Dwoje - Anna Górska - ebook

Dwoje ebook

Anna Górska

4,7

Opis

Nie przegap chwili, która odmieni ci życie. Może ktoś, właśnie ten ktoś, patrzy teraz na ciebie. Podnieś wzrok.

Powieść, która jest jak intymna rozmowa dwojga kochanków. Ona prowadzi antykwariat – żyje wspomnieniem swej dawnej miłości i historiami, które kryją się w antykwarycznych eksponatach. On, mężczyzna po przejściach, który niczego już nie oczekuje, zauważa ją przez szybę witryny i nie potrafi już zapomnieć. I nic już nie będzie takie, jak przedtem, bo wszystko zdarzy się pierwszy raz. Luna i Heliodor są jak bohaterowie love story, które pisze ktoś inny. A może właśnie tak jest? Bo miłość przydarza się, gdy jej nie szukamy.

Wpadliśmy w wir, który obraca się leniwie, powoli, bez końca. Taki jest naturalny rytm wszechświata. Erotyczny.

ANNA GÓRECKA – autorka ważnych publikacji na temat literatury węgierskiej, tłumaczka. Lubi podróżować, mieszkać w hotelach, patrzeć na księżyc w pełni. Nie cierpi niesprawiedliwości wszelkiego sortu. Sceptyczka, pełna wiary w wolność Kobiety. Amatorka prowincjonalnych klimatów, komedii romantycznych i śledzi w occie.

ANDRZEJ KOPACKI – autor książek eseistycznych o literaturze niemieckojęzycznej, poeta, tłumacz, nauczyciel akademicki. Potrafi w każdej chwili wygłosić zwariowany wykład pełen obcych słów. Lubi słońce, włoską kuchnię, porządek. Pływak i meloman. Nigdy się nie spóźnia. Życiowy farciarz.

Przyjaciele, którzy od dwudziestu lat pracują biurko w biurko. Powieść Dwoje pisali razem, wymieniając tysiące maili i topiąc kartki kolejnych wersji w jeziorze. To był trudny egzamin ich przyjaźni, który świetnie zdali.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 431

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,7 (3 oceny)
2
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Naszym Bliskim

[LISTOPADOWA PEŁNIA]

Najdroższy Ksawery,

dlaczego wysyłasz mi tylko miasta? Poproszę o morze. Tęsknię za Adriatykiem, który wtedy pokochałam, chyba z wzajemnością, bo ani razu nie chciał mnie utopić. Wiem, wiem, wyjaśniłeś, że woda w nim jest bardzo słona, więc wypycha ciało („twoje zgrabne ciało”) ku powierzchni i nie sposób utonąć. Niestety, ktoś taki jak ja potrafi pójść na dno nawet w Morzu Martwym. Ale Adriatyk naprawdę domagał się nie umiejętności pływania, tylko naszych nagich ciał. Nigdy przedtem ani potem nie widziałam wody tak przesyconej słońcem i księżycem. Kąpaliśmy się, a potem leżeliśmy na ciepłych błyszczących kamieniach, jakby namaszczonych oliwą. Zerwałeś gałązkę rozmarynu. Sunęła po moich piersiach, brzuchu, udach. „Tak cudownie przyjmujesz pieszczotę”, powiedziałeś. Tęsknię za tym zdaniem. Szkoda, że nie odpowiedziałam Ci wtedy: „Tak cudownie dajesz pieszczotę”.

Nagle wróciły do mnie tamte dni, tamte noce, bo od dwóch tygodni odwiedza mnie starszy pan, właściwie starzec, i przegląda stare widokówki znad jugosłowiańskiego wybrzeża Adriatyku, bardzo uważnie, jakby szukał tej jednej. „Wie pani, byłem tam z kimś, kogo kochałem. Kąpaliśmy się w lazurze”, powiedział. Krótko mówiąc, on tęskni za swoim lazurem, ja za swoim szmaragdem. Nie – raczej szafirem, bo Adriatyk jest najpiękniejszy, gdy przybiera barwę mojego boa ze strusich piór. Brak, strata, luka – to, czego nie ma, istnieje w nas silniej niż to, co jest. Pan Lazur (tak go nazwałam) prosił też o stare zabawki. Boję się, że mając na co dzień do czynienia z dziwakami, dostanę obłędu. Podobno to się udziela, jak ziewanie. Głównie psychiatrom, ale antykwariusze też są zagrożeni, bo w ich życiu roi się od stukniętych kolekcjonerów i duchów: przecież w każdym starym, bezpańskim przedmiocie tkwi energia po jego dawnym właścicielu.

W magazynie, który nadal przypomina rupieciarnię, wyszperałam dziś drewnianego konia na biegunach i model krążownika Dresden.

– To nie zabawka, taki sam miał na swoim dębowym biurku Canaris – powiedział na jego widok pan Lazur.

– Tak, wiem, i trzy małpy.

– No właśnie. Byłem tam, gdzie go potem powiesili.

Przestraszyłam się tego zdania i szybko dałam drapaka.

– Proszę to przyjąć w prezencie. – Głupio wyszło: na co komu krążownik Dresden?

– Właściwie chodziło mi tylko o pluszowe misie. – Uśmiechnął się i zaraz wyjaśnił: – Dla wnuczki. Naprawdę.

Nie uwierzyłam.

Lubię ludzi, którzy zbierają bezużyteczne przedmioty, ale pan Lazur w tej pasji wzniósł się na szczyt bezinteresowności. Mam go już na zawsze. Wszedł do rodziny. Niestety mało w niej kobiet. Panie są praktyczne i poszukują stolików, sekretarzyków, zastawy stołowej. A z tym u mnie krucho. Kredensów i szaf nie cierpię, są ponure, złowrogie i mieszkają w nich demony.

Całuję, Luna

PS Pan Lazur ma oczy koloru gryczanego miodu. Tak jak Ty.

­

[GRUDNIOWA PEŁNIA]

Kochany Ksawery,

podobało mi się, że tak mało o sobie wiemy. Nie wiedziałeś na przykład, że bardzo późno, dopiero po śmierci ojca, zrozumiałam, o co chodziło z tą jego astrologiczną i astronomiczną pasją. Dzielił ludzi na słonecznych, neutralnych i księżycowych. Moją matkę i mnie zaliczał do tej ostatniej kategorii. Wierzył, że księżyc rządzi całym naszym życiem, i bał się, że tak jak ona porzucę swoje dziecko i ucieknę. I pewnie poszukiwał magicznej formuły, dzięki której mógłby sprowadzić swoją Karmenę do domu, a mnie w nim zatrzymać. Coraz bardziej wariował. Wciąż robił jakieś wykresy, stawiał horoskopy. Zachowałam je. Leżą gdzieś na pawlaczu.

Kilka dni przed śmiercią chciał mi opowiedzieć o matce, ale nie zdążył. Bełkotał coś o księżycu: „Miej się na baczności” (bawił mnie ten jego staroświecki język), zażartowałam: „Tak, wiem, żeby z niego nie spadać, bo się w końcu zabiję”. Myślałam, że chce mnie uczulić na pewne moje cechy, mówiąc wprost: na szajbę, bo „potem” (nigdy nie mówił „po mojej śmierci”) sama będę musiała się przed nią bronić. Szajbę odziedziczyłam po rodzicach i daję sobie z nią radę lepiej niż oni.

Tej nocy, kiedy umarł, długo stałam na balkonie i wpatrywałam się w niebo. Była pełnia. I nagle zrozumiałam, że nie bez powodu dano mi imię Luna. W dzieciństwie wstydziłam się go. Namawiałam ojca, żeby je zmienił na Julię, Annę, na jakieś zwyczajne imię, ale w końcu dałam za wygraną. Zasługiwał na to, choćby dlatego że tak mężnie znosił moje wybryki. Czwarta klasa, wypracowanie na temat: „Jak spędziłam letnie wakacje”: „Letnie wakacje w tym roku spędziłam tak samo jak w zeszłym roku, co już wówczas opisałam”. Piąta klasa, „Jak spędziłam letnie wakacje”: „Letnie wakacje w tym roku spędziłam tak jak w zeszłym roku, które spędziłam tak jak rok wcześniej, co wówczas szczegółowo opisałam”. W szóstej klasie relację z moich letnich wakacji zdała ciocia Laura. I dostała tróję, bo za bardzo poniosła ją fantazja, co wkurzyło nauczycielkę.

A wiesz, czasem myślę, że wszystko przez to imię, które na zawsze związało mnie z księżycem. Stąd te dziwne stany niepokoju i mój somnambulizm, który, ku mojej uldze, szybko położył kres wyjazdom na letnie kolonie. Laura nazywała to sennowłóctwem. Zabrała mnie do lekarza, który wyglądał jak Quasimodo. Poradził, żeby dała mi dwa klapy w tyłek, a odechce mi się łażenia po nocach. Chyba był psychiatrą, któremu się udzieliło.

Dopóki byłam wolna, czyli do przyjścia na świat Klary, koiłam niepokój koczowniczym trybem życia: wrzucałam do plecaka kilka rzeczy i ruszałam w góry, nad morze albo nad jeziora. A czasem po prostu do Lasu Kabackiego, żeby się powłóczyć. Kiedy Klara się usamodzielniła, mogłam wrócić do nomadyzmu, ale bałam się stracić antykwariat.

Á propos Klary, ona też ma włóczęgę we krwi. Ostatni SMS od niej: „Jesteśmy w Katarze. Czekamy na przesiadkę. Wszystko OK”. Liczba mnoga, a więc dzięki Bogu nie podróżuje sama.

Nie martw się, na księżyc w pełni mam wypróbowane metody: likier czekoladowy, czytanie Fausta, Vivaldi albo Wagner. Ten ostatni w małych dawkach, jak lek homeopatyczny. Ale dziś nie pomogło. Nie ma go, mówił Vivaldi. Nie mogłam sobie przypomnieć Twojej twarzy, Twojego głosu. Nigdy go nie było, ogłaszał Wagner. Nieprawda – przecież raz na miesiąc przysyła mi widokówkę: najczęściej z Budapesztu albo Tel Awiwu, czasem z Paryża, Tokio, Nowego Jorku. Założę się, że w skrzynce jest już kolejna. Niech zgadnę skąd – znów z Budapesztu? Z widokiem na Górę Gellerta i pomnik tego biskupa, którego poganie zrzucili do Dunaju w beczce nabijanej gwoździami. Tak niewiele potrzeba, żeby zostać świętym.

Dzięki za te widokówki, które przychodzą w okolicach pełni. Zabawne – Ty też wierzyłeś w gusła. W to, że ciała niebieskie mają wpływ na człowieka. I że każdy powinien znaleźć swój sposób na zaklinanie rzeczywistości. I oboje wierzyliśmy w moc słowa pisanego.

A wiesz, że pisanie zawdzięczam Laurze? Zanim w końcu, po wielu latach symulowanego wahania, scedowała na mnie swój antykwariat, usiłowała, za pomocą szantażu, po pierwsze – wzmocnić we mnie pierwiastek kobiecy (regularne wizyty u fryzjera i kosmetyczki, makijaż i żadnych wulgaryzmów; ciekawe, skąd już w dzieciństwie znałam słowa, za które chcieli mnie relegować z przedszkola); po drugie – wymusić przysięgę, że zaprowadzę ład w swoim życiu. Oczywiście ład w życiu kobiety polega głównie na tym, że ma męża („dziecko musi mieć ojca”, „ależ ono ma ojca”, „tylko biologicznego, kochanie, a to za mało”, „nam wystarczy”) oraz etat, najlepiej w jakimś urzędzie. Skończyło się na miniszantażu, miniprzysiędze i miniładzie: że będę gotować „przyzwoite obiady”, kłaść się i wstawać o „przyzwoitej porze” i ograniczę się do jednego romansu rocznie. Biedulka nie wiedziała, że średnio mam jeden na trzy lata (najkrótszy z ojcem „biednego dziecka”), a reszta to tylko flirty, raczej niewinne. „Ciociu, jeden rocznie? To mnie wykończy” – jęknęłam. Obiecałam też, że każdego wieczoru będę notować w kalendarzu, ile papierosów wypaliłam, ile wina wypiłam („moim zdaniem to już alkoholizm”) i co robiłam przez cały dzień, oczywiście spędzony na próżniactwie albo wzniecaniu bałaganu. „Ja cię zaklinam, skończ z tym chaosem wokół siebie!” „Nie przesadzaj, przecież na początku był chaos, wszystko powstało z chaosu”. „No to nici z antykwariatu”. Przeraziłam się, że zamiast wieść przyjemny żywot antykwariuszki, wyląduję gdzieś za biurkiem, i notowanie szybko weszło mi w krew. Notowałam kompulsywnie. Dzięki temu znam daty wszystkich ważnych i wielu błahych zdarzeń z minionych piętnastu lat. Antykwariusze nie wyrzucają kalendarzy. Przejrzałam je dzisiaj. Posłuchaj: „Wypad nad jesienne morze. Przeszliśmy brzegiem z Sopotu do Gdańska. W drodze Ksawery opowiadał nam o malarstwie marynistycznym”. „Kraków. Musieliśmy zrezygnować z teatru, bo Ksawerego rozbolał ząb”. „Weekend w Budapeszcie. Ksawery przegonił nas po muzeach. Klara wymusiła wizytę w wesołym miasteczku. Już nigdy nie wsiądę na rollercoastera”. „Ksawery zaprosił gości, musiałam obrać kilogram warzyw”. Najdłuższe zapiski przypadają na pełnię księżyca. Umiałeś mnie uspokoić. Luna

­

[GRUDNIOWY WIECZÓR]

Cześć, Wodzu,

jest ciepły grudzień, niedługo święta. Sam pewnie wiesz, jeśli w Twojej głowie czas jeszcze płynie.

Dlaczego do Ciebie piszę, nagle, pierwszy raz w życiu? Jeśli kiedykolwiek otworzysz swoje indiańskie oczy i przeczytasz ten list, to się dowiesz.

Czysty przypadek: musiałem wpaść do szpitala. Dziwna rzecz, ale ilekroć mam do czynienia z białym fartuchem, przechodzi mi przez głowę myśl o Tobie. Pół myśli. Mimo że minęło tyle lat, coś około trzydziestu, wciąż mam te pół myśli o Tobie.

No więc wpadam przedwczoraj do szpitala (mężczyźni w pewnym wieku powinni badać sobie prostatę), łudząc się, że moja dziarskość przyśpieszy akcję: chcę czym prędzej mieć za sobą tę medyczną przykrość, bodaj jedyną męską przykrość z tej samej półki co medyczne przykrości kobiet. Nic z tego: jak zwykle tłum. Więc się wkurzam. Zaciskam zęby, wodzę wzrokiem jak ranny wilk, kogo by tu ucapić. Za szybką widzę dwie siostry. Jedna jak postawiony na sztorc, biały zeppelin, z plikiem papierzysk pod pachą. A druga fajna, pogryza jabłko, fartuszek jej się rozchylił od tego pogryzania i wystaje czarne ramiączko, które działa mi na wyobraźnię. Blisko ust, zalotnie obejmujących jabłko, kołysze się wężowy kosmyk włosów ciemnoblond. Łagodnieję na ten widok. Chcąc nie chcąc, słyszę, jak Zeppelin mówi: „A ten, co go przywieźli nie tak dawno, w piątek albo w sobotę, pamiętasz? Wielkolud, indiańska morda z dziurą w brodzie, ten by ci się nadał. Gdyby trochę odmłodniał. Ale on nieprędko zatańczy”.

Może to dzięki tej półmyśli, powracającej przez około trzydzieści lat, coś mnie tknęło. Właściwie chcę powiedzieć w stronę szybki, że jeśli chodzi o tańce, to możemy spróbować nawet dziś wieczorem, ale mówię coś zupełnie innego. Najpierw do siebie: to możesz być Ty. Potem bezwiednie wymieniam Twoje nazwisko. Zeppelin i Wężowy Kosmyk patrzą po sobie, a potem na mnie – ze zdumieniem. W końcu jedna kiwa głową, a druga bąka „ehe”. Która to sala? Sto pięć, pierwsze piętro.

Ech, Wodzu. Wyglądasz jak kosmita w tych rurkach, kranikach, z jakimś dziwnym urządzeniem w ustach. Albo jak galaktyczny bóg, bo posturę masz wciąż tę samą – majestatyczną.

Dowiedziałem się wszystkiego. Że rozpędziłeś się jak świr na rozbabranej autostradzie i spotkałeś maszynę do wylewania asfaltu, której nie powinno tam być. A teraz tracisz czas. Zresztą nie wiem, czy tracisz, jeśli w Twojej głowie czas przestał płynąć.

Wlepiłem Kosmyczkowi swój numer telefonu, żeby zadzwoniła, gdybyś machnął – czymkolwiek. I znalazłem Twój adres mejlowy – dałeś mi go przed laty, kiedy się spotkaliśmy przypadkiem na Krakowskim, pamiętasz? Nigdy się nie odezwałem. Ty zresztą też nie. Nie wiem dlaczego. Ludzie czasem zachowują się niezrozumiale. I nie wiem też, czy adres dobry. Ale to teraz bez znaczenia.

Trzymaj się, Wodzu, zobaczymy, jakie plany co do Ciebie mają w galaktyce. Co postanowią. Albo, jak jesteś Wodzem, sam coś postanów. A ja, skoro przypadek tak chciał, jeszcze się odezwę.

Heliodor

PS „Prostata u pana jak malinka – powiedział lekarz – widzimy się za dwa lata”. Kto to może wiedzieć, co będzie za dwa lata? Co będzie jutro? Wiem, co jest dzisiaj – przytrafiłeś mi się Ty. Z innych nowości, których ostatnio nie ma w moim życiu zbyt wiele, chyba tylko to, że Kosmyczek nie pali się do tańców ze mną.

­

[20 GRUDNIA]

Kochany Ksawery,

wczoraj zdjęłam z półki Słownik wyrazów zapomnianych, żeby sprawdzić słowo feblik, i spomiędzy kartek wypadła widokówka z wyspy Mont Saint Michel, gdzie obserwowaliśmy wspaniały odpływ i przypływ. „Patrz, jak księżyc i słońce poruszają wielkimi masami wody. To oczywiste, że muszą też działać na człowieka”, powiedziałam, wpatrując się w morze. „Luna, to są mity – stwierdziłeś z pobłażliwym uśmiechem. – Ale jak się w coś wierzy, kto wie, może to coś naprawdę zaczyna istnieć”. „Że niby wiara czyni cuda?” „Właśnie”.

A jednak uwierzyłeś, bo od tej pory, ty, taki sceptyk, skrupulatnie pilnowałeś, żeby nie przegapić pełni. Albo po prostu spodobało Ci się, że raz na miesiąc robimy coś fajnego.

Tymczasem księżyc maleje i jest w apogeum. Czuję się lekko i radośnie. Inna rzecz, że mam powody do radości, bo ostatnio udało mi się zdobyć kilka nadzwyczajnych przedmiotów. Między innymi – nie do wiary! – odwrotkę bokserów. Żona znanego filatelisty (obecnie pogrążona w żałobie wdowa) zaczęła handlować jego klaserami, jeszcze zanim biedak zdążył umrzeć. I uprawiając ten proceder, nie zdobyła się nawet na to, żeby od czasu do czasu westchnąć albo zrobić zbolałą minę. Żony kolekcjonerów bywają okropne. Trudno się dziwić, oni wszystkie pieniądze trwonią na „głupstwa”, a co gorsza, w głupstwach lokują także swoje uczucia. Filatelista podłączony do respiratora dyszał i rzęził, a tymczasem ona, w kwiecistym szlafroku i kapciach z pomponami, wyprzedawała znaczki, które zbierał przez ponad pół wieku. Najcenniejsze polskie znaczki! I dzięki temu załapałam się na upragnionych bokserów, chociaż nie bez odrazy, bo to jednak było nieetyczne. Przypomniał mi się Twój artykuł na temat etyki kolekcjonera. Wybacz mi – polowałam na ten znaczek od kilku lat, niestety zawsze, kiedy pojawiał się na horyzoncie, byłam bez grosza. Na razie nie jest na sprzedaż, na razie rozkoszuję się jego widokiem i myślą, że ten maleńki kawałek papieru ocali mnie, jeśli popadnę w nędzę. W końcu pięćdziesiąt tysięcy złotych (no, może trochę mniej) „nie w kij dmuchał”, jak mawiała Laura. À propos kija – mam też laskę z drugiej połowy XIX wieku: drewno, kość, masa perłowa i metal. Unikat. Niebawem ktoś ją kupi, to pewne. Na przykład taki jeden, który w czasie deszczu schował się pod daszkiem nad witryną, gdzie na granatowym atłasie leży ta cenna laseczka. Przestało padać, a on nadal się w nią wpatrywał. Dziwne, bo nie wyglądał na dziwaka lokującego w antykach ani nawet na zwykłego amatora staroci. Podniosłam głowę znad bokserów, z uśmiechem, który tego dnia nie schodził mi z twarzy. Nasze spojrzenia się spotkały. Odszedł. Szkoda. Dlaczego szkoda?

W każdym razie wciąż ktoś o nią pyta. Niektórzy po kilka razy, w nadziei, że obniżę cenę. Nic z tego. Mam zamiar ją nawet podnieść i podsycić ich apetyt.

Ale jeśli człowiek zza szyby wróci po laskę, sprzedam mu ją taniej.

Po świętach, które spędzę z Leną, lecę do Budapesztu. Na czas mojej nieobecności na wystawę powędruje odziedziczona po Laurze miedziana figurka Priapa.

­

[27 GRUDNIA]

Cześć, Wodzu.

No i po świętach. Myślałem o Tobie, zwłaszcza wczoraj, wróciwszy z kolacji u przyjaciół, Sabiny i Lutka. Lutek nie dosiedział do końca, musiał lecieć do pracy, „świątek, piątek robota, w telewizorni jak na kopalni”, mruknął i wybiegł. Sabcia wydawała się jakaś markotna, chyba chciała zostać sama, więc się pożegnałem. Wieczór był jeszcze wczesny, myślałem, aby przejść się po mieście, popatrzeć na ładnych ludzi. Ale miasto w święta jest dość przewidywalne, za dnia niemożliwie zatłoczone w śródmieściu, poza nim prawie bezludne, wieczorem upstrzone chwiejnymi postaciami. Wziąłem taksówkę.

Więc myślałem o Tobie. Leżysz nocą w tej ciemnicy, tylko przyrządy mrugają kosmicznie. Nagle, czemu by nie w samą Wigilię – cyk, otwierasz oczyska, siadasz. Zapalają się fioletowe żaróweczki, którymi jesteś naszpikowany, pęcznieje okablowanie Twojego wielkiego ciała, świecisz jak choinka. Gdyby Wężowy Kosmyk postanowił akurat zajrzeć do Ciebie, zobaczyłby cud: Wódz się jarzy, oczyma ciska błyskawice, które wypalają w ścianie czarny wzór – nowy plan dla świata.

Wężowy Kosmyk na razie nie zadzwonił. Tobie i sobie życzę, żeby w nowym roku był powód do tego telefonu. Czy ona jest dla Ciebie dobra?

Tymczasem zadzwoniła Róża. Tak, ta Róża, która zaglądała na treningi. Kilka razy powiedziałeś mi, że jest piękna, i zawsze, kiedy to mówiłeś, miałeś dziwny smutek w oczach. Nie wiedziałem dlaczego. Pękałem z dumy, bo rzeczywiście była piękna.

Mamy regularny kontakt od jakichś piętnastu lat. To znaczy raz do roku, w drugi dzień świąt, zawsze późnym wieczorem lub nocą, Róża dzwoni i gadamy sobie pół godzinki. Potem jestem roztrzęsiony, ale nazajutrz – by tak rzec, z lekką przesadą – zaczynam odliczać czas do następnego telefonu. Trzysta sześćdziesiąt pięć dni i nocy. Skłonność do lekkiej przesady jest moją słabością.

Ale wiesz co? Wczoraj było inaczej. Wczoraj chyba nie czekałem na jej telefon. Kiedy zadzwonił, patrzyłem i patrzyłem, i nie odbierałem. Dlaczego nie odbierałem? Przestał dzwonić, poszedłem do kuchni i zrobiłem sobie drinka. Lód trzaskał przyjemnie pod żółtym strumyczkiem, a ja znów usłyszałem sygnał. Mam w telefonie oldskulową melodyjkę, za którą nie przepadam, ale nie chce mi się szukać i ustawiać innego dzwonka. Róża pewnie nie mogła uwierzyć, że po prostu nie odbieram, myślała, że już śpię albo coś mi się stało, niewykluczone, że się nawet martwiła. Nie chciałem, żeby się martwiła, ale stałem na skraju tej lodowej skały, która trzaskała mi pod stopami, spiąłem się jak na słupku przed startem i nawet nie drgnąłem.

Trzeci raz Róża nie zadzwoniła.

Myślisz, że to jakiś znak? Może od Ciebie? Dałbyś, Wodzu, znak!

Tymczasem śpij, tu się nic nie dzieje.

Heliodor

­

[DWA DNI PÓŹNIEJ]

Cześć, Wodzu.

Przeszedłem się wczoraj do Ciebie. Nie wyglądasz ani ciut lepiej. Chyba tylko Twoja broda jest w miarę zdrowa, bo rośnie.

Rozmawiałem z ordynatorem i już wiem, kto jest jedyną na świecie osobą, dla której warto inwestować w płynący przez Twoje ciało prąd: to ja. Kto wie, czy ktoś nie wyciągnąłby przedwcześnie wtyczki z kontaktu – gdyby nie ja: Twój przyjaciel, ostatnia nadzieja, syn, faworyt do medalu, wyznawca, strażnik, bógwico. Przypadek, że napatoczyłem się na Ciebie? Twoja sprawka?

Na razie nic się nie martw, czekamy. Ale nie licz na to, że będę Cię trzymać za włochate łapsko.

Dałem Wężowemu Kosmykowi stówę, żeby raz na parę dni oskrobała Ci buźkę, bo jak się zjawi jakaś panna i postanowi się w Tobie zakochać, to musisz jakoś wyglądać.

Kosmyk jest chyba w wieku mojej córki; moja fascynacja krągłościami dziewczyny w białym fartuchu i czarnej bieliźnie, przeradza się w uczucie ojcowskie. Czy wiesz, że mam córkę? Skąd mógłbyś wiedzieć. Właśnie przysłała mi SMS-a: „Tatku, nie masz pojęcia, jak tu pięknie. Wszystkiego dobrego na święta”. Nie mam pojęcia, gdzie jest to piękne „tu”. Córuchna zapomniała napisać, gdzie akurat bawi. Grunt, że bawi się świetnie. Zresztą zapomniała też, kiedy są święta. Powinienem poszukać książki dla niej, bo – musisz wiedzieć – co roku, na urodziny, wysyłam jej książkę. Jeszcze nie wiem, co wybrać, najlepiej znów coś z klasyki. Masz jakiś pomysł? Jeśli ich nie wyrzuca, to ma już kilkanaście pozycji niezłej literatury.

Pochodzę po księgarniach i antykwariatach. Jest taki jeden, nawet niezbyt daleko ode mnie. Lubię tam zaglądać przez szybę. Prowadzi go kobieta o ładnym biuście. Na wystawie leży mnóstwo dziwacznych przedmiotów, ale chyba nie widziałem książek.

Do Ciebie też wpadnę, choć nie tak prędko. Wciąż coś mnie absorbuje. Może to kwestia wieku, ale najchętniej miałoby się do zrobienia jedną rzecz dziennie. Powinienem zaprosić Lutka i Sabinę na pieczoną kaczkę (w tym roku moja kolej). Lutka mogłeś znać, bo dawno temu chadzaliście podobnymi ścieżkami. Sabcia jest moją ulubioną przyjaciółką jeszcze ze szkoły teatralnej. To najlepsze małżeństwo świata, kocham ich oboje.

Aha, dzwonił też stary kumpel z liceum, wtedy zwany Profesorem, dziś senator. Chce, żebyśmy zjedli razem szarlotkę w sejmowym bufecie. Profesor, szarlotka, sejmowy bufet i ja. Wolałem dać mu swój adres. Odwiedzi mnie senator, kapujesz?

A jak przyjdę do Ciebie, to może mi wyjaśnisz, po jaką cholerę ja się Tobą zajmuję i przejmuję. Skoro umiałeś mnie wezwać, będąc jedną nogą w Elizjum, na pewno to wiesz.

Bywaj, Wodzu. Twój H.

PS 1 A może wiem, po co się Tobą zajmuję i przejmuję? Bo jesteś mi potrzebny. I mam taką myśl, a właściwie przeczucie, że dopóki będę do Ciebie pisał, będziesz żył.

PS 2 Wiesz, co to jest Elizjum? Jeśli nie, to niech Ci Kosmyczek sprawdzi w internecie.

­

[W SYLWESTRA]

Wodzu mój, trenero di tutti treneri!

Więc było tak:

Skoczyłem do wody ostatni, widziałem, że to widzisz. Chłopcy, po sześciu na jednym torze, płynęli równo, mocno, ale mój tor niepostrzeżenie opustoszał, sąsiednie też, i tylko Twoje łydy szły wzdłuż brzegu basenu, widziałem, jak idą obok mnie, i słyszałem Twój głos z góry (zawsze z góry): „Mocniej! łokieć wyżej, wyżej, mówię! Teraz dołóż nogi!”. Wbijałem ręce w rozchybotaną gładź nad brwiami, wciąż to lubiłem: wbijać się w wodę i pokonywać jej opór esowatym ruchem ramion aż do zahaczenia kciukiem o trykot; pokonywałem materię ustępliwą, ale nie bezgranicznie przyjazną – życiodajną, lecz bezlitosną. Reguły gry były jasne: dostawałem tylko tyle powietrza, ile potrzebowałem do życia przez kilka sekund walki z nią, i musiałem zwrócić je bez reszty, żeby dostać następny haust. Kilkusekundowe triumfy na granicy wyznaczonej przez reguły. Jak mógłbym tego nie lubić.

„Wyżej łokieć, co ja, kurwa, mówię?” Płynąłem szybko, ale nie dla Ciebie. Właściwie płynęło moje ciało, znów, po powrocie na siłownię, sprawne i mocne, i – niczyje, bo nie należało wtedy do nikogo. Zresztą to nieważne, bo ciało, które płynie, zawsze jest samotne. Z Różą nie byłem już od dawna, zniknęła z mojego życia przed wypadkiem (pewnie nawet o nim nie słyszała), a swojej żony wtedy jeszcze nie znałem. A jednak wciągając kątem ust powietrze, zobaczyłem cień; to była burta wielkiego jachtu, na którym siedziała moja eksżona z kuszą w dłoniach. „Patrz, jaki śmieszny ludzik!”, zawołała, a jej partner, harpunnik o sześciennej głowie, pokazał mnie palcem: shoot him down! shoot him down! I wodę obok mojej skroni rozciął kobaltowo ciemny grot. Płynąłem jak bóg. „Dołóż nogi!” Bark bolał bardzo. Bogów ciało nie boli.

Siedziałeś na swoim krzesełku, opleciony tymi idiotycznymi rurkami, nogi okrywał Ci koc, na którym leżał stoper. „Masz dokładać nogi, nie jesteś pieprzonym Australijczykiem, tylko rekonwalescentem. Ale nawet gdybyś był Australijczykiem bez nóg – na treningu masz być wcześniej niż ja. Inaczej nic z tego nie wyjdzie”. I włożyłeś sobie do ust coś w rodzaju kranu.

Bóg-bez-nóg, bóg-bez-nóg. Obudziłem się.

Wybacz, Wodzu, wiem, jak nudne są opisy snów. Ale Ty mi się chyba nigdy nie śniłeś, wtedy. A wczoraj tak.

Nie znałeś mojej żony. Mógłbym powiedzieć o niej wiele złych rzeczy, ale nie powiem. Tak, umiem sobie wyobrazić, że celuje do mnie z kuszy, a ja mam dziwną pewność, że nie trafi. Nie była naprawdę zła, po prostu mnie nie kochała. Ani ja jej. Teraz mieszka sobie w Kalifornii z harpunnikiem polującym na marliny – i bardzo dobrze. Zdaniem mojej córki on jest naprawdę miły. A ja się bardzo liczę z jej zdaniem; przyjeżdża tu raz na dwa lata, gadamy wtedy do upadłego i po paru dniach, w chwili, kiedy najbardziej chcę ją zatrzymać w Warszawie, mówi, że zaraz leci do Berlina albo do Kuala Lumpur. Takie życie.

Tymczasem zrobił się sylwestrowy wieczór. Lubię samotne sylwestry. Czuję się podniośle: mam w sobie same dobre uczucia wobec kochanych rodaków, którzy się właśnie wynurzają ze swych domostw. Żywią szczere życzenie, żeby to była magiczna noc. Taksówkarze rozwiozą ich po przybytkach szampańskich uciech, tam, gdzie jaśnieją ognie świętego Elma i pokrzykują wodzireje, uwijają się posłańcy Dionizosa i Erosa, grzmi muzyka i tańczą madonny. A my dzisiaj nie będziemy z nich szydzić, z naszych brzuchatych herosów, z ich afrodyt i zaćpanych dziatek.

Skąd we mnie ten pastelowy nastrój? Czuję, że zostanie na dłużej.

Twoje zdrowie – H.

­

[NOWYROK, HOTELGELLERT, NÓW]

Ksawery,

dziwne – nie chciało mi się lecieć do Budapesztu, jakby coś mnie tutaj trzymało. Kobieto, nie marudź, mówiłam sobie, przecież lubisz latać, jeździć koleją, wędrować. Chyba się starzeję. Jestem Ci wdzięczna za wspaniałe trofea, które przywożę z tych wszystkich podróży, za cudowne muzea, galerie, wernisaże, ale przerasta mnie Twoje odwieczne pragnienie, żebym miała najwspanialszy antykwariat w Warszawie. Chętnie wdrapię się na Giewont, ale na pewno nie zdobędę Annapurny. Wolę swoich nieszkodliwych wariatów niż biznesmenów lokujących majątek w Kossakach. Sukces, pieniądze zobowiązują, a ja nie mam zamiaru się zmieniać i rezygnować z wolności. Wystarczą zmiany, które wymusiła na mnie Laura. Dzisiaj myślę, że chodziło jej głównie o Klarę. Mnie też – dlatego się nie opierałam. Naprawdę chciałam być dobrą matką, chociaż różnie bywało. Nigdy nie przestanę się dziwić, że mam taką fajną córkę.

Ostatni SMS od Klary: „Dolecieliśmy, Singapur. Jesteśmy prawie na równiku”. Pisze tak, jakby to było oczywiste.

W Gellercie dostałam nasz pokój, co kosztowało mnie sporo wysiłku. Chłopak w recepcji nie mógł pojąć, dlaczego uparłam się na trzynastkę. „Zapewniam panią, że dziesiątka jest dużo wygodniejsza”. Już-już miałam zamiar wyznać mu, że w trzynastce spędziłam z Tobą pierwszą noc i ostatniego wspólnego sylwestra, kiedy nadszedł dyrektor, który mnie rozpoznał. „Tak, pamiętam, miała pani szafirowe boa ze strusich piór” – powiedział z uśmiechem. „No właśnie, znów je mam, zaraz panu pokażę”. Sięgnęłam do plecaka. Obaj zamarli (nic a nic nie przesadzam) z zachwytu nad tym szafirem. Kwadrans później patrzyłam z balkonu na oświetlone miasto, które przyjaźnie szemrało. To nie jest prawdziwe życie, pomyślałam, to niekończący się film, reżyserowany przez Ciebie, komedio-melodramat. Fantasmagoria. Ze mną w roli głównej. I zapragnęłam, żeby na ekranie pojawił się napis „Koniec”, zanim poumierają wszyscy twórcy tego filmu.

Jednym z nich jest Sándor, chociaż nigdy się do tego nie przyznał. Kiedy o to pytam, zmienia temat. Owszem, lubię tajemnice i niespodzianki. Dorastałam wśród nich i byłam pewna, że to chleb powszedni każdego człowieka: półsłówka, niedopowiedzenia, przemilczenia i zamilknięcia, pokątne szepty, tajemnicze miny i niezrozumiałe łzy. Tylko że dzieckiem tajemnicy jest kłamstwo. Nie chcę już ani jednego, ani drugiego. Chcę siebie prawdziwej. Jeszcze nie wiem, co to znaczy.

Wieczorem zadzwoniłam do Sándora. Mówił szeptem, jakby miał dla mnie co najmniej obraz Csontváryego, który był jeszcze bardziej szalony niż van Gogh. Szeptaliśmy tak przez dziesięć minut, a ja wciąż nie rozumiałam, o co mu chodzi.

– Sándor, na litość boską, przestańmy się bawić w te antykwaryczne konwenanse, pojutrze muszę wracać do domu, bo zamkną mnie za obrazę moralności. Czy wiesz, że na wystawie zostawiłam figurkę Priapa?

Podziałało.

– Mam dla ciebie piękne bibeloty należące do rodu Esterházych i kilka fantastycznych książek, między innymi pierwsze polskie wydanie Niebezpiecznych związków.

– Co?! Trzeba było mówić od razu. Już do ciebie lecę.

Nie lubię tej książki, bo Laura, czytając ją, zawsze pomstowała, nie pamiętam na co, chyba i na mężczyzn, i na kobiety. Nie lubię, ale jest bardzo cenna. Szybko ją sprzedam. L.

­

[W SAMOLOCIE]

– Powiedz, dlaczego przysyłasz mi widokówki z Gellertem, bilety na samolot i za półdarmo sprzedajesz cenne rzeczy? – spytałam Sándora, tym razem stanowczo. – O co w tym wszystkim chodzi?

Znów wykręcił się od odpowiedzi, bardzo zręcznie.

– Prowadziliśmy z Ksawerym interesy. Mam wobec niego dług wdzięczności. To wszystko. – Stara śpiewka.

Na lotnisku odebrałam od niego wiadomość: „Chętnie kupię figurkę Priapa”. Nie on jeden. „Oddam za odpowiedź na swoje pytanie”. L.

Chcę czegoś prawdziwego, Ksawery. Dlatego przestaję do Ciebie pisać – po co udawać, że jesteś.

Po co udawać, że jest.

­

[STYCZNIOWY ZMIERZCH]

Nie potrafię opisać miny pana Lazura w chwili, kiedy wręczyłam mu sfatygowanego pluszowego misia, którego wydobyłam spod sterty rupieci. Patrzył na mnie z taką wdzięcznością, jakbym ocaliła mu życie, a właściwie resztkę życia, bo jest strasznie stary i chyba schorowany.

– Ja też mam dla pani coś, co na pewno sprawi pani radość.

– Zgoda, radosnych chwil nigdy za wiele.

Byłam przekonana, że chodzi o jakiś drobiazg. Postawił na moim biurku skórzaną walizkę. Serce zabiło mi mocniej, bo mój ojciec miał identyczną, z dwoma zamkami na zatrzask, i tak samo przetartą na brzegach. Trzymał w niej kalendarze astronomiczne.

– Dziecko – gwałtownie zatęskniłam za dzieciństwem – tutaj są książki z przedwojennej biblioteki mego ojca. – Ciche westchnienie, wzrok wzniesiony ku górze, gdzie widocznie ojciec pana Lazura przebywa. – Wszystkie z ekslibrisami – ciągnął już szeptem (to jakaś mania wśród antykwariuszy i kolekcjonerów: wciąż mówią szeptem, czego nie znoszę, mam wówczas poczucie, że biorę udział w przestępstwie).

Wpatrywał się czule w walizkę kryjącą skarb rodzinny, a po chwili – to była naprawdę wielka chwila, jakby nad moim antykwariatem czas się zatrzymał – pochylając się ku mnie, wymamrotał:

– Z ekslibrisami heraldycznymi.

Kiedy wreszcie uwolniłam się z potrzasku tego zdania, pana Lazura już nie było.

– Nie, nie mogę tego przyjąć, zapłacę panu!

Wybiegłam na ulicę, niestety całkiem pustą, nie licząc Fausta, psa z kulawą nogą, który czasem koczuje pod moimi drzwiami. Wiem, że nie odpuści – kiedyś przekroczy próg antykwariatu i wsunie się do mojego życia. Popełniłam błąd – jeśli kogoś nazwiesz, to ten ktoś w pewnym sensie zaczyna do ciebie należeć i nie ma już powrotu do stanu bezimienności. Namawiam go, żeby sobie poszedł: „Idź do kogoś, kto nada ci weselsze imię – Puszek albo Trampek”. Niestety, jego wzrok mówi: „Chcę ciebie”.

Nie mogę przyjąć tych książek, są zbyt cenne. Mam jednak przeczucie, że pan Lazur już nie przyjdzie. Gdzie go szukać? Wiem o nim tylko tyle, że kocha Adriatyk, zbiera pluszowe misie dla wnuczki i że pod koniec wojny był we Flossenburgu.

Nie otworzyłam walizki, choć zżera mnie ciekawość.

­

[PÓŹNĄ NOCĄ]

Drogi Wodzu,

nie mogę zasnąć, więc skrobię do Ciebie (czy mejle też się skrobie?). Chyba wiem, gdzie pójdę po książkę dla mojej małej. Już Ci wspominałem o tym miejscu. Był taki deszczowy dzień, właściwie wieczór, kiedy schowałem się pod daszkiem. Patrzyłem przez wielką szybę w głąb nieziemskiej rupieciarni: jakieś lampy, kufry, drewniane zabawki, na granatowej wyściółce w witrynie laska z gałką, nawet oryginalna. A w tle kobieta z ładnym biustem (o której też Ci wspominałem). Miała schyloną głowę, chyba coś czytała. To była piękna głowa w półdługich włosach i zgrabna szyja, i – domyślałem się, kiedy przesuwała palcem po kartce – szczupła dłoń. Kobiece dłonie, Wodzu, to jest niesłychany dar od Matki Natury dla naszej wyobraźni.

A tuż przy tej kobiecie był jeszcze ktoś, kto stał za nią i patrząc ponad jej ramieniem, zgadywał, co akurat czyta, albo przypatrywał się jej biustowi. A może stał tuż przed nią, odwrócony do niej plecami? Albo obie sylwetki przechodziły jedna w drugą.

To byłem ja. Bo za mną na ulicy świeciła latarnia. Rozumiesz? Szyba była lustrem. Od czasu szkoły aktorskiej nie znoszę luster, ale teraz je doceniłem, bo dzięki fizyce światła mogłem być w tej grocie Platona i jednocześnie patrzeć z zewnątrz na siebie stojącego tuż przy kobiecie z książką.

Pewnie uśmiechasz się przez swój stuletni sen – myślisz: jakie to dziecinne. Ja też się wtedy uśmiechnąłem na myśl o tym, że moje drugie ja patrzy z głębi tego starożytnego sklepu, spod opuszczonych powiek, na prawdziwe światło. Prawdziwe, choć nie platońskie: światło lampy sodowej w staro-nowomiejskim zaułku, na którą patrzy moje odbicie w lustrze. Oraz kobieta, która w pewnej chwili podniosła wzrok i też się uśmiechała. Do mnie prawdziwego. Jakoś aż za pięknie.

Stropiłem się, spojrzałem na zegarek. Wicenaczelny Kretyn pewnie już bębnił paznokietkami w swoje szklane biurko. Kazałem mu czekać na siebie, a to rujnowało jego obraz świata: od kwadransa powinien popijać koniak w swoim pokerowym towarzystwie kretynów.

Wrócę tam i zapytam o książkę. W tej starożytnej grocie, której strzeże kapłanka o pięknych dłoniach, jednak powinny być też książki.

No dobra, a teraz już naprawdę spać.

H.

­

[CIEPŁE PRZEDPOŁUDNIE]

Ksawery (jak widać, odwyk trochę potrwa), przetrząsając szuflady w poszukiwaniu spinacza – jaki to kształtny przedmiot – znalazłam bilet, o którym na śmierć zapomniałam. Bilet do Tel Awiwu – nad morze, do słońca. Dobrze, przejdę się do Jaffy na bazar, gdzie wprawdzie nie uświadczysz niczego cennego, ale za to można poobcować z ludźmi, którzy od rana do wieczora trudzą się nicnierobieniem i udawaniem, że coś sprzedają. Lubię ten chaos, harmider, brud, pokrzykiwania, dziwaków wszelkiej maści, którzy krążą między stertami rupieci. A wszystko to odbywa się w absolutnej łagodności, pod bezchmurnym niebem. Chodziłam tam w tajemnicy przed Tobą, bo nie znosiłeś tego miejsca.

I znów – mimo wszystko wolałabym zostać w zimowej Warszawie, popijać herbatę z imbirem i obserwować ludzi, którzy zatrzymują się przed wystawą. Za szybą. On patrzył nie na laskę, tylko na mnie. A ja uśmiechałam się nie do odwróconych bokserów.

­

[CIEPŁY WEEKEND]

Hej, Wodzu, jesteś tam jeszcze?

Pewnie, że jesteś, a jakby Cię nie było. Nie ma Cię, a jakbyś był. Trochę mnie to wkurza. Nawet to.

Najpierw zirytowała mnie oczywiście praca, jedno spojrzenie w oczy Wicenaczelnego Kretyna i mój wegetatywny układ nerwowy przestaje działać jak należy. Ale nie będę zawracał tym Twojej okablowanej głowy.

To zresztą nie całkiem prawda. W rzeczy samej jestem zły od chwili, kiedy postanowiłem nie odbierać telefonu od Róży. Postanowiłem? Naprawdę nie czekałem na ten telefon? Uświadomiłem sobie, że być może nie będzie już świątecznych rozmów z Różą. Nie dzwoniła przez całe lata po naszym rozstaniu, wiedziałem, że nie życzy też sobie, abym ja dzwonił – nie pytaj dlaczego, trudno to wyjaśnić. Aż pewnego świątecznego dnia, kilkanaście lat temu, nawiązaliśmy ten kruchy, osobliwie rytualny kontakt: pół godzinki w drugi dzień świąt. Teraz go zerwałem.

Co z tamtych lat – powiedzmy: z pierwszej połowy mojego życia – przedostało się do teraźniejszości? Nie tak wiele. Oczywiście mam swoją córeczkę, a także Lutka i Sabinę, dzielnych, kochanych, którym przychyliłbym nieba. Mam co jakiś czas narty z Arletą. Cała reszta czmychnęła w zakamarki pamięci i nawet nie wiem, czy tam jeszcze jest. Chłopaki z drużyny? Studencka paczka? Pojedyncze twarze – czasem wracają jako powidoki. Kolendra, na pewno ją pamiętasz. Wyciągnęła mnie z rozpaczy po odejściu Róży. Jak o czymś takim zapomnieć. Albo tamta dziewczyna w niebieskiej kurtce. Sam wiesz.

Telefony od Róży w drugi dzień świąt były dla mnie czymś bardzo ważnym. Pozwoliłem sobie bezceremonialnie to zniweczyć. Czy maczałeś w tym swój siny palec? Wierzę w przeznaczenie, toteż z pewnością nie przypadkiem pojawiłeś się w moim życiu akurat teraz. Wróciłeś z przeszłości. Jeszcze nie wiem po co, ale się dowiem.

Wiedziałem, że Róża już nie zadzwoni, choć łudziłem się przez kilka dni. Wczoraj wysłałem jej SMS-a: „Różo, wybacz. Nie mogłem rozmawiać. Życzę Ci moc wszystkiego najlepszego”. Moc wszystkiego najlepszego – takie kretyńskie zdanie napisałem do Róży. Wciąż potrafi splątać mi język, nawet na odległość. Nie dziwię się, że nie odpisała.

A mówię o tym wszystkim także dlatego, że pojutrze minie kolejny rok od dnia, w którym Róża powiedziała: nie będziemy się już widywać. Jednym zdaniem odmieniła moje życie. Domyśliłeś się tego, bo mnie obserwowałeś. Mierzyłeś mnie tym swoim melancholijnym spojrzeniem, czasem kładłeś mi rękę na ramieniu i mówiłeś „będzie dobrze”. Albo nic nie mówiłeś.

Wczoraj obejrzałem amerykański film, w którym pada (jak to w amerykańskich filmach) złota myśl: tym, co cię określa, jest nie twój sukces, tylko to, jak sobie dajesz radę w upadku. Czy to możliwe, że od trzydziestu lat próbuję dać sobie radę w upadku? Nie, to nie jest możliwe. Nie umiem Ci wyjaśnić, dlaczego Róża tak zrobiła, ale wiem, że to ona siedzi teraz sama w swoim smutnym wieżowcu. A ja wyglądam przez okno i widzę, że ta zima jest jak komedia romantyczna: ciepła, pogodna i dobrze się skończy.

Muszę wreszcie iść po tę książkę dla córki, nie mogę nawalać wszędzie i ze wszystkim. Kryzys wieku średniego ma swoje prawa, ale i obowiązki. Ty, Wodzu, przynajmniej to masz już za sobą.

H.

­

[WIETRZNY WIECZÓR]

Wodzu drogi,

piszę, bo jakoś nie mogę się odczepić od myśli o Tobie. A może to raczej Ty nie chcesz się odczepić ode mnie.

Widziałem wczoraj dwóch mężczyzn. Jeden był już starcem, szedł o lasce, drugi, może trochę młodszy ode mnie, trzymał go czule pod ramię, a w ręku miał – nie uwierzysz – konika na biegunach. Pewnie kupił go dla swojego syna. Ale przez chwilę pomyślałem, że to jego zabawka, którą właśnie dostał od ojca.

Czy to możliwe, żeby facet w moim wieku tęsknił za ojcem?

Możliwe.

I zdarzyło się jeszcze coś. Szedłem przez park – lubię tam chodzić, wtedy najlepiej mi się myśli – i zobaczyłem dziewczynkę, osiem, może dziewięć lat, w niebieskim płaszczyku, siedziała na ławce. Miała jasne włosy i oczy o intensywnej szafirowej barwie. „Cześć, co tu robisz, ja mam na imię Heliodor, chyba powinnaś być teraz w szkole, pewnie ci chłodno w tym płaszczyku, zaziębisz się, może cię odprowadzę do mamy albo taty?”

Nie odpowiadała, tylko patrzyła na mnie szafirowo. W pewnej chwili wstała, wyjęła z kieszeni kawałek kredy i zaczęła rysować na asfalcie. Jeśli dobrze pamiętam, rysunek wyglądał tak:

– Co to jest?

– Zadajesz dużo pytań. Nie trzeba. Nie wszystko musisz rozumieć. Zaczął się nowy rok. Każdy nowy dzień jest kwiatem, który zakwita w naszych rękach. Nie przegap tego najpiękniejszego.

I odeszła, oddaliła się alejką, aż w pewnej chwili, choć powinienem ją jeszcze widzieć, zniknęła, jakby wytarta z obrazu.

Rozumiesz coś z tego? Kwadrat, puste pola, trzy liczby. Sprawdziłem w internecie: „Każdy nowy dzień jest kwiatem”... Mickiewicz! Rezolutna ta nasza dziatwa, nie ma co.

Szkoda, że nie wierzę w gusła.

­

[O ŚWICIE]

Miałam sen, który mnie obudził. Ksawery odchodzi długą aleją wysadzaną kasztanami, od czasu do czasu odwraca się i macha mi na pożegnanie. Jego sylwetka maleje i w końcu znika, jakby wytarta z obrazu. Filmowa scena. „Jakby wytarta z obrazu” – gdzieś słyszałam te słowa. Ludzie pojawiają się i znikają. To jest straszne i piękne zarazem.

­

[BARDZO PÓŹNYM WIECZOREM]

Wiesz, Wodzu, telefony od niektórych osób zawsze wprawiają mnie w dobry nastrój.

– Kaczka już kupiona. Może być sobota za trzy tygodnie u nas?

– Jak to, Sabciu? W tym roku moja kolej.

– Nie drocz się, Maks. Nie będziemy jechać do ciebie z upieczoną kaczką.

– A dlaczego dopiero za trzy tygodnie? Tęskno mi do was. Stary pewnie zaharowany, co?

– Żebyś wiedział. Więcej go nie ma, niż jest. Zwłaszcza w weekendy.

Tylko Sabina nazywa mnie jeszcze Maks. To się wzięło ze szkoły: profesor W. była łaskawa określić kiedyś (próbowaliśmy bodaj Świętoszka) moje wysiłki aktorskie słowami: „Wie pan, Heliodorze, to jest aktorstwo specjalnej próby: maksimum niczego, minimum wszystkiego”. No i zostałem Minimaksem, znanym z aktorstwa specjalnej próby także na wydziale Sabiny. A potem Minimaks skurczył się – albo urósł – do Maksa.

Chwała Sabinie, że nie muszę piec tej kaczki.

Wypiłem trochę za dużo, a jutro rano mam trening. Wiesz, że znowu trenuję? Nowa-stara sprawa w moim życiu. Ramię co prawda łupie mnie zawsze na zmianę pogody, ale jeszcze daję radę – za parę miesięcy wystartuję w triatlonie dla oldbojów i spodziewam się Ciebie na mecie. Zamykam oczy i wyobrażam sobie, jak bijesz mi brawo.

H.

­

[SŁONECZNE POPOŁUDNIE]

No i patrz, Wodzu nad wodzami:

parę dni temu wspomniałem Ci o Kolendrze. To przypadek, że właśnie zapowiedziała swój przyjazd? Po tylu latach. Cud, że mnie odnalazła.

Kolendra. To znaczy: Cornelia van Hoogen, którą nazywałeś Kolendrą, bo miała dwa maleńkie pieprzyki na policzku. Chyba nie wiedziałem wtedy, że istnieje taka przyprawa o ładnej, niepokojącej nazwie. A Ty, byłeś mistrzem kuchni? Czy może tylko w ten niezbyt wyszukany sposób przedrzeźniałeś holenderskość Cornelii? Raczej to drugie.

Pamiętasz ją?

Przyjechała w smutnym roku osiemdziesiątym trzecim. Jej mama była Polką i Cornelia chciała odwiedzić naszą umordowaną ojczyznę, odkąd poznała w Amsterdamie Różę. O dziwo zaprzyjaźniły się – Róża w zasadzie nie miała przyjaciółek, tylko przyjaciół. Więc Cornelia przyjechała do Róży, trochę próbowała dziennikarstwa, chciała, zdaje się, napisać artykuł o Polsce. Poza tym była doskonałą pływaczką, ocierała się o reprezentację Holandii. W Polsce miałaby dużo większe szanse na kadrę, ale byłby problem z obywatelstwem. W każdym razie przyprowadziłem ją do Ciebie i pływała z nami.

Grube, słomiane włosy, wiecznie różowe policzki i mocne uda. Z podziwem patrzyłem na te uda w wodzie, płynąc za nią, zwłaszcza przy delfinie: męskie ruchy biodrami, jak to nazywałeś, wychodziły jej nadzwyczaj ponętnie. Na setkę delfinem dorównywała naszym chłopakom.

Jak to się stało, że przyprowadziłem ją na trening? To była prośba Róży. Spytałem, dlaczego mam ciągnąć na trening jej holenderską przyjaciółkę, a Róża wzruszyła ramionami. „Jej mama bardzo mnie o to prosiła. Ona uważa, że Cornelia mogłaby pływać w polskiej drużynie, formalności na pewno dałoby się załatwić, komuniści są pragmatyczni. Trzeba ją tylko do tego namówić”.

I nawet wymieniła Twoje nazwisko. Holendrzy, którzy znają się na pływaniu, musieli Cię cenić. Gdyby nie podłe czasy, może byś wyjechał i wyhodował mistrza olimpijskiego, zamiast użerać się z nami. Swoją drogą, chyba nie tylko mama Kolendry uważała, że ona ma nadzwyczajny talent. Ty też. Nie spuszczałeś z niej oka.

Lubiłem Cornelię. Miała wybujały temperament seksualny, o czym wiedziałem z drugiej ręki, bo przecież byłem z Różą. Kiedy zostałem sam, nie dałbym sobie rady bez Cornelii.

Ale to nie tak jak myślisz. Spędzaliśmy czas jak brat z siostrą. „Co ja mam robić, Cornelio?”, pytałem ją czasem, a ona brała mnie oburącz za głowę, mówiła: „Słuchaj serca” i kładła ten mój skołatany łeb na swojej twardej piersi. I śmiała się jak holenderska pasterka.

Robiliśmy mnóstwo fajnych rzeczy, chyba wszystko oprócz seksu. I tak była moja – odebrałem ją Róży. Kiedy się żegnaliśmy, zawsze wspinała się lekko na palce, obejmowała mnie ramionami za szyję i całowała prosto w usta. Trwało to półtorej sekundy. „Czuję piżmo nosem”, mówiłem wtedy, a ona uśmiechała się, pstrykała mnie w ten nos i znikała, wywijając torebką. Po miesiącu czy dwóch zacząłem żałować, że trwa to tylko półtorej sekundy i ona znika. Ale było za późno. Po Cornelię przyjechał jasnowłosy Joep i zabrał ją do Amsterdamu. I tak skończyły się nadzieje na to, że Cornelia będzie zdobywać medale dla Polski. Mieli potem, ona i Joep, trzech wspaniałych blond bobasów i nadal żyją szczęśliwie.

„Co będziemy robić? Zabierzesz mnie na narty, jak wtedy?”. Wtedy tak właśnie zrobiła: zabrała mnie na narty – tego Róża nigdy jej nie wybaczyła. Miałem wylecieć z życia Róży, a skoro Cornelia trzymała mnie za rękę podczas tego lotu, to musiała wylecieć razem ze mną. „Będziemy się tarzać w śniegu? Chodzić do kina i drzemać skroń w skroń? Siedzieć nocą na tych wielkich schodach w Warszawie, pić z papierowej torebki tę waszą benzynę i palić fajki bez filtra? Tak się cieszę, że znów Cię zobaczę”.

To mi napisała wczoraj. Nasza benzyna to był winiak luksusowy. Ja też się cieszę, że zobaczę Cornelię.

Wiesz, Wodzu, jest taki egipski hieroglif: skrzydlaty wąż pożera własny ogon. To podobno wyobrażenie czasu. Zastanawiam się, po co mu skrzydła.

[NAD RANEM]

A jakby wyjąć wężowi ten ogon z pyska, to może by pofrunął? A my razem z nim? Tego nam życzę –

trzymaj się, H.

[PÓŹNĄ NOCĄ]

Po południu telefon od Leny, czy już chłodzę szampana.

– Jasne jak księżyc w pełni – skłamałam bez wahania, bo jak się zapomina o czymś ważnym, trzeba kłamać, że się o tym pamięta. – Przecież chłodzę, jak co roku: Dom Pérignon 1964. Wspaniały rocznik, winnice wiedziały, że się urodziłaś, i na twoją cześć wchłonęły mnóstwo słońca.

Lena zachichotała. Lubi, kiedy zmyślam. I nazywa to fantazją, nigdy kłamstwem. Tym razem jednak mnie przebiła:

– A ja zdobyłam ten, który pijała Marilyn Monroe.

Pozazdrościłam Lence i żeby moje było na wierzchu, szybko dodałam:

– A ja mam jeszcze rocznik 1953, ulubieńca Jamesa Bonda.

Już od ponad piętnastu lat razem świętujemy jej urodziny, nie pamiętam dlaczego właśnie u mnie. Zdaje się, że kiedy zaczęłyśmy, Lena była bezdomna, bo jej mąż Bruno, wówczas już eksmąż, czym prędzej chciał zamieszkać ze swoim chłopakiem.

Lubię te wieczory – żłopiemy sobie prosecco, po butelce na głowę, przeglądamy kolekcję wyblakłych etykiet Dom Pérignon (nikt ich nie kupuje), wspominamy, plotkujemy, a na koniec wznosimy toast: „Od dziś za rok w Jerozolimie” i padamy sobie w objęcia. I tak co roku. Tym razem zaprosiłam ją do antykwariatu. Uznałam, że to świetna okazja, aby wreszcie odgruzować magazyn, a Lenka przyjęła ten pomysł z entuzjazmem. Przymierzałam się do tego od dawna, ale zadanie wydawało się niewykonalne, również z powodu Klary – lubiła tam przesiadywać, w kurzu, brudzie, bajzlu. Aż nagle poczułam, że czas z tym skończyć – będę miała świetną kryjówkę.

Tak więc szperałyśmy i segregowałyśmy, od czasu do czasu przysiadając na dębowych beczułkach, żeby się napić „szampana” z kryształowych kieliszków i pogadać. Na przykład o Ksawerym, o naszych wieloletnich dyskusjach nad różnicą między kiczem a dziełem sztuki. Długo nie mógł pojąć mojego upodobania do kiczu i wpadał w rozpacz, kiedy w moim antykwariacie pojawiała się „kolejna tandeta”.

– I co, w końcu zrozumiał? – spytała Lena.

– Tak. Kiedyś powiesiłam na ścianie upiornie piękną makatkę: sarny, polana o zachodzie słońca, pasterz i pasterka, baranki, a Ksawery opadł na fotel art déco i jęknął boleśnie. Przytuliłam do serca jego znękaną głowę i powiedziałam: „Zrozum, ja wolę się kochać w łóżku, nad którym wisi odpustowy gobelin albo monidło, a nie Kossak czy nawet Rembrandt. W morzu, nad którym zachodzi słońce albo wisi księżyc w pełni, nie w wannie z pianą. Na ciepłym mchu, na piasku”.

– Znów zmyślasz – szepnęła Lena.

– Tylko trochę.

– I co było dalej?

– Powiem ci tylko, że fotele art déco, zresztą żadne fotele, nie nadają się do tych spraw. A potem Ksawery powiedział: „Poddaję się, chyba masz rację. Coś w tym jest”. I napisał fantastyczny esej na temat kiczu, bardzo zmysłowy i przesycony erotyzmem.

Po minie Leny widziałam, że nie rozumie, na czym polega subtelny związek między kiczem i erotyzmem.

– Przyjmij do wiadomości, że prawie wszystko ma jakiś związek z erotyzmem.

– Te rupiecie też? – spytała Lena, zataczając łuk ramieniem.

– Każdy z nich – zapewniłam, sięgając po wiklinowy kosz pełen niewielkich przedmiotów. – Korkociąg. To chyba jasne.

– Aha. Ale z oczywistych względów pomiń wszelkie podłużne przedmioty. Nie idź na łatwiznę.

– Lenka, w ogóle nie chodzi o podłużności i krągłości, tylko o słowa. Przede wszystkim o słowa. W języku odbija się i spełnia cały świat. Wszystko, co w nim dobre i złe. A co w świecie jest najlepsze? Co jest najlepsze w świecie?

Mogła wykpić to pytanie, roześmiać się, zmienić temat. W jej milczeniu zawierała się odpowiedź.

– Wymień jakąś literę.

– Esss – wysyczała.

– Zamknij oczy i słuchaj. Sakiewka, saturator, stalówka. Stambułka, scyzoryk, spernal, stylus. Szaflik, szeląg. Szkaplerz, stęfel, syfon. Szyszka, szypułka.

– Stetoskop – powiedziała Lenka. – Nawet stetoskop kojarzy mi się z tym, o czym mówisz. – Była zdziwiona.

– No widzisz. Otworzyłaś się i poczułaś zmysłowość otaczającego cię świata.

– A wymień jakąś rzecz, która nie ma związku z tym.

– No, na przykład dębowe kredensy i szafy. Są amiłosne, aseksualne.

Kiedyśmy późną nocą wyszły z antykwariatu, Lena spytała:

– Naprawdę robiłaś to na mchu?

– Nigdy, ale mam zamiar.

– Jest ktoś?

– Nie, ale niebawem będzie.

– Kiedy?

– Na razie wiem tylko tyle, że na mchu będziemy się kochać dziesiątego sierpnia.

Skąd mi to przyszło do głowy?

– Kurczę, czyli dopiero za siedem miesięcy. Ty to potrafisz planować.

[POGODNY WIECZÓR]

Magazyn przeobraził się w całkiem przytulny pokój. Mam mnóstwo nowych-starych rzeczy, w większości bezużytecznych i bezwartościowych. Ale są też takie, którym nawet wybitny historyk sztuki chętnie poświęciłby chwilę uwagi i komentarz: kilka noży do papieru (jeden mosiężny w kształcie kobiecej sylwetki, secesja), bursztynowe drobiazgi (igielnik, szkło powiększające, miniaturowe chodaczki), sporo figurek, w tym śliczna Selene, która już trzyma straż na mojej nocnej szafce, rozsypująca się kószka (co z nią zrobić?). A poza tym dziwne słoje, puszki, papierośnice, naparstki, sztućce, broszki, trzy krucyfiksy, dwie mezuzy, lichtarze i mnóstwo kołatek do drzwi. I coś jeszcze: trzy obrazy sygnowane literą W., dość nieporadne, chociaż sympatyczne oleje, kórymi na pewno bym się nie zajmowała, gdyby nie fakt, że przedstawiają Laurę z czasów młodości. Przydużo tych zagadek.

Zadzwonił ojciec Klary. Bałam się odebrać, bo z trudem znoszę te jego jękliwe pretensje, że ją zaniedbuję. Zawsze przyznaję mu rację, bo rzeczywiście daleko mi do perfekcyjnej matki. Tylko że Klara jest już dorosła, świetnie sobie radzi i nie potrzebuje, a nawet nie życzy sobie, żeby się nią opiekować. Co za szczęście, że Rafał mieszka na drugim końcu Polski i ma troje dzieci, w przeciwnym razie skupiłby na niej całą swoją uwagę i „biedne dziecko” zamiast filozofii musiałoby studiować inżynierię sanitarną. Nie umiem myśleć o nim z sympatią, chociaż nie zrobił nic złego. Co prawda nie ożenił się ze mną, kiedy okazało się, że jestem w ciąży – to podobno niehonorowo – ale jak mogłam, starałam się uniknąć ślubu, a swoje starania na wszelki wypadek wzmocniłam gorliwą modlitwą do wszystkich bóstw lunarnych po kolei (nawet do pigmejskiego i eskimoskiego) i wreszcie do miniaturowej Statuy Wolności – przecież chodziło o wolność. Na samą myśl, że resztę albo nawet cząstkę życia miałabym spędzić z człowiekiem, którego główną zaletą jest to, że nie ma wad, ogarniała mnie rozpacz. Kiedy upadłam tak nisko, że chcąc uciec przed ołtarzem, byłam gotowa złożyć śluby czystości, opamiętałam się i w czarną, bezgwiezdną noc krzyknęłam: „Każda kobieta ma prawo nie chcieć wyjść za ojca swojego dziecka”. Tak jest – ma prawo. Żeby mogła spotkać kogoś, kto ją pokocha za to, że jest, i nie będzie chciał jej zmieniać.

Czyli zadzwonił ojciec Klary, tym razem nie z pretensją, tylko z prośbą o spotkanie w bardzo ważnej sprawie. Na szczęście lecę do Tel Awiwu (ponad 20 stopni!), więc nawet nie musiałam kłamać, że teraz nie mogę. Ale co się odwlecze...

Zastanawiam się, co przed wyjazdem zostawić w witrynie, żeby ludzie... ludzie? – żeby pewien facet mógł sobie popatrzeć, kiedy znów przyjdzie. Priap odpada – przysporzył mi kilku wrogów w kamienicy: z pewnością woleliby mieć na parterze nocny lokal z wyszynkiem niż gorszycielkę. Może teraz dla równowagi Wenus z Willendorfu?

Czyli lecę sobie do Tel Awiwu, który jest najbardziej romansowym miastem świata. Już na lotnisku czujesz zmysłowość Lewantu, a potem jest coraz goręcej: na ulicach, w restauracjach, na plaży odbywa się nieustająca wymiana spojrzeń, gestów, sygnałów (jak to określa Lena), masz wrażenie, że bierzesz udział w niekończącym się flircie. Wiek nie gra roli.

[PRAWIE BEZSENNA NOC]

Wodzu,

nie wiem, co jest z tą pogodą, wiatr, słota, pewnie dlatego nie mogę spać. Nad ranem jakaś maligna: kobieta w półmroku znanego mi (?) wnętrza wstaje zza biurka; jest w samym staniku. Podchodzi do marmurowego posągu (Dawid Michała Anioła?) i dotyka go TAM. Potem odwraca się do mnie plecami i odpina haftki. Jest bardzo ponętna; włosy opadające na kark, nagie plecy, talia i biodra – jak ze szkicownika Pana Boga. Jej prawa ręka za plecami przyzywa mnie, ale nie mogę przejść przez szybę...

Ocknięcie – cały jestem mokry.

Przedwczoraj dostałem SMS-a od Kosmyczka: „Witam. Kolega nieogolony, bo nożyki się skończyły”. Zrozumiałem: potrzebna stówa. Zaproponowałem Kosmyczkowi, że możemy to załatwić przy kawie, ale odpowiedziała: „Raczej nie”. To też zrozumiałem: „Raczej nie” znaczy „nie”. Słówko „raczej” jest jak kłak, który przyczepia się do schludnych zdań. A zdania Kosmyczka są nadzwyczaj schludne. Co mam robić, Zarośnięta Mordo? Wczoraj zostawiłem kopertkę z banknotem u Zeppelina („A idźże pan!”, „Siostro, to nie przekupstwo, tylko prośba o pomoc w zakupie nożyków, po starej znajomości”). I nie zdążyłem do Ciebie zajrzeć. Weź no Ty się w garść, dobra? Trochę drogo mi wychodzi pielęgnacja Twojej urody i póki co wszystko na plaster (profesor W. próbowała żywym ogniem wypalić z mojego słownika frazkę „Póki co” i proszę: frazka jednak się wymsknęła).

Buziak w (może już byłą) szczecinę – H.

[DWA DNI PÓŹNIEJ]

Czołem, Wodzu.

Wczoraj zapowiedziana wizyta Profesora. Ale nie przyszedł sam.

Nazwaliśmy go Profesorem, bo kumplował się z Horacym i Seneką. Teraz jest wybitnym starożytnikiem, łyso-siwym, brzuchatym, z nadciśnieniem i cukrzycą. A także zasiada w senacie jako deputowany ziemi jakiejśtam.

Natomiast Dorotka, z którą przyszedł Profesor, jest w wieku mojej córki, ma nogi jak kolumny Trajana, pod bluzką dwa interesujące stożki i anielskie – w sensie: choinkowe – włosy.

Przynieśli wino za dwadzieścia sześć złotych. Podałem bezmięsne spaghetti w pomidorach. Dorotka poprosiła o wodę niegazowaną.

Dorotka właśnie zaczyna karierę artystyczną i szukamy pseudonimu (Profesor). Może Lorelei? (ja). Szczerze mówiąc, myślałam o Dajanie. Albo o Lajzie (Dorotka).

W telefonie Dorotki odezwała się melodia Michaela Jacksona Billie Jean.

– Przepraszam, muszę odebrać. – Kolumny Trajana powędrowały do kuchni.

– Słuchaj, stary. My do ciebie właśnie z tym, no wiesz. Jesteś aktorem, prawda?

– Próbowałem, ale jakoś nie wyszło.

– Jak to nie wyszło?

Łyk wina. Papieros. Jeszcze łyk.

– Palisz? Też bym zapalił, ale rzuciłem. Wiesz, lekarz...

– No tak.

Kolumny Trajana wróciły.

– Kto dzwonił, Dorotko?

– Nikt, Misiaku, nikt.

Misiaku! Ja pierniczę. Odkaszlnąłem.

– Wody, pani Dorotko?

– Dzienks, jeszcze mam.

No tak. A właściwie co u ciebie? Sam sobie gotujesz? Przydałaby ci się jakaś, no wiesz. Kobieta (Profesor). Właśnie, właśnie (Dorotka). Jakoś się nie złożyło (ja).

Billie Jean.

– Przepraszam na chwilę. – Kuchnia.

– Bo słuchaj, ja z Dorotką... No wiesz, to jest dość poważne.

Chciałem się uśmiechnąć najszerzej jak umiem. Ale nie bardzo się udało.

– I właśnie pomyślałem... Bo ona, mówiłem ci już? Chciałaby zostać aktorką. Więc pomyślałem, że może dałbyś jej parę lekcji? Wiesz, raczej poufnie. Ze względu na moją pozycję wolałbym uniknąć rozgłosu.

– Raczej.

Lorelei wróciła z cienkim papierosem w zębach.

– O mało nie przypaliłam sobie włosów.

– Dorotka jest w trakcie rzucania. Prawda, Dorotko?

– Prawda, Misiaku.

– Właśnie rozmawialiśmy o paru lekcjach dla ciebie u Heliodora. Znamy się od lat. Ile to już lat, Heliodor? – Rzewne spojrzenie bladoniebieskich oczu. – Bo wiesz, Dorotka, mówiłem ci już? Być może zagra w filmie. Początki zawsze są trudne, więc rozumiesz. Mój kierowca by ją podrzucał. Dwa razy w tygodniu? Oczywiście nie za darmo.

Oczywiście. Billie Jean. Kuchnia.

Profesor dopił wino i pochylił się w moją stronę.

– Wiesz, to jest niesamowite, ale nigdy nie myślałem, że to mi się zdarzy. Taka kobieta. Bardzo ją kocham. Mówiłem ci już?

Chciałem go przytulić. Pocałować w łysinę. Ale Dorotka tymczasem wróciła z kuchni, omiotła łysinę anielskim włosem i wzięła w dwa palce profesorskie ucho.

– No, Misiaku. Muszę teraz wyjść. Nie czekaj na mnie.

– Jak to?

– Tak to, Misiaku.

– Ale... stało się coś? Coś ważnego? Kto właściwie dzwonił?

– Już ci mówiłam, Misiaku. Nikt. No to. So long.

Kiedy wyszła, dałem Profesorowi wódki i mocnego papierosa. Zasnął na sofie. Rano już go nie było, tylko kartka: „Auto czeka, pędzę na senat. Dzięki za wszystko. Odezwę się”.

Masz pojęcie, Wodzu? Może to dobrze, że nie masz. Są rzeczy, które najlepiej przespać. No to. So long –

H.

­

[16 STYCZNIA, PEŁNIA]

Warszawa pokryta śnieżną breją. Wieje wiatr podszyty deszczem. W dodatku wilcza pełnia. Na szczęście niebo jest zachmurzone, a księżyc daleko.

Wciąż nie mogę ochłonąć po tym, co mnie spotkało w Robinsonie.

Hotel Rothschild – cudowny! I miał pewną nieocenioną zaletę: okna mojego pokoju wychodziły na aleję Rothschilda, którą wiele lat temu zachwyciłam się od pierwszego wejrzenia.

Wieczorem spacerowałam po niej w tę i z powrotem i posiedziałam na ławce, obserwując ludzi. Skąd tutaj tylu oryginałów, przebierańców, dziwaków, gejów i lesbijek? Zwariowane miasto. Lubię Tel Awiw nie tylko za to. Zabudowany lekkim bauhausem jest świetlisty i eteryczny. Po ciężkich, ponurych kamienicach Budapesztu, po ich dudniących zatęchłych podwórkach studniach, skąd nawet szept dociera do ostatniego piętra, Tel Awiw przynosi ulgę i daje poczucie wolności. I jest nowy. Demony zostały w Europie: w starych domach, szafach, kredensach, w tamtym niebie i pod tamtą ziemią.

Byłam pewna, że tym razem chodzi o wizytę bezinteresowną, przyjemnościową, że po prostu Ksawery chciał mi dać trochę słońca w środku warszawskiej zimy. Ale nie – w recepcji czekała na mnie wiadomość, że nazajutrz po południu mam odwiedzić antykwariat o nazwie Robinson. Nie mogłam zasnąć. O północy znów wyszłam na spacer. O wielu miastach mówi się, że nigdy nie śpią, ale to Tel Awiw doprowadził sztukę niespania do perfekcji. Ulice roiły się od wesołych, rozgadanych, a w dodatku całkiem trzeźwych ludzi poszukujących rozrywki. Wszędzie korki. Kiedy po trzeciej wracałam do hotelu, miasto nadal się bawiło. Na litość boską, niech ktoś mi powie, kiedy oni pracują.

Po południu poszłam do Robinsona, gdzie przeżyłam chwile grozy. Z chaosem jestem za pan brat i nie odstręcza mnie żaden bałagan. Nie zraża mnie żaden brud, chociaż mam hydromanię (owszem, hydrofobię również; czy ja jeszcze nauczę się pływać?). Ale to miejsce przerosło wszelkie moje oczekiwania. Takiego bezładu i kłębów kurzu moje oczy jeszcze nie widziały. W dwóch witrynach, które z kolei nigdy nie widziały szczotki i wody, walały się mapy, do cna zaczytane książki, jakieś zwoje, łuszczące się globusy. Ledwie przekroczyłam próg, wylądowałam na wielkim pudle pełnym pożółkłych gazet, spod których prosto na mnie wybiegł ogromny pająk. Od podłogi po sufit byle jakie regały, między nimi alejki półmetrowej szerokości, półki ciasno wypełnione książkami, które – przynajmniej na pierwszy rzut oka – wyglądały na bezwartościowe i ustawione bez ładu i składu. Tu i ówdzie na podłodze niszczała jakaś mapa, w rogach piętrzyły się stosy tomów i tomików, dla których zabrakło miejsca na półkach, pliki papierzysk powiązanych szpagatem, a w mrocznej kanciapie na zapleczu, gdzie wchodziło się po skrzypiących, rozchybotanych schodkach – znów krzywe regały, skrzynie, pudła, walizki i biurko zawalone szpargałami. Przy biurku siedział starzec, wyjęty z Lovercrafta albo Jamesa, i udawał, że mnie nie widzi, chociaż stałam obok. Kilka razy chrząknęłam, po czym usiłowałam wyjaśnić cel swojej wizyty, dość mętnie, bo go przecież nie znałam. Od czasu do czasu spozierał na mnie znad przekrzywionych okularów, jakbym była powietrzem, wzruszał wątłymi ramionami i znów pochylał się nad stertą starych zdjęć i listów. Zrezygnowałam z angielskiego i próbowałam zagajać w różnych nieznanych mi językach, nawet po łacinie. Nic. W końcu opadłam na stołek obok biurka i z rezygnacją westchnęłam.

– Jasna cholera.

Jego twarz się rozpromieniła.

– Trza tak było od razu. Po polsku, jasne, że po polsku. Bedzie dobrze. Bedzie dobrze.

Co nie oznacza, że dalej poszło gładko. Najpierw nastąpiła seria pytań: „A co we Warszawie? A co w Berdyczowie? A co w Lubartowie?” Być może pytał też o inne miasta. Musiałam wypić dwie szklanki cieniutkiej herbaty z cukrem. Zjeść talerzyk przeterminowanych herbatników. Obejrzeć niemal wszystkie pierwsze wydania Robinsona Crusoe, jakie kiedykolwiek ujrzały światło dzienne. Ciekawe – polskiego nie było.

– No, panie Szmul, na mnie już czas – zaryzykowałam po dwóch godzinach.

– No tak. – Bezbrzeżny starozakonny smutek w oczach. A po chwili szeptem: – Bo Awi nie wrócił. Jest chory we Warszawie. Wiesz?

Byłam wyczerpana, zaczynałam lewitować jak postacie z Chagalla i marzyłam o hauście świeżego powietrza i łyku dobrego wina.

– Nie wiem i nie chcę wiedzieć. I nie znam Awiego – odszepnęłam zgnębiona bezsensem tej gry bez reguł.

Już miałam zamiar ruszyć do wyjścia, gdy zobaczyłam coś, co nadal nie daje mi spokoju. Na biurku stała fotografia pana Lazura, młodszego o dwadzieścia lat, ale to był on! Chwyciłam ją i wybiegłam na ulicę.

­

[Z GŁUPIEJ PRACY]

Wodzu,

wiesz, przeszedłem się tam, do antykwariatu, o którym Ci mówiłem. Ale był zamknięty. I zrobiło mi się strasznie smutno. Może dlatego że zamiast mieć na głowie jedną sprawę mniej (książkę!), musiałem wrócić do głupich obowiązków.

Przydupas Wicenaczelnego Kretyna kupił sobie fioletowe buciki. Mdli mnie na ich i jego widok. Tyle smutnego – H.

­

[POPOŁUDNIOWA SZARUGA]

Próbuję zrozumieć, co pan Lazur ma wspólnego z Robinsonem i ze mną. Kim jest Awi i po co właściwie poleciałam do Tel Awiwu. Wróciłam z pustymi rękami, nie licząc zdjęcia, które teraz leży na moim biurku.

O dwunastej otworzyłam sklep, zaparzyłam herbatę, zabrałam z wystawy Wenus (widział ją?) i położyłam tam bursztynowe bibeloty.

Już czas zajrzeć do walizki pana Lazura. I poczuć, że te książki naprawdę są moje.

Wolałabym nigdzie wyjeżdżać w najbliższych tygodniach. Jestem zmęczona. Sama nie wiem czym. I muszę się spotkać z Januszem, z którym nie chcę się już spotykać. Jak mu to powiedzieć? Po prostu: „Nie będziemy się już widywać” i szybko odejść? Czy lepiej wyjaśnić powody? Ze szczegółami. Czyli kłamać. „Uczucie rodzi się z czasem”, zapewniała Laura, ale nie wiadomo, co znaczy owo „z czasem”. Minęły trzy miesiące – i nic.

Chcę się też zająć przedmiotami z magazynu: odświeżyć je, wymyślić im przeszłość – o ile łatwiej sprzedaje się coś, co ma własną niepowtarzalną historię i ciekawego, a jeszcze lepiej sławnego właściciela. Zmyślam, ale nie tylko ja. Nie wierzę, że te drobiazgi od Sándora należały do rodu Esterházych. Trzeba to sprawdzić.

­

[O SZAREJ GODZINIE]

Jest Cornelia. Muszę Ci opowiedzieć, bo czuję się osobliwie.

Lał deszcz podszyty wiatrem, o dziesiątej wieczorem pojechałem po nią na lotnisko. Zmęczony jak pies.

Nie poznałem jej. Waży chyba mniej niż trzydzieści lat temu. Stanęła przede mną w dżinsach, w butach na obcasie, włosy obcięte na chłopczycę, okulary w masywnej czarnej oprawce. Położyła mi dłonie na ramionach. W tych butach dorównuje mi wzrostem, co jakoś mnie speszyło.

– Przenocujesz mnie? Pomyliłam daty, moja doba hotelowa zaczyna się jutro o dwunastej.

– Jasne.

Chciałem upichcić coś naprędce, ale nie była głodna. Klapnęła na sofę i wyjęła z plecaka butelkę Jacka Danielsa. Przyniosłem szklanki. Cornelia milczała.

– Co się stało, Cornelio?

– Umarł mi tata. I rozeszłam się z Joepem.

– Przykro mi. Chcesz o tym opowiedzieć?

– Przecież mówię. Tata umarł w jakiś ponury piątek nad ranem. Niewydolność krążenia. A Joepowi chłopcy wystawili walizki przed drzwi.

Wytrzymała mój wzrok. Oczy miała wciąż te same, bardzo niebieskie i piękne.

– Zdradzał mnie. Długo i regularnie. W końcu miałam dość.

Czułem, że Cornelia nie chce opowiadać żadnych szczegółów, więc milczałem.

Potem piliśmy małymi łykami, jak to się mówi: systematycznie, rozmawiając zdawkowo. „A co u ciebie?” „Pływasz?” „Rekreacyjnie”. „Jesteś sam?” „Przeważnie”. „Wiem, że miałeś wypadek, ale potem jeszcze startowałeś”. Zdziwiłem się.

– Skąd o tym wiesz?

Wzruszyła ramionami.

– Nie pamiętam. Może od Róży.

– Róża chyba nie słyszała o moim wypadku.

– Tego nie możesz wiedzieć. Wieści rozchodzą się dziwnymi ścieżkami. Zresztą... to było tak dawno. Dobrze, że pamięć jest zawodna. – Westchnęła.

– Więc potem odezwałyście się do siebie? Ty i Róża? – zapytałem.

– Tak. Choć nasza przyjaźń jest już inna. Mniej wylewna.

Właściwie chciałem wypytać ją o Różę, ale zauważyłem, że posmutniała. Więc zamiast tego powiedziałem o Tobie. Że mamy stały, choć jednostronny kontakt. Cornelia zaklęła i uśmiechnęła się jak do dobrego wspomnienia. Skręciła sobie papierosa. Milczeliśmy dłuższą chwilę.

– Nie wiem, jak to będzie. W moim nowym życiu.

– Będzie dobrze.

Popatrzyła mi w oczy.

– Właściwie od dawna jestem sama. Zaczęliśmy się mijać z Joepem, nawet nie wiem kiedy. Ale jednak mieszkaliśmy razem. Byli chłopcy, czasem jedliśmy wspólną kolację. Nie zorientowałam się, kiedy on... Rozumiesz? A teraz będę singielką. – Uśmiechnęła się. – No dobrze, nie mówmy o mnie. Powiedz lepiej, co z tobą.

– Wierzę w życie po pięćdziesiątce.

– Łatwo ci mówić. Facetom łatwo mówić takie rzeczy.

Mijał czas, stopniowo ubywało złotego płynu w butelce. Wreszcie Cornelia przeciągnęła się, prostując długie ramiona, jak przed skokiem do wody, i wypinając biust – nadal twardy i pełny, jakbym widział go wczoraj.

– Jestem nieprzytomna, pijana i zaraz padnę, ale przedtem powiedz mi jeszcze, jak to było wtedy.

– To znaczy?

– Czy ty wtedy chciałeś ze mną... no wiesz. Miałeś na to ochotę?

– Dlaczego pytasz? Teraz.

– Jakoś mi się to podobało, że nie próbowałeś mnie tknąć. Ale też trochę złościło. Czułam jakieś niebezpieczeństwo. Chyba ci mówiłam?

– Mówiłaś. Miałem dwadzieścia parę lat i wydawało mi się, że bycie niebezpiecznym jest sexy.

– Byłeś fanfaronem. Ale całkiem miłym.

– Dzięki. Tak naprawdę łatwo mnie było obezwładnić. Łatwo się zakochiwałem.

– Różę kochałeś monogamicznie. Na zabój.

– Mhm. Jednak nawet kiedy byliśmy razem, dostrzegałem wdzięki innych kobiet. Byłem psychicznym monogamistą, nie umiałbym zdradzić uczucia do Róży nawet wiele miesięcy po jej odejściu, ale to, co nazywasz ochotą, właściwie nigdy mnie nie opuszczało. Tkwiło w moim ciele albo, jak wolisz, w jego dolnej połowie. Hamowałem to, a może hamowała to moja, skazana na przebrzmienie, miłość do Róży. Należałaś do jej świata. Ceniłem twoją przyjaźń. Z biegiem czasu miałem coraz większą ochotę na seks z tobą. Ale bałem się, że to zepsuje coś między nami. Że zrobiłbym krzywdę tobie i sobie. Zresztą ani wtedy, ani potem nie zadawałem się z kobietami, które miały mężów czy narzeczonych. Taka zasada.

Co powiedziawszy, zdałem sobie sprawę, że ostatnie zdanie jest kłamstewkiem, i to podwójnym. Wobec Cornelii nie mogłem się kierować „taką zasadą”, bo wtedy nawet nie wiedziałem, że w Holandii czeka na nią narzeczony. Sądziłem raczej, że kręci się przy niej kilku polskich absztyfikantów.

– A teraz?

Nie zrozumiałem jej pytania, ale nie chciałem, żeby je objaśniała.

– Teraz? Od lat jestem pogodzony ze światem i ze sobą, to znaczy przelatuję każdą laskę, jaka się nawinie. Kiedyś znajdą mnie w ciemnym zaułku z przyszpiloną scyzorykiem kartką na piersi: idź do piekła.

Zgasiłem papierosa. Cornelia znów się uśmiechnęła, a raczej próbowała się uśmiechnąć.

– Wiesz, Cornelio, teraz patrzę na to wszystko jak przez mgłę prześwietloną matowym wrześniowym światłem. Miłość, przyjaźń, seks... w tej mgle wszystko to wygląda trochę inaczej niż w pełnym słońcu. Ale nie musi wyglądać jak w greckiej tragedii.

– Gówno prawda.

– Może i tak, choć nie całkiem.

– Nie całkiem. Wcale nie przelatujesz każdej laski. A to o mgle – ziewnęła – nie brzmi źle.

– Mówisz do rymu. Nie mam drugiej pościeli, więc możesz spać w mojej albo tu, pod kocem.

– Wolę tu.

Kiedy przyniosłem koc i poduszkę, już spała, z podkulonymi nogami i dłonią wsuniętą pod policzek. Zdjąłem jej okulary i nakryłem ją aż po ucho pokryte jasnym meszkiem. Nagle wydała mi się obca, jakby przyjechała z innej planety. Pomyślałem: to przecież twoja Cornelia, bracie, uratowała ci życie. Siostra. Nic w przyrodzie nie ginie. Musisz spłacić dług. I poczułem się osobliwie.

Jestem zmęczony. Noc poszarzała. Wrześniowa mgła – gówno prawda. Szaruga jesienna w styczniu. Trzymaj się ciepło – H.

­

[W NOCY]

Ten Facet. Kiedy wszedł do antykwariatu, nazwałam go Tym Facetem.

Za