Dziennik Snajpera - Władysław Wilk - ebook

Dziennik Snajpera ebook

Władysław Wilk

3,7
34,90 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Według mnie „Dziennik Snajpera” to jedna z najwybitniejszych książek z zakresu literatury wojennej, jaka wyszła spod pióra współczesnego polskiego pisarza.

Andrzej Wojtas Redaktor naczelny MMS „Komandos” 

KONDOTIERZY - Wspólny projekt wydawnictwa WARBOOK i Militarnego Magazynu Specjalnego „Komandos”

Książki o Polakach walczących jako ochotnicy w bataliach i konfliktach toczących się na całym świecie po zakończeniu II wojny światowej. 
Bohaterowie tych książek walczą nie tylko po tzw. słusznej stronie. Naszym celem jest pokazanie jaka naprawdę jest wojna.
Okrutna, straszna, fascynująca.

DZIENNIK SNAJPERA
Walczył ramię w ramię z Czeczenami podczas pierwszego konfliktu z Rosją.
Porzucił aparat fotograficzny i chwycił za karabin poruszony bestialstwem
rosyjskich żołnierzy.

Federacja Rosyjska wydała na Władysława Wilka wyrok śmierci. Jest ścigany listem gończym. Do dziś żyje w ukryciu.

Dziennik snajpera to szokujący, brutalny opis potwornej wojny.
Popatrzysz na nią przez lunetę snajperskiego karabinu.
Poczujesz to samo co żołnierz gdy pociąga za spust. I gdy unika śmierci.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 538

Oceny
3,7 (19 ocen)
5
6
6
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



przedmowa

Krzysztof Kąkolewski

© 2014 WARBOOK Sp. z o.o.

© 2014 Władysław Wilk

Wydawca: WARBOOK Sp. z o.o. ul. Bładnicka 65 43-450 Ustroń www.warbook.pl

ISBN 978-83-64523-01-4

Redaktor serii: Andrzej Wojtas

Redakcja i korekta: MMS „Komandos”

Projekt graficzny i skład: Ilona i Dominik Trzebińscy Du Châteaux,[email protected]

Okładka: Hevi Sp. z o.o.

Mapy: Wydawnictwo Gaus

Zdjęcia: archiwum autora

Pamięci moich czeczeńskich braci i sióstr,

poległych w obronie Wolności

Krzysztof Kąkolewski

Przedmowa

Wszystkie opisane tu wydarzenia są prawdziwe. Ich uczestnicy żyją – bądź żyli – naprawdę. Występują pod własnymi imionami i nazwiskami. Z jednym wyjątkiem: autor tego „Dziennika” musiał się ukryć za jednym ze swoich trzech imion, do jakich ma prawo każdy wojownik Dżihadu. Cudzoziemcy, którzy walczyli na wojnie po czeczeńskiej stronie, są dzisiaj w Rosji wyjęci spod prawa.

„Jaka szkoda, że Wańkowicz tego nie dożył – pomyślałem czytając przed niedawnym czasem tekst nie znanego mi autora, przedrukowany w piśmie Angora z jakiegoś nie mającego krajowego debitu pisma. – Oto przybył nam nowy pisarz dużej miary”. Wystarczyła kolumna druku by stwierdzić, że nikt nie obdarzony wybitnymi zdolnościami nie byłby w stanie tak napisać.

Występowały tam jednocześnie inne zjawiska: gatunek literatury faktu, który wybrał autor: reportaż wojenny, oraz to, że pisał nie odwiedzając sztabów dywizji czy armii, a przebywając bezpośrednio na linii walki. Tekst mówił o walce Czeczenii, w której jednak rozstrzygały się także losy Polski. Wreszcie – korespondent znajdował się nie pośród tzw. wojsk federalnych czyli armii rosyjskiej, ale wśród naszych współbraci zagrożonych tym samym niebezpieczeństwem co Polacy. W tym sensie była to wojna polska, a autor, Mirosław Kuleba identyfikował się nie z potęgą imperialną kraju liczącego dwieście pięćdziesiąt razy więcej ludzi niż przeciwnik, ale z milionowym zaledwie, pozornie bez najmniejszych szans na zwycięstwo nad kolosem, narodem Czeczenii-Iczkerii1).

A więc po Rafale Ganie-Ganowiczu i po Radku Sikorskim mamy Mirosława Kulebę, którzy jako jedyni piszący po polsku i urodzeni w Polsce ukazywali nam imperialne wojny ZSRR nie z pozycji tego kraju czy najmitów kubańskich, zdobywających dla ZSRR kraj po kraju w Afryce, na Bliskim Wschodzie i Ameryce Łacińskiej – ale z pozycji napadniętych, słabszych, którzy „rzucili imperium na kolana”. Taki bowiem tytuł nosi książka, którą przysłał mi odnaleziony przeze mnie autor2).

Korespondenci z PRL byli dopuszczani na tereny zdobyte przez Rosjan, Kubańczyków czy Wietnamczyków z północy, wspomaganych przez logistykę i sieć łączności ponazistowskiej NRD. Jednak za to zezwolenie płacili cenę najwyższą jaką może zapłacić pisarz: odejściem od prawdy i znieważaniem walczących o wolność narodów.

Przedstawiali te wojny jako wyzwoleńcze wobec kolonializmu, nie wspominając, że ostatnim imperium kolonialnym był ZSRR, który te wojny prowokował i nimi kierował. Sami – niewolnicy socjalizmu sowieckiego w Polsce, chwalili podboje ZSRR w innych krajach. Opisywali chętnie straszliwe niebezpieczeństwa na jakie byli narażeni ze strony walczących z komunistami partyzantów i ochotników. Opisywali swoje bohaterstwo: jak unikali aresztowania, rozstrzelania, powieszenia przez rozszalałych, otumanionych imperializmem, niewłaściwych Murzynów. Zadajmy sobie pytanie: w imię czego tak się narażali? Dlaczego liczą na nasz podziw i wdzięczność? Była to ich całkowicie osobista sprawa. Dlaczego jednak nie polegli na polu chwały propagandowej? Jak można wyczytać, to niesłychany hart ducha, odwaga, znajomość sztuki prowadzenia samochodów, biegła znajomość języków pozwalała im unieść życie a wraz z nim bezcenne notatki, splamione ich krwią (podczas przedostawania się przez druty kolczaste i kolce podzwrotnikowych krzewów, czy od ugryzień komarów) oraz ostatnim potem, osadzającym się jak sól, którą musieli następnie zlizywać z powodu braku soli w danym kraju.

A przecież ci Murzyni, Mulaci, Żółci czy Indoeuropejczycy traktowali ich z podejrzliwością i kontrolowali nie dlatego, że byli białymi Polakami i dziennikarzami czy pisarzami – tylko dlatego, że przysłała ich PRL, sojusznik ZSRR, i że te osoby nie napiszą prawdy i zniesławią walczących przeciw komunistom.

Korespondenci wyolbrzymiający grozę swojej sytuacji przedstawiali się jako bohaterowie, którzy narażali życie i zdrowie (nieprzyjemny klimat, krokodyle, skorpiony) dla swoich wielbiących ich czytelników. W rzeczywistości właśnie czytelnicy stawali się następnymi ofiarami socjalistycznego reżimu, jeśli uwierzyli tym autorom. Nie zawsze było to kłamstwo odważne, na jakie zdobywali się rosyjscy korespondenci. Peerelowscy pisarze posługiwali się innymi metodami: przemilczeniami, pominięciami, deformacją, oskarżaniem prymitywnych ludzi z buszu, dżungli czy pustyni. To co pisali korespondenci stacjonarni czy specjalni wysłannicy z Polski przypominało recenzję Króla Leara czy Hamleta, w której omawiającemu sztukę zakazano by wymieniał nazwisko Szekspira. Owszem, mogli patrzeć z tej strony frontu, a potem zrobić jak Curzio Malaparte. On, wykorzystawszy swój status sojuszniczego wobec Niemców Włocha, opisał nazistów i faszystów bez litości. Ale na to trzeba było być Malapartem. Niektórzy pisali prawdę, ale tylko w tajnych biuletynach PAP, których nie wolno było czytać nawet komunistom niższych szczebli, a za posiadanie w domu przez osoby postronne tych tajnych wydruków aresztowano i skazywano – jak opozycyjnego syna Romana Zambrowskiego, Antoniego. Z opublikowanej ostatnio cząsteczki dokumentów PZPR – reszta jest nadal utajniona jako zbyt kompromitująca komunistów – wynika, że co najmniej jeden korespondent PRL kolejno w krajach Afryki, Azji i Ameryki Południowej przygotowywał tajne raporty bezpośrednio dla samego Gomułki3).

ZSRR przećwiczył sposoby działania na odległym od siebie terytorium tuż przed II wojną światową, w Hiszpanii. Żal dziś czytać korespondencje Pruszyńskiego czy Hemingwaya, którzy tak się przejmowali losem lewicowej Hiszpanii. Potem okazało się, że Stalinowi nie zależało na utrzymaniu się w Hiszpanii, tylko na wypróbowaniu sowieckiej broni oraz na zrabowaniu hiszpańskiego złota. Po II wojnie światowej w Grecji, a potem w Korei, Stalin poniósł porażkę zapomniawszy o tym, że – używając terminologii geostrategicznej – Rosja to mocarstwo kontynentalne, nie morskie. Od klęski pod Cuszimą podbój oddalonych kolonii nie udaje się jej. Stalin przestrzegał Trockiego przed tzw. eksportem rewolucji, wybierając tylko obszary pewne, bo sąsiadujące z Rosją. Gdy było trzeba, zatrzymał się na Łabie. Jednak jego następcy, chcąc mu dorównać zaczęli dokonywać przewrotów lub desantów, często przy pomocy wojsk już podbitych krajów, w państwach z którymi Rosja nie miała bezpośrednich granic. Poststaliniści zdecydowali się powrócić do haseł Trockiego o eksporcie rewolucji. Rosyjskie wojny imperialne trwały – od bezkrwawej jeszcze blokady Berlina – pół wieku i objęły prawie połowę świata. Do lat 90. tylko maleńkie skrawki Europy odzyskały wolność (część Wiednia, kawałki terytorium Finlandii). Rosjanie opanowali Kubę, maleńką Grenadę, byli bliscy umocnienia się w Chile i w Nikaragui. Zdobyli Jemen Południowy i usiłowali zdobyć Północny, podbili Angolę, Mozambik, Wietnam, Laos, Kambodżę, uzyskali wpływy w Rodezji – Zimbabwe.

Wojny zamorskie nie przyniosły korzyści ekonomicznych jakie dało ujarzmienie Europy Środkowo-Wschodniej. Wręcz przeciwnie – podbój kolonii w Azji, Afryce i Ameryce Łacińskiej wykrwawił ekonomicznie ZSRR i zmusił go do drastycznych wyrzeczeń. Było to jedyne w historii imperium, które przynosiło straty. Wobec tego podjęto próbę pełnego przejęcia Afganistanu, uważanego od dawna za „swój”. Wojna afgańska przyniosłaby Rosji utratę Polski już w 1982 roku, gdyby nie zaskakująca dla samych Rosjan wierność Moskwie polskojęzycznych sił policyjno-wojskowych.

W Afganistanie jednak nawet doktryna Stalina się nie sprawdziła. Mając granicę z tym krajem i zbudowawszy drogę strategiczną z ZSRR przez góry i tunel Salang – Rosjanie ponieśli klęskę. Zastanawia jak bardzo, mając nowoczesną broń, są Rosjanie staroświeccy, wychowani przez XIX-wieczne tezy Marksa, skoro ponowili prawie taką samą wojnę w czeczeńskich górach. Ponieśli tam klęskę bardziej dramatyczną niż w Finlandii w czasie wojny zimowej czy w Polsce latem 1920 roku. Kolos, by zwyciężać musiał mieć pomoc z Zachodu. Gdy jej zabrakło, inaczej niż w latach 1941-1945, okazał się niezdolny do osiągnięcia swojego głównego celu – podboju świata.

W pewnym gronie dałem się poznać jako przyjaciel Afganistanu i Czeczenii, osoba, która widzi w rurach do przesyłania gazu dodatkową więź między narodami Afganistanu, Czeczeńcami i Polakami. Stanąłem po stronie inżyniera Witolda Michałowskiego, który samotnie broni Polski przed niebezpiecznym omotaniem przy pomocy gazociągu tranzytowego z Rosji do Niemiec. Ponieważ zawsze głosiłem, że walkę w Afganistanie i Czeczenii prowadzili nie ciemni i zacofani przeciwnicy przestarzałej idei marksizmu-leninizmu, tylko świetni i wyszkoleni żołnierze, obrońcy swoich krajów przed nowym podporządkowaniem, tym razem przez rosyjskie rury gazociągów i ropociągów – otrzymałem pewnego dnia pakiet zawierający odbitkę korektorską książki Dziennik snajpera Władysława Wilka, z życzeniem bym poprzedził jego książkę wstępem.

Przeczytałem ją z radością jakiej doświadczałem ongi przy lekturze Dywizjonu 303 Arkadego Fiedlera w wydaniu zrzuconym na spadochronie do okupowanej Polski, potem – Drogi, która wiodła przez Narvik Ksawerego Pruszyńskiego, który na czas wojny zawiesił swoją sympatię dla lewicy, wreszcie Wańkowicza Monte Cassino, Hubalczyków i Westerplatte i również jak w czasach gdy zaczytywałem się moim ulubionym Wespazjanem Kochowskim.

Władysław Wilk widzi piękno wojny. Widzi cudowność przyrody, z którą żołnierz – w tym przypadku czeczeński snajper, Polak z Polski – obcuje w wysokich górach Kaukazu. Te zamglone odległościami i mgłami dale i góry – „pionowe ściany skalne, arcydzieła architektury naturalnej i nadprzyrodzonej zarazem” – stanowią wspaniały kontrast dla akcji książki. W górach stada nie wydojonego bydła ryczącego z żalu, jabłonie oblepione dojrzewającymi jabłkami, dzikie grusze, ałycze…

Jeśli Władysław Wilk przyjechał do Czeczenii śladami Mirosława Kuleby, to postąpił krok dalej. Kuleba patrzył jak inni walczą. Wilk sam stanął do walki. Stanisław Dygat mówił o takich ludziach „szlachetni awanturnicy”. Wilk nie jest tylko kaukaskim romantykiem. Zna się doskonale na broni, umie ją opisywać, także dlatego, że nauczył się nią posługiwać. Pokazuje nam jak Czeczeńcy – podobnie jak czynił to Rommel na pustyni – dozbrajają się nie tylko zdobywając broń, ale przystosowując ją do swojej walki. Nie mogąc używać samochodów pancernych i czołgów, wymontowują z nich wszystko co strzela i walą we wroga.

Przez Czeczenię przeszło ponad trzy miliony żołnierzy federalnych, czyli trzy razy więcej niż liczy cała ludność kaukaskiej republiki. Strata dwóch tysięcy zabitych bojowników była dla Czeczenii dotkliwsza niż dla Rosji 77 tysięcy poległych żołnierzy. Czeczeni z każdym dniem mieli mniej żołnierzy, a Rosjanie mogli ich mieć nieograniczoną ilość. Ale dzięki przegranym przez armię federalną bitwom Czeczeni, coraz mniej liczni, byli coraz lepiej uzbrojeni. Jest to ewenement historyczny potwierdzający, że utrzymywanie ogromnych armii i sił policyjnych w celu panowania nad jakimś obszarem jest bezsensem i wynika z ekstensywnej filozofii politycznej, którą w przypadku Rosji można sformułować następująco: większa przestrzeń, większe zasiewy i większe bogactwo kraju. O ileż lepiej na takie terytorium eksportować własne towary! Rosjanie sowieccy nie mieli jednak żadnych towarów poza surowcami i bronią, a jako marksiści i do tego wojskowi, tkwili wciąż w XVIII i XIX-wiecznych przekonaniach, potwierdzonych sukcesami carów, iż rozwój może polegać tylko na „przyłączaniu” nowych obszarów Euroazji do Rosji.

Rosjanie ufali, że sam ogrom imperium zniszczy wiarę Czeczeńców w zwycięstwo. Mamy w książce Wilka trupy rosyjskich żołnierzy w plastykowych workach, na rozkaz dowódców zrzucane z helikopterów w górskie rozpadliny, co zastępuje pogrzeb czy zwrócenie ciała rodzinie. Mamy psy, które nauczyły się jeść ludzkie mięso i bardzo je polubiły. Mamy ruiny zarośnięte dzikim zielskiem i krzewami, które podobnie jak polskie dwory po 1945 roku – zostały rozgrabione, zburzone lub spalone po wielkim wysiedleniu Czeczenów z ich kraju przez Stalina w 1944 roku. Teraz te fundamenty i piwnice znów służą ludziom, stają się czeczeńskimi redutami. Wilk dostaje od pięknej Czeczenki amulet, który obok krzyżyka ma mu pomóc przeżyć.

Autor trafnie porównuje górskie walki z Termopilami, a stopień ich gwałtowności i zniszczeń – z Powstaniem Warszawskim. Przeżywa wstrząs, gdy używając lunety strzela do wroga. Motyw, dlaczego poszedł walczyć, ujawnia otwarcie: „…brakowało tu, do cholery, kogoś, kto by walczył za Polskę. Z Rosją, która i teraz, jak przed wiekami, sączyła trupi jad na wszystko co dla nas drogie. (…) Polacy powinni hartować się w ruskim ogniu. (…) Cały kraj patrzył bezsilnie na konwulsje Poznania, masakrę Wybrzeża, mordowanie górników w „Wujku”…

Tak, od 1945 roku w Polakach coś się załamało. Coś przepadło bardziej niż po nieudanych powstaniach, w których walczyliśmy również za innych. Od połowy XX wieku walczyli za nas Węgrzy, Afgańczycy, Czeczeńcy – bo wojna Czeczenów była zarazem wojną o Polskę. Stąd utwory Kuleby i Wilka o wojnie w Czeczenii są dla nas prawie tak samo ważne jak Na plebanii w Wyszkowie Żeromskiego czy prace Józefa Piłsudskiego o Powstaniu 1863 roku oraz o wojnie 1920 roku.

Czeczeńskie oddziały na froncie pod Szatojem w lipcu-sierpniu 1996 r.

1) Mirosław Kuleba Czas ścierwojadów, „Angora” nr 44 (334), 3. XI 1996 r.

2)Imperium na kolanach, Wydawnictwo Volumen, Warszawa 1998.

3) Autor przedmowy nie ujawnia nazwiska owego korespondenta prasowego, ale dzisiaj już powszechnie wiadomo, że chodzi tu o Ryszarda Kapuścińskiego, zarejestrowanego jako tajny współpracownik komunistycznej Służby Bezpieczeństwa. W archiwach Instytutu Pamięci Narodowej zachowały się jego meldunki sporządzane dla bezpieki [przyp. redaktora]

Konny szlak przez wysokogórskie łąki z Machkety do Szaro-Arguna. Moimi towarzyszami byli płk Daud Achmadow, wojskowy komisarz górskich regionów, dziennikarz z Poznania Piotr Grochmalski i czeczeński przewodnik, którego imienia zapomniałem. Wierzchowców użyczył nam Szamil Basajew. Czerwiec 1996 r.

18 lipca 1996

Pierwszy batalion

Zbudziły mnie czyjeś kroki. Ktoś przebiegł obok mego łóżka i przepadł w ciemności, nabrzmiałej niepojętym odgłosem. Ten dźwięk wsączył się w ostatnie chwile snu i trwał nadal, nierozpoznany. Chciałem coś powiedzieć – że to tylko wiatr wyje na krawędzi dachu… Głos uwiązł w gardle, tak jak moja myśl nie mogła wyrwać się z mroku. Odrętwiały jeszcze od snu usiadłem na posłaniu. Nagle zrozumiałem, że to nie wiatr. To były rosyjskie samoloty.

Wszyscy wybiegli już na podwórze: Daud, Baudi, Magomied i trzy dziewczyny ze sztabu Dauda. Świtało, na zegarku czwarta z minutami. Samoloty znów przyleciały od strony miasteczka Szatoj i zrzuciły bomby w skalny żleb za naszym domem. Była tam droga na pozycje czeczeńskich oddziałów strzegących doliny. Rosjanie o tym wiedzieli. Tak jak na pewno wiedzieli, że w glinianym domku na zboczu doliny Baszin-kale mieści się sztab pułkownika Dauda, prefekta czterech górskich rejonów republiki.

Samoloty znów zaryczały nad naszymi głowami, wybuchły bomby i na szczycie góry Borzoj-łam, wznoszącej się nad doliną, pojawił się biały dym. Rosjanie zrzucali bomby chemiczne z jakąś trucizną, której Czeczeńcy nie potrafili rozpoznać. Przysiadłem, aby spod gałęzi jabłoni lepiej widzieć to miejsce. Oni wszyscy stali i patrzyli w niebo, więc i ja zerwałem się na równe nogi. Mogli pomyśleć, że się boję. Samolotów nikt nie dostrzegł.

Potem znowu zaczął narastać ryk silników i nagle w szarzyźnie nieba buchnęły płomienie startujących rakiet. Pociski uderzyły w skały po drugiej stronie ogrodu. Na drzewa posypały się odłamki i kamienie. Baudi krzyknął, żeby zabrać dziewczyny.

Arbi Wisajew uruchomił swojego czerwonego dżipa, w którym spał tej nocy. Daud ponaglał dziewczęta. Patimat przeszła obok mnie nadąsana i wzruszyła ramionami, jakby chciała powiedzieć – „nic na to nie poradzę!”. Pojechali do jaskiń w kanionie Arguna. Ja zostałem. Byłem tu obcy. Gdybym odjechał, a kolejne bomby trafiły w sztab, mogli nie uwierzyć że to przypadek. Zresztą, chciałem być właśnie tutaj, gdzie Daud czekał z kałasznikowem na rosyjskie myśliwce.

Patrząc za nissanem zjeżdżającym ku rzece zobaczyłem, że zabierają po drodze Fatimę. Będzie bezpieczna – pomyślałem. Nie chciałem, żeby odebrała mi ją śmierć. Z Fatimą wszystko się dopiero zaczynało.

Potem było spokojnie. Umyłem się, wyprałem koszulkę i skarpety, powiesiłem pranie na sznurze między jabłoniami. Pod drzewami leżały kawałki żelaza i ścięte odłamkami gałęzie. Dochodziła szósta. Daud zdecydował żeby dziewczyny wróciły już do sztabu, więc poszedłem po nie nad rzekę. Chciałem zobaczyć Fatimę.

W jaskini była tylko ona. Dziewczęta pojechały z Arbim do Itum-kale. Pokazałem Fatimie gniazdo gołębi pod sklepieniem. Uśmiechnęła się, ale powoli rosła między nami ściana. Pierwszy raz byliśmy sami, tylko we dwoje. Dotknąłem ręką jej dłoni, choć wiedziałem, że nie trzeba tego robić. Nie wolno dotykać Czeczenki. Potem musnąłem ręką jej chustkę, pod którą zawsze starannie chowała włosy. Spojrzała na mnie uważnie. Wiedziałem, że nie mogę zrobić nic więcej.

– Zdejmiesz kiedyś dla mnie tę chustkę?

– Po co?

– Chcę zobaczyć twoje włosy.

– W chustce czy bez, będą takie same.

Wiedziałem, że ma długie ciemne włosy. Zobaczyłem kiedyś, jak wracała z dziewczętami znad potoku i suszyła mokrą głowę na słońcu. Znalazłem się tam przypadkiem, wędrując po okolicy. Mogłem popatrzeć jak się kąpią, ale nie chciałem. To byłoby jak zdrada. Niewybaczalne.

– A wiesz, dzisiaj śniło mi się, że Albika chciała mi obciąć grzywkę – zaczęła pośpiesznie opowiadać. – I ja się nie zgodziłam. Obcinać włosy to zły znak. Potem śniło mi się, że jestem u fryzjerki i ona ułożyła mi włosy w całkiem nowy sposób.

– I co?

– I nic, to wszystko… Może zrobię coś z włosami.

Wracaliśmy. Wyprzedzała mnie o krok i rozglądała się niespokojnie. Mieszkańcy wioski szukali w skalnych niszach schronienia przed bombami, a dziewczyna nie chciała, żeby ktoś nas widział razem. Dla nich byłem giaurem4). W stumetrowej przepaści ryczał Argun. Nad nami piętrzyły się aż pod same niebo skalne urwiska.

– Nie wrócę teraz do Polski, Fatima – powiedziałem do niej z niejasnym poczuciem, że mówię nieprawdę. Że na razie jeszcze nie wiem na pewno, co zrobię.

– Nie jadę! – powtórzyłem wbrew sobie. – Zostanę z wami.

Szliśmy chwilę w milczeniu. Czekałem co powie. Miała spuszczoną głowę.

– Może lepiej wyjedź… – szepnęła niepewnie.

– Nie.

Mogłem tu zostać tylko w jednym przypadku – aby walczyć razem z nimi na ich wojnie. Chciałem tego. Nie robiłem tego dla niej.

Pożegnaliśmy się przed jej domem. Potem przyjechały dziewczęta, Patimat zrobiła herbatę i podała śniadanie. Siedzieliśmy przed sztabem, przy stole ocienionym brezentowym dachem. Wtedy usłyszeliśmy nadlatujące śmigłowce, a w chwilę później kanonadę ze szczytu Borzoj-łam. Śmigłowce zawróciły, nie dolatując nad naszą dolinę. „Pali się! – wrzeszczał przez radio Baławdi Biełojew, dowódca oddziału okopanego na górze. – Strąciliśmy jednego z DSzK!”. Śmigłowiec spadł na ziemię i spłonął na terenie zajętym przez Rosjan.

Strącony helikopter to był niezły początek dnia. Daud chodził zadowolony po podwórzu i rozmawiał przez krótkofalówkę z Baławdim.

– Baławdi, po wojnie na szczycie Borzoj-łam postawimy pomnik. To będzie wielka statua z białego marmuru – Baławdi Biełojew, siedzący z motorolą przy uchu.

Zasięg krótkofalówek był zbyt mały, aby oddziały rozrzucone po górach miały ze sobą bezpośrednią łączność. Baławdi na swym niebotycznym szczycie pełnił rolę pośrednika – odbierał informacje i przekazywał je dalej.

Dotąd żyliśmy tu jak pod szklanym kloszem, którego nie mogą przeniknąć złe moce, szatan w imperialnych barwach, jego samoloty i artyleria. Wokół toczyła się wojna, ale bomby ślizgały się po ścianach naszego terrarium. Ludzie zawsze umierali gdzieś obok. Nas chroniła konstrukcja, posłuszna prawom złudnej aerodynamiki. Szklana kula z cennymi egzemplarzami rodzaju ludzkiego wewnątrz.

Daud, akademik, komisarz, dudajewski bandyta. Profesor nauk technicznych i partyzanckiej wojny. Esteta i moralista, jak niewielu wśród tych którzy chodzą z bronią, i zabójca, jak każdy kto bierze broń do ręki.

I nagle – bomby na jego szklany dom! Kałmuk w lśniącym myśliwcu chce nimi zabić Elinę, ciało z ciała i krew z krwi Dauda. Dziewiętnastoletnią, ukochaną córkę pułkownika, najczystszy brylant w jego twórczym podążaniu za prawdą. Daud wpatrywał się z kałaszem w dłoniach w jaśniejące niebo. Zdawało się, że samym wzrokiem zamieni rosyjskiego suchoja5) w bezskrzydłe cygaro, pikujące z wyciem ku ziemi.

Kiedy przyjechaliśmy tutaj w góry konnym szlakiem z Machkety, z terenu Szamila Basajewa, jeszcze miałem nogę w strzemieniu gdy Daud powiedział znacząco:

– To jest Elina, moja córka, a to Patimat, moja siostra. Zrozumiano?

Patimat nie była jego prawdziwą siostrą. To wojna czyniła ich wszystkich braćmi i siostrami. Patimat była jak promień słońca, gorąca i jasna. Patimat, Polny Mak.

Albika – istota dobra i śmiercionośna. Ucieleśniała przewrotność natury albo przewrotność wojny, a może najzwyklejszą, powszechną przewrotność kobiety. Pulchne ciało karmiącej matki, słodki głos, którym śpiewała kołysanki dla Eliny. A potem odkłada bałałajkę i bierze do ręki karabin snajperski. „Strzelam tylko do siedmiuset metrów, dalej nie biorę”. „Policzyłaś ich?”. „Nie, ale pamiętam jednego. Młody chłopiec, niósł bochenki chleba. Szedł odwrócony tyłem, modliłam się do Allaha, żeby on odwrócił się do mnie twarzą, nam nie wolno strzelać w plecy. I wtedy się odwrócił… Te chleby poleciały w błoto. Żal go, chłopczyka”.

– Chodź tu! – krzyknął do mnie po polsku Sajdin, stojąc w bramie swego obejścia. – Dzień dobry proszu pana!

Poszedłem do niego. Sajdin Pieskajew dwa lata służył w sowieckim garnizonie w Legnicy. Okupant, a teraz ziemliak6). Piliśmy herbatę na schodach przed jego nowym, pięknym, wielkim domem i patrzyliśmy na zasłonę żółtego pyłu, jaka podniosła się z doliny pod Szatoj.

– Idzie kolumna pancerna – powiedział Sułtan Patsajew, dowódca batalionu, trzydziestoletni podpułkownik z kruczoczarną brodą. Odkąd przyjechałem do Baszin-kale, widywałem Sułtana codziennie. Jego żołnierze obsadzali pozycje na okolicznych szczytach. Część siedziała z pułkiem Baławdiego na Borzoj-łam, kilkunastu trzymało pozycję na górze Rozenkort, naprzeciwko masywu Borzoja. Obie góry, nigdy dotąd nie zdobyte przez Rosjan, niczym twierdze strzegły jedynej drogi na południe, do Itum-kale i jeszcze dalej ku żyznym dolinom Wysokiego Kaukazu, tego zaplecza karmiącego armię. Żeby poruszać się tą drogą, Rosjanie musieliby oba szczyty opanować. Dzisiejsze bombardowanie i ruchy kolumny pancernej zapowiadały takie zamiary. Czeczeńcy nie mogli do tego dopuścić. Udana ofensywa na Itum-kale rozcięłaby ich siły na południu republiki.

W domu Sajdina, wojskowego komendanta wioski Baszin-kale, od początku wojny kwaterowali bojownicy. Sajdin karmił ich, chociaż miał na utrzymaniu ósemkę własnych dzieci. Teraz mieszkali tu żołnierze specnazu, którymi dowodził generał Chamzat Gełajew. Sam generał pojawił się przed kilkoma dniami, a potem znowu zniknął. Był teraz dowódcą całego frontu południowo-zachodniego.

– Przyjdź do nas – powiedział nagle Sułtan, patrząc na mnie z uśmiechem. Nigdy wcześniej nie widziałem, żeby się uśmiechał. Był ponurakiem z wielką czarną brodą. – Dam ci karabin snajperski. Wiem, że jesteś myśliwym.

Byłem zaskoczony. Skąd ta propozycja? Może Fatima coś powiedziała pułkownikowi? Nie mógł przecież wiedzieć, jak wiele ta ich wojna dla mnie znaczy.

– Ja chcę, Sułtan. Od dawna tego chcę. Ale muszę najpierw porozmawiać z Daudem. Poproszę, żeby się zgodził.

– Porozmawiaj z nim. Jeśli chcesz, nie ma problemu.

Byłem rad, że propozycja wyszła od Sułtana. Każdy, kogo poprosiłbym o karabin, mógłby zapytać – dlaczego dopiero teraz? Byłem z nimi przecież od samego początku.

Wojna z Rosją trwała już dwudziesty miesiąc. Patrzyłem z bliska na bitwę o Grozny zimą 1995 roku, na tę niezwykłą epopeję, czeczeńskie Powstanie Warszawskie. Byłem na rokowaniach w stanicy Slepcowskiej, gdzie Maschadow i Basajew zasiedli przy jednym stole z Kulikowem, mordercą Groznego. Byłem w Kizlarze, kiedy na miasto uderzył Sałman Radujew, a potem trafiłem z jego komandem do Pierwomajska – czeczeńskich Termopilów. Poznałem wielu wyższych czeczeńskich dowódców, prezydenta Jandarbijewa, setki bojowników. Z niektórymi się przyjaźniłem. Zawsze jednak czułem niedosyt. Niezgodę na to, że nie jestem jednym z nich, że nie narażam swojego życia jak oni, w sprawie która była święta. Miałem nadzieję, że kiedyś stanę razem z nimi z bronią w ręku. Bałem się, że nie zdążę. Gdyby mnie to ominęło, miałbym czego żałować przez resztę życia.

Do niedawna na froncie obowiązywało zawieszenie broni. W końcu maja Jandarbijew i Jelcyn podpisali na Kremlu układ rozejmowy. Rosjanie zobowiązali się do siódmego lipca zlikwidować wszystkie posterunki wojskowe na terytorium republiki. Dziewiątego lipca zaatakowali Gechi, gdzie zabili miejscowego komendanta, pułkownika Dokkę Machajewa. Zaraz potem uderzyli na Machkety, kwaterę prezydenta Jandarbijewa. Na wszystkich frontach znowu zaczęła się wojna. W połowie lipca Rosjanie zaczęli bombardować górskie wioski w rejonie Itum-kale. Było jasne, czego chce Jelcyn. Kiedy zbliżał się termin wyborów prezydenckich w Rosji, potrzebny mu był pokój w Czeczenii. Ten pokój dostał. Gdy znowu został prezydentem, wyciągnął rękę po Czeczenię. Oczekiwano, że Rosja rzuci teraz do walki duże siły, aby jak najszybciej zakończyć wojnę. Czeczeńcy wierzyli jednak, że ten ostatni rozpaczliwy zryw zaprowadzi Rosję na skraj przepaści.

Nie wiedzieliśmy dokąd idą czołgi wzniecające pył w dolinie Arguna. Czyżby Rosjanie wracali do domu, jak tego oczekiwano z dnia na dzień po podpisaniu rozejmu na Kremlu? Ta nadzieja nigdy nie gasła. Wróciłem na górę do sztabu. Około południa Baławdi zameldował przez radio ze swojej góry: idzie na mnie cała kolumna pancerna, sześćdziesiąt – siedemdziesiąt czołgów, transporterów opancerzonych i bojowych wozów piechoty.

Słuchaliśmy tego przygnębieni. Nie miałem złudzeń, że trzydziestoosobowy pułk Baławdiego powstrzyma taką falangę. Czołgi zmiotą ich prosto w przepaść.

– Czy Baławdi nie może odejść? – zapytałem Baudiego, który nerwowo przechadzał się po podwórzu.

– Jeśli Baławdi odejdzie, oni momentalnie będą tutaj. Z góry jest wygodna droga do Baszin-kale.

Baudi Achmadow, młodszy brat Dauda, kpiarz i genialny parodysta który telefonował do rosyjskich generałów i beształ ich naśladując głos Dżochara Dudajewa, dzisiaj wyjątkowo nie żartował. Uzbroił się w dziewięciostrzałowy rewolwer kaliber 22, który mu zrobił jakiś artysta frezarki w groznieńskim kombinacie metalurgicznym „Krasnyj Mołot”. W kaburze przy pasie miał jeszcze makarowa. Martwił się pewnie o siedemnastoletniego syna Anzora, którego Sułtan wysłał przed kilkoma dniami na Borzoj-łam. Dzisiaj na tę pozycję spadły bomby.

Dwie, może trzy godziny czekaliśmy na wiadomości od Baławdiego.

– Tak jak przyjechali, teraz odchodzą na wstecznym biegu! – zachrypiało w końcu w motoroli. Wszyscy się roześmiali. Napięcie nagle opadło. Nikt nie wiedział jakie zamysły mieli Rosjanie, ale ich niezdecydowanie wróżyło jak najlepiej. Uznałem, że to dobry moment i podszedłem do pułkownika Achmadowa.

– Daud, kiedy tu przyjechałem nie było wojny. Myślałem, że spokojnie wrócę do domu. Ale wojna znowu się zaczęła i nie wiadomo co będzie dalej. Jeśli mi pozwolisz, zostanę z wami. Tym razem – z bronią w ręku. Od dawna tego chciałem, ale do takiej decyzji trzeba dojrzeć. Nigdy bym sobie nie darował, gdybym teraz tego nie zrobił.

Milczał, patrząc na góry i dolinę. Opuścił głowę. Właściwie nie miał powodu, żeby mi odmówić. Każdemu wolno umrzeć za Czeczenię.

– No cóż… jeśli to głęboko przemyślana decyzja… Postaram się coś dla ciebie znaleźć. Pomyślę, gdzie cię ulokować.

– Sułtan Patsajew zaproponował mi swój oddział.

– Sułtan? Może to i dobry pomysł. Porozmawiam z nim. Zbierz swoje rzeczy i przenieś się do Sajdina.

Przed naszymi oczami, aż po horyzont, rozciągała się dolina Baszin-kale. Od miejsca, gdzie znajdował się sztab, wyjeżdżone koryto gliniastej drogi opadało stromo w dół, do kanionu Arguna. Sztab był najwyżej położonym budynkiem z tej strony doliny. Po obu stronach drogi było kilka obejść z przestronnymi domami mieszkalnymi i budynkami gospodarczymi. Najbliżej nas, może z dwieście metrów poniżej sztabu, stał nowy dom który Sajdin budował od ośmiu lat. Budynek, jeszcze nie wykończony, składał się z dwóch parterowych skrzydeł, miał piwnicę, zamienioną teraz na schron przeciwlotniczy, i dach kryty czerwoną dachówką. W jednym skrzydle były cztery pokoje, w których gnieździł się Sajdin z żoną i ósemką dzieci, kwaterowali bojownicy i chroniły się worki z żywnością. W sieni drugiego skrzydła znajdowała się kuchnia, a resztę zajmował, jak w większości czeczeńskich domów, przestronny pokój. W nim toczyło się życie towarzyskie i rodzinne. Dom, w którym mieścił się sztab, również należał do Sajdina. Mieszkał w nim z rodziną zanim wybudował nową siedzibę.

Domy stały pośród sadów, w których rosły jabłonie, czereśnie, morele i orzechy. Obok były zagrody dla owiec i bydła, stajnie i ogrody. Od świtu do zmierzchu krzątały się tam Czeczenki. Zajmowały się inwentarzem, podlewały i pieliły grządki z cebulą, czosnkiem, pomidorami i ogórkami. Powyżej ogrodów, na pochylonych tarasach, rozciągały się zagony kukurydzy i ziemniaków, a nad nimi – pastwiska. Jeszcze wyżej był las, który porastał szczyty okolicznych gór. Dawniej lasu nie było – przed deportacją Czeczeńców w 1944 roku każda góra miała swoich odwiecznych gospodarzy, na stokach stały ich kamienne domy otoczone polami uprawnymi. Dzisiaj z tych osad pozostały tylko fundamenty i resztki ścian domostw, zarośnięte pokrzywą i zdziczałymi konopiami. Las wyrósł dopiero po wysiedleniu.

Środek doliny Baszin-kale rozcinał głęboki kanion Arguna. Płynąca z gór ku północnym równinom rzeka przecinała na swej drodze olbrzymi masyw skalny. Dotąd spokojna, wciskała się w wąskie gardło wyżłobione w miękkich łupkach i piaskowcach. Nurt nabierał zabójczej prędkości, woda grzmiała na skalnych progach i szlifowała olbrzymie głazy, wydarte z urwiska. Przełom, o długości kilkunastu kilometrów, był bardzo malowniczy. Nad rzeką groźnie wisiały pionowe ściany. Mniej więcej w połowie urwiska na lewym brzegu Arguna ciągnęła się wzdłuż rzeki droga, wypruta w skałach. Była to jedyna droga prowadząca z Szatoj do Itum-kale, a stąd na wschód ku dagestańskiej granicy, bądź, konnym szlakiem, na zachód. Tylko tą wąską nitką, na której z trudem mijały się dwie ciężarówki, można było dotrzeć do górskich masywów ciągnących się wzdłuż granicy z Gruzją. Rosjanie nie potrafili opanować tej drogi, więc stale ją ostrzeliwali i niszczyli bombami.

Nad Argunem przerzucony był most, łączący lewobrzeżne Baszin-kale z położoną na drugim brzegu osadą Guczum-kale. Po tamtej stronie rzeki wznosił się majestatyczny szczyt Rozenkort, którego najwyższe partie, subalpejskie pastwiska na wysokości powyżej tysiąca sześciuset metrów, przez większą część roku kryły się w chmurach. Guczum-kale zamieszkiwali opozycjoniści. Do bojowników odnosili się z niechęcią. Wszyscy zdawali sobie sprawę, że ktoś dokładnie informuje Rosjan gdzie mają zrzucać bomby. Było tylko kwestią czasu, kiedy oba domy Sajdina legną w gruzach.

Poszedłem pożegnać się z Fatimą. Byliśmy sami w jakiejś ciemnej sieni.

– Podaj mi rękę – poprosiłem, kiedy już trzeba było odejść. Jeśli mężczyzna weźmie Czeczenkę za rękę, musi się z nią ożenić. Albo umrzeć. Ale ja miałem swoje cudzoziemskie przywileje. Pocałowałem jej dłoń, a ona pozwoliła mi na to, pewnie ciekawa co zrobię. Nie mogła jednak potraktować mojego gestu poważnie, musiała udawać że to żart, więc uśmiechnęła się i uderzyła mnie lekko po ramieniu.

– Poczekaj, dam ci ajaty! – pobiegła jeszcze do kuchni. Chciała mi podarować talizman z wersetami z Koranu, który miał mnie uchronić przed śmiercią. Czekałem dość długo, a kiedy wszedłem za nią do kuchni, szukała jeszcze czegoś w szufladach. Nie chciałem już czekać, to pożegnanie trwało zbyt długo.

– Dam ci swoje! – zdecydowała nagle i zniknęła za drzwiami. Kiedy wróciła po chwili, podała mi zawiniątko w plastykowym woreczku. – Mam je od początku wojny.

Zobaczyłem ją jeszcze raz kiedy batalion szykował się do wymarszu. Przybiegła do domu Sajdina i wcisnęła mi do ręki jednorazowy zastrzyk przeciwbólowy z centymetrem brunatnej heroiny w środku.

– Wystarczy zdjąć kołpaczek z igły, przekręcić ją i zrobić sobie zastrzyk. To na wszelki wypadek… Ale może nic złego się nie stanie!

Kiedy odchodząc mijała mnie w progu, pochyliłem się do jej ucha.

– Będę za tobą…

Odskoczyła nagle jak oparzona, ale kiedy zrozumiała że chciałem tylko coś powiedzieć, przysunęła głowę. Wokół stali żołnierze.

– Będę za tobą tęsknić.

– Napisz do mnie – szepnęła.

Cały oddział zebrał się przed domem Sajdina. Artylerzyści czyścili działo rakietowe, pospawane z kilku rur kanalizacyjnych i rury od wyrzutni rakiet lotniczych, zdemontowanej ze strąconego myśliwca. Na kij od miotły nawinęli szmatę i Rosjanin Igor, dezerter, szorował tym wyciorem wnętrze lufy. Trzy rakiety S-8 klasy powietrze-ziemia stały oparte o ścianę. Czeczeńcy kupowali je od Rosjan i Gruzinów, a następnie strzelali nimi do czołgów z naziemnych wyrzutni. Rakieta S-8 wystrzelona w ten sposób, przy pomocy dziewięciowoltowej bateryjki, miała zasięg czterech kilometrów. Magomied Sajdułłajew, oficer-czołgista, pokazywał jak należy celować.

– Rakieta najpierw trochę obniża lot, a później, kiedy nabierze prędkości, zaczyna się lekko wznosić. Trzeba to uwzględnić przy celowaniu. Jeśli wycelować przez rurę na wprost, można nie trafić.

Igor był w oddziale od wiosny. W armii federalnej służył jako kierowca transportera. Czeczeńcy dwa jego wozy spalili w walkach. Igor zasłużył na srebrny krzyż Świętego Grzegorza – i nienawiść kolegów z pułku. Prześladowany zaciekle, w końcu zrozumiał: albo zdezerteruje, albo wróci do domu w cynkowej trumnie. Był teraz w batalionie Sułtana, ale nie dostał broni do ręki. „To Rosjanin, nie można mu ufać” – zdecydowali bojownicy.

Igora poznałem kilka tygodni wcześniej. Przyjechaliśmy wtedy dżipem Arbiego do Itum-kale, były z nami Albika i Patimat. Arbi zatrzymał się, aby kupić papierosy, i wtedy zobaczyłem Igora. Miał zmasakrowaną twarz, fioletowe siniaki pod oczami, spuchnięte usta, opadające spodnie. Poruszył mnie ten widok. Chłopiec nie patrząc na nas kupił paczkę papierosów, a potem odwrócił się i pobiegł ze spuszczoną głową na kwaterę. Znaczit, jego izbili7) – powiedziała z zadumą Albika.

Teraz na okrągłej twarzy Igora nie widać było śladów tamtej młócki. Był w czystej białej koszuli, ochoczo wywijał wyciorem. Śmiał się razem ze wszystkimi.

Zmierzchało, kiedy przyjechał Sułtan. Wszedł do domu Sajdina i po chwili wrócił ze snajperskim karabinem Dragunowa w ręku. Podał mi go. To była dla mnie ważna chwila.

Całą swoją przeszłość i wszystko co mogło mnie jeszcze czekać, zamieniałem teraz na ten karabin. Wszystko przestało być ważne: moje imię, nazwisko, wspomnienia z dzieciństwa, twarze najbliższych, przeczytane książki, kobiety które kochałem, Polak czy Ukrainiec, dziennikarz czy inżynier, trofea myśliwskie i ukochane tomy Lindego w skórzanej oprawie. Tego już właściwie nie było. Teraz liczyło się tylko to, żeby dobrze strzelać i nie dać się zabić. Nie mogłem wiedzieć, co przyniesie mi ta odmiana losu, ale zawsze podejrzewałem, że świat Marcela Prousta nie jest moim żywiołem.

– Bije bardzo dobrze – powiedział Sułtan o moim teraz SWD8). Wrócił do domu i przyniósł mi kamizelkę z nabojami.

– Sprawdź, co tutaj masz.

Ze stosu w kącie wziął jeszcze zieloną rurę granatnika przeciwpancernego.

– Eto charoszaja wieszcz9).

Miałem więc i „Muchę”! Teraz mogłem palić czołgi.

Karabin był prywatną własnością Sułtana. Pułkownik miał jeszcze inny karabin wyborowy – skróconą wersję SWD używaną przez rosyjskie jednostki specjalne, zwaną „Bars”. Tamten nie podobał mi się – niezgrabny, z krótką lufą. Mój SWD to co innego… Miał wyżłobioną kolbę ze sklejki, trochę już sfatygowaną, parciany pasek i słabą lunetę szóstkę. Luneta była standardowa snajperska, podświetlacz krzyża nie działał, bateria dawno się wyczerpała. Magazynek na dziesięć naboi kaliber 7,62 mm, erkaemowych z kryzą. Długi tłumik płomieni, osłona muszki lekko wgnieciona. Ktoś uderzył. Lufa długa, wysmukła i zgrabna, jak noga Marleny Dietrich. Cudo, straszne cudo do zabijania.

Kamizelka była z plamistego ortalionu, czeczeńskie kobiety szyły je dla swoich żołnierzy. W kieszeniach na piersi kryły się trzy pełne magazynki zapasowe, w dolnej – dwa kartonowe pudełka specjalnych naboi snajperskich. Oddzielnie naboje zapalające i przeciwpancerno-zapalające, razem dwadzieścia sztuk. Mało. W dwu kieszeniach na plecach – kilkadziesiąt naboi luzem. W sumie około stu sześćdziesięciu naboi. W jednej z kieszeni był opatrunek osobisty. Włożyłem tam swoją strzykawkę z heroiną. Na prawym obojczyku wisiał okrągły czarny talizman, który miał chronić snajpera przed kulą niewiernego. La ilaha illa Llahu, Muhammadun rasul Allah – na przedniej stronie. „Jeden jest Allah, a Mahomet jego prorokiem”. Z tyłu – Bismillahi rachmani rachim. „W imię Allaha miłościwego, miłosiernego”. Co na to Najświętsza Panienka, którą matka przywiozła mi z samego Jeruzalem i którą zawsze nosiłem w portfelu na sercu?

Miałem także „Muchę”, czyli jednorazowy ręczny granatnik przeciwpancerny RPG-22. W plastykowej rurze, zamkniętej z obu stron gumowymi osłonami, spoczywał rakietowy pocisk kumulacyjny, zdolny rozwalić najnowszego T-80 z odległości czterystu metrów. Wystarczyło podnieść ramkę celownika, wyciągnąć zawleczkę i nacisnąć dźwignię spustu, umieszczoną na grzbiecie rury. Potrzebowałem jeszcze kilku granatów ręcznych. Ten brak trzeba było uzupełnić. Arbi dał mi swój zapasowy mundur, trójkolorowy wariant afgański. Nie było na nim żadnych oznaczeń.

Zapadła ciemność, a my ciągle staliśmy na podwórzu gotowi do wymarszu, w pełnym rynsztunku, z bronią przy nodze. Potem okazało się, że pójdziemy dopiero o świcie.

– Możesz iść spać do sztabu albo gdzie chcesz – powiedział Sułtan. Nie chciałem już wracać do domku na wzgórzu. Sztab, Daud, dziewczęta – to zamknięty rozdział. Teraz byłem na wojnie. Zostałem z chłopcami.

Położyłem się na wolnym łóżku, w mundurze. W pokoju było nas z dziesięciu – na łóżkach i posłaniach rozłożonych na podłodze. Obok leżał Chasan, czołgista z Szalińskiego Pułku Pancernego. Stracił swój czołg w czasie bitwy o Grozny na początku wojny. Znałem go, był w sztabie Dauda częstym gościem.

– Dlaczego Igor był wtedy taki pobity? – zapytałem Chasana.

– Nadepnął na kota, spadł ze schodów i się potłukł – zażartował. Potem spoważniał.

– Przyszedł do nas ochotnik, Tadżyk. Przyjęliśmy go, chociaż Daud od razu zaczął coś podejrzewać. Mają tam u siebie wojnę z Ruskimi, po co przyszedł tutaj? Po paru dniach przyczepił się do Igora, chciał się z nim bić. No i go skatował. Patrzyliśmy jak bije i już nikt nie miał wątpliwości co to za człowiek. Profesjonalista. Przyznał się do wszystkiego, że jest agentem FSB10) i po co go przysłano. Miał zabić Sułtana i Gełajewa.

– Co się z nim stało?

– …

Jeszcze coś chciałem wiedzieć.

– To w jakim jestem oddziale?

Z ciemności dobiegł mnie uroczysty, defiladowy głos Chasana:

– Pierwyj batalion gełajewskogo specnaza!

4)Giaur – arab. niewierny.

5)Suchoj – rosyjski samolot szturmowy Su-25.

6)ziemliak – ros. krajan.

7)Znaczit, jego izbili – ros. To znaczy, że go pobili.

8) SWD – snajperskaja wintowka Dragunowa, karabin snajperski Dragunowa kal. 7,62 mm produkcji rosyjskiej.

9)– Eto charoszaja wieszcz – ros. To jest dobra rzecz.

10) FSB – Federalnaja Służba Bezopasnosti, Federalna Służba Bezpieczeństwa – rosyjski kontrwywiad, utworzony w miejsce zlikwidowanego sowieckiego KGB.

W zagrodzie Sajdina Pieskajewa, Baszin-kale, początek lipca 1996 r. Od lewej: Magomied Sajdułłajew, brat gospodarza Alik, Sułtan Patsajew, dowódca 1. batalionu specnazu

19 lipca 1996

Idę zabijać

O świcie zbudził nas ostrzał artyleryjski wierzchołka góry Borzoj-łam. Cały batalion zebrał się przed domem Sajdina. Dochodziła szósta, kiedy wyruszyłem z Saidizitem i nowym ochotnikiem, który przyszedł wczoraj z Itum-kale, w kierunku mostu na Argunie. Nie wiedziałem, dokąd mnie prowadzą.

Za mostem skręciliśmy na drogę opadającą stromo aż do samej rzeki. Stalowoczarna woda huczała w skalnym korycie, zagłuszając nasze kroki. Minęliśmy siarczane źródła, sączące w rześkie górskie powietrze zgniły zapach siarkowodoru. W miejscach, gdzie biły podziemne klucze, skały pokrywał żółty nalot siarki. Droga biegła przez łąki na płaskim brzegu rzeki, a potem niepostrzeżenie wpełzła na łagodne w tym miejscu zbocze wielkiej góry Rozenkort.

Za nami zostały dwa ostatnie domostwa, strzegące granic doliny. Wyżej zaczynały się pionowe skały, a droga stawała się nagle stroma i kręta, jak schody na wysoką wieżę. Każdy krok wymagał coraz większego wysiłku, a ciężar mojego żołnierskiego ekwipunku rósł z każdą chwilą. Saidizit człapał pierwszy, wycierając co chwilę pot z czoła. W pewnej chwili rzucił za siebie, posapując:

– Ooo, tam będziesz bić Iwana, ile zechcesz…

Matka ziemia pochwyciła moje stopy żelazną dłonią. A może to nie była matka ziemia, tylko Matka Boska? Przystanąłem. W jednej chwili zrozumiałem, po co idę na górę Rozenkort. Było to wstrząsające odkrycie.

Ten karabin, to cudo na moim ramieniu – miał precyzyjne i bezlitośnie jednoznaczne przeznaczenie: snajperska wintowka Dragunowa służyła do zabijania Rosjan. Zabijać miałem ja, który niosłem ten karabin z zapasem trzech magazynków i stu trzydziestu naboi luzem.

Matka ziemia niechętnie zwolniła moje nogi z żelaznego uścisku. Szedłem za Saidizitem z przeczuciem nieszczęścia i zła, którego nie można odwrócić. Wiedziałem na pewno, że nie chcę zabijać. Na razie jednak musiałem tam iść. Nie mogłem powiedzieć teraz Saidizitowi i temu drugiemu, którego imienia nie pamiętałem, że wracam.

„Będziesz bić Iwana, ile zechcesz”. To znaczy – ilu będę musiał zabić?! Jednego? Jednego na pewno będę musiał, przecież oni popatrzą, czy staram się trafić. Tak, jednego trzeba będzie zawalić. Co najmniej jednego. „Ilu zechcesz”. A więc nie chodzi wcale o jednego, chodzi o więcej trupów, kilka, może kilkanaście. A może… kilkadziesiąt? Ilu będę musiał zastrzelić, żeby wykonać normę czeczeńskiego snajpera? A ilu żeby pokazać, że Polak potrafi?

I to – już dzisiaj, tak od razu?! Czułem się oszukany. Nic mi nie powiedzieli – ani Sułtan dowódca, ani żaden z nich – dokąd idę, po co, na jak długo, jakie zadanie. Nie chciałem pytać, zresztą nie wolno. Poszedłem na pozycję w myśl czeczeńskiej zasady: kiedy przyjaciel przychodzi do ciebie i mówi – trzeba iść, ty wstajesz i idziesz. Po drodze powie ci dokąd i po co. Takich, którzy najpierw pytają, nie bierze się do ważnych spraw. Mnie też nikt nie powiedział dokąd idziemy i na jak długo. Wyobrażałem to sobie jednak inaczej: okopy, w okopach przyjaciele, towarzysze broni. Rosjanie walą do nas albo atakują, my strzelamy do nich, wojna. Ale tak – cichcem, zza krzaka, do chłopca z bochenkami chleba? „Ilu zechcesz”. A ja nie chcę, ani jednego!

Poczułem wielką, nieprzezwyciężoną odrazę do Saidizita, który prowadzi mnie na zabijanie, a nie na wojnę, jak chciałem. Jak sobie wymarzyłem.

Ziemia ścieliła się już pokornie pod nogami. Już nie obejmowała moich kolan w rozpaczliwym uścisku, garbiła się w milczeniu pod podeszwami butów. Wspinaliśmy się stromą ścieżką po jej wyprężonym kręgosłupie. Droga wiła się zakosami, wyrąbana w zielonym gąszczu kizyłu i leszczyny. Nad nami piętrzyła się skalna calizna, w dół aż do kanionu Arguna mknęło piargami strome urwisko. Byliśmy wszyscy mokrzy od potu. Mój mundur przemókł na wskroś.

Ten Rosjanin, co on robi o tak wczesnej porze? Słońce dopiero wstało, oni pewnie budzą się teraz w swoich namiotach i schronach wyrytych w ziemi. Więc on otworzył oczy, patrzy na mokre belki nad swoją głową, z których krople wilgoci kapią na jego koc i na brudny podkoszulek. A może patrzy na brezentowy dach namiotu, spłowiały od deszczów i słońc rosyjskich imperialnych wojen. Leży, myśli… o czym? O dziewczynie, której zdjęcie nosi w kieszeni munduru? O kumplach z rodzinnej Tuły? O tym, żeby jakoś wyjść z tego gówna? A może o tym, że trzeba podgrzać puszkę tuszonki na śniadanie?

Może z nienawiścią myśli o nas, ludziach z drugiej strony Arguna, którzy codziennie wybierają sobie z okopów kilku takich jak on. Może się boi i dlatego nie chce wystawiać nosa ze schronu. A dzisiaj wypadło właśnie na niego. On już się nie liczy – nazwisko, imię, wspomnienia z dzieciństwa, wykształcenie, Rosjanin, Udmurt czy Baszkir, jego kobiety i marzenia, jego wszystko. Tego nie ma i jego właściwie już nie ma. To już trup. Pierwsza kula, ta w komorze lufy, jest jego. On jest jej.

On… jest mój.

Ja… jestem… jego…

Szliśmy mozolnie, krok za krokiem, pod górę: Saidizit, nieznany z imienia ochotnik z gór, ja i ten Rosjanin. Był z nami ktoś jeszcze, jeśli wierzyć słowom Castanedy: nasz wieczny towarzysz, zawsze na wyciągnięcie ręki. Śmierć.

Domy w dolinie Baszin-kale stały się malutkie jak pudełka zapałek. Na zielonych skłonach pasły się czarne mrówki – krowy, konie, i białe mrówki – owce. Byliśmy już na wysokości szczytu, który okala dolinę od południa, i w połowie pionowych filarów skalnych, na szczycie których Baławdi uwił sobie gniazdo ze swym pułkiem. Coraz bardziej mokra glina czepiała się grubą warstwą do podeszw butów. Przysiadaliśmy co kilkanaście minut ciężko dysząc. Brakowało tchu. Serce tłukło się jak oszalałe.

Ilu dzisiaj trzasnę? Pierwszy dzień, nie spodziewają się snajpera, spokojnie można strzelać kilka razy zanim odpowie artyleria. Zależnie od sytuacji. Trzech! Może pięciu… I zmykać, przyczaić się do jutra. Nigdy dotąd nie strzelałem dalej niż na trzysta metrów. Myśliwy nie strzela do zwierzyny, której nie może podejść na dobry strzał. Ciekawe, jaki tutaj będzie dystans. Jak celować? W głowę – chyba wykluczone, na froncie nie da się podejść tak blisko. Raczej brzuch. Splot słoneczny. Dostateczny margines błędu w pionie i poziomie. Pewnie nie noszą kamizelek kuloodpornych, kto by je nosił w okopach, w tym upale. Cios w żołądek i tak go zabije. Siła dwóch ton, w punkt, w żyłkowane niebieskimi kapilarami jelita. Eksplozja pod przeponą. Praszczaj rodnaja mama.11)

Może teraz pisze do niej list. Ranek, podoficerowie z fali jeszcze śpią, jest chwila spokoju. A matka tam, na Syberii czy Dalekim Wschodzie, krząta się już po kuchni lub ogrodzie, to dwie godziny do przodu, a może sześć. Tam słońce jest już wysoko, w Omsku dziesiąta, w Chabarowsku popołudnie. Pieli grządki cebuli, podsypuje krzaki kartoszki, podwiązuje pomidory. Podlewa ogórki, wodę nosi ze studni na rogu ulicy, w wiadrach na koromyśle. A może ojciec przywozi wodę w aluminiowej konwi, na kółkach od dziecięcego wózka… Dali mu życie, wypiastowali, wykarmili. On kolejarz, ona pielęgniarka w miejskim szpitalu. Albo on inżynier w elektrowni, ona nauczycielka. Wszystkie nadzieje na lepszy los, cała miłość – dla syna. Syn do przedszkola, do szkoły, do armii. Do Czeczenii, do okopu. Do ziemi.

Idę już po niego z karabinem snajperskim na ramieniu. Z nabojem w komorze lufy, z kulą gotową do lotu. Precyzyjne, wyselekcjonowane naboje snajperskie. Wystarczy przesunąć na dół ramię bezpiecznika. Luneta nic nie warta, ale i tak zobaczę go wyraźnie. Z parabolicznej skali odczytam odległość. Ustawię pionowe pokrętło na grzbiecie lunety. Na jego brzuchu, trochę powyżej pępka, położę ostry szpic trójkącika. Wstrzymam oddech i płynnie ściągnę spust.

Czy mam prawo zabić tego człowieka?

Zdaje się, że drzemała gdzieś we mnie ta gotowość. Trzeba ją było tylko odnaleźć. Wydobyć z ciemnych zakamarków duszy. Zracjonalizować.

Jest wojna, on jest żołnierzem i ja jestem żołnierzem. Wojna daje żołnierzowi prawo zabijania nieprzyjacielskich żołnierzy. Nieprzyjacielskich szpiegów i dywersantów. Wojna rozgrzesza z najcięższego grzechu przeciw drugiemu człowiekowi. Nie zabijaj! Zabijać nie wolno, lecz wojna wykracza poza dziedzinę praw boskich. Ma swój początek w naturze człowieka, nie jest więc tego człowieczeństwa zaprzeczeniem. Jest człowieczeństwa dramatem, ostateczną próbą. Nikt, od początku dziejów, nie dał recepty na świat bez przemocy. Nie trzeba histeryzować z powodu tego chłopca, jego matki, ojca i niedoszłej żony. A nawet jego dzieci raczkujących po podłodze, jeśli są. Jesteśmy, cholera, na wojnie. Oni strzelają do nas, zrzucają nam bomby na głowę, my strzelamy do nich. Jedni zostają żywi, inni umierają.

Tak oto szybko godziłem się z koniecznością, przed którą postawił mnie los. Oswajałem swój lęk przed wkroczeniem w strefę specjalną, gdzie zadawanie śmierci innym ludziom jest dozwolone. Potem przypomniałem sobie samoloty nad sztabem w Baszin-kale i wszystkie inne samoloty, które zrzucały mi na głowę bomby, od początku tej wojny. Właściwie mogłem przywołać z pamięci jeszcze wiele innych rzeczy, trupy przyjaciół – Ajzan, Liomy Mukajewa, Dokki Machajewa, ale wiedziałem, że ten przeznaczony dzisiaj do odstrzału nie miał z tym chyba nic wspólnego. Nie musiałem sięgać po nienawiść, aby usprawiedliwić to co miałem zrobić. Powoli przywykałem do myśli, że za chwilę będę strzelać i będę musiał zabić. A kiedy znalazłem właściwe argumenty i zabiłem już tamtego w swojej wyobraźni, zaczął mnie nużyć powracający, coraz słabiej, sprzeciw. Bardziej niż przymus, który na mnie nałożono, zaczęły mi doskwierać gliniaste buły, lgnące do butów. Szło się coraz ciężej, chciałem, żeby ta wspinaczka wreszcie się skończyła, żeby zasiąść w zasadzce i odpocząć. Zanim wdrapaliśmy się na szczyt Rozenkort, byłem gotów trzasnąć dzisiaj kilku Iwanów.

Na pozycji byli znajomi bojownicy. Szalony mułła Wacha Gełagajew, który dopadł mnie kiedyś w Baszin-kale i z furią przez godzinę wykładał podstawy islamu. „Z patrochami!” – skomentowali jego misyjną akcję bojownicy. Umar-hadżi Mażijew, starszy na tej samotnej placówce. Posługiwał się oryginalną, potężną bronią – miał jednostrzałowy ręczny granatnik, strzelający granatami od AGS-a. Zrobił go jakiś majsterklepka. Był jeszcze Wisit, dwa lata w specnazie, i czterech młodych chłopców, niedawno przyjętych do oddziału.

Góra Rozenkort i położona naprzeciwko Tums Borzoj-łam były pewnie w zamierzchłych czasach jednym szczytem. Argun, wypływający z lodowców Wysokiego Kaukazu, rozciął ten szczyt na dwie części, oddzielone kanionem głębokim na kilkaset metrów. Ponad rwącą rzeką wznosiły się pionowe ściany skalne, arcydzieło architektury naturalnej i nadprzyrodzonej zarazem. Wijąca się meandrami rzeka odsłaniała elewacje fantastycznych pałaców, ziejące czeluściami jaskiń i ozdobione kamiennymi koronkami podcieni. W wielu miejscach od calizny oddzieliły się całe filary, stojące na straży dzikiej przyrody jak baszty obronne.

Olbrzymi masyw Rozenkort, którego wierzchołek sięgający prawie dwóch tysięcy metrów stale ginął w chmurach, rozciągał się od doliny Arguna na zachodzie aż po oddalone o kilkanaście kilometrów na wschód miasteczko Asłanbek-Szeripowo. W kierunku południowym ciągnęły się łagodne zrazu wzniesienia, przechodzące w pokryty wiecznymi śniegami łańcuch kaukaskich szczytów na granicy z Gruzją. Na północy góra Rozenkort obnażała skalny cokół, opadający pionowymi ścianami ku żyznej dolinie oddzielonej od równin środkowej Czeczenii jeszcze jednym pasmem szczytów. U stóp tego cokołu wyrosła niewielka wieś Nichałoj, a dalej rozciągało się rejonowe centrum Szatoj.

Rosjanie zalegli na łagodnych skłonach góry, wznoszącej się nad Szatoj od zachodu, w rejonie wioski Waszendaroj. Warowny obóz, mieszczący kilkanaście tysięcy ludzi, otaczały zasieki, sieć ziemnych umocnień i pola minowe. W miasteczko, leżące niżej, wycelowane były lufy czołgów okopanych na stoku. Kilka razy Rosjanie podjęli próby opanowania terenu wokół Szatoj, ale nie zakończyły się one sukcesem. Przejściowo zajęli Szatoj, wyszli nawet z miasta kilka kilometrów na wschód w stronę Asłanbek-Szeripowa, ich natarcie utknęło jednak na linii czeczeńskich okopów pod wioską Jakarcz-kieł. Rosyjski pułk desantowy przez miesiąc stał w gołym polu, nękany ciągłym ogniem, aż w końcu z dużymi stratami wycofał się do bazy.

Jeszcze bardziej nęciła Rosjan droga na południe, w stronę Itum-kale. Strzegły jej dwa potężne bastiony – Rozenkort i Borzoj-łam, i każda próba przedarcia się w głąb terytorium zajętego przez bojowników kończyła się niepowodzeniem. Wąską drogę, biegnącą po skalnej półce wyżłobionej w skałach, nad głębokimi przepaściami, mogło zablokować kilkunastu czeczeńskich żołnierzy. Czołgi były w tych warunkach zupełnie bezużyteczne. Od czerwca 1995 roku Rosjanie w tym rejonie nie posunęli się ani o krok.

Kluczem do udanej ofensywy na południe było opanowanie jednego ze szczytów. Góry Tums Borzoj-łam strzegł Baławdi Biełojew ze swoim trzydziestoosobowym pułkiem. Baławdi, podobnie jak większość jego żołnierzy, pochodził z wioski Tums Borzoj, przytulonej do północnego stoku góry, naprzeciw rosyjskiej bazy. Wszyscy przysięgli na Allaha, że prędzej umrą, niż pozwolą rosyjskim czołgom wjechać na szczyt. Natomiast na lesistych skłonach góry Rozenkort były rozrzucone pozycje kilku oddziałów specnazu Chamzata Gełajewa, wspartych przez ochotników. Znalazłem się na jednej z takich pozycji, położonej na wysokości tysiąca pięciuset metrów nad poziomem morza i obsadzonej przez batalion Sułtana Patsajewa.

Oddział strzegł najkrótszej drogi z Nichałoj do Baszin-kale, biegnącej przez lasy na szczycie góry. Baza była ukryta w płytkiej niecce, zasłoniętej od strony pozycji rosyjskich przez nasyp ziemny, wzmocniony starymi kamiennymi murami. Fundamenty domów, głębokie piwnice i masywne murki oporowe były pozostałościami po wiosce zburzonej przez Rosjan w czasie deportacji. Przed kilkoma laty potomek jednego z dawnych mieszkańców wioski rozpoczął tu budowę nowego domu. Sam zamieszkał na razie w drewnianym wagoniku, a na dwóch kamiennych ścianach dawnej stajni i kilku drewnianych słupach oparł dach z eternitu. W tej wiacie stanął żelazny piec, stół i dwie ławy. Połowę przestrzeni pod dachem zajmowały drewniane prycze dla kilku osób. Tuż za wiatą znajdował się wylot plastykowego węża, którym spływała woda ze źródła znajdującego się wysoko wśród skał. Kiedy na wiosnę 1995 roku wojska federalne wyparły bojowników z równin, oddział Sułtana zajął to skromne gospodarstwo. Bojownicy spędzili tutaj całą zimę, cały czas nękani przez rosyjską artylerię strzelającą spod Szatoj.

Po ubiegłorocznych bojach pozostało kilka okopów i dwa schrony przeciwlotnicze. Do obsadzenia wszystkich punktów ogniowych potrzeba było kilkunastu ludzi, ale teraz, kiedy wojna ucichła, w bazie pozostało jedynie kilku bojowników pod dowództwem Umar-hadżiego. Wisit, Wacha i jeszcze jeden młody miejscowy ochotnik trzymali posterunek położony przy drodze na Nichałoj, wysoko nad bazą, obok starego cmentarza. Na noc wracali do bazy. Trzech młodych obsadzało stanowisko przeciwlotniczych karabinów maszynowych. Był to stały posterunek, chłopcy spali tam w okopie i przychodzili do bazy tylko po wodę i jedzenie.

Wokół naszego obozowiska rozciągały się łąki, porośnięte wysoką do pasa bujną trawą. Były to słynne subalpejskie pastwiska, na których można podobno znaleźć półtora tysiąca gatunków roślin, a wśród nich cenne zioła. Koniczyna i lucerna występują tu w stanie dzikim. Na słonecznych stokach rosło wiele starych drzew owocowych – jabłoni, orzechów, maleńkich dzikich grusz i ałyczy, dzikiej kaukaskiej śliwki. Wyżej skłony góry pokrywał piękny las bukowy i mieszany, a ponad nim, w chmurach, rozciągały się znowu alpejskie pastwiska.

Kiedy dotarliśmy z Saidizitem i ochotnikiem z Itum-kale do bazy, na żelaznym piecyku kipiał czajnik. Usiedliśmy przy stole. Wacha wydobył z worka chleb, postawił przed nami talerz z białym serem. Umar-hadżi cieszył się, że dostał jeszcze trzech ludzi. Lada chwila spodziewał się rosyjskich zwiadowców. Chciałem zdjąć z siebie kamizelkę z nabojami i przemoczony mundur, ale spostrzegłem, że moi towarzysze tego nie robią. Saidizit siedział opięty płóciennym pancerzem z kieszeniami na osiem magazynków, Umar-hadżi też miał na sobie torbę z nabojami i granatami, przewieszoną przez ramię. Zapytałem go, czy mogę zdjąć kamizelkę.

– Lepiej tego nie robić – odpowiedział. – W każdej chwili możesz potrzebować.

Kiedy jedliśmy śniadanie, zaczęła się wielka bitwa o Borzoj-łam.

U podnóża góry usłyszeliśmy silniki czołgów. Ryk motorów i zgrzyt gąsienic powoli przenosił się coraz wyżej. Żelazna fala wzbierała, zatapiając pola ponad wioską Tums Borzoj, subalpejskie pastwiska, las pod skalnymi turniami. Czołgi posuwały się zboczem góry, zakrytym przed naszym wzrokiem przez wysoko wypiętrzone skały. Nie mogliśmy ich widzieć. Szczyt, gdzie zasiadł w okopach pułk Baławdiego, bez przerwy ostrzeliwała ciężka artyleria i samobieżne haubice SAU.

Po południu pancerny taran dotarł pod sam wierzchołek. Słyszeliśmy stamtąd gwałtowną strzelaninę z ciężkiej broni maszynowej. Piechota musiała zostać z tyłu. Wpatrywaliśmy się w kamienną fortecę Baławdiego siedząc na stoku położonym naprzeciwko. Mogliśmy tylko słuchać odgłosów boju, bowiem bitwa odbywała się w miejscu zasłoniętym przed naszym wzrokiem. Wyobraźnia dopowiadała, co dzieje się w płonącym tu i ówdzie lesie, w skalnych wąwozach, w wysokich trawach. Czeczeńskie pozycje na szczycie były ostrzeliwane bardzo gęsto, co chwilę unosiły się ze skał obłoczki dymu po wybuchach pocisków. Ryczały pojazdy pancerne, słychać było armaty czołgów T-80, wystrzały z armatek BMP-1 i serie wielkokalibrowych karabinów maszynowych. Z nadzieją czekaliśmy na słup czarnego dymu, zwiastujący śmierć czołgu.

W pewnej chwili strzelanina z broni maszynowej niebywale się nasiliła. Tym razem był to ogień z kałasznikowów. Byliśmy pewni – rosyjska piechota szturmuje pozycje Baławdiego na szczycie Borzoj-łam.

Pancerny zagon był już niemal na wierzchołku góry, kiedy stało się coś niezwykłego. Oto na Borzoj-łam nasunęła się olbrzymia czapa białej chmury. Cały szczyt zniknął w mlecznym oparze. Zaczęły bić błyskawice. Lunął deszcz. Wacha triumfował przy każdym błysku pioruna.

– Błyskawice, siła Wszechmocnego! Utop świnię, utop!

– To znak gniewu Najwyższego – potwierdził z powagą Umar-hadżi. – Błyskawice zabijają iblisy12). Bywa, że iblis wcieli się w człowieka, wtedy człowiek ginie od pioruna. To znak – tam atak, i nagle otwierają się spusty niebios.

– Deszcz to za mało na rosyjskie czołgi – powiedziałem sceptycznie.

– Za mało? – uśmiechnął się przebiegle Umar-hadżi. – Czołgi zaczynają buksować na glinie, wypala się paliwo, niszczy silnik. A moralnie? Przecież to jawny znak. Dla nas i dla nich.

Ulewa nie trwała nawet kwadransa i bój rzeczywiście zaczął cichnąć. Silniki i gąsienice słychać było coraz niżej. Rosjanie bardzo szybko odchodzili.

– Bezbożnik boi się i niepogody – skwitował tę niespodziewaną rejteradę Wacha.

Wieczorem, kiedy bitwa ucichła, Umar-hadżi wysłał mnie z Wachą i Wisitem na zwiad. Naszym zadaniem było sprawdzenie, czy Rosjanie nie próbują obejść góry Borzoj-łam przez naszą pozycję.

– Jeśli zdrajcy pokażą im drogę na naszej górze, wjadą tu czołgami z Szatoj w pół godziny – powiedział Wacha, gdy szykowaliśmy się do drogi.

To była prawda. Całą górę przecinały drogi, którymi traktory gąsienicowe wywoziły pnie ściętych buków. Główny trakt, przy którym mieliśmy bazę, trzeba było możliwie szybko zaminować. Nie mieliśmy jednak ani jednej miny przeciwpancernej. W kącie wiaty leżał tylko worek z plastykowymi minami przeciwpiechotnymi, „liaguszkami”13). Czeczeńcy ich nie stawiali. Nie lubili min.

Była to moja pierwsza razwiedka14), a więc jakby chrzest bojowy. Szliśmy na teren penetrowany przez Rosjan i nie było pewne, czy ich nie spotkamy. Miałem na sobie kamizelkę z całym zapasem nabojów, przez plecy przewiesiłem „muchę”. Do kieszeni na piersi schowałem granat zaczepny. Umar-hadżi chciał, żebym zabrał na zwiad kałasznikowa zamiast snajperskiego SWD, ale się nie zgodziłem. W lesie, nawet w walce na bliski dystans, celownik optyczny był lepszy niż nieuzbrojone oko.

Wisit szedł pierwszy. Minęliśmy stary cmentarz ponad bazą, później drogą biegnącą wzdłuż słupów elektrycznych poszliśmy w kierunku Nichałoj. Po godzinie byliśmy na przeciwległym, północnym skłonie góry, opadającym skalnymi urwiskami do domów wioski. Było stąd dobrze widać odległy o pięć kilometrów Szatoj. Wieś u naszych stóp była całkowicie pusta. Kiedy zaczęły się naloty, Rosjanie wezwali mieszkańców podgórskich miejscowości do ewakuacji. Dali na to trzy dni. Wszyscy wyjechali. Po górach błąkały się stada bydła, puszczonego samopas, żałośnie ryczały nie dojone krowy.

Rosjan nigdzie nie było widać, usłyszeliśmy za to buczenie śmigłowców. Od Szatoj leciała do nas cała eskadra, dziewięć sztuk. Niemal dokładnie nad naszymi głowami śmigłowce utworzyły okręg o średnicy kilku kilometrów. Maszyna, która wychodziła na kierunek Borzoj-łam, odpalała rakiety. Serie szybkostrzelnych karabinów maszynowych darły powietrze jak grube płótno. Znowu zdarzyło się jednak coś dziwnego – kiedy śmigłowce pojawiły się daleko na horyzoncie, szczyt Borzoj-łam przykryła chmura i pozycje Baławdiego stały się niewidoczne. Rakiety i karabinowe pociski leciały w białą ścianę mgły. Na nas spłynął z nieba smród rakietowych spalin.

– Jakiś dziwny zapach – zaniepokoił się Wacha. – Może chcą ich wytruć. I my tutaj też uśniemy…

Wracaliśmy do bazy. Na niebie wprost przed nami wisiał sierp młodego księżyca.

– Allah jest teraz w Czeczenii – Wacha wskazał ręką na księżyc. – Ogłosił tu świętą wojnę.

O zmroku przyszli z dołu, z Baszin-kale, dwaj bojownicy z prowiantem. Przynieśli zaskakujące wieści. „Nasi wybili na Borzoj-łam cały batalion zwiadowców. Ani jeden nie uszedł z życiem, ranni zostali na polu. Baławdi przez cały dzień nie miał nawet jednego rannego. Czekali na ciemności, żeby zebrać broń”.

Postanowiłem zejść z tymi dwoma do Baszin-kale po swój plecak. Kiedy tu szedłem, myślałem że ostrzelam rosyjskie pozycje i wieczorem wrócę do domu Sajdina. Zostawiłem tam wszystkie swoje rzeczy, paszport, pieniądze. To nie było bezpieczne miejsce.

Szliśmy na dół po omacku, w zupełnych ciemnościach, przebiegając miejsca które z przeciwległego stoku Borzoj-łam mogli ostrzeliwać rosyjscy snajperzy. Było pewne, że poszli na górę za zwiadem i teraz zaczną polowanie. Jak w ubiegłym roku, kiedy toczyły się tu walki. Siedzieli w lasach kilka miesięcy, całą zimę.

Na kanapie wystawionej przed dom Sajdina drzemali Daud i Magomied. Byli zmęczeni. Daud przywitał się ze mną i zaraz zasnął. Organizował obronę przed rosyjską ofensywą. Sztab, dziewczęta i wszyscy mieszkańcy Baszin-kale odeszli dalej w góry. Razem z nimi Fatima i jej rodzina.

W największej sali spał na podłodze Musa Bamatgirijew, szef sztabu frontu południowo-zachodniego. Pomyślałem, że jutro mogę mu dać list do Fatimy. Teraz byłem zbyt zmęczony, aby cokolwiek napisać.

Zajął się mną syn Sajdina, Badrudin. Rozgrzał na patelni tuszonkę, dał chleba, wody, zrobił herbatę. Zdjąłem przemoczony mundur i powiesiłem nad żelaznym piecem. Przy piecu postawiłem zabłocone buty. Z plecaka wyciągnąłem suche rzeczy, przebrałem się i natychmiast zasnąłem na posłaniu obok Musy.

11)Praszczaj rodnaja mama – ros. Żegnaj mamo rodzona.

12)iblis – arab. szatan.

13)liaguszka – ros. żaba.

14)razwiedka – ros. zwiad.

Widok na dolinę Arguna, Baszin-kale

20 lipca 1996

Żelazne wiatraki

Kiedy się zbudziłem, nie było już ani Dauda, ani Musy, ani całego sztabu. Nie słyszałem nawet, kiedy odjechali. Sajdin siedział w czarnym baranim kożuchu na schodach przed domem.

– Pośpiesz się – powiedział unosząc głowę. – Zaraz tu będą samoloty.

Ledwo włożyłem mundur, już były. Nie zrzuciły bomb, to był widocznie tylko lot zwiadowczy. Pośpiesznie spakowałem plecak i pożegnałem się z Sajdinem.

Na górę szedłem dwie godziny. Mokra glina przylegała do butów, szło się bardzo ciężko. Miałem na sobie wypchany plecak, karabin, kamizelkę z kompletem naboi i „muchę”. Mundur można było wyżymać.

– A ja myślałem, że ty już więcej nie wrócisz! – roześmiał się Saidizit, kiedy dotarłem do bazy.

– Jak Władik powiedział że wróci, to wróci – powiedział z namaszczeniem Wacha. Jego słowa przyjąłem z uznaniem, chociaż nie wiedziałem, dlaczego miał do mnie takie zaufanie.

Umyłem się do pasa i ubrałem suche rzeczy z plecaka. Mundur wyprałem i powiesiłem na słońcu. Kiedy skończyłem, Umar-hadżi pokazał mi mój okop. Wykopali go niedawno, kiedy zaczęły się bombardowania.

– Możesz z niego obserwować ruchy Rosjan pod Borzoj-łam i ostrzelać desant z kierunku Nichałoj – powiedział.

Wspiąłem się na łagodne, zarośnięte wysoką trawą wzniesienie. Okop, głęboki do połowy piersi, był całkiem odsłonięty. Gałęzie leszczyny, którymi go zamaskowano, zdradzały teraz stanowisko uschniętymi liśćmi. Naprzeciwko, w odległości około dwóch kilometrów, była linia okopów rosyjskich, wychodzących na skraj zagajnika. Lasek ukrywał stanowiska czołgów i samobieżnych armat. Obserwatorzy wyposażeni w lunety nożycowe, a nawet najprostszy sprzęt optyczny, bez trudu mogli wypatrzyć moją dziurę ziejącą na nagim stoku. Przez swoją słabą lornetkę turystyczną widziałem żołnierzy, chodzących po przedpolu. Postanowiłem poszukać lepszego miejsca, a na razie zamaskować okop. Nieopodal zbocze opadało stromo do niewielkiej kotlinki, zarośniętej krzakami leszczyny. Biło tam źródło, ocembrowane kamieniami, a woda spływająca w kierunku naszej bazy wyżłobiła w stoku dość głęboki rów. Można było zejść tą rozpadliną na dół aż do miejsca, gdzie wysokie drzewa zakrywały stok przed wzrokiem rosyjskich obserwatorów. W tej kotlince, pod rozłożystą leszczyną, urządziłem tymczasowy posterunek. Mogłem stąd obserwować szczyt Borzoj-łam, na którym znowu rozpoczęła się bitwa.

Pojazdy pancerne pełzły na Borzoj-łam już od rana, zaś artyleria metodycznie łupała skalne turnie na szczycie. O godzinie 11.55 przyleciały samoloty. Myśliwce szturmowe dziesięć razy nalatywały nad pozycje Baławdiego i zrzucały bomby. Na naszej górze drżała ziemia.

Kolejny nalot skierowany był na Baszin-kale. Nie mogłem zobaczyć, co się dzieje w wiosce, ale potężne wybuchy i kłęby dymu zdawały się świadczyć o jednym: przestał istnieć dom Sajdina i sztab na wzgórzu. Mieszkańcy w porę opuścili domy, bojownicy też zdążyli rozejść się na pozycje. Chyba Anioł Stróż mi podpowiedział, że trzeba zabrać plecak z domu Sajdina. Kiedy tylko samoloty odleciały, na Borzoj-łam rozpoczął się bój z wozami pancernymi. Spoza kamiennych filarów słychać było ryk silników, wystrzały z armat, wybuchy granatów przeciwpancernych. Wszystko jak wczoraj.

Nie minęło pół godziny i znów pojawiły się samoloty szturmowe. Tym razem ich celem była góra zamykająca dolinę Baszin-kale od południa. Tam również znajdowały się pozycje naszych oddziałów. Samoloty zrzuciły bomby kulkowe, wyjątkowo skuteczne narzędzia do zabijania, zakazane przez międzynarodowe konwencje. Bomba kulkowa wygląda jak srebrzysta kula o średnicy około pół metra. Stalowa sfera opada na spadochronie i eksploduje na pewnej wysokości nad ziemią. Wylatuje z niej kilkadziesiąt okrągłych kul, znacznie mniejszych, wielkości zaciśniętej pięści. Każda taka kula składa się z dwóch zakręcanych na gwint połówek, wewnątrz jest wypełniona materiałem wybuchowym i posiada zapalnik uderzeniowy, który działa po zetknięciu z ziemią. Wówczas małe kule eksplodują, rażąc stalowym śrutem, wtopionym w miękki materiał obudowy. Wybuch jednej bomby zabija wszystko co żyje na powierzchni kilku hektarów. Nalot tego typu Czeczeńcy nazywali bombardowaniem dywanowym. Samoloty powtórzyły atak cztery razy. Ze swojego miejsca widziałem serie potężnych eksplozji, pogrążających las w ogniu. Potem bomby spadły gdzieś dalej w rejonie Itum-kale.