka­zy mia­ły jaw­ną tyl­ko część na­głów­ko­wą, a wszyst­kie klu­cze, któ­ry­mi dys­po­no­wa­li, po­cho­dzi­ły sprzed po­nad sied­miu lat.

– Wat­so­nie – po­wie­dział po­wo­li, sta­ra­jąc się nadać gło­so­wi uro­czy­ste brzmie­nie. – Otwórz wia­do­mość.

Po­zo­sta­li mil­cze­li w na­pię­ciu. Mu­sie­li dojść do tych sa­mych wnio­sków, co on. W za­kłó­ca­nej je­dy­nie od­de­cha­mi ci­szy na ekra­nie po­ja­wi­ła się treść ko­mu­ni­ka­tu.

Wie­ża kon­tro­l­na Sao Pe­ne­lo­pe, EUCS „Con­rad” zgła­sza sy­tu­ację awa­ryj­ną.

Na­dal brak po­twier­dze­nia po­przed­niej wia­do­mo­ści, brak łącz­no­ści z na­daj­ni­ka­mi Sol-1 do Sol-221. Brak ru­chu ra­dio­we­go na Zie­mi, brak kon­tak­tu z Na­vSa­tem. Pró­by od 07:02 do 11:56 cza­su po­kła­do­we­go. Czuj­ni­ki śred­nie­go i da­le­kie­go za­się­gu iden­ty­fi­ku­ją 271 woj­sko­wych i 406 cy­wil­nych boi ra­tun­ko­wych.

O 12:06 cza­su po­kła­do­we­go wy­kry­to obiekt na kur­sie zbli­że­nio­wym vec 204-16, ko­ry­tarz 33-91. Brak sy­gna­tu­ry na­pę­du i ra­dio­la­tar­ni po­zy­cyj­nej, po­dej­rze­wa­my jed­nost­kę woj­sko­wą. O 12:08 nada­no za­py­ta­nie o iden­ty­fi­ka­cję, brak po­twier­dze­nia.

Prze­wi­dy­wa­ny kon­takt 13:45 cza­su po­kła­do­we­go, bę­dzie­my po­wta­rzać wia­do­mość do 13:20, w ra­zie nie­po­wo­dze­nia wy­ko­nu­je­my awa­ryj­ny skok ze stre­fy Plu­ton. Kon­tro­la lo­tów Plu­ton, Sol-106, je­śli nas sły­szy­cie, pro­si­my o oczysz­cze­nie stre­fy.

– Plik te­le­me­trii jest urwa­ny w po­ło­wie. Albo pa­kiet zo­stał uszko­dzo­ny, albo nie dali rady wy­słać go ca­łe­go – prze­rwał dłu­gie mil­cze­nie Wat­son. – Spró­bu­ję od­zy­skać z nie­go, co się da.

– Tak. – Ber­nard nie­mal wy­szep­tał po­le­ce­nie. – Tak wła­śnie zrób.

Wbił wzrok w „Sol-1 do Sol-221”. Wszyst­kie wie­że kon­tro­li lo­tów w ukła­dzie. I żad­na nie od­po­wia­da­ła. In­ży­nier nie­mal sły­szał, jak z hu­kiem upa­da w nim na­dzie­ja.

***

Spę­dził dzień w ka­ju­cie. Nie chciał roz­ma­wiać z ni­kim i choć ni­ko­mu tego nie mó­wił, wszy­scy zda­wa­li się wy­czu­wać jego po­trze­bę sa­mot­no­ści, bo nikt, na­wet Es, nie za­kłó­cał mu spo­ko­ju. Ber­nard krzy­czał, pła­kał, ci­skał o ścia­ny książ­ka­mi i zmię­ty­mi w kule ubra­nia­mi. Pa­trzył tępo w ścia­nę i na ob­raz z ze­wnętrz­nych ka­mer, na ciem­ną, pu­stą prze­strzeń do­oko­ła Sta­cji. Kie­dy usły­szał głos Wat­so­na, był już ko­lej­ny po­ra­nek.

– Ber­nar­dzie. – SI wy­da­wa­ła się szcze­rze za­tro­ska­na.

– Nie chce mi się z ni­kim ga­dać.

– To waż­ne – na­le­ga­ła ma­szy­na. – Spra­wa do­ty­czy bez­pie­czeń­stwa Sta­cji.

Ber­nard spoj­rzał w stro­nę ka­me­ry.

– Ja­kie­go bez­pie­czeń­stwa Sta­cji?

– Gro­zi nam znisz­cze­nie. – Ton Wat­so­na nie wzbo­ga­cił się o na­wet cień na­ci­sku, na­dal był współ­czu­ją­co-po­jed­naw­czy jak u cho­ler­ne­go psy­chia­try. – Po­trze­bu­ję two­jej obec­no­ści w ste­row­ni.

Ber­nard za­marł. Sło­wa ma­szy­ny wy­bi­ły go z roz­pa­czy, kie­ru­jąc w stro­nę cze­goś w ro­dza­ju po­nu­re­go za­in­te­re­so­wa­nia.

– Już idę – po­wie­dział, szyb­ko wcią­ga­jąc spodnie.

***

Wbiegł do pu­stej ste­row­ni i za­siadł w jed­nym z dwóch znaj­du­ją­cych się tam fo­te­li dla ob­słu­gi. Na trzech z czte­rech uru­cho­mio­nych ho­lo­wy­świe­tla­czy su­nę­ły nor­mal­ne ko­lum­ny ru­ty­no­wych ra­por­tów o sta­nie Sta­cji i da­nych z łącz­no­ści. Ostat­ni – ob­raz sen­so­rów – sy­gna­li­zo­wał żół­ty alarm.

– Co się dzie­je? – spy­tał, po­spiesz­nie prze­glą­da­jąc logi.

– EUCS „Con­rad” na­dal nie wy­ka­zu­je żad­nej ak­tyw­no­ści – po­wie­dział Wat­son. Na ekra­nie sen­so­rów po­ja­wi­ły się ko­lej­ne ra­por­ty do­ty­czą­ce za­cho­wa­nia frach­tow­ca w cią­gu ostat­nich go­dzin. – W szcze­gól­no­ści nie wy­ko­nał żad­ne­go ma­new­ru, co ozna­cza, że na­dal znaj­du­je się na kur­sie ko­li­zyj­nym ze Sta­cją.

– Ko­li­zyj­nym? Po­waż­nie? – Ber­nard po­dra­pał się w gło­wę. – Zna­czy ude­rzy w nas?

– Je­że­li nic nie zro­bi­my, na po­nad dzie­więć­dzie­siąt sie­dem pro­cent tak – po­twier­dził Wat­son. Jed­no­cze­śnie holo sen­so­rów po­ka­za­ło es­ty­mo­wa­ny kurs „Con­ra­da” wraz z moż­li­wy­mi od­chy­le­nia­mi na tak znacz­nym dy­stan­sie. – To duży sta­tek, a my mamy jego przy­bli­żo­ną po­zy­cję i może w isto­cie wy­mi­nąć nas, ale bę­dzie to w naj­lep­szym wy­pad­ku kwe­stia ki­lo­me­tra. W naj­gor­szym ude­rzy w nas całą masą, co do­pro­wa­dzi do znisz­cze­nia obu jed­no­stek.

Ber­nard spoj­rzał na wy­świe­tlacz, na­dal nie do­wie­rza­jąc. Ko­li­zja w prze­strze­ni była pra­wie cał­ko­wi­cie nie­praw­do­po­dob­na, nie przy dy­stan­sach, na któ­rych się zwy­kle ope­ro­wa­ło. Może w por­tach, gdzie z ko­niecz­no­ści jed­nost­ki prze­by­wa­ły bli­sko sie­bie, albo pod­czas do­ko­wań, ale tak po pro­stu…? Two­rzo­ne przez Wat­so­na sy­mu­la­cje nie po­zo­sta­wia­ły jed­nak wąt­pli­wo­ści.

– Co mo­że­my zro­bić?

Wat­son mil­czał przez mo­ment, jak­by się za­sta­na­wiał – choć Ber­nard do­sko­na­le wie­dział, że ma­szy­na za­pew­ne zna już wszyst­kie do­stęp­ne opcje.

– Sta­cja wy­po­sa­żo­na jest w wy­rzut­nię po­ci­sków de­fen­syw­nych – po­wie­dzia­ła SI spo­koj­nym gło­sem. – Prze­pro­wa­dzi­łem jej dia­gno­sty­kę i test go­to­wo­ści. Jest w peł­ni spraw­na. Su­ge­ru­ję użyć jej do znisz­cze­nia „Con­ra­da”. Za­nim bę­dzie w sta­nie po­waż­nie nam za­gro­zić.

Męż­czy­zna pra­wie cof­nął się w głąb fo­te­la.

– Chcesz znisz­czyć cy­wil­ny frach­to­wiec?

– Nie – spro­sto­wał Wat­son. – Uwa­żam, że mu­si­my go znisz­czyć, by za­gwa­ran­to­wać bez­pie­czeń­stwo Sta­cji. Do tego oczy­wi­ście jest po­trzeb­na two­ja zgo­da, jako peł­nią­ce­go obo­wiąz­ki do­wód­cy.

– Za­raz, za­raz. – Ber­nard za ple­ca­mi usły­szał głos Jo­na­tha­na Brow­na i od­wró­cił się gwał­tow­nie. Za­ję­ty urzą­dze­nia­mi w ogó­le nie zda­wał so­bie spra­wy, że ktoś przy­szedł, a tym­cza­sem sta­li za nim za­rów­no obaj szy­fran­ci, jak i Es. – Wat­son chce roz­wa­lić ten sta­tek?

Ber­nard bez­rad­nie wska­zał na od­czy­ty sen­so­rów.

– Może być, że to albo oni, albo my.

– Ab­so­lut­nie nie „oni”. – Wat­son wy­raź­nie od­czy­tał zda­nie jako skie­ro­wa­ne do sie­bie. – Jak do­tąd nie mamy żad­ne­go do­wo­du, że na po­kła­dzie są żywi lu­dzie. „Con­rad” nie dał zna­ku ży­cia od cza­su wy­sła­nia wia­do­mo­ści, któ­rą, przy­po­mi­nam, scha­rak­te­ry­zo­wa­li­śmy jako awa­rię.

– Nie dał też do­wo­du na to, że ni­ko­go na nim nie ma – za­uwa­żył McCoy Pau­ley, pa­trząc ko­sym okiem w ka­me­rę Wat­so­na i wśli­zgu­jąc się na fo­tel obok Ber­nar­da. – Mogą być za­hi­ber­no­wa­ni i zwy­czaj­nie w wy­ni­ku ja­kiejś in­nej awa­rii na­dal się nie wy­bu­dzać.

– Czy on ma ra­cję? – za­py­tał Ber­nard nie­pew­nie.

– W ja­kiej spra­wie?

– Że tam mogą być żywi lu­dzie?! – Zi­ry­to­wa­ny Ber­nard pod­niósł głos. Ma­szy­na wy­raź­nie chcia­ła uni­kać od­po­wie­dzi na trud­ne py­ta­nia, ale nie za­mie­rzał jej na to po­zwo­lić. – A w ja­kiej może jesz­cze mieć?

– To praw­da – po­wie­dzia­ła SI spo­koj­nym pół­gło­sem. – Nie je­ste­śmy w sta­nie stwier­dzić na pew­no, że na po­kła­dzie „Con­ra­da” nie ma ja­kichś oca­la­łych. Tym nie­mniej to nie­istot­ne. Je­że­li frach­to­wiec w nas ude­rzy, ci po­ten­cjal­nie żywi lu­dzie i tak zgi­ną. Ale i Sta­cja nie prze­trwa ude­rze­nia.

– A co, je­śli się obu­dzą? – spy­ta­ła Es. – Daj­my na to za go­dzi­nę, kie­dy po­cisk bę­dzie już wy­strze­lo­ny?

– Wła­śnie. – Ber­nard wska­zał ręką dziew­czy­nę jak­by dla pod­kreś­le­nia wagi jej słów. – Co wte­dy? Po­cisk leci w koń­cu ja­kiś czas, a je­śli tam są lu­dzie, w każ­dej chwi­li mogą się wy­bu­dzić. Nie po­trze­ba wie­le, żeby zmie­nić kurs frach­tow­ca. Przy­naj­mniej nie na tyle, żeby mi­nął Sta­cję.

– Może ich też tam nie być. Lub mogą się nie wy­bu­dzić, tak jak nie wy­bu­dzi­li się do­tych­czas – skon­tro­wał Wat­son. – Lub mogą obu­dzić się i nie móc nic zro­bić. Nie zna­my sy­tu­acji na „Con­ra­dzie”. Zna­my na­to­miast sy­tu­ację tu­taj.

– Czy­li my albo być może oni, a być może nikt – po­wie­dział Brown z po­nu­rym uśmie­chem na ustach. – Nie za­zdrosz­czę ci de­cy­zji, sze­fie.

Ber­nard po­pa­trzył na nie­go, marsz­cząc brwi, a Es trzep­nę­ła szy­fran­ta w tył gło­wy. Na ekra­nie sen­so­rów EUCS „Con­rad” zbli­żał się do Sta­cji po­wo­li, acz nie­uchron­nie.

– Oba­wiam się, że mu­szę na­le­gać na wy­da­nie roz­ka­zu, Ber­nar­dzie. – Wat­son na­dal mó­wił spo­koj­nym gło­sem. Tym ra­zem, jak ni­g­dy, nie przy­po­mi­nał czło­wie­ka.

Ber­nard spoj­rzał na Es, po­tem na Brow­na. Wresz­cie prze­niósł wzrok na ekran sen­so­rów, gdzie ja­śniał po­je­dyn­czy punkt zna­czą­cy po­zy­cję „Con­ra­da” – być może stat­ku je­dy­nych, poza nimi, lu­dzi na świe­cie.

– Nie – po­wie­dział wresz­cie. – Pró­buj ich wy­wo­łać co dzie­sięć mi­nut od te­raz. Mel­duj, je­że­li coś się wy­da­rzy. I spró­buj wy­my­ślić ja­kiś spo­sób, żeby się do nich do­stać.

Brown po­kle­pał go po ra­mie­niu, a Es uśmiech­nę­ła się z ulgą. Nikt nie chciał choć­by po­ten­cjal­nie mor­do­wać lu­dzi. Zresz­tą był jesz­cze czas.

– Ber­nar­dzie, to na­praw­dę nic nie da. – Wat­son mó­wił na­dal ci­chym, rów­nym gło­sem. Te­raz tech­nik prak­tycz­nie wy­czu­wał cał­ko­wi­ty brak jego czło­wie­czeń­stwa. Jak­by SI re­la­cjo­no­wa­ła ze­strze­le­nie pu­ste­go kon­te­ne­ra. – Ry­zy­ku­je­my ko­li­zję z „Con­ra­dem”, co może być ka­ta­stro­fal­ne dla Sta­cji.

– Na ra­zie jesz­cze nie. Nie za­mie­rzam żyć z my­ślą, że na­wet nie spró­bo­wa­łem.

Ob­ró­cił się na pię­cie i wy­ma­sze­ro­wał z po­miesz­cze­nia. Es i Brown po­szli za nim, co przy­jął z ulgą. Do­brze ich było mieć przy so­bie.

***

Spę­dził cały dzień, pra­cu­jąc nad wy­my­śle­niem spo­so­bu do­sta­nia się na „Con­ra­da” lub choć­by spro­wo­ko­wa­nia go do zmia­ny kur­su. Nikt mu nie prze­szka­dzał, je­dy­ną oso­bą, któ­ra po­ja­wi­ła się w mi­kro­sko­pij­nej me­sie w cią­gu ca­łe­go dnia, był Po­ny­riow, ale jego idio­tycz­ne uwa­gi o nie­szczę­ściu i prze­zna­cze­niu szyb­ko spra­wi­ły, że Ber­nard dość do­sad­nie po­wie­dział mu, co o nim my­śli. Od tego mo­men­tu miał mesę dla sie­bie. Na sto­le roz­ło­żył wy­świe­tlacz po­ka­zu­ją­cy sche­ma­ty tech­nicz­ne Sta­cji, na dru­gim z dwóch fo­te­li – stos pa­pie­rów do no­ta­tek.

Nie­ste­ty, ża­den po­mysł nie po­ja­wił się ani od razu, ani kil­ka­na­ście go­dzin póź­niej. Po­zba­wio­na ja­kich­kol­wiek stat­ków – nie li­cząc kap­su­ły ra­tun­ko­wej – Sta­cja nie ofe­ro­wa­ła zbyt wie­lu opcji. Je­dy­nym spo­so­bem na fi­zycz­ne po­dej­ście do frach­tow­ca były po­ci­ski de­fen­syw­ne, ale z oczy­wi­stych po­wo­dów nie dało się ich za­sto­so­wać. De­to­na­cja prę­dzej znisz­czy­ła­by jed­nost­kę, niż zmie­ni­ła jej kurs, a sys­tem nie po­zwa­lał na zbyt skom­pli­ko­wa­ne ma­new­ry po­ci­sku, na­wet po­zba­wio­ne­go gło­wi­cy. Po­wol­ne ze­pchnię­cie „Con­ra­da” z kur­su nie wcho­dzi­ło więc w grę. Przez ja­kiś czas roz­wa­żał de­spe­rac­ką wy­pra­wę samą kap­su­łą, ale szyb­ko zre­zy­gno­wał. Ozna­cza­ło to cał­ko­wi­te zda­nie się na nie­zna­ny stan stat­ku, bo, jak usłuż­nie wy­li­czył Wat­son, samo osią­gnię­cie po­zy­cji frach­tow­ca i za­do­ko­wa­nie w za­sa­dzie po­że­ra­ło więk­szość za­so­bów na­pę­du. In­ży­nier na­ka­zał Wat­so­no­wi cią­głe pró­by po­łą­cze­nia się, je­śli na­wet nie z za­ło­gą, to może choć z SI na­wi­ga­cyj­ną jed­nost­ki – bez suk­ce­su. Za­snął po pra­wie dwu­dzie­stu go­dzi­nach, przy wy­sty­głej ka­wie, wpa­tru­jąc się w in­for­ma­cje o sil­ni­kach po­zy­cyj­nych Sta­cji.

Obu­dził się zmę­czo­ny i wy­mię­ty. Miał watę w gło­wie, a ko­ści bo­la­ły go, jak­by spał w szaf­ce na ska­fan­der. Prze­tarł oczy, do­pił kawę i udał się do ste­row­ni. Po­trze­bo­wał chwi­li w spo­koj­nym sank­tu­arium, by ze­brać my­śli. Po­tem wró­ci na śnia­da­nie i za­bie­rze się za dal­szą pra­cę.

Za­uwa­żył to, kie­dy tyl­ko prze­kro­czył próg po­miesz­cze­nia. Ekran sen­so­rów był pu­sty.

– Wat­so­nie?

– Wi­taj, Ber­nar­dzie – od­po­wie­dzia­ła ma­szy­na po­god­nym gło­sem.

– Co się sta­ło z „Con­ra­dem”? – Wska­zał oskar­ży­ciel­sko na ekran. – Cze­mu go nie wi­dać?

Od­po­wie­dzia­ła mu ci­sza. Wat­son mil­czał, ob­ser­wu­jąc go prze­źro­czy­sty­mi oczy­ma ka­mer.

– Co się sta­ło?! – nie­mal krzyk­nął.

Tym ra­zem z gło­śni­ków roz­le­gło się coś bar­dzo przy­po­mi­na­ją­ce­go wes­tchnie­nie.

– Ob­li­czy­łem, że EUCS „Con­rad”, kon­ty­nu­ując marsz swo­im kur­sem, za­gra­ża tej Sta­cji i, w kon­se­kwen­cji, to­bie. Dla­te­go o go­dzi­nie czwar­tej sześć cza­su po­kła­do­we­go wy­strze­li­łem po­je­dyn­czy po­cisk kla­sy Ja­skół­ka, któ­ry o czwar­tej osiem­na­ście znisz­czył jed­nost­kę.

Ber­nard po­czuł, że bra­ku­je mu od­de­chu. Opadł cięż­ko na fo­tel, wbi­ja­jąc wzrok w pu­sty ekran sen­so­rów. Wat­son zi­gno­ro­wał jego po­le­ce­nie i za­bił za­ło­gę „Con­ra­da” – te­raz był nie­mal pe­wien, że za­ło­ga mo­gła żyć, po pro­stu z ja­kie­goś po­wo­du nie uda­ło się na­wią­zać łącz­no­ści. Za­bił ich.

– Zwa­rio­wa­łeś? – Chciał to wy­krzy­czeć, lecz z gar­dła wy­do­był je­dy­nie zdu­szo­ny char­kot. – Kto ci... ze­zwo­lił?

– Jed­nym z mo­ich pod­sta­wo­wych za­dań jest chro­nić Sta­cję i utrzy­mać przy ży­ciu jej za­ło­gę – od­par­ła SI. – Zwle­ka­łem tak dłu­go, jak to było moż­li­we, Ber­nar­dzie, a na­wet jesz­cze dłu­żej. Ale nie mo­głem do­pu­ścić do ko­li­zji. Pod­ją­łem więc kro­ki.

– Je­stem do­wód­cą i wy­da­łem ci bez­po­śred­nie po­le­ce­nie! – Pod­niósł się i sta­nął do­kład­nie przed ka­me­rą Wat­so­na, wpa­tru­jąc się w oko obiek­ty­wu.

– Je­steś za­stęp­cą do­wód­cy peł­nią­cym jego obo­wiąz­ki. – Głos ma­szy­ny był nie­ludz­ko spo­koj­ny. – Po­nad­to by­łeś prze­mę­czo­ny i w wy­so­kim stre­sie. Z ca­łym sza­cun­kiem, jaki do cie­bie ży­wię, uzna­łem, że w tym kon­kret­nym mo­men­cie by­łem w sta­nie pod­jąć lep­szą de­cy­zję.

Ber­nard ukrył twarz w dło­niach, czu­jąc, jak na­gle pły­ną­ce łzy ście­ka­ją mu po po­licz­kach. Naj­pierw wia­do­mość o Zie­mi. Te­raz znisz­cze­nie „Con­ra­da”, pierw­sze­go stat­ku od sied­miu lat – i być może ostat­nie­go, jaki kie­dy­kol­wiek się tu zja­wił. Zo­sta­li sami. Zo­sta­li cał­kiem sami.

– Po­wi­nie­neś wziąć leki, Ber­nar­dzie – mó­wił Wat­son swo­im naj­bar­dziej iry­tu­ją­cym, te­ra­peu­tycz­no-współ­czu­ją­cym gło­sem. Tym ra­zem jed­nak SI nie brzmia­ła ani tro­chę ludz­ko. – Przy­go­to­wa­łem je w do­zow­ni­ku.

***

Dwa dni przed świę­tem zmar­łych znik­nął Jo­na­than Brown. Na Sta­cji oczy­wi­ście nie trak­to­wa­no za­gi­nię­cia po­waż­nie, nie pod czuj­nym okiem Wat­so­na. Kie­dy więc Pau­ley zwo­łał wszyst­kich do ja­dal­ni, nikt nie był na­wet za­nie­po­ko­jo­ny. Gdy­by chcia­no przy­po­rząd­ko­wać każ­de­mu na Sta­cji ja­kąś ce­chę cha­rak­te­ry­stycz­ną, szy­fran­tów moż­na by­ło­by opi­sać jako nie­spo­koj­ne du­chy. Z bra­ku za­jęć zwią­za­nych ze swo­im sta­no­wi­skiem byli od lat zu­peł­nie bez­ro­bot­ni. Spę­dza­li więc masę cza­su albo na wir­tu­alach, albo wy­my­śla­jąc gry i roz­ryw­ki, w któ­re – chcąc nie chcąc – była wcią­ga­na cała za­ło­ga. Oczy­wi­ście, ostat­nio to się zmie­ni­ło.

– Może po pro­stu chce być sam? – Frol­lo po­gła­dził kan­cia­sty pod­bró­dek dłu­gi­mi pal­ca­mi. Bla­do­nie­bie­skie, jak­by roz­wod­nio­ne oczy męż­czy­zny spo­glą­da­ły na McCoya Pau­leya z po­błaż­li­wo­ścią. – Każ­dy tu od cza­su do cza­su szu­ka sa­mot­no­ści. Zwłasz­cza te­raz, w go­dzi­nie pró­by.

– My­ślisz, że nie przy­szło mi to do gło­wy? – Pau­ley ner­wo­wo wy­bi­jał pa­znok­cia­mi nie­rów­ny rytm na pla­sti­ko­wym bla­cie. Mó­wił szyb­ko, jak­by wy­rzu­ca­jąc z sie­bie sło­wa w kil­ku­wy­ra­zo­wych pa­kie­tach. – Pierw­sze, co po­my­śla­łem. Aha. Dla­te­go naj­pierw pu­ści­łem na ko­mu­ni­ka­cję, żeby wy­ła­ził, bo się nie­po­ko­imy, a po­tem spy­ta­łem Wat­so­na, gdzie jest. I on nic nie wie. Nic.

Jak­by dla do­da­nia wagi swo­im sło­wom, męż­czy­zna po­ki­wał kil­ka­krot­nie gło­wą.

– Może źle sfor­mu­ło­wa­łeś py­ta­nie…

– Jak moż­na źle sfor­mu­ło­wać py­ta­nie „Gdzie jest Brown?”, Frol­lo, zli­tuj się. Wat­son to nie twój Wszech­mo­gą­cy, od­po­wia­da na py­ta­nia. – Pau­ley wy­wró­cił oczy­ma.

– Może jak pyta go głu­pek…

– Nie ma moż­li­wo­ści, żeby nie wie­dział – prze­rwa­ła im Es, wi­dząc, że Pau­ley pod­no­si się z miej­sca. Ko­bie­ta unio­sła dło­nie w po­jed­naw­czym ge­ście. – I nie ma co się kłó­cić. Wszy­scy nie je­ste­śmy w for­mie. Po pro­stu za­py­ta­my go jesz­cze raz. Wat­so­nie, gdzie jest Jo­na­than Brown?

SI nie za­re­ago­wa­ła. Es i po­zo­sta­li wy­mie­ni­li za­sko­czo­ne spoj­rze­nia.

– Wat­so­nie? – Ber­nard po­ma­chał wi­szą­cej w rogu po­miesz­cze­nia ka­me­rze.

– Słu­cham – roz­legł się uprzej­my głos. Na zim­nej krwi – o ile moż­na było to tak na­zwać – SI moż­na było po­le­gać.

– Pew­nie za­uwa­ży­łeś, że mamy pro­blem z Jo­na­tha­nem. Mo­żesz po­wie­dzieć, gdzie on jest?

– Przy­kro mi, Ber­nar­dzie. Oba­wiam się, że nie mogę tego zro­bić. – Ton gło­su ma­szy­ny nie zmie­nił się ani tro­chę.

– Jak to nie mo­żesz? – Bar­dziej za­sko­czo­ny niż zi­ry­to­wa­ny męż­czy­zna po­trzą­snął gło­wą. Ta roz­mo­wa była zde­cy­do­wa­nie dziw­na. Es za­mru­ga­ła szyb­ko kil­ka razy, a Po­ny­riow po­ło­żył eg­zal­to­wa­nym ru­chem dłoń na pier­si.

– Jak to nie mo­żesz? Jak to, do ja­snej cho­le­ry, nie mo­żesz? – Pau­ley po­de­rwał się z krze­sła i ru­szył szyb­ko do ho­lo­ekra­nu kon­tro­l­ne­go SI. Zie­lo­ne oczy męż­czy­zny ci­ska­ły nie­bez­piecz­ne bły­ski i przez mo­ment Ber­nar­da ogar­nę­ło nie­od­par­te wra­że­nie, że ko­le­ga chce ude­rzyć urzą­dze­nie.

– Spo­koj­nie, spo­koj­nie! – Pod­szedł do za­ci­ska­ją­ce­go pię­ści szy­fran­ta. – Na pew­no ist­nie­je ja­kiś po­wód. Praw­da? – Spoj­rzał py­ta­ją­co na ka­me­rę.

– Oczy­wi­ście, Ber­nar­dzie. – Ma­szy­na zda­wa­ła się nie zwra­cać uwa­gi na wście­kłe­go męż­czy­znę. – Nie mogę po­dać ci lo­ka­li­za­cji Jo­na­tha­na Brow­na, po­nie­waż nie znaj­du­je się on w za­się­gu żad­ne­go z mo­ich sen­so­rów.

Wście­kły Pau­ley za­mru­gał z nie­do­wie­rza­niem i cof­nął się o pół kro­ku.

– Jak to? Mo­ni­to­ru­jesz prze­cież całą Sta­cję, to nie­moż­li­we, żeby… – Prze­rwał, kie­dy Es po­ło­ży­ła mu uspo­ka­ja­ją­co dłoń na ra­mie­niu. Na­brał po­wie­trza, jak­by chciał kon­ty­nu­ować, jed­nak zre­zy­gno­wał. Roz­ło­żył tyl­ko bez­rad­nie ręce.

– Wat­so­nie, czy sys­tem bez­pie­czeń­stwa jest w peł­ni spraw­ny? – do­koń­czył za nie­go myśl Ber­nard. Prze­cież Brown mu­siał gdzieś być i na­wet je­śli te­raz gdzieś się scho­wał, to mu­siał naj­pierw tam do­trzeć. Wy­da­wa­ło się nie­praw­do­po­dob­ne, że wszech­wie­dzą­cy kom­pu­ter nie wie, gdzie znaj­du­je się je­den z człon­ków za­ło­gi Sta­cji.

– Po­twier­dzam. – Na ho­lo­gra­mie wy­świe­tlił się trój­wy­mia­ro­wy plan Sta­cji z za­zna­czo­ny­mi stre­fa­mi ob­ser­wa­cji. Bia­łe pola wi­dze­nia ka­mer obej­mo­wa­ły wszyst­kie ko­ry­ta­rze i po­miesz­cze­nia. Zie­lo­ne stre­fy czuj­ni­ków te­le­me­trii śro­do­wi­sko­wej wy­peł­nia­ły duk­ty tech­nicz­ne i naj­bliż­sze są­siedz­two urzą­dzeń, wresz­cie błę­kit­ne li­nie gun-sca­nu prze­ci­na­ły ko­ry­ta­rze na wy­so­ko­ści każ­dych drzwi i gro­dzi. – Wszyst­kie ele­men­ty sys­te­mu mo­ni­to­rin­gu są spraw­ne i spraw­dzo­ne dzi­siej­szym te­stem dia­gno­stycz­nym. Cała za­ło­ga pla­ców­ki znaj­du­je się tam, gdzie po­win­na być, jed­nak nie wy­kry­wam obec­no­ści Jo­na­tha­na Brow­na.

– Nie mógł prze­cież tak po pro­stu znik­nąć. – Frol­lo nie krył za­sko­cze­nia.

– Być może po­czuł zew pust­ki? – Po­ny­riow wpa­try­wał się w ścia­nę z na­tchnio­nym wy­ra­zem twa­rzy. – Miał do­syć za­mknię­cia w pan­cer­nym wię­zie­niu z nami i wy­brał uciecz­kę?

Pau­ley zmie­rzył go wście­kłym spoj­rze­niem.

– Niech on się za­mknie, bo nie rę­czę za sie­bie – wark­nął.

– Nic nie zmie­nisz – par­sk­nął tam­ten. – Może po pro­stu zro­zu­miał, że je­ste­śmy sami! Sami! – Za­śmiał się bez­gło­śnie, kry­jąc twarz w dło­niach. Głos za­ła­mał mu się lek­ko. – Nikt tu po nas nie przyj­dzie. Je­ste­śmy na­praw­dę ostat­ni. Może po­sta­no­wił sam pod­jąć de­cy­zję?

– Za­mknij się!

– Po­nie­waż jak będę ci­cho, to na­gle do­oko­ła zma­te­ria­li­zu­ją się lu­dzie? I na­gle nie bę­dzie­my gi­ną­cą rasą? – Po­ny­riow uniósł wzrok i spoj­rzał pro­sto na Pau­leya. Pła­kał otwar­cie, wiel­kie łzy spły­wa­ły po za­czer­wie­nio­nych po­licz­kach na sta­ro­świec­kie bo­ko­bro­dy, z któ­rych ma­ga­zy­nier był tak dum­ny. – Bo bę­dzie le­piej?

– Za­mknij się, kur­wa mać! – Szy­frant kop­nął sto­ją­ce mu na dro­dze krze­sło i już sta­wiał pierw­szy krok w stro­nę Po­ny­rio­wa, kie­dy na­gle roz­my­ślił się i z ca­łej siły ude­rzył pię­ścią w stół. – Nie­waż­ne – burk­nął już spo­ro ci­szej. – Po pro­stu niech się trzy­ma ze swo­imi fra­ze­sa­mi z da­le­ka.

– Ja­sne, McCoy. – Es, za ple­ca­mi szy­fran­ta, po­sła­ła Po­ny­rio­wo­wi mor­der­cze spoj­rze­nie. Wpa­trzo­ny w pod­ło­gę męż­czy­zna chy­ba na­wet tego nie za­uwa­żył. – Już nie bę­dzie ga­dał. Ale te­raz są­dzę, że mamy do roz­strzy­gnię­cia waż­niej­szy pro­blem. Praw­da? – Spoj­rza­ła zna­czą­co na Ber­nar­da.

– Słusz­nie – pod­jął in­ży­nier. – Za­raz się do­wie­my, co się dzie­je. Wat­so­nie, kie­dy ostat­ni raz od­no­to­wa­łeś lo­ka­li­za­cję Jo­na­tha­na Brow­na?

SI od­po­wie­dzia­ła do­pie­ro po kil­ku­na­stu se­kun­dach ci­szy i jak­by z wa­ha­niem.

– Jo­na­than Brown nie po­ja­wia się w za­się­gu żad­ne­go czuj­ni­ka w dia­gno­sty­ce z go­dzi­ny ósmej.

– Czy­li od sze­ściu go­dzin? I nic nam nie mó­wisz? – Pau­ley roz­ło­żył dło­nie i spoj­rzał na po­zo­sta­łych z nie­do­wie­rza­niem wy­ma­lo­wa­nym na twa­rzy. – Ktoś o tym wie­dział?

Po­ny­riow burk­nął ci­che „nie”, nie od­ry­wa­jąc spoj­rze­nia od wy­kła­dzi­ny. Es i Frol­lo po­krę­ci­li jed­no­cze­śnie gło­wa­mi.

– Nie mia­łem po­ję­cia. – Ber­nard był za­sko­czo­ny. Znik­nię­cie człon­ka za­ło­gi na sześć go­dzin to coś, co za­słu­gi­wa­ło na po­da­nie do wia­do­mo­ści. In­ży­nier peł­nią­cy funk­cję do­wód­cy pla­ców­ki po­wi­nien wie­dzieć o ta­kich rze­czach. – Wat­so­nie, dla­cze­go o tym nie za­mel­do­wa­łeś?

– Zaj­mo­wa­łem się ana­li­zą pa­kie­tów z EUCS „Con­rad”. – Głos Wat­so­na był iry­tu­ją­co wręcz spo­koj­ny. – Uzna­łem, że sko­ro nie było sy­gna­łów otwar­cia ślu­zy ani alar­mów na żad­nym urzą­dze­niu, nie dzie­je się nic po­waż­ne­go. Naj­wy­raź­niej błęd­nie.

– No pew­nie, że błęd­nie! – wszedł mu w sło­wo Pau­ley.

– Bar­dzo prze­pra­szam. – SI wy­da­wa­ła się szcze­rze za­tro­ska­na. – Przy­kro mi.

– Przy­kro ci?! – Głos szy­fran­ta wzniósł się o okta­wę. – Przy­kro? Zgu­bi­łeś Jo­na­tha­na! Bóg je­den wie, gdzie on te­raz może być, ile się mo­gło stać przez tyle cza­su...

– Uspo­kój się, McCoy. – Frol­lo nie krzyk­nął, ale jego ostry ton na­tych­miast uciął zda­nie Pau­leya. – To tyl­ko ma­szy­na. Głu­pia ma­szy­na, ułom­ny twór czło­wie­ka. Nic dziw­ne­go, że jest omyl­na, w koń­cu czło­wiek też jest.

– Zmie­rzasz do­kądś? – Es skrzy­wi­ła się iro­nicz­nie. Szy­frant po pro­stu pa­trzył na nie­go po­nu­ro.

– Ow­szem. – Clau­de Frol­lo wzru­szył ra­mio­na­mi. – Zaj­mij­my się pro­ble­mem. Pro­po­nu­ję po­dzie­lić się na gru­py i prze­szu­kać Sta­cję. Brown musi gdzieś być. On albo, je­śli taka wola Pana, jego cia­ło. Ale ży­je­my w ogra­ni­czo­nej prze­strze­ni. Prę­dzej czy póź­niej znaj­dzie­my jed­no lub dru­gie.

– Ma ra­cję. – Po­ny­riow na­gle uniósł gło­wę. Na­dal miał lek­ko za­czer­wie­nio­ne oczy. – Nie mo­że­my po­zwo­lić, żeby ot­chłań ode­pchnę­ła nas od sie­bie na­wza­jem. Nie po­zwo­li­my Jo­na­tha­no­wi za­gi­nąć w ciem­no­ści.

Es wy­chwy­ci­ła wzro­kiem spoj­rze­nie Ber­nar­da i jak na ko­men­dę wy­wró­ci­li oczy­ma. Po­ny­riow każ­de zda­nie po­tra­fił sfor­mu­ło­wać tak, że dzia­ła­ło na ner­wy wszyst­kim po­zo­sta­łym. Choć trze­ba było przy­znać, że obaj męż­czyź­ni mie­li ra­cję. Było oczy­wi­ste, że nie do­wie­dzą się, gdzie jest Brown, od Wat­so­na. Po­zo­sta­ło po­szu­kać go oso­bi­ście.

***

Nie­licz­ne dzia­ła­ją­ce lam­py two­rzy­ły za­le­d­wie brud­no­żół­ty pół­mrok i in­ży­nier po­le­gał głów­nie na drżą­cym świe­tle la­tar­ki. Inna rzecz, że je­że­li za­gi­nio­ny był gdzieś tu­taj, nie dało się go prze­oczyć – po­ru­sza­ją­cy się w kuc­ki Ber­nard wy­peł­niał sobą nie­mal cały prze­krój duk­tu. Ale co on miał­by tu ro­bić? Co w ogó­le mo­gło się stać? Przez krót­ką chwi­lę miał na­dzie­ję, że coś rze­czy­wi­ście po­waż­ne­go, że nie prze­trzą­sa­ją ca­łej Sta­cji dla ja­kie­goś głu­pie­go żar­tu. Ale szyb­ko zwal­czył tę myśl – nie przy­cho­dzi­ło mu do gło­wy nic po­waż­ne­go, co nie skoń­czy­ło­by się przy­naj­mniej cięż­ki­mi ob­ra­że­nia­mi. A w ta­kim wy­pad­ku mo­gli po­le­gać tyl­ko na Wat­so­nie i za­pa­sach am­bu­la­to­rium – wśród za­ło­gi nie było le­ka­rza.

– Do­tar­łem do osiem­na­ście-trzy­dzie­ści sześć, prze­miesz­czam się w stro­nę ma­ga­zy­nów. – Po­stu­kał kil­ka razy pa­znok­ciem w mi­kro­fon ze­sta­wu ko­mu­ni­ka­cyj­ne­go. – Je­ste­ście?

– Słab… szę. …wi­łeś osiem­na­ście, czy sied… …biór? – Z tru­dem wy­ło­wił po­przez za­kłó­ce­nia głos Pau­leya. Ekra­no­wa­ny tu­nel był jed­nym z kil­ku­na­stu miejsc, gdzie czuj­ni­ki Wat­so­na nie dzia­ła­ły tak do­brze i gdzie mógł ukry­wać się młod­szy z szy­fran­tów. Nie­ste­ty, łącz­ność mia­ła tam po­rów­ny­wal­ne pro­ble­my.

– Osiem­na­ście. O-siem-na-ście! Szlag! – za­klął, kie­dy wy­pro­sto­wał się za bar­dzo i ude­rzył gło­wą w spi­na­ją­cą prze­wo­dy ener­ge­tycz­ne klam­rę. Cie­nie wy­peł­nia­ją­ce dukt za­drża­ły, kie­dy po­tarł czu­bek gło­wy ręką z la­tar­ką. – Idę w stro­nę ma­ga­zy­nów! Tam się skon­tak­tu­ję! Bez od­bio­ru!

Otarł pot z czo­ła i skie­ro­wał ja­sny snop świa­tła la­tar­ki w stro­nę, w któ­rą miał iść. Nic, poza skrzyn­ką wy­peł­nio­ną wy­świe­tla­cza­mi dia­gno­stycz­ny­mi i kil­ko­ma gru­by­mi wiąz­ka­mi ozna­czo­nych róż­no­ko­lo­ro­wo prze­wo­dów. Ja­kieś dwa­dzie­ścia kro­ków da­lej skrzy­żo­wa­nie. Miał szcze­rą na­dzie­ję, że do­brze pa­mię­ta, gdzie ma za­krę­cić. Sła­bo ob­cią­żo­ne in­sta­la­cje Sta­cji pra­wie nie wy­ma­ga­ły kon­ser­wa­cji, więc wy­ciecz­ki w wą­skie tu­ne­le tech­nicz­ne na­le­ża­ły do rzad­kich – Ber­nard nie pa­mię­tał każ­de­go z plą­ta­ni­ny wą­skich i ciem­nych ko­ry­ta­rzy­ków. Sy­tu­acji nie po­pra­wiał fakt, że kie­dy nie pa­trzy­ło się na ozna­ko­wa­nia, duk­ty wy­glą­da­ły wła­ści­wie iden­tycz­nie.

Ru­szył na­przód, sta­ra­jąc się igno­ro­wać ból zgię­tych nóg. Kil­ka nie­zdar­nych kro­ków da­lej oświe­tle­nie duk­tu za­mi­go­ta­ło i zga­sło, po­zo­sta­wia­jąc go w roz­świe­tla­nej tyl­ko la­tar­ką ciem­no­ści. Za­klął ci­cho i ude­rzył w naj­bliż­szą lamp­kę. Bez re­zul­ta­tu.

– Wat­so­nie? – rzu­cił do ko­mu­ni­ka­to­ra, ale od­po­wie­dzia­ła mu tyl­ko ci­sza. – McCoy? Es?

Od­cze­kał kil­ka se­kund, ale nikt się nie ode­zwał. Łącz­ność mu­sia­ła paść cał­ko­wi­cie. Nie­mal wy­wrzesz­czał prze­kleń­stwo, ude­rza­jąc pię­ścią w ścia­nę. W po­wra­ca­ją­cym z ciem­no­ści znie­kształ­co­nym echu le­d­wie roz­po­znał swój głos.

– Spo­koj­nie – mruk­nął do sie­bie. Ode­tchnął głę­bo­ko kil­ka razy. – Spo­koj­nie.

Oświe­tlił ko­ry­tarz w obu kie­run­kach. Rzu­ca­ne na ścia­ny tu­ne­lu cie­nie wy­ostrzy­ły się. Przez krót­ki mo­ment in­ży­nie­ro­wi wy­da­wa­ło się, że do­strzegł po­ru­sze­nie gdzieś na gra­ni­cy wi­docz­no­ści. Zmru­żył oczy i zro­bił krok w tam­tym kie­run­ku.

– Jo­na­than? Je­steś tam? – Za­baw­ne, do­pie­ro co sły­szał echo, a te­raz brzmie­nie wła­sne­go gło­su wy­da­ło mu się zu­peł­nie głu­che. – To ty ze­psu­łeś świa­tło?

Żad­nej od­po­wie­dzi. Tyl­ko wy­peł­nio­na le­d­wie sły­szal­nym szu­mem urzą­dzeń qu­asi-ci­sza Sta­cji. Wy­cią­gnął la­tar­kę na peł­ną dłu­gość ra­mie­nia do przo­du, ale jej świa­tło wy­ła­wia­ło tyl­ko ko­lej­ny ka­wa­łek pu­ste­go tu­ne­lu, któ­rym nie­daw­no szedł. Zda­wa­ło się, że awa­ria była bar­dziej roz­le­gła, bo nie po­tra­fił do­strzec ni­g­dzie brud­nej po­świa­ty oświe­tle­nia tech­nicz­ne­go.

– Ta­jem­ni­cze ru­chy w ciem­no­ści, któ­re oka­zu­ją się pa­ra­no­ją, za­li­czo­ne – mruk­nął ci­cho i za­śmiał się, tro­chę gło­śniej i bar­dziej pi­skli­wie, niż­by chciał. Ner­wy, do­praw­dy, do­sko­na­ły mo­ment na ner­wy.

***

Miej­sca­mi po­wierzch­nia New Mem­phis przy­po­mi­na­ła pu­meks, prze­ty­ka­ny ol­brzy­mi­mi bą­bla­mi pu­stej prze­strze­ni po­mię­dzy warst­wami skał. Gi­gan­tycz­ne ja­ski­nie sta­no­wi­ły ide­al­ne śro­do­wi­sko do do­pra­wio­nej ad­re­na­li­ną roz­ryw­ki i na­tych­miast zna­la­zły wie­lu ama­to­rów. Ber­nard po­łknął bak­cy­la w wie­ku szes­na­stu lat. De­ep­gli­ding. Naj­pierw z in­struk­to­rem na do­sko­na­le oświe­tlo­nych i mo­ni­to­ro­wa­nych to­rach, po­tem w gro­nie zna­jo­mych w Col­lap­sar i in­nych wiel­kich kom­plek­sach re­kre­acyj­nych, wzdłuż wy­ty­cza­nych przez ra­dio­na­mier­ni­ki ko­ry­ta­rzy spor­to­wych. Wresz­cie sa­mot­nie, lub z nie­licz­ny­mi przy­ja­ciół­mi, rzu­ca­jąc wy­zwa­nie mało uczęsz­cza­nym i dzi­kim ja­ski­niom, tyl­ko z ple­ca­kiem, pa­ra­lot­nią i ra­diem.

Roz­bił się pod­czas jed­nej z ta­kich wy­praw w Sie­ci Kar­r­de’a. Skom­pli­ko­wa­ny kom­pleks sze­ro­kich ja­skiń za­czy­nał się na głę­bo­ko­ści kil­ku­set me­trów, a koń­czył nie­mal pięć ki­lo­me­trów pod zie­mią. Całą in­fra­struk­tu­rę sta­no­wi­ła sta­cja ra­tun­ko­wa kil­ka mil na pół­noc od zej­ścia oraz ogro­dze­nie z ta­bli­cą ostrze­ga­ją­cą przed wcho­dze­niem do Sie­ci bez prze­wod­ni­ków.

Nic, co mo­gło­by za­trzy­mać na­sto­lat­ków.

Sieć Kar­r­de’a nie była oświe­tlo­na, więc szy­bu­jąc wzdłuż krę­tych tu­ne­li, kie­ro­wa­li się tyl­ko ska­ne­rem krót­kie­go za­się­gu i świa­tłem za­mon­to­wa­nych na ka­skach re­flek­to­rów. Lot był wy­ma­ga­ją­cy, zmien­ne prą­dy po­wie­trza szar­pa­ły pa­ra­lot­nią, a czę­ste roz­ga­łę­zie­nia i za­krę­ty utrud­nia­ły orien­ta­cję. To tyl­ko pod­no­si­ło atrak­cyj­ność i in­ten­sy­fi­ko­wa­ło wra­że­nia.

Oczy­wi­ście, w koń­cu się zgu­bił. Pe­cho­we lą­do­wa­nie uszko­dzi­ło tur­bi­nę uciecz­ko­wą, a ra­dio zre­du­ko­wa­ło do wła­ści­wie sa­me­go na­mier­ni­ka. Zła­mał rękę. Na po­moc cze­kał trzy dni, bo sy­gna­ły na­mia­ro­we w Sie­ci Kar­r­de’a błą­dzi­ły do­kład­nie tak samo jak lu­dzie, od­bi­ja­jąc się od nie­jed­no­li­tych złóż, to nik­nąc, to zwie­lo­krot­nia­jąc się w set­kach zbyt wą­skich, by w nie wle­cieć, tu­ne­li i dzie­siąt­kach roz­ga­łę­zień.

Miał je­dze­nie i pod­sta­wo­wą ap­tecz­kę – na­wet na­sto­lat­ki po­sia­da­ją dozę in­stynk­tu sa­mo­za­cho­waw­cze­go – ale nie wie­dział, ile bę­dzie mu­siał wy­trwać. Uszko­dzo­ne ra­dio cza­sem błysz­cza­ło kon­tro­l­ką ode­bra­nia sy­gna­łu, ale nie było w sta­nie go od­two­rzyć.

Trzy dni w ciem­no­ści, nie li­cząc re­flek­to­ra.

Ale naj­go­rzej ra­dził so­bie z sa­mot­no­ścią. Naj­pierw ga­dał do ra­dia, po­tem do sie­bie. Póź­niej mó­wił w po­wie­trze, żeby tyl­ko wy­peł­nić czymś ci­szę. Był swo­im wła­snym nar­ra­to­rem i obo­ma bo­ha­te­ra­mi dia­lo­gów, któ­re to­czył. Wy­my­ślał baj­ki i opo­wia­dał je sam so­bie.

Kie­dy ra­tow­ni­cy za­bie­ra­li go z dna Sie­ci Kar­r­de’a, miał nie­sa­mo­wi­te wra­że­nie, że ko­goś tam zo­sta­wił.

***

Zła­pał łącz­ność z Pau­ley­em, kie­dy tyl­ko wy­gra­mo­lił się z duk­tu tech­nicz­ne­go. Szy­frant za­koń­czył wła­śnie swo­ją część ob­cho­du. Mó­wił ma­to­wym, wy­pra­nym z emo­cji gło­sem oso­by, któ­ra po­wo­li tra­ci na­dzie­ję. Do tego cza­su zgło­si­ła się już Es i Frol­lo, zaś Po­ny­riow wła­śnie prze­mie­rzał ostat­nie me­try prze­strze­ni po­mię­dzy pan­ce­rzem Sta­cji a zbior­ni­ka­mi wody.

Żad­nych wie­ści.

***

Chwi­lę za­ję­ła mu zmia­na orien­ta­cji, ale w koń­cu nie był to jego pierw­szy raz. Spoj­rzał na za­my­ka­ją­cą mu się pod no­ga­mi ślu­zę.

– Za­czy­nam – rzu­cił do mi­kro­fo­nu. – Żad­nych wi­docz­nych śla­dów obec­no­ści, ślu­za w nor­mie.

Spraw­dze­nie ze­wnę­trza Sta­cji było do­syć de­spe­rac­kim ru­chem, zwłasz­cza że nie znik­nął ża­den ze ska­fan­drów. Jo­na­than nie mógł wyjść, przy­naj­mniej – nie w ska­fan­drze. Ber­nard miał więc na­dzie­ję, że... ni­cze­go tu nie znaj­dzie.

– Sys­tem żad­nej ze śluz nie ra­por­to­wał otwie­ra­nia – za­brzmiał w słu­chaw­kach iry­tu­ją­co spo­koj­ny głos Wat­so­na. – Nikt poza tobą nie opu­ścił Sta­cji.

– Coś mo­gło się po­sy­pać, w koń­cu Jo­na­tha­no­wi uda­ło się znik­nąć. Może na­wa­li­ły też ślu­zy? Włącz świa­tła. – Ber­nard ru­szył po pan­ce­rzu, kie­dy wo­kół roz­bły­sły ostre świa­tła re­flek­to­rów ser­wi­so­wych. Filtr za­sko­czył z mi­ni­mal­nym opóź­nie­niem i ośle­pio­ny in­ży­nier przez mo­ment mru­gał bez­rad­nie w na­gle ską­pa­nej w ostrym świe­tle prze­strze­ni. Od­ru­cho­wo za­trzy­mał się i się­gnął ręką do twa­rzy, ale dłoń za­trzy­ma­ła się na heł­mie. – Cho­le­ra…

Ber­nard nie pa­mię­tał, jak daw­no temu włą­czy­li jed­no­cze­śnie wszyst­kie świa­tła na ciem­nej stro­nie Sta­cji. Ja­sno­sza­ry pan­cerz spra­wiał wra­że­nie nie­mal bia­łe­go, a ża­den wspor­nik, ża­den od­pro­mien­nik i żad­na z an­ten, oświe­tlo­nych z wie­lu stron, prak­tycz­nie nie rzu­ca­ły cie­nia. In­ży­nier miał wra­że­nie, jak­by stał na sce­nie te­atru, ma­łej wy­spie ab­so­lut­nej ja­sno­ści wśród po­grą­żo­nej w cie­niu wi­dow­ni.

Ro­zej­rzał się. W każ­dą stro­nę roz­cią­ga­ła się z rzad­ka uroz­mai­cona bry­ła­mi sys­te­mów ze­wnętrz­nych po­wierzch­nia pan­ce­rza z rów­nym ho­ry­zon­tem kra­wę­dzi Sta­cji.

– Za­czy­nam, naj­pierw po­zo­sta­łe ślu­zy. – Mała ludz­ka syl­wet­ka wzno­wi­ła mo­zol­ny marsz w kie­run­ku gó­ru­ją­cej po­nad Sta­cją wie­ży an­te­ny łącz­no­ści głów­nej nu­mer je­den.

Na nie­bie wła­śnie wscho­dził Sza­le­niec.

***

Es cze­ka­ła na nie­go w ko­ry­ta­rzu, za­raz za we­wnętrz­ny­mi wro­ta­mi ślu­zy. Uśmie­cha­ła się, ale w jej oczach cza­iło się na­pię­cie.

– Co się…? – Nie zdą­żył skoń­czyć, bo dziew­czy­na na­gle przy­lgnę­ła do nie­go, w na­mięt­nym, sma­ku­ją­cym ma­li­na­mi po­ca­łun­ku. Przy­mknął oczy i od­dał piesz­czo­tę, wpla­ta­jąc dłoń w jej wło­sy, kie­dy moc­no przy­gry­zła mu war­gę.

– Au, dra­pież­na z cie­bie be­stia – mruk­nął, uśmie­cha­jąc się lek­ko, ale kie­dy tyl­ko na nią spoj­rzał, nie­mal się prze­stra­szył. Es wpa­try­wa­ła się w nie­go z po­wa­gą i nie­pew­no­ścią, może na­wet ze stra­chem. – Hej, nie martw się, znaj­dzie­my go…

Tyle zdą­żył po­wie­dzieć, za­nim war­gi dziew­czy­ny prze­su­nę­ły się wzdłuż jego po­licz­ka, aż wresz­cie do­tar­ły do ucha. Smu­kły pa­lec wy­łą­czył słu­chaw­kę ko­mu­ni­ka­to­ra.

– Dukt koło ma­ga­zy­nu. – Jej szept za­brzmiał nie­na­tu­ral­nie głoś­no. – Mu­si­my po­roz­ma­wiać. Nie mów ni­ko­mu.

Ode­rwa­ła się od nie­go, na po­zór uśmiech­nię­ta fi­glar­nie, ale prze­cież na­dal z ry­sa­mi ścią­gnię­ty­mi na­pię­ciem.

– Ciąg dal­szy po prysz­ni­cu? – Po­wo­li ob­li­za­ła war­gi, pa­trząc mu w oczy. – W ja­kimś ustron­nym miej­scu?

– Małe, cia­sne ko­ry­ta­rzy­ki, gdzie nikt nas nie znaj­dzie? – Prze­su­nął pal­ca­mi wzdłuż ko­smy­ka jej wło­sów. – Może te ciem­ne za­ka­mar­ki, po któ­rych krę­ci­łem się ostat­nio? W sam raz dla dwoj­ga.

– Dzie­sięć mi­nut? – Unio­sła brew, prze­chy­la­jąc lek­ko gło­wę. Mu­siał przy­znać, że za­brzmia­ło to nie­mal na­tu­ral­nie. – Nie spóź­nisz się?

– Za nic w świe­cie.

Nie­mal biegł do swo­jej kwa­te­ry. Cze­go mo­gła chcieć Es? Może coś się wy­da­rzy­ło, kie­dy on był poza Sta­cją, a Wat­son jesz­cze mu o tym nie za­mel­do­wał?

Za­ło­ga mu­sia­ła być na­dal za­ję­ta po­szu­ki­wa­nia­mi, bo nie spo­tkał po dro­dze ni­ko­go. Mgli­ście przy­po­mi­nał so­bie, że Pau­ley chciał wy­brać się zno­wu do sek­cji re­ak­to­ra. Szy­frant pew­nie nie po­zwo­li ni­ko­mu spo­cząć, do­pó­ki nie znaj­dą Brow­na lub choć­by ja­kiej­kol­wiek wska­zów­ki, co się z nim sta­ło – dzię­ki temu nikt go nie za­trzy­my­wał i bez pro­ble­mu do­tarł do sek­cji ma­ga­zy­no­wej. Sze­ro­kie, prze­zna­czo­ne do prze­jaz­du wóz­ków za­ła­dun­ko­wych ko­ry­ta­rze na ogół świe­ci­ły pust­ka­mi – z wy­jąt­kiem co­raz bar­dziej spo­ra­dycz­nych kon­tro­li nie było sen­su się tu za­pusz­czać. Dziew­czy­na sta­ła za­raz obok otwar­te­go wej­ścia do duk­tu tech­nicz­ne­go obok D-4 – z tego, co pa­mię­tał Ber­nard, ma­ga­zy­nu żyw­no­ści. Kie­dy tyl­ko go zo­ba­czy­ła, ski­nę­ła nań po­na­gla­ją­co i, za­nim zdą­żył o co­kol­wiek za­py­tać, znik­nę­ła we­wnątrz tu­ne­lu.

In­ży­nier ro­zej­rzał się nie­pew­nie, pod­świa­do­mie ocze­ku­jąc zło­śli­wych uśmie­chów resz­ty za­ło­gi pa­trzą­cej, jak daje się wkrę­cić w ja­kiś nie­zna­ny mu żart, ale – poza lamp­ką sy­gna­li­za­cyj­ną ka­me­ry Wat­so­na – nie było tu ni­ko­go.

Wes­tchnął i wgra­mo­lił się do wnę­trza duk­tu. „Przy­naj­mniej świa­tło dzia­ła”, prze­bie­gła mu przez gło­wę myśl.

– Chodź. – Es cze­ka­ła kil­ka­na­ście me­trów da­lej, przy skrzy­żo­wa­niu. Była drob­na i w wą­skim tu­ne­lu po­ru­sza­ła się nie­mal bez prze­szkód. – Jesz­cze tyl­ko kil­ka kro­ków.

– Co się…? – Za­nim do­koń­czył, dziew­czy­na po­ło­ży­ła pa­lec na ustach. Kiw­nął z re­zy­gna­cją gło­wą, w kuc­ki po­ko­nu­jąc dzie­lą­cą ich od­le­głość. – Mo­żesz mi w koń­cu wy­tłu­ma­czyć, co się sta­ło?

Przez chwi­lę jak­by za­sta­na­wia­ła się, wresz­cie wy­szep­ta­ła, szyb­ko, jak­by chcia­ła zmie­ścić całe zda­nie w jed­nym sło­wie.

– My­ślę, że to Wat­son za­bił Jo­na­tha­na.

– Co? – Ber­nard po­krę­cił z nie­do­wie­rza­niem gło­wą. – Dla­cze­go miał­by to zro­bić?

– Tego nie wiem. – Ro­zej­rza­ła się szyb­ko. – Ale za­sta­nów się. To, co nam mówi, nie ma sen­su. Nie mógł go zgu­bić. To nie­moż­li­we, nie dla nie­go. On wi­dzi wszyst­ko, pra­wie wszę­dzie, a Jo­na­than nie pa­ko­wał­by się w tu­ne­le, nie mó­wiąc nam tego. To bez sen­su.

– Hej, spo­koj­nie. – Po­ło­żył jej dłoń na ra­mie­niu. Przez cien­ki ma­te­riał blu­zy ro­bo­czej wy­czu­wał, że dziew­czy­na lek­ko drża­ła. – Wat­son prze­cież nie ma po­wo­du, żeby nas za­bić. A jak­by miał, mógł­by to zro­bić bez tru­du, a nie ba­wić się w li­kwi­do­wa­nie nas po ko­lei.

– Nie ro­zu­miesz. – Szept Es stał się bar­dziej do­no­śny. Dziew­czy­na co chwi­la lę­kli­wie pa­trzy­ła po­nad jego ra­mie­niem, w stro­nę od­le­głe­go o spo­ry ka­wa­łek wyj­ścia z tu­ne­lu. – Może on nie chce nas za­bić, tyl­ko zro­bić coś in­ne­go, nie wiem co, a Jo­na­than mu prze­szko­dził?

– Ale co miał­by chcieć zro­bić Wat­son? To SI. Ma nas chro­nić.

– Ale nie pierw­szy raz pod­jął de­cy­zję o za­bi­ja­niu, praw­da? – Spoj­rza­ła na nie­go wy­zy­wa­ją­co. – Co ci wte­dy po­wie­dział, pa­mię­tasz? Bo ja tak. Ma za wszel­ką cenę chro­nić Sta­cję. A co, je­śli uznał, że Brown robi coś, co mu za­gro­zi?

– Es, spo­koj­nie. Spo­koj­nie. – Wziął ją za ręce i lek­ko uści­snął, choć wca­le nie czuł się pew­nie.

Żach­nę­ła się i wy­rwa­ła mu dło­nie.

– Nie trak­tuj mnie jak dziec­ko, tyl­ko po­słu­chaj, co mó­wię. Mu­si­my coś zro­bić! – Pod­nio­sła głos i na­tych­miast za­mil­kła, za­sła­nia­jąc rę­ka­mi usta.

– Do­bra, po­wiedz­my, że Wat­son za­ła­twił Jo­na­tha­na. Co zro­bił z cia­łem? – Miał na­dzie­ję, że może, je­śli wska­że lukę w jej ro­zu­mo­wa­niu, Es choć tro­chę prze­sta­nie się de­ner­wo­wać. – Brown po­wi­nien le­żeć tam, gdzie umarł, a my szu­ka­li­śmy już wszę­dzie.

Es spoj­rza­ła na nie­go iro­nicz­nie.

– Kot­ku, szu­ka­li­śmy tyl­ko tam, gdzie on nie ma sen­so­rów, praw­da? – Jej szept był pod­szy­ty iry­ta­cją, jak­by tłu­ma­czy­ła coś po raz set­ny. – Poza tym mógł wy­rzu­cić go przez ślu­zę, a po­tem za­fał­szo­wać od­czyt, zresz­tą, hej – kto pa­trzy na od­czy­ty, sko­ro Wat­son za­wsze wy­god­nie pod­su­wa wnio­ski? Ro­bi­my de fac­to do­kład­nie to, co on nam za­su­ge­ru­je.

Nie bar­dzo wie­dział, co od­po­wie­dzieć. Wła­ści­wie Wat­son na Sta­cji ro­bił wszyst­ko. Ufa­li mu bez­gra­nicz­nie. Je­śli miał­by nad­użyć tego za­ufa­nia, nie było nic ła­twiej­sze­go. Ani nic trud­niej­sze­go do wy­kry­cia. Po pro­stu tak przy­wy­kli do jego kom­pe­ten­cji, że dane po­cho­dzą­ce od nie­go trak­to­wa­li nie­mal jak su­ro­we, jego ob­rób­ka sta­ła się dla nich cał­kiem prze­źro­czy­sta.

Z dru­giej stro­ny, ochro­na ludz­kie­go ży­cia była naj­wyż­szym prio­ry­te­tem każ­dej sztucz­nej in­te­li­gen­cji i Wat­son nie był wy­jąt­kiem. Z trze­ciej, SI już raz zi­gno­ro­wa­ła bez­po­śred­ni roz­kaz i za­bi­ła za­ło­gę „Con­ra­da”. A w każ­dym ra­zie była go­to­wa to zro­bić. Ber­nard zra­zu uznał to za zwy­kły prio­ry­tet pro­to­ko­łów – ochro­na Sta­cji po­nad roz­ka­zem per­so­ne­lu – lecz te­raz, pod wpły­wem po­dej­rzeń dziew­czy­ny, nie był tego taki pe­wien.

– Je­śli uwzględ­niasz mor­der­stwo, to mógł je po­peł­nić każ­dy. SI nie może tak po pro­stu za­bić czło­wie­ka. – „Chy­ba”, do­dał w my­ślach. – Jest więk­sza szan­sa, że zro­bił to kto­kol­wiek inny niż ona.

Opu­ści­ła gło­wę i przez chwi­lę my­ślał, że tra­fił. My­lił się, jak zwy­kle w od­nie­sie­niu do Es. Spoj­rza­ła na nie­go spod ko­smy­ków wło­sów.

– Chy­ba że uznał, że chro­ni całą resz­tę, praw­da? – Coś w jej gło­sie spra­wi­ło, że po­czuł na­głe zim­no. – Wte­dy pro­to­ko­ły bez­pie­czeń­stwa nie dzia­ła­ją już tak ide­al­nie. I kto inny wie­dział do­kład­nie, kie­dy bę­dzie dia­gno­sty­ka, ten je­dy­ny mo­ment na do­ko­na­nie mor­der­stwa, żeby dane po pro­stu znik­nę­ły? Ty tego nie wiesz, ja też nie. Nor­mal­nie na­wet nie py­ta­my, to jego spra­wy. Dia­gno­sty­ka trwa osiem­dzie­siąt se­kund, a kto poza SI po­tra­fi wy­ko­rzy­stać tak wą­skie okno cza­so­we? Tyl­ko Wat­son wie­dział do­kład­nie, kie­dy moż­na to zro­bić i gdzie. – Unio­sła gło­wę. Jej cera zda­wa­ła się bla­da w nie­zdro­wym oświe­tle­niu tu­ne­lu, wło­sy jak­by wy­bla­kłe. Je­dy­nie oczy, zwy­kle sza­ro­nie­bie­skie, te­raz lśni­ły tur­ku­so­wym bla­skiem. – Tyl­ko on.

Kiw­nął bar­dzo po­wo­li gło­wą, po­tem jesz­cze raz. W sło­wach Es cza­iła się nie­po­ko­ją­ca lo­gi­ka, któ­ra, kie­dy raz już do­tar­ła do Ber­nar­da, nie dała się igno­ro­wać. SI mo­gła ła­two do­ko­nać mor­der­stwa, ot, na przy­kład otwie­ra­jąc ślu­zę, kie­dy Jo­na­than był w są­sied­nim ko­ry­ta­rzu. Ma­jąc pod kon­tro­lą wszyst­kie sys­te­my Sta­cji, nie by­ło­by pro­ble­mem po pro­stu nie uru­cho­mić alar­mu de­kom­pre­syj­ne­go – i po­zo­sta­li ni­g­dy by się o tym nie do­wie­dzie­li. In­ży­nie­ro­wi nie przy­cho­dził, co praw­da, do gło­wy ża­den mo­tyw ta­kie­go mor­der­stwa, jed­nak SI to prze­cież nie isto­ty ludz­kie. Ich mo­ty­wy opie­ra­ły się czę­sto na zu­peł­nie nie­wi­docz­nych dla czło­wie­ka po­wią­za­niach przy­czy­no­wo-skut­ko­wych i Ber­nard nie był pe­wien, czy Wat­son nie zna­lazł ja­kiejś za­wi­łej ścież­ki ro­zu­mo­wa­nia, w myśl któ­rej za­bój­stwo szy­fran­ta było naj­lep­szym dla za­ło­gi wyj­ściem.

– Es, są­dzę, że naj­pierw po­win­ni­śmy spraw­dzić, czy mamy ra­cję, wiesz, za­nim po­dej­mie­my ja­kieś dzia­ła­nia – po­wie­dział w koń­cu ostroż­nie. – W ta­kiej spra­wie le­piej się nie po­my­lić.

– I jak za­mie­rzasz to spraw­dzić? – Nie zmie­ni­ła po­zy­cji, wło­sy na­dal opa­da­ły jej na twarz, a oczy lśni­ły nie­mal hip­no­tycz­nym bla­skiem. – Wat­son kon­tro­lu­je dane.

– Te w głów­nym ter­mi­na­lu tak, ale na przy­kład ślu­zy mają włas­ne logi. Obej­rzę je, może to coś da.

– Tyl­ko go ostrze­żesz. Je­śli się zo­rien­tu­je, bę­dzie dzie­sięć razy trud­niej. – Nie­mal szep­ta­ła, choć te­raz mó­wi­ła po­wo­li, me­lo­dyj­nie, nie­mal uwo­dzi­ciel­sko. Ber­nard za­mru­gał za­sko­czo­ny.

– Es?

– Tak? – Po­de­rwa­ła gło­wę i spoj­rza­ła na nie­go py­ta­ją­co. W ułam­ku se­kun­dy znik­nę­ła bla­da cera i nie­na­tu­ral­ny blask oczu, a głos zmie­nił się w nie­rów­ny, pe­łen nie­po­ko­ju szept.

– Nic. – Po­trzą­snął gło­wą. Cho­ler­ne ner­wy, jesz­cze bra­ko­wa­ło mu zwi­dów. – Nic. Zro­bi­my tak: przej­dę się wzdłuż śluz i spraw­dzę ich logi sprzę­to­we. Wat­son nie mógł ich zmie­nić. Ty sta­raj się za­cho­wy­wać nor­mal­nie. Nie ma po­wo­dów, że­byś ry­zy­ko­wa­ła.

Es po­ki­wa­ła gło­wą. Szyb­ko, ner­wo­wo.

– Do­brze. Ale bądź ostroż­ny. Wat­son jest in­te­li­gent­ny. Dasz mu ja­ką­kol­wiek wska­zów­kę, a do­my­śli się.

In­ży­nier uśmiech­nął się uspo­ka­ja­ją­co i po­gła­skał dziew­czy­nę po po­licz­ku. Wtu­li­ła twarz w jego dłoń, od­po­wia­da­jąc sła­bym gry­ma­sem.

– Po­ra­dzi­my so­bie. – Miał na­dzie­ję, że uspo­ko­ił tym cho­ciaż ją.

– Pew­nie. Idź już.