Dziennik badante czyli Italia pod podszewką - Lucia - ebook

Dziennik badante czyli Italia pod podszewką ebook

Lucia

3,3

Opis

„Dziennik badante, czyli Italia pod podszewką” to zapiski autorki, która odkryła piękno tego kraju dzięki wyjazdowi w prozaicznym celu – poszukiwaniu pracy. Włochy nie tylko ją zafascynowały, ale sprawiły, że stała się osobą, która uważa, że nigdy nie jest na nic za późno. Ani na naukę języka, ani na miłość czy ciekawość świata.

Czytelnik dowie się z książki wiele na temat różnych zwyczajów i obyczajów Włochów. Italia jest bowiem krajem bardzo ciekawym, pełnym niespodzianek i ciekawostek nieznanych turystom. Doskonałym uzupełnieniem treści są kulinarne przepisy włoskiej kuchni.


Lucyna Kleinert o sobie: Urodziłam się 6 czerwca 1947 roku w Bochni. Jestem więc zodiakalnym Bliźniakiem, w dodatku przesądnym. Od najmłodszych lat mieszkałam w Krakowie. Kiedy miałam 22 lata, w myśl powiedzenia „Gdzie ty Gajusz, tam ja Gaja", wyjechałam z mężem na Śląsk. Tam mieszkam do dnia dzisiejszego w Chorzowie, który uwielbiam, mimo że nie ma on nic wspólnego z ukochanym Krakowem. Do tych dwóch miast doszła wielka włoska miłość – Ascoli Piceno, zwane też „miastem 100 wież”. Opowiadam o nim na swoim internetowym blogu luciabloxitalia.blox.pl „Poza granicami Polski i nie tylko”.
Życie zawodowe związałam z kulturą i oświatą. Mam wspaniałe dzieci, syna i córkę, której przekazałam miłość do jazdy konnej. W domu towarzyszą nam dwa koty: Panda i Rumburack, zwany Burym.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 331

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,3 (4 oceny)
1
1
0
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




CZĘŚĆ PIERWSZADziennik Badante

 

 

 

 

 

Dziesięć przykazań dla emigrantki we Włoszech.

Pamiętaj, że jesteś Polką i bądź z tego dumna (będą Cię szanować).

Pamiętaj, że Polska jest tak duża jak Włochy, a nawet trochę większa i leży w Europie.

Tak szybko, jak możesz, naucz się języka we własnym, dobrze pojętym interesie.

Bądź uprzejma (jesteś gościem), ale nie daj się poniżać (patrz punkt 1).

Zainteresuj się miejscem, w którym pracujesz (historią, kuchnią, zwyczajami). Italia to barwny kraj. Włosi są z niego dumni.

Dlatego pilnuj należnego Ci czasu wolnego (nie daj się wykorzystywać) i korzystaj z niego tak, jak lubisz.

Zapamiętaj, że trzeba wziąć poprawkę na „włoski temperament” i nie brać na serio tego, co obiecują i mówią Włosi (w danym momencie nawet szczerze).

Dla Włochów najważniejsze są dwie rzeczy: jedzonko i miłość. W tej kolejności.

Makaron nie tuczy (tylko dodatki). Zeszczuplałam dziesięć kilogramów.

WAŻNE! Nie kiś się tylko w polskim sosie. Nie jesteśmy narodem solidarnym jak np. Ukraina, lecz zawistnym. Zaprzyjaźnij się z Włochami. Płyną z tego same korzyści: poprawisz język i poznasz kraj od podszewki.

 

Do tych dziesięciu przykazań się stosowałam i sprawdziłam je na własnej skórze.

Luty

Czwartek, 11 lutego 2010 r.

 

To nie będą miłe wspomnienia, czyli: Jak trafiłam do Włoch?

Cóż, banalna odpowiedź brzmi: „dla chleba, panie, dla chleba”. A prawda jest taka – kiedy zawalił mi się bezpieczny (finansowo) świat, kiedy kolejna firma, w której pracowałam, ogłosiła upadek, ja zostałam bez pieniędzy, uwikłana w „pętlę kredytową”.

Nie umiałam wcześniej zacisnąć pasa, przestać ulegać swoim upodobaniom (do kupowania książek czy przyjmowania gości, przed którymi ukrywałam stan swoich finansów), więc kolacyjki urządzałam smaczne, jak zawsze. Agnieszka, moja córka, skończyła we Wrocławiu archeologię i też nie pracowała. A tu trzeba było płacić za mieszkanie, media itp. Szukając pracy, natknęłam się na ogłoszenie: „praca dla kobiet we Włoszech”. Podzwoniłam, rozpacz.

Znajomi stukali się w czoło, słysząc o moim ewentualnym wyjeździe, i straszyli:

– Wywiozą cię, będzie dobrze, jeśli nie zamordują.

W końcu dotarłam pod adres „agencji”, o której wiadomo było tylko, że istnieje i załatwia pracę. Jaką? Opiekę nad starszymi ludźmi. Kiedy odłączono mi gaz, decyzja zapadła. Jadę. Ostatnie pieniądze (600 zł) wydałam na przejazd. Na taksę, za załatwienie pracy (425 euro) już pożyczyłam od przyjaciół.

Przyjechałam do Villa Rosa 14.12.2002 r. tuż przed Świętami. Byłam w agencji pierwsza i sama (po mnie dwa busy przywiozły dwadzieścia Polek). Ustawiono nas w rządek i kasowano. A potem… potem rozpoczął się Targ Niewolników. Przyjeżdżali Włosi i oglądając nas, pokazywali palcem: „ta”. Jeden nawet oglądał ręce. Horror. Trzymałam się na uboczu i patrzyłam na wszystko z przerażeniem. Przyszła kolej i na mnie. Właścicielka agencji zawołała mnie i wskazując na sympatycznego Włocha, powiedziała:

– Aliano szuka na zastępstwo opiekunki do mamy, ponieważ poprzednia Polka wyjechała na trzy tygodnie do Polski.

I tak na pięć lat trafiłam do Ancarano.

Poprzedniczka nie wróciła w terminie i pracę zaproponowano mnie. Kobieta, którą miałam się opiekować, okazała się osobą chorą psychicznie. W trzecim dniu mojej pracy wystartowała do mnie z krzesłem. Dobrze, że przypomniałam sobie opowieści mojej mamy, która jako młoda stażystka pracowała w szpitalu psychiatrycznym.

I tak opiekowałam się Emilią i jej mężem aż do ich śmierci. W Ancarano zostawiłam kawałek serca. Zawsze będę tam mieć swoje miejsce i przyjaciół. Aliano, jego żonę, ciotki i kuzynki. Fajnie jest ich odwiedzać. Teraz nieźle znam język, mam najwyższą grupę badante C Super i co za tym idzie – większe pieniądze. Nie pracuję na czarno. Powoli układam sobie życie od nowa. I piszę o tym, co lubię w Italii (bo nie chcę pamiętać ciężkich chwil, których mi nie brakowało). Padło kiedyś pytanie:

– Czy boicie się śmierci?

Ja nie, jestem z nią na ty. A to dlatego, że koniec mojej pracy bardzo często następuje dopiero przy śmierci moich podopiecznych.

GAWĘDA O OŚMIORNICY

Do Ancarano przyjechałam przed Bożym Narodzeniem.

Języka nie znałam, w rozmowach pomagał mi głównie słownik i umiejętności językowe Aliano, który miał do czynienia z wieloma Polkami. Przez trzy lata pracowało tu przede mną dziesięć Polek.

Ja byłam jedenasta. Zakupy robione były na podstawie spisu, który w pocie czoła tworzyłam, posługując się swoim słownikiem włosko-polskim i polsko-włoskim. Wypisywałam podstawowe artykuły, a Palma z Aliane dokupowali resztę według swojego uznania.

W ostatnim tygodniu przed świętami Palma z dumą wręczyła mi spory kawałek czegoś zamrożonego i wyraźnie powiedziała:

– La seppia.

Uśmiechnęłam się słodko w odpowiedzi i włożyłam pakunek do zamrażalnika. Kiedy wyszli, złapałam słownik, by sprawdzić, co to za cholera ta la seppia. Nic jednak nie znalazłam, bo nie wiedziałam, że seppia pisze się przez dwa p. Trudno mi było szukać w słowniku. Wyrazy włoskie zlewały się w podobne do siebie, nic mi niemówiące twory językowe.

Nie wiedząc, co z tym zrobić, złapałam komórkę i wysłałam SMS-a do córki:

„Aga, co to jest sepia i jak to się przyrządza?”

Po półgodzinie przyszła odpowiedź:

„Mamo, to inaczej mątwa, taki rodzaj ośmiornicy, ale w żadnej domowej książce kucharskiej nie znalazłam przepisu, jak tę mątwę zrobić.”

Wróciłam do punktu wyjścia. Zostawiłam to coś w zamrażalniku i tyle.

 

Na Wigilię wszyscy poszliśmy, a właściwie pojechaliśmy do Porto D’Ascoli, do siostry Aliano. Było dużo dań rybnych, ale mnie najbardziej smakowała pikantna sałatka z owoców morza. W środku były kawałeczki gumowego czegoś z pękiem czułków, bardzo mi to smakowało. Na pytanie – co to jest? Usłyszałam – la seppia.

Podejrzałam, jak się robi taką sałatkę.

 

W domu zrobiłam zalewę octową, taką jak do grzybków. Mątwę po rozmrożeniu, usunięciu woreczka z czarną substancją (używa się jej też do barwienia makaronu na czarno) i pokrojeniu w paski na 10-15 minut zanurza się w gorącej wodzie, potem gotuje długo… trzy, cztery godziny. Pod koniec dodaje się krewetki oraz inne owoce morza. Ja lubię zalewę łagodną, dokładam więc jeszcze marchewkę (obgotowaną), małą cebulkę marynowaną, kapary i dogotowuję razem. La seppia nigdy nie będzie bardzo miękka. Ale ja lubię jej charakterystyczną twardość. Wszystko razem wkładamy do zalewy octowej. Słoik zakręcamy i kiedy nam przyjdzie ochota, wyjadamy ze słoika, jak grzybki.

Bardzo lubię też mątwę smażoną. Obgotowaną jak wyżej obtacza się w jajku i bułce tartej i smaży w głębokim tłuszczu. Wszystkie owoce morza są pyszne smażone w taki sposób.

Ale można mątwę podać też z makaronem, wtedy po ugotowaniu i pokrojeniu dusi się ją jeszcze w klasycznym sosie pomidorowym.

 

Pasta z ośmiornicą też jest pyszna. Im prostsze przepisy, tym smaczniejsze. A kuchnia włoska ma całą gamę przepisów niezbyt skomplikowanych.

Włosi lubią jeść, ale bawić się też, dlatego trzeba przygotowywać jedzenie smacznie i prędko.

PESCARADZIEŃ BADANTELuty 2010 r.

Badante – popularna nazwa opiekunki dla osób starszych i niepełnosprawnych (badare – strzec, uważać, pilnować). Jest to osoba, którą rodzina włoska zatrudnia do wyżej wymienionych czynności. Praca badante nie ma początku i końca, ponieważ pracuje się systemem tempo pieno (dosłownie: czas pełny), będąc do dyspozycji 24 godziny na dobę.

Teoretycznie w tygodniu należy się 36 godzin wolnych, ale w praktyce jest to nie do wyegzekwowania.

Do szczęściarzy zaliczają się osoby, które oprócz pełnego wolnego dnia w tygodniu, mają jeszcze wolne popołudnie (ale to lata doświadczeń i zapłacone frycowe).

Jedna z moich koleżanek, chcąc wywalczyć więcej wolnego czasu, usłyszała, że przecież i tak po południu „siedzi na kanapie i odpoczywa”. A jako że dziewczyna jest rezolutna, odpaliła:

– Moja praca to właśnie siedzenie na kanapie, żebyś ty mógł wyjść, kiedy masz ochotę.

Czas wolny jest przeważnie codziennie od 14 do 16, kiedy można wyjść (zostawiając zwykle podopiecznych samych w łóżku na popołudniowej drzemce).

Bardzo często Włosi chcą upiec dwie pieczenie przy jednym ogniu, mieć dwa w jednym – opiekunkę i gosposię do wszystkiego. Oto kwiatek z mojego podwórka.

Kończyłam zastępstwo, a że z reguły pozostaję w dobrych stosunkach z byłymi pracodawcami, rodzina rozpuściła wici, że szukam pracy.

W letni poranek usłyszałam kobiecy głos:

– Najważniejsze, że sprząta.

Ki licho? Widzę, że mój pracodawca prowadzi po schodach jakieś babsko. Babsko, jak się okazuje, szuka opiekunki do mamusi z agresywną odmianą demencji. Cóż, robota mi nie straszna. Aż tu „dama” zaczyna wyliczankę:

– W poniedziałek sprzątamy (my) salon, we wtorek sypialnię, w środę… czwartek…

Klasyczne dwa w jednym. Przedstawiłam swoje warunki – między innymi 36 godzin wolnego w tygodniu – kobieta oniemiała. Warunki dla niej nie do przyjęcia.

Czy możecie uwierzyć, że moja przyjaciółka nigdy nie wychodzi? Kiedyś miała wolną niedzielę, ale teraz, od kilku już miesięcy, zostaje w domu. Rodzina zaproponowała jej pieniądze (50 euro za niedzielę), a ponieważ jest w poważnych kłopotach finansowych, to toczy życie na dwóch tarasach trzeciego piętra. Wychodzi na dwór tylko ze śmieciami. Nawet zakupy przynoszą jej do domu.

I właśnie dzięki takim osobom jak moja Marta tak trudno wymusić na Włochach to, co się należy. Włoszka – mimo bezrobocia – takiej pracy nie przyjmie.

 

Wstaję o 7.30. Najpierw kawa, żeby trzeźwo spojrzeć na świat. O ósmej wstaje moja „babcia”. Jej toaleta zajmuje mi około 40 minut. Następnie śniadanie, ogarnięcie chałupy, a ponieważ wychodzimy na spacer (zawsze, nawet jak jest zimno), to muszę coś przyszykować do obiadu. Tempo, Lucia, tempo.

Wracamy, jemy około trzynastej. Zmiana pampersa. I o czternastej „babcia” ląduje w łóżku. To mój czas wolny. Przeznaczam go na czytanie, komputer, naukę języka (ciągle) i biegam do pokoju mojej „babci”, która nie lubi odpoczywać i stale woła, że chce wstać, a jej zegarek „stoi”. Kiedy mam już dość, ściągam ją z łóżka.

Podwieczorek i do dwudziestej pierwszej teoretyczny spokój. Trzeba przecież pomyśleć o kolacji – najważniejszym posiłku w ciągu dnia. Kolacja zawsze musi być ciepła.

Czasem z Piną, synową, gramy w kanastę i trafi się jakiś drink. Pina jest bardzo sympatyczną osobą, jak nie Włoszka. Zaprzyjaźniłam się z nią bardzo.

Po dwudziestej pierwszej wieczorna toaleta „babci” i nareszcie znajduję się w swoim pokoju. Śpię i w podświadomości mam, że mogę być potrzebna i w nocy. Mój czas pracy się nie kończy.

 

A teraz chcę upiec placek z jabłkami, bo taka już jestem gospodarna.

PRZY SOBOCIE, PO ROBOCIELuty 2010 r.

A tak mi się skojarzyło z PRL-em. Bo rzeczywiście po tygodniowej pracy pojechałam na cały dzień do mojego ukochanego Ascoli Piceno.

Jak ja lubię to miasto… Ma cudowny klimat i dużą zabytkową starówkę, która zafascynowała mnie przed sześcioma laty, kiedy pojechałam tam w charakterze turystki. Nie myślałam wtedy, że stanie się moim miejscem na ziemi, że na tej starówce będę mieć kąt, w którym ktoś zawsze będzie na mnie czekał.

Wąziutkie uliczki, pachnące włoskimi potrawami, muzeum pełne antyków, miejsce nie martwe, a żywe. Pełne restauracyjek, barów, skwerów, sklepów i sklepików. CUDO.

I moje ukochane fontanny. Zawsze czynne. Dwie bliźniacze z konikami morskimi na placu przed ratuszem, czyli comuna i chyba najsłynniejsza w Ascoli (z racji wspaniałej wody) fontanna psów. Dwa „pso-lwy”, z pyszczków których płynie źródlana woda. Piją wszyscy, ludzie zatrzymują nawet samochody, by móc się napić. I to nie tylko podczas upałów.

I mogłabym tak w nieskończoność. O kościele św. Franciszka, o cudownych barokowych kościołach pełnych amorków. O pomnikach, targu na piazza Roma. O targach starości, w każdą trzecią środę miesiąca O… basta.

ASCOLANA, CZYLI CO ASCOLAŃCZYCY JEDZĄ W PIĄTEK

Przeważnie piątek jest dniem, w którym podaje się tak przyrządzane spaghetti. Można wziąć też pastę krótką (bo i tak się robi). Ponieważ osobisty nie przepada za klasycznym spaghetti, to jemy ascolane z bucatini lublinguini… Ale jeśli ktoś lubi inny rodzaj makaronu… nie ma sprawy.

Na patelni na rozgrzanej oliwie z oliwek podduszamy pokrojoną drobno cebulę, doprawiamy ją pieprzem i ostrą papryką. Wcześniej można dodać trochę czosnku, żeby oliwa nabrała czosnkowego zapachu.

Usuwamy pestki z zielonych oliwek. Kroimy oliwki i dodajemy do cebuli. Następnie wszystko zalewamy przecierem pomidorowym o konsystencji śmietany. Jeśli jest za gęsty, możemy dodać wody i wszystko razem dusimy, by osiągnęło miękkość oliwek. Ma być pikantne.

Kiedy oliwki są miękkie, wrzucamy do nich tuńczyka z puszki razem z oliwą lub sosem własnym (ja wolę z oliwą). Jeszcze chwilę razem dusimy, żeby sos uzyskał ten smak… I do niego dodajemy ugotowany makaron.

Dobrze mieszamy, wszystkie składniki powinny teraz stworzyć smakową jedność.

I gotowe… Polecam każdemu, kto lubi włoską kuchnię. I radzę nie kombinować więcej ze smakiem, bo właśnie tak zrobiona ascolana jest tą prawidłową.

JA ZNOWU O JEDZENIU

Ale – jak mówili światli ludzie – „kiedy wejdziesz miedzy wrony…”

Tu się kocha jeść. Rozmowa towarzyska najczęściej krąży wokół jedzonka – co jadłaś / gotowałaś i co będziesz jadła / gotowała. Nawet podczas odwiedzin u chorego stan jego zdrowia ustala się na podstawie tego, czy je! Nie pyta się chorego, jak się czuje, ale czy je. Jak je, to dobrze, a jeśli nie je… ciężki stan.

Ale do rzeczy. Jak ja lubię jeść w tych małych włoskich restauracyjkach, których specjalnością są a to owoce morza i ryby, a to jagnięcina, a to inne włoskie specjały.

Ponieważ wszyscy lubimy frutti di mare, dziś fundujemy sobie obżarstwo w małej knajpce pod nazwą Gołębia Grota. Wita nas sympatyczny padrone, który sam nakrywa, podaje, doradza, żartuje i wprowadza atmosferę, jak w zaprzyjaźnionym domu. Nic z blichtru, pompy i sztywności. A jedzonko PALCE LIZAĆ.

Mnóstwo zimnych i gorących przystawek z raczków, małży, ślimaczków, ośmiornic – do wyboru, do koloru. Po przystawkach ja i Pina jadłyśmy tylko fritti, czyli smażone w głębokim tłuszczu w bułeczce tartej owoce morza. Do tego butelka białego wina i kawka (pachnące espresso). Można jeść wszystko palcami i nawet je oblizywać.

 

Buon apetito – smacznego.

NIEDZIELNY SPACER W PESCARZENiedziela, 21 lutego 2010 r.

Błękitne niebo jak na wakacyjnych pocztówkach z Italii. Lazurowe, bez jednej chmurki (jeżeli nie liczyć białych strzępków). Słońce oślepia. Wychodzimy z moją „babcią” na dwugodzinny spacer, który zakończymy obiadem w Gołębiej Grocie (znowu owoce morza, tak przez nas wszystkich lubiane).

Uzbrojone w okulary przeciwsłoneczne wyruszamy. Słońce grzeje, ale na szczęście wieje zimny wiatr. Powolutku mijamy kościół św. Luigi, z którego o dwunastej w południe słychać melodię: „Po górach, dolinach rozlega się dzwon…”, naszą majową pieśń.

Mijamy park, choć „park” to za dużo powiedziane. Łąka ogrodzona murem i obsadzona drzewami, miejsce spotkań wszystkich psów mieszkających w okolicy i ich właścicieli oczywiście też. Dochodzimy do jednej z głównych ulic Pescary via Marconi, następnie skręcamy w lewo, wzdłuż stadionu. Pescara jest miastem nowym, powstała w 1926 roku – dlatego ma szerokie, wygodne ulice. Mijamy pachnące kawą bary, sklepy pełne ciuchów, jakieś agencje, duży Tigre Maxi – supermercato. I kiedy zostawiamy za sobą sklep rybny Smaki morza, pojawia się Adriatyk.

Dziś morze jest błękitne, takie jak niebo. To tu, to tam dostrzegam białawe grzebyki fal. Na horyzoncie mnóstwo żaglówek (wieje wiatr – wymarzona pogoda do żeglowania). Przechadzamy się nadmorską promenadą Lungomare, która ciągnie się wzdłuż całego Adriatyku na przestrzeni kilkuset kilometrów. Najpiękniejsza jest w San Benedetto (a to temat na osobny wpis). Na plaży, blisko morza widać spacerowiczów, biegające psy, dzieciaki. Ciężko jest pchać wózek po piachu, więc niestety nie mogę iść tamtędy.

Tuż obok przebiega ścieżka rowerowa, mijają nas więc rowerzyści, biegacze, tłumy. Kiedy naszym oczom ukazuje się fontanna, muszę skręcić w prawo. Dochodzimy do parku – rezerwatu. W nim nie ma utartych alejek. Ścieżki jak w lesie i ogromne jezioro rozświetlane wodnymi słupami wody, które wtłaczają tlen dla kaczek, mew i reszty mieszkańców rezerwatu. W części głównej znajdziemy ławki i miejsca piknikowe – stoły i ławki. Idąc dalej, widać stację benzynową i pasaż studencki – dziś pusty – usytuowany tuż obok uniwersytetu w Pescarze.

Kolejna Aleja i sklepy, sklepy. Mój ulubiony z sukniami ślubnymi jak z bajki. I dziś na wystawie nowe sukienki. Jedna przepiękna, z delikatnym fiołkowo-różowym muśnięciem i deseniem rzuconym ukośnie w formie delikatnych kwiatuszków. Całość wykończona maleńkim bukiecikiem fiołkowo-różowych kwiatków. Przed sklepem donice z bratkami. Obok platforma z mnóstwem wiosennego kwiecia – są tu żonkile, frezje, taka wędrowna kwiaciarnia. I już po dwóch godzinach dochodzimy do Gołębiej Groty. I sympatyczny padrone woła do mnie:

– Ciao, bionda![1]

Wracamy pomalutku do domu.

TUŃCZYK A BABKA ZIEMNIACZANA

Wczoraj na naszym włoskim stole na kolację pojawił się świeży tuńczyk panierowany w grysiku kukurydzianym, a później zatopiony w klasycznym sosie z malutkich świeżych pomidorków, zielenina (brokuły na parze z oliwą i cytryną) oraz coś, co można przetłumaczyć jako mieszankę z pól i łąk (cykoria, liście buraczane, kwiatki wyrośniętej kapusty, mlecz…).

To wszystko się gotuje, a potem dusi na oliwie (naturalnie) z czosnkiem.

Dodatkowo świeży chleb razowy pieczony w domu w takim ustrojstwie do pieczenia chleba.

I dla równowagi moja babka ziemniaczana z boczkiem w środku i kiełbaską.

I co?

Dziś na obiad tuńczyk i zielenina (bo od wczoraj zostało mnóstwo), a po kalorycznej babce ni śladu. Cała keksówka poszła. Dla informacji: ja zjadłam mały kawałeczek, żeby była pewność, że nie trucizna. Resztę spożyli z uduchowionymi minami Włosi.

ZANURZONE W MROKACH NOCY ODWINIĘTE Z PAMIĘCI

Szczerze przyznam, że do napisania tych wspomnień przyczyniła się lektura tekstu o Toskanii. Toskania pełna sławnych miast, zabytków, urokliwych zakątków. A przecież istnieją w Italii miejsca nie mniej piękne, nie mniej urokliwe, choć nie tak znane. Opowiem o jednym z nich.

ANCARANO – małe miasteczko w Abruzzo, rozciągnięte na przestrzeni kilkunastu kilometrów pośród gajów oliwnych i winnic produkujących domowymi metodami doskonałe wina. Samo Stare Miasto na wzgórzu wygląda jakby było ściśnięte do granic możliwości.

A zaczęło się tak: pracowałam już kilka miesięcy w Ancarano i uczyłam się dość intensywnie języka, kiedy za piecem, a właściwie kominkiem, wśród papierów do podpałki, znalazłam prospekt o Ancarano. Zaciekawił mnie, więc po południu obłożyłam się słownikami i w pocie czoła zabrałam się za tłumaczenie. I zaraz na początku pojawiły się schody. Tłumaczę dosłownie, a tu: noc, ciemno, utopione, zanurzone. O co chodzi? Zostawiłam, tłumaczę dalej. Prościej. Ancarano jest starsze od Rzymu. Na terenach tych żyli Etruskowie czczący boga Ancaria (stąd nazwa). I nagle przejrzałam na oczy. Ancarano jest tak stare, że nie można dokładnie określić daty jego powstania. Data powstania jest ZANURZONA W MROKACH NOCY.

Całe wieki toczono wojny, aż do momentu, w którym Karol Wielki podarował Ancarano tamtejszemu biskupowi. Mieszkańcom zaczęło się lepiej wieść. Skończyły się wojny. Pobudowano kościoły (teraz pełne zabytków) czy pałac biskupi, który dominuje nad Starówką… Zapanował spokój, tak korzystny dla jego mieszkańców. Potomkowie tamtych rodzin mieszkają w Ancarano do dziś. Są rolnikami od ponad 500 lat i nie uważają tego za nic nadzwyczajnego. Opowiadają, że ich przodkowie pracowali dla biskupa i dobrze im się wiodło.

W maju, kiedy zakwitną róże we wszystkich kolorach, a wśród pól pojawiają się czerwone maki, małe Ancarano przypomina baśniowe miasteczko, tak piękne, że aż boli.

Zanurzone w mrokach nocy.

KAPUŚCIANE CZUBKI

Ale mi narobiłyście dzisiaj smaku na polską kapustę. W jednym domu na obiad młoda kapusta, w drugim kapusta zasmażana. I zaraz wróciło do mnie wspomnienie, jak tuż po przyjeździe do Włoch… jadłam czubki kapuściane.

Kapustę, z przewagą oczywiście włoskiej, kalafiory i brokuły je się w Italii zimą. Teraz sezon na te warzywa się kończy.

Chyba był to marzec, bo w ogrodzie w Ancarano zostało tylko kilka sztuk kapusty.

Z kapusty wyrasta twardy badyl z liśćmi, a na czubku ma kwiatostan z nasieniem – informacja dla tych, którzy jak ja nigdy wcześniej wyrośniętej kapusty nie widziały.

Żył jeszcze Raniero, który zajmował się warzywnictwem – sadził kapustę, cebulę, czosnek, bób i wszystko, co można posadzić w ogrodzie. Rano powiedział do mnie:

– Luci (tak spieszczał moje imię), idziemy do ogrodu.

Tyle zrozumiałam. Mówił coś jeszcze, ale to już do mnie nie dotarło. Wziął z szopy staroświecki sierp i stareńkie ogrodowe wiadro, pamiętające chyba jeszcze czasy przedwojenne.

Wyszliśmy razem na grządki. Do owej kapusty. Raniero zaczął obcinać wyrośnięte kwiatostany i pokazywać, że mam go naśladować. Z nabożnym zdumieniem obcinałam czubki, wciąż kombinując i zastanawiając się w duchu, co z tym będziemy robić. Może sadzić? Może to dla kaczki, która mieszkała za domem…? Kaczka ta była strażniczką posesji – nikt obcy nie mógł zbliżyć się do domu, bo taki robiła jazgot. To była kaczka-rezydentka. Żyła jeszcze po moim wyjeździe z Ancarano, ustanawiając chyba rekord życia – coś około 10 lat. W dowód wdzięczności znosiła jajka, do których usiłowały się dostać domowe koty.

Ale wracając do kapusty – kiedy wiadro napełniło się owymi czubkami, zapytałam:

– Raniero, co będziemy robić z tą kapustą?

Mężczyzna popatrzył na mnie ze zdumieniem.

– Jak to co? Jutro będziemy jeść ją na obiad.

Zdumienie przeszło na mnie. Nie dałam jednak nic po sobie poznać. Rany Boskie, przecież ja nie królik ani kaczka!

Raniero dał mi to zielsko do umycia i do następnego dnia stało ono w lodówce. Rano wrzuciłam czubki do wielkiego aluminiowego garnku typu cebrzyk, jakich używa się jeszcze w wielu domach w Italii. Gotowały się dość długo. Kiedy już zmiękły, ja – jako pomocnik kuchenny – odcedziłam je i przesmażyłam na patelni na oliwie z czosnkiem. Doprawiłam tylko solą i to wszystko… Czubki były jedzone jako samodzielne jarzynki.

 

Później jadłam je jeszcze wielokrotnie. W smaku przypominają trochę nasz szpinak. Jak ktoś lubi zieleninę (ja lubię), to oryginalny smak tego zielska może zainteresować.

 

A teraz…

OPOWIEM WAM O GÓRZE…

…która nazywa się Monte dei Fiori. Przez prawie pięć lat widziałam ją codziennie. Widziałam ją pogodną, groźną, burzową. Widziałam, jak rysuje się na tle jeszcze groźniejszego śnieżnego masywu Gran Sasso. Moja Góra nie była tak groźna. Wysoka (ale bez przesady), zimą zaopatrzona w śnieżną czapeczkę.

Było w niej jednak coś niepokojącego. Początkowo nie zdawałam sobie z tego sprawy, aż dotarły do mnie opowieści o tym, jak trudno wyzwolić się spod jej wpływu i zmienić np. miejsce pracy. Dużo znajomych Polek chciało wyjechać gdzieś dalej i nic, znów wybierały pracę w okolicy Góry. Nie puszczała od siebie.

Ja wybrałam inną opcję. Postanowiłam się z nią zaprzyjaźnić. Wychodziłam rano na taras i mówiłam:

– Cześć, Góro, co u ciebie słychać? Bo u mnie…

Raz wybrałam się do niej z wizytą. Była wczesna wiosna. Kretą drogą wjechałam prawie na sam szczyt. Prawie, bo na skutek roztopów wiosennych wjazd na neigo był niemożliwy i przez to zjazd drugą stroną był zamknięty. Wysiedliśmy z samochodu, by obejrzeć panoramę, która zapierała dech w piersiach. I wtedy Góra podarowała mi prezenty. Jeden z nich był wprawdzie za siatką (przypuszczam, że dla bezpieczeństwa obu stron), ale widok był niesamowity. Pierwszy raz w życiu widziałam stado dzików na wolności. Dwadzieścioro, a może i więcej żerowało spokojnie na stoku. Ogromny, czarny odyniec, dzicze podrostki i najfajniejsze – malutkie, pasiaste warchlaczki.

Drugim prezentem okazała się tęcza – najpiękniejsza, jaką w życiu widziałam. Ogrooomna, podwójna, prezentowała się pięknie w swoich wszystkich siedmiu kolorach.

 

Jest i inna osobliwa cecha Góry. Czasem wieczorem, tuż przed zmierzchem Góra podchodziła do żywopłotu ogrodu w Ancarano. Do dziś nie wiem, jak to jest możliwe, jak wyjaśnić to zjawisko, ale Góra była wtedy na wyciągnięcie ręki. Na drugi dzień następowała zmiana pogody. Lało.

Wyjechałam z Ancarano i mimo propozycji pracy we Florencji, wylądowałam po drugiej stronie Góry, w malutkiej Villa Lempa. A potem w Ascoli. Góra jest i tu, chociaż z miejsca mojej pracy nie widać jej, tylko jej kuzyna – San Marco, stanowiącego dla wszystkich miejsce pikników.

A ponieważ zaprzyjaźniłam się z Górą, ta pozwoliła mi wyjechać do Pescary pod warunkiem, że będę często przyjeżdżać do Ascoli, a podczas spacerów „po włosku” (czyli samochodem) zawsze, ale to zawsze popatrzę na nią z sentymentem i spytam:

– Cześć, Góro, co tam u ciebie?

Marzec

MIŁE POPOŁUDNIE I WCZESNY WIECZÓR W SAN BENEDETTO DEL TRONTOPoniedziałek, 1 marca 2010 r.

W niedzielę mój wahadłowiec kursujący na trasie Ascoli Piceno – San Benedetto nie kursuje. Wobec tego po obiedzie (a na naszym niedzielnym stole: timballo, kurczak z karczochami, owoce, kruchy placek z morelową marmoladą – włoska crostata – i musujące białe wino) i dwugodzinnej drzemce wyjechaliśmy do San Benedetto del Tronto.

San Benedetto del Tronto (czyli miasto nad rzeką Tronto) jest przepięknym kurortem nad Adriatykiem. Szczególnie imponująco prezentuje się molo długości dwóch kilometrów. Od strony morza zamknięte jest spiętrzonymi kamieniami, które pokryte są płaskorzeźbami. Z drugiej strony rozciąga się widok na port z kutrami rybackimi i jachtami morskimi. Z tego mola w zeszłym roku oglądałam w lecie trening ślizgaczy (taka morska Formuła 1). Na molo siedzą rybacy i –jak to rybacy na całym świecie – w milczeniu, ze stoickim spokojem patrzą na morze.

W spacerze towarzyszy nam mały kudłaty piesek P. o imieniu Figaro. Morze jest wzburzone, ma kolor biały jak mleko z pianką.

Gdy zapada zmierzch, wracamy do samochodu. Przejeżdżamy wolniutko wzdłuż Lungomare. Lungomare w San Benedetto jest najpiękniejszym miejscem w Italii. Wysadzone jest dwoma szeregami palm. Jedna strona wysoka, druga młodsza, niższa. Planty pełne mostków, strumyczków, kaskad, podświetlone fontanny. Wprost bajkowa sceneria. Ogród botaniczny, a w nim drzewka cynamonowe i inne egzotyczne krzewy. Gdzieniegdzie stoją kamienne fotele w kształcie muszli, tak chętnie wybierane przez turystów podczas pozowania do wakacyjnych fotografii. W sezonie Lungomare jest głośne, z pobliskich restauracji i hoteli dobiega radosna muzyka.

Dziś Lungomare jest piękne, choć inaczej niż zwykle. Ciche, oświetlone tylko kulistymi latarniami i wiszącym nisko księżycem w pełni. Ogromna, mleczna kula. Nie ma ludzi. Tylko czasem pojawia się zakochana para lub właściciel psa na wieczornym spacerze.

San Benedetto nie ma placu, tak charakterystycznego dla miast włoskich. Jest ogromny skwer, pośrodku którego stoi fontanna, a w niej pływają żółwie. Mały chłopczyk przyklejony do niej wola:

– Tartaruga, vieni, vieni![2]

Obok część zadrzewiona z ławkami i stołami z drewna. W lecie staje się to miejscem pikników i odpoczynku w godzinach największego słońca.

Od części centralnej odchodzi elegancki deptak pełny markowych sklepów. Ja też, tak jak ten mały chłopiec, przykleiłam się do szyby sklepu z butami. Moją uwagę przykuwają pantofelki wiosenne (nie szpilki) w szkocką kratę i drugie – dwukolorowe ze śmieszną kokardką.

I fontanny, fontanny. Dalej przepiękna, stara kawiarnia Cafe Florian i niespodzianka dla mnie. Na końcu deptaku przed fontanną o tematyce morskiej, na pustej przestrzeni (nie licząc kilku ławek) leży ogromna, metalowa kotwica. A płaszczyzna świeci małymi lampkami wtopionymi w asfalt. Lampki zapalają się i gasną. Musiałam mieć ogłupiałą z zachwytu minę, bo P. zapytał:

– Ti piace?[3]

– Come no[4] – odpowiedziałam.

I jeszcze jedna atrakcja warta uwagi – od dużego pasażu odchodzi mały, pełen karłowatych oliwek w białych donicach udekorowanych małymi światełkami. Trochę bożonarodzeniowa dekoracja, ale pod drzewkami posadzono różnokolorowe fiołki alpejskie. Pasaż kończy tańcząca para, wykonana z jakiegoś tworzywa, w ostrych kolorach i podświetlona jaskrawo.

Jest gwarno, serdecznie i ciepło. Wchłaniam tę atmosferę tak, że kiedy już jedziemy na stację, przytulam się do czarnej skórzanej kurtki P. Ten patrzy na mnie, uśmiechając się.

– Co się stało?

– Nic, tak bez powodu.

Na dworcu całus pożegnalny dla P. i Figaro.

W Pescarze na stacji czeka uśmiechnięty Mario (syn mojej „babci”) i wiem już, że w domu wszystko dobrze.

A w drzwiach wita mnie Pina, mówiąc:

– Bentornata![5]

 

Tort Mimoza

Z podanych składników upiec biszkopt: 75 gramów mąki, 75 gramów mąki ziemniaczanej, szczypta soli, 6 średnich jajek, wanilia, 150 gramów cukru.

 

Następnie z podanych niżej składników ugotować masę budyniową: 70 gramów mąki, 500 ml zimnego mleka, skórka z połowy cytryny, 6 żółtek, laska wanilii, 180 g cukru,

 

Potrzeba jeszcze będzie: 1 puszka ananasa w syropie (500 gramów), kieliszek rumu, 500 ml śmietany (kremówki), 100 gramów cukru pudru.

 

Z upieczonego biszkopta (tortownica 24 cm) ściąć wierzch. Ostrożnie wydrążyć biszkopt, tak żeby powstała forma biszkoptowa. Wycięte ciasto pociąć na malutkie kwadraciki (będą imitować mimozę). Odsączyć ananasa, do syropu dodać rum i nasączyć nim formę biszkoptową. Ananasa także pociąć na małe kwadraciki.

Ubić śmietanę i delikatnie wymieszać z 1 łyżką cukru pudru. Do ubitej śmietany, ostrożnie mieszając, dodać masę budyniową. Zostawić tyle masy, żeby pokryła cały tort. Włożyć kosteczki ananasa. Całość wlać do formy biszkoptowej. Przykryć ściętym wierzchem.

Pokryć tort pozostałą masą i obsypać gęsto i wysoko biszkoptowymi kawałeczkami (jak mimoza).

Tort włożyć do lodówki na 3-4 godziny. Przed podaniem wyjąć trochę wcześniej i udekorować świeżymi gałązkami mimozy. Przy braku takowych można wziąć np. żółte frezje. Smacznego!

 

Święto Kobiet obchodzi się w Italii na pamiątkę strajku w 1908 roku, w którym to uczestniczyła spora część kobiet. Doszło do zamieszek, były ofiary.

A tort jest pyszny i je się go właśnie 8 marca. Można go podać na przyjęcie komunijne albo święta. Przecież jest wiosna.

PRZYNOSZĘ WAM WIATR OD MORZA PESCARA

Ponad godzinę spacerowałam wzdłuż morza (oczywiście Lungomare), ale dziś inną częścią promenady.

To był przepiękny dzień. Ciepło, temperatura powietrza około 20 stopni. Od morza wiał wiatr, przynosząc niepowtarzalny zapach świeżości, morskiej soli i tego czegoś nienazywalnego. Morze było dziś szmaragdowe, spokojne, wiatr bowiem był za słaby, by powstały fale. Spacerowałam inną częścią Lungomare i odkryłam śliczne miejsca. Na tym odcinku co kilkanaście metrów ulica ma półkoliste zatoczki z półokrągłymi ławkami, które wyłożone są małymi, kolorowymi kafelkami, ułożonymi w szachownicę. Aż prosi się, żeby na chwilę przysiąść. A żeby było zabawniej, miałam ze sobą laptop (wstąpiłam wcześniej do sklepu komputerowego w sprawie programu antywirusowego), tak więc w moim laptopie są i wiatr, i zapachy. Zaraz zrobię klik i wyślę do was „wiatr od morza”.

PREZENT URODZINOWY, CZYLI SMUTNE REFLEKSJE I NIE TYLKO…

W piątek są urodziny P. (synowa mojej „babci”). Od kilku dni rozmyślałam nad prezentem dla niej. Problem polega na tym, że ona ma wszystko. A ja nie mam pieniędzy na ewentualny prezent w jej guście.

W końcu wymyśliłam. P. bardzo chce pojechać do Krakowa na wycieczkę. Jej córka, która pracuje w liniach lotniczych, była w Krakowie kilkakrotnie. A i teraz ja opowiadam cuda niewidy o Polsce. Postanowiłam kupić ładny album o Krakowie lub ewentualnie o Polsce.

Jak postanowiłam, tak zrobiłam. Rano włożyłam wygodne buty i wyruszyłyśmy z „babcią” na wycieczkę. Do centrum z renomowaną księgarnią jest około godziny spacerkiem.

Dzień piękny. Temperatura wzrosła do 16 stopni. Spacerowym tempem dotarłyśmy do księgarni. Fotokomórka uprzejmie otwiera nam drzwi. Z lewej strony, w punkcie kasowym, wysoki, starszy, szpakowaty Włoch patrzący na mnie z góry, bynajmniej nie z racji wzrostu, tylko ze względu na to, że jestem badante – straniera[6]. Chłodno zapytał, po co przyszłam.

Zagotowało się we mnie i równie chłodno odpowiedziałam, że szukam na prezent ładnego albumu lub innej książki o Polsce lub Krakowie.

Facet z lekka się zmieszał i odpowiedział, że niestety, niczego o Polsce nie ma. Podszedł do regałów z wydawnictwami turystycznymi (ja za nim). A tam przepięknie wydana cała Europa. Holandia, Irlandia. Francja, Niemcy, przewodniki po Pradze, Berlinie i innych stolicach europejskich. Tylko Polski na tej mapie Europy brak.

Nie wytrzymałam.

– Wstyd. W Polsce, w księgarni takiej jak ta, półki uginają się pod książkami o Italii. Mało tego, o Polsce można kupić albumy w języku włoskim, a tu… Nie mam już czasu sprowadzić takiego albumu z Polski… Gdzie jeszcze mogę zapytać?

Pan, już innym tonem, odpowiedział, że nie ma pojęcia (konkurencji nie polecił).

Wyszłam, zastanawiając się, dokąd tu jeszcze iść. I jako nieodrodna wnuczka mojej babci, która zawsze mówiła: „koniec języka za przewodnika”, wypatrzyłam w tłumie inteligentną z wyrazu twarzy parę w średnim wieku. Podeszłam i zapytałam o dobrą, dużą księgarnię. Pan trochę się zmieszał, ale pani uprzejmie pokazała mi, dokąd mam iść i poleciła księgarnię na Corso Umberto. Wykręciłam wózek w tamtą stronę.

Sympatyczna pani stojąca przy kasie już od progu wita mnie miłym „dzień dobry”. Idę w głąb. Przy stanowisku z komputerem pan pyta, w czym może mi pomoc. Wyjaśniam, po co przyszłam. Niestety, są tylko dwie pozycje o Polsce. Przewodnik po Polsce (w miękkiej okładce, mało ilustracji) i przewodnik po polskim wybrzeżu.

Kupiłam ten przewodnik po Polsce, bo cóż było robić, ale zrobiło mi się smutno. Nie ma nas w Europie. A nam się wydaje, że jesteśmy pępkiem świata.

 

To były te smutne refleksje.

Zostało jeszcze i nie tylko…

 

Wracałam do domu powoli główną ulicą Pescary via Marconi. Dla poprawy humoru oglądałam witryny sklepów z butami. Zauważyłam dziewczynę z bosymi (sic!) stopami, w przepięknych, wiosennych pantofelkach. Włoszkę w czarnej (a jakże) spódnicy z naszytymi geometrycznymi, kolorowymi wzorami.

I piękny krzew magnolii. Cały w różowych pąkach, które lada dzień się rozwiną.

KOLEJ NA ACQUASANTA ODWINIĘTE Z PAMIĘCIWtorek, 23 marca 2010 r.

Pełna nazwa brzmi Acquasanta Terme i ta druga część właściwie wyjaśnia, czym jest to urokliwe miasteczko, położone na spadzistych zboczach doliny środkowej Tronto, oddalone 18 kilometrów od Ascoli Piceno.

Moje pierwsze spotkanie z Acquasanta odbyło się w upalną środę. P. zadzwonił do mnie i powiedział:

– Włóż od razu kostium kąpielowy.

Włożyłam, myśląc, że jak zwykle pojedziemy nad morze. Ale nie. Wybrał drogę w przeciwnym kierunku.

– Dokąd jedziemy i po co mi ten kostium?

– Zobaczysz. Niespodzianka.

Ano niespodzianka to niespodzianka. Lubię.

Malownicza droga pięła się trochę pod górę. Na świetlnym drogowskazie przeczytałam: Acquasanta Terme.

Terme – i tajemnica kostiumu kąpielowego zaczęła się wyjaśniać. Wjeżdżając do prześlicznego miasteczka, mijaliśmy przytulone do siebie domy, pnące się tarasami do góry. Widać było też wieże kościelne. Jak się później dowiedziałam, jeden to kościół San Giovanni z 1039 r., a drugi Świętej Magdaleny z 1338 r.

Droga skręciła do parku położonego na skarpie nad brzegiem rzeki. Wysiedliśmy. Patrzyłam z góry na prześwietloną słońcem rzekę, w której widać było ryby i kolorowe kamienie. Po drugiej stronie rysowała się stroma skarpa, a jeszcze wyżej groźny masyw górski.

W pewnym momencie dobiegł do mnie śmiech. Spojrzałam w dół, a tam w zakolu rzeki dostrzegłam mały naturalny basen pełen roześmianych dzieci i dorosłych. Z groty, z wysokości kilku metrów do basenu spadał z ogromnym łoskotem pełen piany wodospad. Za wodospadem było trochę wolnego miejsca. Siedzieli tam śmiałkowie, którzy przez ten wodospad przechodzili.

– Popatrz na drugą stronę drogi – powiedział P.

Spojrzałam. Po przeciwnej stronie spod mostu wydostawała się para, a ja wyraźnie poczułam zapach zgniłych jaj. Przyjrzałam się uważniej: otwarta, tajemnicza grota wypełniona wodą, a w niej kolorowe czepki kąpielowe.

– Czas na nas – powiedział P.

Do barierki przyczepiona była zwyczajna drabina, po której – po sforsowaniu owej barierki – zeszliśmy w dół. I znaleźliśmy się obok otwartego baseniku z wodospadem. Myślałam, że nasza kąpiel będzie tu. Nic podobnego. Trochę w głębi zauważyłam kilka prowizorycznych stopni ułatwiających wdrapanie się do kamiennej groty. Weszłam. Na hakach wbitych w ściany groty wisiały ciuchy, torby, a na ziemi poniewierały się klapki we wszystkich kolorach i rozmiarach. Znalazłam wolny hak i tam zostawiliśmy moją sukienkę, szorty i koszulkę P., nasze klapki i torbę z ręcznikami.

Przez boczny otwór groty, z której spada wodospad, zaczęliśmy wchodzić do środka. Dla bezpieczeństwa w wodzie zanurzony został gruby sznur, którego należy się trzymać, żeby się nie poślizgnąć na kamieniach. Woda tam jest przyjemnie ciepła i płytka. Powoli szliśmy tym podziemnym strumieniem pod górę, mijając kolejne groty. Było trochę głębiej, tak po kolana. Co chwilę natrafialiśmy na wystające z wody głazy, których ostre krawędzie zostały już lekko stępione przez wartki nurt wody.

Za ostatnią kamienną przeszkodą – owa tajemnicza grota, którą widziałam z góry. Mroczno. Po jednej ścianie z górnej groty spływała z hukiem kaskada wody. Woda sięgała mi do piersi. Zanurzyłam się po szyję, znajdując pod sobą kamień, na którym mogłam usiąść i oprzeć się o ścianę groty.

Było tam sporo osób. Wszyscy zanurzeni, z błogim uśmiechem na twarzach. I ja również poczułam po chwili, jak zaczął spływać na mnie spokój.

Ciepła woda masowała całe ciało. Nie miałam niestety czepka, by móc tak jak P. stanąć pod spływającym z góry silnym strumieniem wody, który jest doskonałym biczem wodnym.

Następnym razem pamiętałam o czepku i to nie tylko dlatego, że nie lubię, jak mi się woda wlewa do uszu. Woda w grotach jest bowiem pełna minerałów (zawiera też jod i żelazo) i – jak to określają Włosi – „zjada opaleniznę” i nie tylko, przez nią czernieje również srebro. Bałam się, że zje mi też farbę z włosów i wyjdę z kąpieli w kolorze nijakim.

Wracając tą samą drogą, musieliśmy mocniej trzymać się sznura, jako że szliśmy w dół. Czułam przyjemne zmęczenie.

Na dworze oślepiło nas słońce i dopadł upał. Ciuchy wisiały w tym samym miejscu, nic nikomu się nie przydało. A w kieszeni szortów P. zostawił komórkę, jakieś monety, papierosy i zapalniczkę.

Weszliśmy po drabinie do góry i dopiero wtedy rozpoczęło się zwiedzanie najbliższej okolicy. W owym parku znajdował się Zakład Leczniczy. Leczą tam schorzenia skórne, choroby dróg oddechowych, głuchotę i choroby kobiece. Dowiedzieliśmy się tam, że groty były znane już Legionom Rzymskim. W owych źródłach leczono rany i wzmacniano nadwątlone w bojach siły.

W pobliskim barze wypiliśmy kawę i poszliśmy zobaczyć nieczynny już niestety (podziemne wody zmieniły kierunek) naturalny basen i nieczynne również łazienki.

Ostatnim punktem zwiedzania był malutki kościółek (bardziej kapliczka), usadowiony na parkowym pagórku.

I dzień dobiegł końca.

 

Takie było moje pierwsze spotkanie z Acquasanta Terme.

Tych spotkań było jeszcze kilka.

OBRAZEK NIEDZELNYM SŁOŃCEM MALOWANYPoniedziałek, 29 marca 2010 r.

W sobotę zawlokłam jedną walizkę do Ascoli. Sobota jak sobota. Spokojnie i sympatycznie. Za to w niedzielę… Ale po kolei. W niedzielę moja ciuchcia na trasie Ascoli Piceno – San Benedetto – Ascoli Piceno nie kursuje. Dlatego P., nie mając innego wyjścia, zawiózł mnie do San Benedetto na pociąg do Pescary. Wczoraj była przepiękna pogoda (26 stopni ciepła, bez wiatru). Godzina do przodu i dlatego dzień nam się wydłużył.

Popołudnie rozpoczęłam od klasycznego spaceru „po włosku”, czyli samochodem. Na trasie miałam możliwość obejrzenia kwitnących drzew owocowych, zieleniejących roślin i wielkich stad owiec, czekających na wędrówkę po górskich halach.

W San Benedetto „spacerowaliśmy” wzdłuż morza, z okna samochodu obserwując ludzi, którzy wędrowali plażą, często z podwiniętymi nogawkami spodni, brodząc po wodzie. Brrr, brrr, na pewno jeszcze była zimna.

Moją uwagę przykuł roześmiany, tłuściutki berbeć (po włosku na takie maluchy mówi się bimbo lub bimba), który pod opieką taty skakał bosymi nóżkami tuż przy brzegu, wzbijając fontanny wody.

San Benedetto przechodzi niepostrzeżenie w Grottammare, kolejny włoski kurort w tej okolicy. Byłam w nim kilkakrotnie – a to na jarmarku staroci, a to na górze zamkowej, z której rozpościera się przepiękna panorama, mała urocza starówka i wspaniałe miejsce piknikowe. Wysoko, z widokiem na morze, w upalny dzień zacienione rosnącymi gęsto drzewami.

Jak smakuje w takim otoczeniu piknikowe jedzenie, nie muszę Wam chyba mówić…

Ale wczoraj spacerowałam (już na szczęście bez samochodu) po nowej części Grottammare. Był to taki stateczny, niedzielny spacer nie najmłodszej już pary.

Ale i tak wypatrzyłam kilka wartych uwagi szczegółów. Szerokim deptakiem doszliśmy do Lungomare. I tam pierwsza atrakcja. Bardzo ciekawa w formie fontanna (a jak wiecie, fontanny uwielbiam). Wprost z płyt chodnikowych w sześciu rzędach po cztery w każdym biją niewielkie słupy wodne na wysokość 0,5-1,5 m… Całość obramowana płytkami ściekowymi, które odprowadzają nadmiar wody. I to wszystko. Proste i jakie ładne. A dodatkowego uroku dodawały dzieciaki na rowerkach, które z tego miejsca zrobiły sobie slalom, z piskiem uciekając przed kropelkami wody.

Kiedy zawróciliśmy, zaparłam się jak koń czterema kopytami przed lodziarnią i P. musiał mi kupić pierwsze w tym roku „zewnętrzne” lody.

Ach, włoskie lody, od nich i od kawy można popaść w uzależnienie. Lizałam lody o smaku cytrynowo-wiśniowo-śmietankowym, bo takie w końcu wybrałam na zasadzie „osiołkowi w żłobie dano”.

Następnie minęliśmy placyk z drugim urokliwym szczegółem. To fontanna z wodą pitną. Na wysokiej kolumnie widoczny był nagi bobas płci nieznanej. Siedział na gęsi, trzymając ją za szyję. Na kolumnie po przeciwnych stronach dwie płaskorzeźby lwich głów, którym z groźnych pysków tryska strumyczek wody. Wody pitnej.

Z tą wodą we Włoszech jest tak – Włosi piją wodę bezpośrednio z kranu, bo woda tam jest doskonała. Nalewa się jej z kranu do karafki i wstawia do lodówki. Do posiłków jedni piją ową wodę, inni wino, a jeszcze inni rozcieńczają wodą wino lub piją jedno i drugie. We wszystkich miejscach spacerowych, w pobliżu placu zabaw, przy wyjściach z plaży są umieszczone takie pitne źródełka dla spragnionych.

Drugi skwerek. Z daleka widać metalową rzeźbę. Z początku jej profil przypomina mi coś na kształt wilczych łbów. Kiedy jednak podeszłam bliżej, nie dostrzegłam już żadnych podobieństw.

I weszliśmy na piazza Pio. Właśnie tak: tylko Pio, nie Świętego, nie ojca Pio. Tylko Pio. Na placu duży kościół, a przed nim piękna fontanna i pomniki dwóch papieży. Jeden pomnik to papież S’Pio (1504-1572), drugi pomnik papieża Sykstusa V, który urodził się 13 grudnia 1521 roku w Grottammare. Kościół i fontanna są dziełami architekta Morri, z roku 1779.

Szybko skończyłam lody i mogliśmy zwiedzić kościół. Przy ołtarzu ukrzyżowanego Jezusa dostrzegłam kamień, dzięki któremu dowiedziałam się, że ufundowały go rodziny pomordowanych w czasie wojny mieszkańców Grottammare. Po przeciwnej stronie nawy głównej – płyta nagrobna pierwszego proboszcza.

I ciekawostka. Przed ogromnym malowidłem San Filippo Neri stoi suche drzewo, na którym wisi pięć niebieskich kotylionów z tiulu i jeden różowy, takie, jakie na znak urodzenia się dziecka wiesza się na bramie wejściowej do domu. Tutaj wiszą na drzewie i mają doczepioną kolorową (niebieską i różową) tasiemkę z karteczką – też niebieską i różową – na której widnieje imię i data urodzenia dziecka.

Urodziło się pięciu chłopców i jedna dziewczynka, co podobno nie wróży pokoju. P. niestety nie znał genezy tego zwyczaju, by móc mi to wyjaśnić.

Następnie udaliśmy się do kościoła pod wezwaniem San Fillipo. To kościół o architekturze współczesnej (sprzed 40 laty). Niespecjalnie lubię takie kościoły – moją miłością są kościoły barokowe, te pełne tłuściutkich amorków.

Na środku – dwa kosze. Jeden pełny poświęconych gałązek oliwnych, które w Italii święci się w Niedzielę Palmową. Zabraliśmy po jednej do domów. Drugi kosz przeznaczony jest na dary dla ubogich.

W okolicy kościoła dużo punktów nosi nazwę San Filippo. Widzę Kinoteatr im. San Filippo, cukiernię San Filippo i kilka innych miejsc też San Fillipo.

To ostatni punkt spaceru po Grottammare. Pociągiem wróciłam do Pescary, a właściwie do Roseto, w którym podjechał po mnie samochodem syn mojej „babci” i do Pescary wróciliśmy już razem.

 

Słońce ciągle świeciło, kiedy jechałam pociągiem w towarzystwie zaokiennego Adriatyku, przypominającego szeroką, pomarszczoną wstążkę w kolorze włoskiego nieba, które odbijało się w morskiej wodzie. I ten Adriatyk towarzyszył mi aż do Pescary. Z okna samochodu widziałam go równie doskonale.

 

Jeszcze Pescara… Ostatnie dni marca 2010 r.

PRZEWIJANIE W PAMIĘCI U PADRE PIO

Pracowałam jeszcze w Ancarano, kiedy jedna ze znajomych Polek zapytała mnie:

– Czy chciałabyś pojechać w niedzielę na wycieczkę?

– A dokąd? – spytałam.