Dziewczynka z parku - Barbara Kosmowska - ebook + książka

Dziewczynka z parku ebook

Barbara Kosmowska

4,7
19,90 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
  • Wydawca: WAB
  • Kategoria: Lektury
  • Język: polski
  • Rok wydania: 2012
Opis

POWIEŚĆ od 7 lat

Ta zima jest dla Andzi zupełnie inna niż wszystkie poprzednie. Pół roku temu zdarzyło się coś strasznego - umarł jej tata. Dziewczynka tęskni za wszystkim, co dawniej składało się na życie rodziny: za grą w chińczyka, rozmowami przy stole i za brzoskwiniowym sernikiem leczącym smutek. Przede wszystkim jednak brakuje jej wypraw do parku, w którym tata, zapalony ornitolog, uczył ją dostrzegać piękno przyrody.

Nie jest łatwo poradzić sobie z cierpieniem, ale Andzi pomaga pamięć o pewnej tajemnicy powierzonej przez tatę. Może również liczyć na kolegę, Jeremiasza, który przywraca uśmiech na jej twarzy. Czy dziewczynka zdradzi chłopcu swój sekret?

Opowieść o wspomnieniach, które bolą, ale też są tym, co posiadamy najcenniejszego. Autorka mówi o śmierci i stracie w sposób prosty, a jednocześnie pełen szacunku dla swoich bohaterów i czytelników.

Powieść ta udowadnia, że tradycja pisania mądrych i wartościowych książek dla młodzieży ma swoich kontynuatorów.

Damian Gajda, „Bluszcz", o Samotnych.pl

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 47

Oceny
4,7 (3 oceny)
2
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Bar­ba­ra Ko­smow­ska

DZIEW­CZYN­KA Z PAR­KU

Ilu­stra­cje: Emi­lia Dziu­bak

Co­py­ri­ght © by Bar­ba­ra Ko­smow­ska, 2012

Co­py­ri­ght © by Wy­daw­nic­two W.A.B., 2012

Wy­da­nie I

War­sza­wa 2012

roz­dział 1

Dru­ga stro­na uli­cy

– Czy to praw­da, że twój tata umarł? − za­py­tał Je­re­miasz, kie­dy sta­ła przy pło­cie i pa­trzy­ła na dwie kłó­cą­ce się si­kor­ki.

– Mhm − przy­tak­nę­ła i moc­niej na­cią­gnę­ła czer­wo­ną czap­kę.

Był sil­ny mróz.

Je­re­miasz też moc­niej wci­snął na uszy swo­ją czap­kę i po­pra­wił ple­cak.

Si­kor­ki od­le­cia­ły z pi­skiem. Roz­sia­dły się na po­bli­skim drze­wie ni­czym na wiel­kiej bia­łej ka­na­pie.

– Jak chcesz, to pój­dę ka­wa­łek z tobą. − Je­re­miasz moc­no tarł czer­wo­ne z zim­na ręce.

– Będą się z cie­bie śmiać − pod­nio­sła na nie­go oczy.

– E tam − wzru­szył ra­mio­na­mi, jak­by mu nie za­le­ża­ło. − A ju­tro wy­bie­ram się na łyż­wy. Masz łyż­wy?

– Mam. Chy­ba są już za małe.

Szli da­lej w mil­cze­niu, aż do bud­ki z pra­są i sło­dy­cza­mi. Jak za­wsze wiła się wo­kół niej ko­lo­ro­wa ko­lej­ka dzie­ci.

– Ku­pi­my so­bie po ba­to­nie? − Je­re­miasz wy­sy­pał na dłoń drob­ne i skwa­pli­wie je prze­li­czył.

– Nie.

– Ja też nie chcę − uznał po dłuż­szej chwi­li.

Ru­szy­li w stro­nę gwar­ne­go skrzy­żo­wa­nia.

– Jak będę duży, to spra­wię so­bie taki wóz.

Wzrok Je­re­mia­sza za­trzy­mał się na smu­kłej li­nii spor­to­we­go auta. Prze­mknę­ło z ry­kiem sil­ni­ka, zo­sta­wia­jąc smu­gę bia­łe­go dymu.

– Lu­bisz sa­mo­cho­dy?

Po­krę­ci­ła prze­czą­co gło­wą.

Tata lu­bił − po­my­śla­ła. − Jego uko­cha­ne auto stoi te­raz w ga­ra­żu i cze­ka na na­byw­cę. Mama mówi, że zo­sta­ło za dużo wspo­mnień. I nie da się ich ani od­ku­rzyć, ani wy­trze­pać.

Po śmier­ci taty mama bez prze­rwy ro­bi­ła po­rząd­ki. Mia­ła za­ci­śnię­te usta, gdy krę­ci­ła się po domu w po­szu­ki­wa­niu nie­po­trzeb­nych rze­czy. Chcia­ła je za wszel­ką cenę wy­ło­wić z szu­flad i szaf. Cza­sa­mi uda­wa­ło jej się za­peł­nić fo­lio­wy wo­rek ja­ki­miś zdo­by­cza­mi. Wy­da­wa­ła się wte­dy za­do­wo­lo­na i spo­koj­na. Ale gdy tra­fia­ła na przed­miot, któ­ry bro­nił się przed wy­rzu­ce­niem, dzia­ło się z nią coś złe­go. Trzy­ma­ła go dłu­go w dło­niach i była taka bez­rad­na. Jak­by za­po­mnia­ła, że już jest do­ro­sła.

An­dzia po­my­śla­ła, że do­ro­śli po­win­ni wie­dzieć, co moż­na za­trzy­mać na dłu­żej, a z czym trze­ba się roz­stać.

Od cza­su gdy zo­sta­ły same, mama czę­sto za­po­mi­na­ła, że jest do­ro­sła. Na przy­kład zda­rzy­ło jej się parę razy za­snąć w po­rze ko­la­cji. Do­pie­ro gdy An­dzia spa­li­ła nie­chcą­cy czaj­nik i całą kuch­nię spo­wi­ła ciem­na mgła kop­cą­ce­go dymu, mama przy­bie­gła do kuch­ni, żeby otwo­rzyć okna na oścież.

I czę­sto le­ża­ła w sy­pial­ni pod ko­cem w kra­tę. Na­wet po po­łu­dniu.

Tata le­żał tyl­ko wte­dy, kie­dy cho­ro­wał. A wcze­śniej nie mógł usie­dzieć w domu. Brał An­dzię, pa­ko­wał do fu­te­ra­łu wy­słu­żo­ną lor­net­kę, a do ple­ca­ka atlas ssa­ków. I ru­sza­li na wy­ciecz­kę. Wy­star­czy­ło przejść na dru­gą stro­nę uli­cy, do par­ku, aby zna­leźć się w in­nym świe­cie.

Mama nie lu­bi­ła tych wy­praw. Jej wy­so­kie ob­ca­sy za­wsze za­pa­da­ły się w grzą­skiej tra­wie i na pod­mo­kłych, wy­dep­ta­nych ścież­kach. W do­dat­ku nie mia­ła orien­ta­cji i bała się zbo­czyć z głów­nej dróż­ki.

An­dzia zna­ła park na pa­mięć. Moż­na w nim było kar­mić dzi­kie kacz­ki, któ­re upodo­ba­ły so­bie za­ro­śnię­ty staw. Albo zjeż­dżać na san­kach z nie­wy­so­kiej gór­ki pro­sto pod nogi po­ety, któ­ry stał na po­mni­ku i pa­trzył w nie­bo.

A wio­sną do par­ku przy­la­ty­wa­ły pta­ki. Mia­ły na drze­wach swo­je bud­ki i dziu­ple, do któ­rych pra­co­wi­cie zno­si­ły róż­ne skar­by. Źdźbła traw, wiór­ki kory, a cza­sa­mi na­wet spo­re pa­tycz­ki. Wów­czas sia­da­ła na ław­ce i przy­glą­da­ła się tym pta­sim wę­drów­kom i sta­ra­niom. Albo li­czy­ła wie­wiór­ki, ba­wią­ce się w cho­wa­ne­go. Rude za­lot­ni­ce.

– Idziesz już do domu? − za­py­tał Je­re­miasz, gdy zza za­krę­tu wy­ło­nił się nie­wiel­ki bu­dy­nek z oka­za­łym ta­ra­sem.

An­dzia przy­sta­nę­ła i spoj­rza­ła w stro­nę przy­do­mo­we­go ogro­du, ukry­te­go pod śnie­go­wą cza­pą.

– Chy­ba jesz­cze nie. Mam śnia­da­nie dla ka­czek. Jak chcesz, mo­że­my je ra­zem na­kar­mić.

– Kacz­ki? − Je­re­miasz spoj­rzał na roz­le­gły park, pró­bu­ją­cy skryć się za drze­wa­mi. − Ja­sne, że mo­że­my − po­wie­dział, od­pro­wa­dza­jąc wzro­kiem ko­lej­ny spor­to­wy sa­mo­chód, zbyt szyb­ko mkną­cy po ru­chli­wej uli­cy.

roz­dział 2

Sło­wa od­la­tu­ją jak pta­ki

Mama nie za­py­ta­ła, dla­cze­go An­dzia tak póź­no wró­ci­ła ze szko­ły. Pew­nie nie wie­dzia­ła, że jest póź­no, bo zno­wu le­ża­ła pod ko­cem w kra­tę. Wsta­ła do­pie­ro wte­dy, kie­dy na dole za­skrzy­pia­ły drzwi.

– Je­steś głod­na? − za­py­ta­ła, sta­wia­jąc na ga­zie mały gar­nek z zupą.

To nie było py­ta­nie do An­dzi, tyl­ko do za­słon­ki w maki. I do garn­ka, a tak­że do ba­zy­lii, któ­ra zie­le­ni­ła się na ku­chen­nym pa­ra­pe­cie.

An­dzia nie lubi od­po­wia­dać na ta­kie py­ta­nia.

– Co w szko­le?

Tym ra­zem wzrok mamy za­trzy­mał się na niej. Jej oczy były lek­ko za­czer­wie­nio­ne i spuch­nię­te.

– Do­brze − od­rze­kła An­dzia.

Nig­dy nie wie­dzia­ła, co na­le­ży od­po­wie­dzieć.

Od cza­su jak zo­sta­ły same, wszyst­ko się zmie­ni­ło. Sło­wo „do­brze” też się zmie­ni­ło. Nie ozna­cza­ło już tego, co daw­niej. Było tro­chę jak prze­ciw­bó­lo­wa ta­blet­ka, a tro­chę jak cze­ko­lad­ka.

Mama za­wsze lu­bi­ła cze­ko­lad­ki.

– Do­sta­łaś ja­kąś oce­nę? − Przed An­dzią sta­nął ta­lerz zupy.

– Czwór­kę z pol­skie­go − od­po­wie­dzia­ła, za­nim za­czę­ła jeść.

Ostat­nio czę­sto my­śla­ła o tym, że tata, gdy umie­rał, mu­siał za­brać ze sobą więk­szość słów. Kie­dyś tak ła­two roz­ma­wia­ło się o róż­nych spra­wach. A te­raz mama wciąż mil­czy i szu­ka po­trzeb­ne­go wy­ra­zu.

Coś rów­nie złe­go sta­ło się z ich wspól­nym śmie­chem. Też umarł ra­zem z tatą.

– Jak chcesz, za­gra­my w chiń­czy­ka.

Mama spoj­rza­ła na An­dzię z ma­łym prze­stra­chem, że ze­chce grać.

– Może in­nym ra­zem − od­po­wie­dzia­ła po­waż­nie. − Mu­szę od­ro­bić lek­cje na ju­tro.

– Ju­tro jest so­bo­ta.

– To na po­nie­dzia­łek − od­par­ła An­dzia. A mama, choć tyl­ko po­ki­wa­ła gło­wą, na­tych­miast się uspo­ko­iła, jak­by wła­śnie po­zby­ła się ja­kie­goś kło­po­tu.

W po­ko­ju An­dzi był po­rzą­dek. Po­rzą­dek miał cie­szyć mamę, ale nie cie­szył. Mar­twił i ją, i An­dzię, bo kie­dy wszyst­ko leży rów­no na swo­im miej­scu, to bar­dziej się sprzą­ta w swo­im po­ko­ju, niż się w nim miesz­ka.