19,90 zł
POWIEŚĆ od 7 lat
Ta zima jest dla Andzi zupełnie inna niż wszystkie poprzednie. Pół roku temu zdarzyło się coś strasznego - umarł jej tata. Dziewczynka tęskni za wszystkim, co dawniej składało się na życie rodziny: za grą w chińczyka, rozmowami przy stole i za brzoskwiniowym sernikiem leczącym smutek. Przede wszystkim jednak brakuje jej wypraw do parku, w którym tata, zapalony ornitolog, uczył ją dostrzegać piękno przyrody.
Nie jest łatwo poradzić sobie z cierpieniem, ale Andzi pomaga pamięć o pewnej tajemnicy powierzonej przez tatę. Może również liczyć na kolegę, Jeremiasza, który przywraca uśmiech na jej twarzy. Czy dziewczynka zdradzi chłopcu swój sekret?
Opowieść o wspomnieniach, które bolą, ale też są tym, co posiadamy najcenniejszego. Autorka mówi o śmierci i stracie w sposób prosty, a jednocześnie pełen szacunku dla swoich bohaterów i czytelników.
Powieść ta udowadnia, że tradycja pisania mądrych i wartościowych książek dla młodzieży ma swoich kontynuatorów.
Damian Gajda, „Bluszcz", o Samotnych.pl
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 47
Barbara Kosmowska
DZIEWCZYNKA Z PARKU
Ilustracje: Emilia Dziubak
Copyright © by Barbara Kosmowska, 2012
Copyright © by Wydawnictwo W.A.B., 2012
Wydanie I
Warszawa 2012
Druga strona ulicy
– Czy to prawda, że twój tata umarł? − zapytał Jeremiasz, kiedy stała przy płocie i patrzyła na dwie kłócące się sikorki.
– Mhm − przytaknęła i mocniej naciągnęła czerwoną czapkę.
Był silny mróz.
Jeremiasz też mocniej wcisnął na uszy swoją czapkę i poprawił plecak.
Sikorki odleciały z piskiem. Rozsiadły się na pobliskim drzewie niczym na wielkiej białej kanapie.
– Jak chcesz, to pójdę kawałek z tobą. − Jeremiasz mocno tarł czerwone z zimna ręce.
– Będą się z ciebie śmiać − podniosła na niego oczy.
– E tam − wzruszył ramionami, jakby mu nie zależało. − A jutro wybieram się na łyżwy. Masz łyżwy?
– Mam. Chyba są już za małe.
Szli dalej w milczeniu, aż do budki z prasą i słodyczami. Jak zawsze wiła się wokół niej kolorowa kolejka dzieci.
– Kupimy sobie po batonie? − Jeremiasz wysypał na dłoń drobne i skwapliwie je przeliczył.
– Nie.
– Ja też nie chcę − uznał po dłuższej chwili.
Ruszyli w stronę gwarnego skrzyżowania.
– Jak będę duży, to sprawię sobie taki wóz.
Wzrok Jeremiasza zatrzymał się na smukłej linii sportowego auta. Przemknęło z rykiem silnika, zostawiając smugę białego dymu.
– Lubisz samochody?
Pokręciła przecząco głową.
Tata lubił − pomyślała. − Jego ukochane auto stoi teraz w garażu i czeka na nabywcę. Mama mówi, że zostało za dużo wspomnień. I nie da się ich ani odkurzyć, ani wytrzepać.
Po śmierci taty mama bez przerwy robiła porządki. Miała zaciśnięte usta, gdy kręciła się po domu w poszukiwaniu niepotrzebnych rzeczy. Chciała je za wszelką cenę wyłowić z szuflad i szaf. Czasami udawało jej się zapełnić foliowy worek jakimiś zdobyczami. Wydawała się wtedy zadowolona i spokojna. Ale gdy trafiała na przedmiot, który bronił się przed wyrzuceniem, działo się z nią coś złego. Trzymała go długo w dłoniach i była taka bezradna. Jakby zapomniała, że już jest dorosła.
Andzia pomyślała, że dorośli powinni wiedzieć, co można zatrzymać na dłużej, a z czym trzeba się rozstać.
Od czasu gdy zostały same, mama często zapominała, że jest dorosła. Na przykład zdarzyło jej się parę razy zasnąć w porze kolacji. Dopiero gdy Andzia spaliła niechcący czajnik i całą kuchnię spowiła ciemna mgła kopcącego dymu, mama przybiegła do kuchni, żeby otworzyć okna na oścież.
I często leżała w sypialni pod kocem w kratę. Nawet po południu.
Tata leżał tylko wtedy, kiedy chorował. A wcześniej nie mógł usiedzieć w domu. Brał Andzię, pakował do futerału wysłużoną lornetkę, a do plecaka atlas ssaków. I ruszali na wycieczkę. Wystarczyło przejść na drugą stronę ulicy, do parku, aby znaleźć się w innym świecie.
Mama nie lubiła tych wypraw. Jej wysokie obcasy zawsze zapadały się w grząskiej trawie i na podmokłych, wydeptanych ścieżkach. W dodatku nie miała orientacji i bała się zboczyć z głównej dróżki.
Andzia znała park na pamięć. Można w nim było karmić dzikie kaczki, które upodobały sobie zarośnięty staw. Albo zjeżdżać na sankach z niewysokiej górki prosto pod nogi poety, który stał na pomniku i patrzył w niebo.
A wiosną do parku przylatywały ptaki. Miały na drzewach swoje budki i dziuple, do których pracowicie znosiły różne skarby. Źdźbła traw, wiórki kory, a czasami nawet spore patyczki. Wówczas siadała na ławce i przyglądała się tym ptasim wędrówkom i staraniom. Albo liczyła wiewiórki, bawiące się w chowanego. Rude zalotnice.
– Idziesz już do domu? − zapytał Jeremiasz, gdy zza zakrętu wyłonił się niewielki budynek z okazałym tarasem.
Andzia przystanęła i spojrzała w stronę przydomowego ogrodu, ukrytego pod śniegową czapą.
– Chyba jeszcze nie. Mam śniadanie dla kaczek. Jak chcesz, możemy je razem nakarmić.
– Kaczki? − Jeremiasz spojrzał na rozległy park, próbujący skryć się za drzewami. − Jasne, że możemy − powiedział, odprowadzając wzrokiem kolejny sportowy samochód, zbyt szybko mknący po ruchliwej ulicy.
Słowa odlatują jak ptaki
Mama nie zapytała, dlaczego Andzia tak późno wróciła ze szkoły. Pewnie nie wiedziała, że jest późno, bo znowu leżała pod kocem w kratę. Wstała dopiero wtedy, kiedy na dole zaskrzypiały drzwi.
– Jesteś głodna? − zapytała, stawiając na gazie mały garnek z zupą.
To nie było pytanie do Andzi, tylko do zasłonki w maki. I do garnka, a także do bazylii, która zieleniła się na kuchennym parapecie.
Andzia nie lubi odpowiadać na takie pytania.
– Co w szkole?
Tym razem wzrok mamy zatrzymał się na niej. Jej oczy były lekko zaczerwienione i spuchnięte.
– Dobrze − odrzekła Andzia.
Nigdy nie wiedziała, co należy odpowiedzieć.
Od czasu jak zostały same, wszystko się zmieniło. Słowo „dobrze” też się zmieniło. Nie oznaczało już tego, co dawniej. Było trochę jak przeciwbólowa tabletka, a trochę jak czekoladka.
Mama zawsze lubiła czekoladki.
– Dostałaś jakąś ocenę? − Przed Andzią stanął talerz zupy.
– Czwórkę z polskiego − odpowiedziała, zanim zaczęła jeść.
Ostatnio często myślała o tym, że tata, gdy umierał, musiał zabrać ze sobą większość słów. Kiedyś tak łatwo rozmawiało się o różnych sprawach. A teraz mama wciąż milczy i szuka potrzebnego wyrazu.
Coś równie złego stało się z ich wspólnym śmiechem. Też umarł razem z tatą.
– Jak chcesz, zagramy w chińczyka.
Mama spojrzała na Andzię z małym przestrachem, że zechce grać.
– Może innym razem − odpowiedziała poważnie. − Muszę odrobić lekcje na jutro.
– Jutro jest sobota.
– To na poniedziałek − odparła Andzia. A mama, choć tylko pokiwała głową, natychmiast się uspokoiła, jakby właśnie pozbyła się jakiegoś kłopotu.
W pokoju Andzi był porządek. Porządek miał cieszyć mamę, ale nie cieszył. Martwił i ją, i Andzię, bo kiedy wszystko leży równo na swoim miejscu, to bardziej się sprząta w swoim pokoju, niż się w nim mieszka.