Dzieci szatana - Stanisław Przybyszewski - ebook

Dzieci szatana ebook

Stanisław Przybyszewski

0,0
3,84 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Gordon silnie pochylił się naprzód i zmierzył Ostapa ostrym, niespokojnym spojrzeniem. - Musisz to zrobić, Ostapie, nie możesz się cofnąć, skoro raz przyrzekłeś; teraz już za późno. Ostap spojrzał na niego bezrozumnie, pomyślał chwilę i rzekł: - Nie, nie mogę! Rozumiesz? nie mogę! Zbladł niezwykle, a twarz mu drgała. Gordon przechylił się na krześle. - Musisz! - wyrzekł po chwili. (Fragment)

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 202

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Dzieci szatana

* * *

Stanisław Przybyszewski

Strona redakcyjna

ISBN: 978-83-7991-378-7 Licencja: Domena publiczna Źródło: Fundacja Nowoczesna Polska Język i pisownia mogą być miejscami archaiczne. Opracowanie tej wersji elektronicznej: © Masterlab 2015 MASTERLAB Białobrzegi, Polska

Stanisław Przybyszewski

Dzieci szatana

Powieść

 

 

Pierwszy rozdział. Król nowego Syjonu

I

Gordon silnie pochylił się naprzód i zmierzył Ostapa ostrym, niespokojnym spojrzeniem.

— Musisz to zrobić, Ostapie, nie możesz się cofnąć, skoro raz przyrzekłeś; teraz już za późno.

Ostap spojrzał na niego bezrozumnie, pomyślał chwilę i rzekł:

— Nie, nie mogę! Rozumiesz? nie mogę!

Zbladł niezwykle, a twarz mu drgała.

Gordon przechylił się na krześle.

— Musisz! — wyrzekł po chwili.

— Nie chcę! — krzyknął Ostap rozszalały. — Nie chcę! Wszak jesteś człowiekiem! Czyż nie pojmujesz, że tu idzie także o mego ojca? Czyż nie pojmujesz: skoro tylko wskaże mi sposób otwarcia szafy, stanie się współwinnym.

Gordon uśmiechnął się.

— Jeżeli nic nie przeszkadza prócz ojca…

— Co? Co chcesz przez to powiedzieć?

Gordon znowu się uśmiechnął.

— Dziwny z ciebie człowiek. Czasem jesteś ostry jak lancet, a potem sentymentalny, miękki i śmieszny jak dziewczynka. Co to właściwie jest — ojciec? Mnie nie omamisz takimi powodami. Masz zapewne na myśli takiego pana, który cię spłodził wbrew swojej własnej i twojej woli. Ha, ha, ha… Wszakże nie prosiłeś go o to, co? Życie przecież nie jest znowu tak nadmierną rozkoszą — he? Zresztą nie mam ochoty do dysput filozoficznych. Musisz to zrobić, i zrobisz! Ależ to śmieszne, ta historia z ojcem!… Co pijesz, herbatę czy grog?

Ostap usiadł i tępo spoglądał ku ziemi.

Milczeli długo.

Gordon palił papierosa i nieustannie patrzył na Ostapa.

— Nie, nie mogę! — Ostap zerwał się i gorączkowo zaczął chodzić po pokoju. — Nie mogę gubić siebie i ojca.

— Ależ o tym nikt się nie dowie. — Gordon zaczął się niecierpliwić. — Nikt się nie dowie, że w ogóle miałeś klucze w ręce, i nikomu nawet przez myśl nie przejdzie, że ojciec wskazał ci, w jaki sposób otwiera się szafę… Tak głupim nie jestem, a ty zanadto mi jesteś potrzebny, abym chciał gubić cię dla takiej błahostki… Szafę potem się rozbije…

— Boże, jakiś ty przebiegły! — Ostap stanął przed nim szyderczo, ale w tej samej chwili począł znowu chodzić zamyślony po pokoju.

— Zresztą nikomu przez myśl nie przejdzie, żeby szukać szafy.

— Co? co? — Ostap stanął zdumiony. — A co z nią zrobisz?

— To już moja rzecz; wiesz, że umiem sobie radzić z takimi drobnostkami.

Gordon wstał niecierpliwie, ale wkrótce znowu usiadł.

Ostap zaśmiał się złośliwie.

— A jeżeli mimo wszystko tego nie zrobię?

Zmierzyli się nienawistnym okiem.

— Pytasz się, co wtedy?

— Tak.

— Ano, następstwa znasz tak samo jak ja… Ot, napij się herbaty; nie, weź lepiej rumu… czy ci zimno? Ty drżysz.

— Tak, zaziębiłem się. Wszak nieustannie deszcz pada.

Ostap pił gorączkowo i długo tarł czoło.

— Byłem zaciekawiony twoim podnieceniem.

— Może tylko dla ciebie… — Gordon uśmiechnął się.

Ostap spojrzał na niego ponuro, nic jednak nie powiedział i popadł w tępe zamyślenie.

— Co zrobić z psem? — zapytał nagle.

Gordon spojrzał nań zdziwiony.

— Pies? No, cieszy mnie, że pamiętasz o szczegółach… Psa naturalnie się otruje. Kawałek ciasta z tłuszczem zatrutym za pomocą nux vomica… co?

— Doskonale się na tym znasz, jak się zdaje — zaśmiał się Ostap wrogo.

— Czyś jeszcze tego nie zauważył? Czy choć raz jeden byłeś narażony na niebezpieczeństwo przy naszej robocie? Zresztą postępowanie twoje bardzo mnie dziwi. Jeszcze przed dwoma dniami zupełnie się na to zgodziłeś…

— Czy może się boisz, że zdradzę plan? — zawył Ostap rozwścieczony.

— Nie, o to mi nie idzie. Ale sądzę, żeś ty chory. Mózg twój jest nieco nadpsuty… kobieta cię niszczy… Słaby z ciebie człowiek…

Gordon spoglądał nań bardzo długo i poważnie.

— Słaby z ciebie człowiek — powtórzył.

Ostap stanął i spojrzał na Gordona niezwykle smutnie.

— Nie, słuchaj… ja właściwie nie jestem słaby, jestem bardzo, bardzo znużony.

— Znużony?

— Tak, znużony! A w takich stanach znużenia ogarnia nas trwoga przed każdym czynem. Dotychczas nie lękałem się, ale teraz jestem znużony. Szuka się w takich chwilach wymówek, żeby tylko wykręcić się od działania. Ja przecież wiem, że tyś tę całą sprawę obmyślił… A prawda, kasa łączy się z budzikiem…

— W takim razie musisz przeciąć druty.

— Ja?

— Tak, ty!

— Niech i tak będzie… Ale, cóżem to miał powiedzieć? Aha, widzisz, jestem znużony. Zadałem sobie pytanie, po co my to wszystko robimy. Po co?

Spojrzał na Gordona i chory uśmiech przewijał mu się przez usta.

— Po co? Czy czekasz na odpowiedź?

— Odpowiedź? Hm, nie — właściwie nie. — Przecież główne warunki czynu muszą istnieć, wszak prawda? Nienawiść lub miłość. Tak, nienawiść lub miłość… ale do kogo?

— Powiedzmy do siebie samego.

— A jeżeli ktoś swoje ja utracił?

— W takim razie trzeba to zrobić po to, żeby je odzyskać.

— A jeżeli komuś zupełnie nie zależy na tym, aby swoje ja odzyskać?

— Nie można żyć bez tego ja. Człowiek musi w takim razie zginąć. A skoro już ma zginąć, to przecież obojętne, czy przedtem spełni taki czyn. Można go spełnić z różnych pobudek… ty wiesz.

— Ja nic nie wiem. Nie wiem, dlaczego mam ten czyn spełnić. Wszakże to obojętne, jeżeli go nawet nie spełnię.

— Rozumie się.

— A więc nie zrobię tego!

Gordon wzruszył ramionami.

— Jak uważasz! Jeżeli ci obojętne, czy zginiesz za kilka dni, czy za kilka lat…

Ostap długo patrzył na Gordona, jakby nieprzytomny.

— A więc istotnie sądzisz, że mnie usuną, jeżeli tego nie zrobię?

— Tak.

Ostap nie słyszał odpowiedzi. Trząsł się z zimna.

— Pewnie całkiem przemokłeś? — zapytał Gordon.

— Nie. Zagotuj tylko dobrze wodę… — skupił się… — Otóż, Gordonie, wszak ty wiesz, że ja wszystko mogę zrobić, tylko że od pewnego czasu źle ze mną. Rozumie się, że wszystko, co obiecałem, zrobię. Wszakże nie wątpiłeś o tym ani na chwilę… Nie mam teraz wiary, ale idę za tobą, bo ty ją masz… Ja właściwie nie wiem, dlaczego ty masz dla mnie tak wielkie znaczenie, i nie zastanawiałem się nad tym nigdy, ale, kiedy wówczas przed dwunastu laty wszedłeś do klasy i kiedy zmierzyliśmy się pierwszym ponurym spojrzeniem, od razu poczułem — tak, wiedziałem doskonale: ten oto, to twoje fatum! Właściwie nie stałeś się nim… Wszakże miałem te same myśli i te same zbrodnicze skłonności… ale twój mózg był silniejszy…

Zamilkł i spojrzał na Gordona. Gordon siedział z nieruchomą twarzą i patrzył niemal obojętnie przed siebie.

— Gordon, czy ty wierzysz w to, co robisz?

— Dlaczego się pytasz?

— Chcę wiedzieć! Nie chcę, ażebyś mnie wodził na pasku.

— Ależ nie krzycz tak! Ogromnie egzaltowany z ciebie pan… Nie trzeba nigdy badać, czy się wierzy czy nie. Wiara jest, to wystarczy. Wiary się wcale nie traci. Nie wierzę, żeby można ją stracić. Albo cały byt, cała dusza i wszystkie jej instynkty tak są przesycone pewnymi zasadami, a każdy nerw tak zrośnięty z pewnym dogmatem, że musi się coś robić, we śnie, z konieczności, mimowolnie, wbrew wszelkiemu przeciwnemu rozumowaniu, albo też nie… W pierwszym razie mamy do czynienia z wiarą, w drugim… no tak, drugi wypadek wcale nie istnieje. Miliony ludzi wyzbyło się teoretycznie wiary w dobro, a jednak postępują dobrze, bo mają wiarę w instynkcie, bo dobro jest wiarą… A tak, wcale nie jestem usposobiony do filozofowania. Ja zresztą wcale nie chcę wodzić cię na pasku. Chcę niszczyć nie na to, żeby odbudować ruiny, ale na to, żeby niszczyć. Bo zniszczenie jest moim dogmatem, moją wiarą, moim ubóstwieniem. Może się mylę, może pragnę nieświadomie dobra, może przecież w tym wszystkim tkwi myśl o ludzkości, ale to jest mi obojętne. Chcę tylko zniszczenia. Zresztą nie mam wcale ochoty powtarzać ci jeszcze raz, co już tysiąc razy ci powiedziałem… Szukasz zastrzeżeń, zarzutów, bo jesteś zakochany… a miłość wszak jest absolutną rzeczywistością… Jest pragnieniem szczęścia, życia, rozkoszy, wszystkiego tego, czym gardziłeś jeszcze przed pół rokiem (mówię: przed pół rokiem)… He, he, dlaczegóż byś i ty nie miał być szczęśliwym? Tylko nie powinieneś kłamać i szukać gdzie indziej przyczyn twego stanu… Ale tyś taki blady… Czy może zmienisz ubranie?

— Nie, dziękuję, odchodzę zaraz…

Ostap opuścił głowę, potem spojrzał na Gordona z idiotycznym uśmiechem.

— Słuchaj, nieprawdaż… Wszak ona mnie nie kocha?

— Kto?

— Hela.

— Nie!

— Czy jesteś tego pewny?

— Zdaje mi się, że tak.

Ostap rozśmiał się ochryple.

— Czy ona ciągle jeszcze jest twoją kochanką?

Gordon zaniepokoił się, oczy mu błyszczały.

— Czy tak?

Gordon nie odpowiedział, ale lekki uśmiech przebiegł po jego twarzy.

— Dlaczego się śmiejesz? — krzyknął Ostap.

— Nie śmieję się. Nie, nie… ale to takie dziwne, że wszyscy ludzie zadają w tej samej chwili to samo pytanie w tej samej formie… Tak, znam tę wściekłość, która chce skalać najbrutalniejszymi myślami kobietę, upadłą kobietę…

— Tak, tak… czy i ty to znasz? Ha, ha, ha… tyś bardzo doświadczony!…

— Nie ma żadnego bólu, którego bym ja nie był doznał — rzekł Gordon cicho i bardzo smutnie, jak gdyby mówił do siebie samego.

Ostap bardzo spoważniał.

— Słuchaj, Gordonie, zrobię wszystko, co zechcesz, ale czy odpowiesz mi na kilka pytań?

— Pytaj!

— Kiedy wówczas pojechała do Londynu do przyjaciółki, pojechała przecież do ciebie, chociaż krążyła pogłoska, że tyś wyjechał do Ameryki — wszak prawda?

— Tak, była u mnie.

— Czy chciałeś ją poślubić?

— Tak.

— I dlaczegoś jej nie poślubił?

— Bo przedtem posiadł ją inny.

— I miałeś na tyle siły, żeby się wyrwać z jej objęcia?

— Tak.

— Skąd wziąłeś tę potęgę?

— Z siebie, z wiary, której się nie rozbiera, ale która jest faktem — obcą mocą, która wykonywa wszelkie czynności, nie troszcząc się o mój rozsądek.

Ostap pił nieustannie, spoglądał od czasu do czasu na Gordona z chciwą ciekawością, potem opuścił głowę.

Milczeli długo.

— Ty tęskniłeś za pięknością — rzekł wreszcie Ostap, grzebiąc w myślach. — Rozumiem cię. I ja także tęskniłem za tym szczęściem, za szczęściem stopienia się dwóch dusz. Ale to możliwe tylko u kobiety czystej, która nigdy przedtem nie kochała, której nigdy nikt nie posiadł, wszak prawda?

— Tak jest.

— A każda inna miłość, miłość ku kobiecie, która już przedtem była kochanką innego, to tylko surogat?

— Tak.

— Dlaczego?

— Bo to pierwsze szczęście jest równocześnie jedyną chwilą, w której chuć jest piękna — piękna, czy pojmujesz?

— Jedyną?

— Tak. Kobieta zawsze należy do pierwszego, świadomie czy nieświadomie, ognista plama pierwszej miłości wżera się na zawsze w jej duszę, a posiąść kobietę, w której duszy jest pierwszy — to wstyd.

— Wstyd? — Ostap utkwił w nim wzrok pełen niewymownego bólu.

— Tak. — głos Gordona był bezdźwięczny i ochrypły.

— Ona cię nienawidzi! — rzekł Ostap mimowolnie i jakby nieprzytomny.

Gordon uśmiechał się.

— Czyś ty ją w sobie pokonał? — zapytał Ostap po długiej pauzie.

Gordon nie odpowiadał. Wychylił szklankę do dna. Znowu milczeli.

— Ale ty nie zachorujesz, Ostapie? Co? Tyś bardzo blady. W ostatnim roku pewnie bardzo źle ci się wiodło?

Ostap wzdrygnął się i patrzył nań bezmyślnie.

— Śmierć twego dziecka pewnie bardzo cię wzruszyła?

Ostap pokrył się trupią bladością, ręce zaczęły mu drżeć, a oczy rozwarły się nadmiernie.

Gordon spojrzał nań zdumiony.

— Lękasz się — rzekł — ja zawsze uważałem, że ty się czegoś lękasz.

— Czy ja się lękam?

— Tak. — Gordon uśmiechnął się.

— Dlaczego się śmiejesz?

— Nie śmieję się. Kocham ludzi, którzy zawsze się czegoś lękają. To dobrze, bardzo dobrze.

— Dlaczego?

— Bo tacy ludzie… — Gordon urwał nagle i uśmiechnął się.

Przez chwilę ostro spojrzeli sobie w oczy.

Gordon spuścił oczy.

— Bo tacy ludzie do mnie należą — rzekł po chwili.

— Do ciebie?

— Tak. Do mnie.

— Jam nie twój człowiek! Nie chcę jąć się twojej sprawy. Nie chcę być twoim narzędziem.

W kącikach ust Gordona zadrżało coś lekko.

— Nie zrozumiałeś mnie. Nie tak to rozumiałem. Myślę tylko, że wszyscy my jesteśmy spojeni. My… tak, my, którzy mamy czegoś żałować, krwawo żałować — którzy lękamy się czegoś, wszystko jedno: żandarma czy sumienia, własnego instynktu czy więzienia…

Ostap powstał.

— Czy odchodzisz?

— Tak.

— Może wypijesz jeszcze szklankę herbaty?

— Nie. Idę do domu. Chory jestem. Zresztą zrobię wszystko, co zechcesz. Idzie tylko o mojego ojca. Zapewne wiesz, że stanowisko kasjera miejskiego jest bardzo odpowiedzialne.

— Już się o to nie troszcz.

Gordon zastanowił się.

— A prawda — jeżeli się spotkasz z Helą, powiedz, że przesyłam jej ukłony.

— Załatwię to — zachichotał stary.

II

Gordon siedział długo pogrążony w myślach.

Od czasu do czasu wstawał, chodził po pokoju jakby nieprzytomny, chłodził czoło o szybę, potem usiadł znowu i — usnął.

Nagle zerwał się, wziął płaszcz gumowy i wyszedł.

Na drodze zdziwiła go ciemność. Deszcz padał. Zdało mu się, że krople deszczu szpilkami śnieżnymi zastygają mu na twarzy. Widział światła migające od przedmieścia; przez jakiś czas zajął go taniec świateł, rozpływających się ciągle w ciemnościach, ale znowu zapomniał o wszystkim.

Kiedy zaszedł do miasta, czuł, że zupełnie przemókł. Trząsł się, drżał jak w febrze. Gdyby tylko znaleźć dorożkę. Spojrzał dookoła i uśmiechnął się. Oczywiście nie znajdzie teraz dorożki. Począł iść prędko, przeszedł kilka ulic, zboczył w jakąś uliczkę i doszedł wreszcie do małego domku, który stał w odosobnieniu, prawie na otwartym polu.

Wyszedł na górę i zapukał.

Otworzono mu drzwi bardzo ostrożnie.

— Dobry wieczór, Polu!

— Cicho! On śpi…

Gordon wszedł cicho.

— Jak się ma Stefan?

Spojrzał dziewczynie w oczy i zatrzymał jej rękę w swojej dłoni.

— Coraz gorzej, coraz gorzej…

W tej samej chwili chory uniósł się na łóżku.

— Ach! to pan, panie Gordon! Boże, jakże ja długo na pana czekałem…

Gordon przystąpił do łóżka.

— Jak się pan ma?

— Pewnie niedługo już potrwa… Polu, przynieś herbaty… Palę teraz znowu… wszak to obojętne. Stary Mizerski był tu raz i widział mnie palącego. Sprawiało mi uciechę, tak móc dmuchać mu dymem w twarz. Wszakże to lekarz, powinien mi pomóc… He, he, czy wie pan, co powiedział? Przybrał grzeczną minę, poklepał mnie po barkach i powiedział, że ze mnie dzielny, młody człowiek, z rodu Rzymian, którzy potrafią nawet umierać z elegancją… He, he… z elegancją…

Zakaszlał.

— Ale co najgorsza, że to tak długo trwa. Przeciągnie się pewnie jeszcze z pół roku.

Spojrzał na Gordona wielkimi, wylęknionymi oczyma, jak gdyby szukał pocieszenia.

Ale Gordon milczał, jak gdyby myślał o czym innym.

— Czy Mizerski był u pana dzisiaj?

— Nie, wyjechał.

— Wyjechał? Na długo?

— Na kilka dni. Pola była u niego. Panna Mizerska bardzo uprzejmie wypytywała się o mnie. He, he… są tacy, co współczują ze mną… Nie potrzeba mi tego, u licha. Nie potrzeba mi litości. Pan jest jedynym, którego mogę przyjąć, bo pan nie ma tak żałosnej miny jak tamci inni. Wypędziłem ich wszystkich do diabła.

Twarz młodego człowieka skurczyła się paroksyzmem bezsilnej wściekłości.

— Nie rozdrabniaj się pan, panie Stefanie. Bardzo pan rozgoryczony… Czy panna Mizerska pytała się o pana?

— Tak.

Gordon jakby nie czekał na odpowiedź, rozejrzał się roztargniony po pokoju.

— Powinien pan wyprowadzić się stąd — rzekł nagle. — Ściany są pełne wilgoci i grzybów. To pana zabije.

— Wszak to teraz obojętne. Niechaj sobie grzyby dalej rosną w spokoju.

— Ale siostrze pana to zaszkodzi.

Chory pogardliwie ruszył ręką.

— Wszystko to obojętne. Wcześniej czy później…

Opadł znowu na posłanie i wpił się okiem w sufit.

— Teraz znowu muszę leżeć — rzekł po chwili. — Te dni listopadowe mogą do rozpaczy doprowadzić. He, he… to bardzo ciekawe, tak leżeć w łóżku i być absolutnie pewnym, że wkrótce zawrze się bliższą znajomość z robactwem.

Zaśmiał się i spojrzał na Gordona.

Pola weszła z samowarem.

— Ależ pan całkiem mokry, panie Gordonie. Napij się pan prędko gorącej herbaty… Daj mi pan płaszcz, osuszę go…

Była bardzo rozdrażniona.

— Ależ pan się jeszcze straszliwie zaziębi.

— Ach, przyzwyczajony jestem do tego. Spałem raz na polu, a deszcz lał jak kiedy chmury się obrywają…

Uśmiechnął się, zdjął płaszcz i podał.

— A może i lepiej osuszyć go — rzekł roztargniony.

Kiedy była we drzwiach, chory zawołał:

— Zostań w swoim pokoju, mam ważne sprawy omówić z Gordonem. Nie przeszkadzaj nam.

— Nie, nie!

— Czy pan dużo teraz pracuje? — spytał Gordon.

— Tak, pracuję bardzo dużo. I pracuję z szczególną bystrością i jasnością. No, pan przecież wie… Prawdopodobnie słyszał pan już o tym wyrocznym jasnowidzeniu… He, he… Jasność zawsze nastaje, kiedy się ma ku końcowi…

— Czy skończył już pan broszurę?

— Dam ją panu za dwa dni… Ale podaj mi pan herbatę… Tak. Dziękuję.

Wyciągnął flaszkę spod poduszki.

— Czy napije się pan koniaku?

— To pan teraz znowu pije? — zapytał Gordon ze zdumieniem…

— Tak. To dodaje odwagi… He, he… Wszystko obojętne… Cokolwiek zrobię… Teraz mi już nic nie zaszkodzi, nic. Och, to takie dziwne uczucie, kiedy się wie, że nic już nie może zaszkodzić. Nieprawdaż? Jeżeli skazany na śmierć w przededniu zepsuje sobie żołądek, to wszak to nic nie szkodzi, nieprawdaż?

— Nie! — rzekł Gordon roztargniony.

Stefan patrzył nań smutnie przez chwilę.

— Posłuchaj mnie pan, ja tak tęsknie na pana czekałem, jestem panu tak wdzięczny, że pan przyszedł, ale pan nie jest teraz u mnie.

— Tak, jestem u pana… Ja bardzo pana lubię, panie Wroński, bardzo pana lubię…

Powiedział to prawie obojętnie.

Wroński zaniepokoił się.

— Poczekaj pan, muszę wstać, nie mogę myśleć w łóżku, a muszę z panem mówić.

Wyszedł z łóżka i ubrał się gorączkowo. Gordon ożywił się nagle. Pomógł Wrońskiemu i ustawił mu krzesło.

— Nie, dziękuję. Będę chodził po pokoju.

Ale wkrótce usiadł i chciwie wypił herbatę pół na pół z koniakiem. Twarz mu pałała, a oczy pokryły się upiornym blaskiem.

Gordon spoglądał nań zamyślony. Jakby go nie widział.

Chory chwycił go nagle za ramię.

— Posłuchaj pan… Czy wie pan, co znaczy umrzeć? Umrzeć w moim wieku? W dwudziestym roku życia? Czy pan w ogóle wie, co znaczy umrzeć? Nie śpię całymi nocami i myślę; staram się dokończyć tę myśl. Ale to się nie da pomyśleć… Widzi pan, ja już zupełnie jestem spokojny. Wiem, że muszę umrzeć. Ale co to znaczy? Co znaczy umrzeć? Powiedz pan! Jest pan dla mnie największym człowiekiem. Jest pan moim Bogiem. Powiedz mi pan, co znaczy: umrzeć?!

— Nie wiem.

— Nie wie pan? Powinien pan wiedzieć! Musi pan! Zawsze pan odpowiadał na moje pytania. Dlaczego teraz nie potrafi pan odpowiedzieć? He, he… Człowiek umiera! Dusza, powiedziano gdzieś, umiera wcześniej. Wielki Boże, co za szaleństwo! dusza ma umierać! Tylko kretyni w to wierzą!… He, he… Po co ja w ogóle żyję?… Ha, ha… cel ma istnieć tylko w świadomości ludzkiej… I pan nie wie, po co ja żyję? Starałem się myśleć o tym! Ciało moje rozkłada się! Dobrze! Dusza moja… nieśmiertelne ciało astralne…

Sapał i dusił się kaszlem.

Gordon wziął go za ręce i spojrzał mu w oczy.

Wroński uspokoił się natychmiast.

— Czy wierzy pan w piekło? — spytał Gordon.

— Nie!

— Czy może pan wyobrazić sobie coś tak brutalnego?

— Nie!

— Czy wierzy pan w ogóle w męki cielesne po śmierci?

— Nie!

— Czy po śmierci mogą być większe męczarnie od tych, które teraz pana dręczą?

— Nie!

Gordon wypuścił jego ręce z dłoni i spojrzał na ziemię.

— A więc czy są jeszcze większe? — spytał Wroński trwożnie.

— Tak. Ale pan ich nigdy nie będzie przechodził. Czy nigdy pan nie kochał kobiety?

— Siostrę moją, Polę.

— Jako kobietę?

— Nie!

Milczeli długo.

Wroński powstał.

— Och, ta trwoga! Ta straszliwa trwoga. Chciałem dziś skończyć, i — i… Och, jakie to dziwne! Serce bije, całe ciało drży, zimny pot oblewa ciało, włosy stają na głowie… Ależ pijże pan! Zrób to pan dla mnie! Pij pan ze mną. Nie lubię pić sam…

— Tak, napiję się chętnie.

— Czy pan lubi pić? He, he… A więc lubi pan pić… Hm… Gordon! Czy wierzy pan w Boga?!

— Nie, bo Szatan starszy od Boga.

— A więc czy Szatan jest Bogiem pana?

Gordon milczał i uśmiechał się.

Wroński wpatrzył się weń nieruchomo.

— Słuchaj pan, panie Gordonie, słyszałem o pewnej sekcie, która czci Szatana…

Gordon milczał w zamyśleniu.

— Nie, nie jestem palladystą — rzekł w końcu. — Znam zresztą bardzo dobrze tę sektę. Jest tam dużo głupich ludzi, jak wszędzie.

— Ale i wielcy są? Wielcy! Jak pan?

— Może… Ja zresztą nie jestem wielkim człowiekiem… Pan mnie uważa za wielkiego, bo pan jeszcze młody i za mało zna pan ludzi…

— Czy to prawda, że sekta ta czci nierząd przeciw naturze jako rodzaj sakramentu?

— To możebne.

— Ależ powiedział pan dopiero co, że pan dobrze zna tę sektę.

— Znam tylko jej podstawowe zasady, a te mi się podobają. Czy pan rozumie? Mówię z punktu widzenia czysto estetycznego. Jest przecież wiele w tym prawdy, że wszyscy jesteśmy dziećmi Szatana. Wszyscy ci, którzy gnani rozpaczą i zwątpieniem czują trwogę, wszyscy ci, których sumienie jest obciążone… I jest w tym wiele słusznego, że życie jest królestwem Szatana: piekłem… Po śmierci ujrzymy może coś tak głupiego i banalnego jak raj… Zresztą sądzę, że wszystko to, w co ludzie wierzą, jest nieprawdą — przeciwnie…

— Czy więc, że każdy ma po śmierci zapewniony raj?

— Każdy, kto tutaj popadł w kleszcze Szatana…

— Nie szydź pan! — zawołał Wroński rozdrażniony. — Nie powinien pan szydzić! Czy pan rozumie? Tak tęskniłem za panem, a teraz szydzi pan z mojej trwogi i męki!

— Nie szydzę! Mówię całkiem poważnie!

Gordon powiedział te słowa bardzo spokojnie.

— Ależ to wszystko mistyka, estetyka. Nie chcę estetyki! Ja mam umrzeć! Chcę faktów! Pan zniszczył mi moją wiarę. Pan zabrał mi wszystko, co by mnie teraz pocieszyć mogło. Stałem się kapłanem ateizmu, zawlokłem go do szkoły, wszczepiłem go w serca wszystkich moich kolegów, plułem na wszystko, co święte, niszczyłem i psułem, bo pan byłeś moim Bogiem, bo wierzyłem w pana, a teraz, kiedy mnie lęk śmierci ogarnia, karmi mnie pan estetyką, ty…

Nagle nieruchomo spojrzał na Gordona i uczuł się głęboko zawstydzonym. Ochłonął.

— Nie, Gordonie — rzekł cicho — to oczywiście tylko trwoga, ale ja nie porzucę swych przekonań.

Gordon spojrzał nań uważnie.

— Połóż się pan, Stefanie, masz febrę, mówisz bezładnie. Burżuazja ma Boga! Bóg jest tylko środkiem służącym do uregulowania pojęć „Moje i Twoje”, do zapobieżenia nadużyciom. Ja zniszczyłem panu tylko religię małomieszczańską, drobnostkową, religię obywatela, który lęka się złodziei i morderców. Ale nigdy nie zniszczyłem w panu Boga, którego ja czczę…

— Którego Boga?

— Siebie samego.

— Czyż ja jestem Bogiem?

— Nie jeszcze. Póki jeszcze szamotasz się z Bogiem drobnego obywatela i z Bogiem bogatego żyda, póty nie będziesz Bogiem.

Zamilkł. Wroński zawstydzony wpatrzył się w ziemię, ale niepokój jego rósł gwałtownie. Pił, ręce mu drżały, rozlał herbatę.

— Och, straszny z pana człowiek. Boję się pana. Ja zawsze lękałem się pana. Powiedział pan, że wszyscy jesteśmy dziećmi Szatana… Pan jesteś Szatanem, a ja jestem twoim dzieckiem. I pan jest piekłem. Teraz nie będę już panu posłuszny. Ja sam mam piekło w sobie. Teraz sam jestem Szatanem… Ha, ha, ha… Nie, nie, nie! Pan jest aniołem, a ja tylko nędznym Jakubem, który chciałby wydrzeć straszliwe tajemnice Wielkiemu, Wspaniałemu… Och, jak ja pana nienawidzę i jak ja pana kocham! Ale pan wszczepił we mnie nienawiść… Duszę się nią, umieram przez tę nienawiść…

Zerwał się.

— Ale tego jednego jeszcze tylko pragnę, pozwól mi dożyć wielkiego zniszczenia, wielkiego szczęścia, tego jednego uczucia, że wszystko dookoła mnie zginie wraz ze mną!

— Wreszcie mnie zrozumiałeś! — rzekł Gordon bardzo cicho.

— Nie chcę szczęścia, gardzę szczęściem, ale chcę się zemścić, bo jestem tak nieszczęśliwy!

Pochylił się ku Gordonowi i szepnął bardzo cicho:

— Czy wie pan, czy pan wie, co ja wymyśliłem?

Szeptał jeszcze ciszej.

— Podpalę ratusz…

Porwał się tryumfująco, ale opadł zaraz w tył, przechylił się silnie naprzód, chwycił się gwałtownie za piersi, jak gdyby się dusił kaszlem.

— W jakim celu? — zapytał Gordon poważnie.

Wroński był wściekły.

— Czy mnie pan masz za głupca? Czy nie mówił pan o takim planie, czy nie mówił pan sam, że przy pomocy tych pieniędzy ukrytych w ratuszu można by zrewolucjonizować całą prowincję? Czy nie mówił pan, że trzeba by spalić ratusz po wypróżnieniu kas? Wszak pan tylko szukał człowieka, który by się tego podjął, a teraz ma pan oto mnie, ja pana chcę uszczęśliwić, ja chcę panu pokazać, żem pana wart, a pan mnie pyta o cel?!

Zbrakło mu oddechu, sapiąc, opadł na łóżko.

Nagle znowu powstał, całkiem spokojny i zimny.

— Odkąd pan mówił ze mną o tym, stałem się innym człowiekiem. I tylko o tym myślałem. O tym i o śmierci. Teraz zapominam o śmierci. Kocham pana, chcę się panu podobać, chcę czynem wzniecać rokosz i wzburzenie… Piekło moje rozpryska się… Mam umrzeć, a czy umrę tu, czy w więzieniu, to obojętne… He, he, mistrzu mój, mój mistrzu…

Gorączkowo chwycił Gordona za rękę i ucałował ją pełen zachwytu.

Gordon wydarł mu rękę.

— Ależ pan szalony!

— Ja więcej jeszcze zrobię! — szeptał Wroński, śmiejąc się bezrozumnie. — Zemszczę się, zemszczę się!

Opadł go gwałtowny kaszel, ale nie zważając na to, bełkotał niezrozumiale; w ekstazie zapominał o męczarni.

— Na wszystkich się zemszczę! Ojciec mój pracował pięćdziesiąt lat jak wół przy pługu i pozostawił mi tylko tę norę przepełnioną bakcylami. Wie pan, wie pan — targał kurczowo Gordona za ramię — ten jeden rok na uniwersytecie… Och, och… Gdyby mi pan nie był pomógł, zginąłbym jak pies pod płotem… Głód mnie szarpał! Boże, jak ja cierpiałem! Raz, posłuchaj pan — to straszne! Nie jadłem już nic od trzech dni, znalazłem kawał chleba w wychodku i zjadłem, przestałem już być człowiekiem… Teraz się zemszczę! Zawsze myślałem o zemście, wtedy już, kiedy zaczął tu grasować tyfus głodowy przed dziesięciu laty. Ha, ha, nie wierzy pan? Zobaczy pan! Ja jestem poddanym pana, ale i ja mam swoje sługi!… Dawniej to głupie plemię nie chciało być bogiem, ale ja zamienię się w boga. Dreszcz szczęścia przebiega mnie na myśl, że będę takim jak pan… Widzi pan tam — tam, wielką willę… Ha, ha, ha… właściciel jej wyjechał, mój kuzyn jest tam stróżem… Panie, mój panie, za dziesięć dni, po pełni księżyca!… Zobaczysz pan iluminację! Święcić będę urodziny pana, ty, ty wielki książę ciemności! Niechaj mają światła, dużo światła! światła! Tyle światła miasto nigdy jeszcze nie widziało…

Mówił prędko, urywanymi zdaniami.

— Pan myśli, że ja obłąkany! Nie, nie! Pan myśli, że ja chcę palić bez celu! Panie, pan dopełnisz tego celu! Ja jestem ślepym trafem, a pan mądrą opatrznością… Ja jestem naczyniem, a pan jego zawartością… Ja palić będę, ale nie pierwej, aż pan wypróżni kasę… Ha, ha, ha… Ale dlaczego pan tak ozięble siedzisz?

Był wściekły.

— Myślałem, że tym nieba panu przychylę!

— Czy opowiadałem panu o Botce? — zapytał Gordon nagle i powstał. — Jeżeli przyjdzie do pana człowiek, który dotknie się palcem twojej piersi, to wiedz, że to Botko.

— Plwam na pańskiego Botkę! Nie chcę go widzieć! Tylko z panem chcę plan wykonać, tylko z panem!

— Ja mam coś ważniejszego do roboty. Czy pan rozumie, panie Wroński? Proszę pana, po raz pierwszy o coś pana proszę. Tym razem będzie pan pracował wspólnie z Botką.

Wroński jakby nagle o wszystkim zapomniał.

— Tylko to jedno… — powiedział to szeptem prawie dosłyszalnym — tylko to… nie jest dla mnie obojętnym… Nie odchodź pan… Mam panu coś ważnego powiedzieć.

Gordon spojrzał na zegarek.

— Wpół do jedenastej, mogę jeszcze zostać pół godziny.

— Zostań pan, zostań pan… pan jest moim dobroczyńcą: ja… i siostra moja zawdzięczamy panu wszystko, bez pana zginęlibyśmy z głodu. Ja i moja siostra…