Dubo... Dubon... Dubonnet - Izabella Czajka-Stachowicz - ebook

Dubo... Dubon... Dubonnet ebook

Izabella Czajka-Stachowicz

3,8
31,90 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Kolejny tom cyklu głośnych powieści Izabeli Czajki-Stachowicz. Dalsze losy bohaterki Małżeństwa po raz pierwszy i Nigdy nie wyjdę za mąż. Czy kapelusik schowany ukradkiem do sarkofagu w Luwrze nasiąknie mądrością dziejów? Co czytali polscy robotnicy we Francji? Jak można zarobić na ciepły posiłek w wielkim mieście? Kogo kochała Kiki - legenda Montparnasse'u? I dlaczego nawet w najdroższym pokoju we francuskim hotelu nie ma pościeli? Przedwojenny Paryż, młodzi artyści z różnych stron świata, ale przede wszystkim ona - słynna już wtedy Bella, modelka Kislinga, przyjaciółka Czyżewskiego, muza Gombrowicza i Witkacego, której Chaim Soutine nosił walizki. Bella dotarła do Paryża w 1924 roku i od razu uznała to miasto za najpiękniejsze na świecie - choć początki nie były łatwe i póki nie dostała pracy w piśmie „Polonia", zdarzało jej się głodować. Po niemal pięćdziesięciu latach leciwa mieszkanka Mokotowa po trzech zawałach, oddzielona od przedwojennego Paryża traumą II wojny światowej, wspomina tamten czas z niepowtarzalną swadą i dowcipem.

Właściwie to było tak. Przyjechałam, usiadłam w „Rotonde" z największym wewnętrznym przekonaniem, że to jest z góry przeznaczone mi jedyne miejsce na świecie, gdzie mogę być naprawdę szczęśliwa. Właśnie tu, na rogu boulevard Montparnasse i boulevard Raspail, tu, na tym skrzyżowaniu dwóch ulic, przy żelaznym stoliku i na składanym żelaznym krześle, objawiło mi się moje błogosławione miejsce na tej ziemi. Nareszcie odnalazłam! Tu przecież jest mój właściwy dom i nie chcę innego. Nigdy w życiu nie czułam się tak wolna i szczęśliwa. Poczucie tej radosnej wolności uderzało mi do głowy jak alkohol.

(fragment)

 

Kobieta, z którą tańczył Picasso, którą kochali artyści nad Wisłą i nad Sekwaną.

Paulina Sołowianiuk, „Ta piękna mitomanka”

 

Miała serce dla każdego, kto tego potrzebował, była opiekuńcza, pomocna, hojna. Dotarłaby do samego Stwórcy, jeśliby to się stało niezbędne dla kogoś z jej podopiecznych.

Kira Gałczyńska

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 363

Oceny
3,8 (17 ocen)
4
8
3
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Izabela Czajka-Stachowicz

Dubo… Dubon… Dubonnet…

Wydanie II

Warszawa 2012

Przeraźliwie gwizdała lokomotywa… para przysłoniła wszystko – i dworzec, i odprowadzających mnie obu przyjaciół. Poprzez tę gęstą kotarę słyszałam wciąż głos Władka Broniewskiego:

– Uszy do góry, Bella.

– A nie daj się – wtórował mu Bruno Jasieński. – Trzymaj się! Do zobaczenia.

Pociąg drgnął i powoli ruszył – dym opadł – uśmiechałam się do obu, widziałam ich twarze za szybą. Chciałam powiedzieć coś bardzo ważnego… coś, co by zabrzmiało jak fanfara triumfu, ale krzyknęłam tylko: – Początek podróży!… – obaj parsknęli śmiechem – nie zrozumieli, widziałam z daleka powiewający szalik w czerwoną kratkę Brunona, wspięłam się na palce… ten szarozielony kapelusz to chyba Władka. Zwrotnica… szeroka aleja rozbiegających się szyn… Warszawa została poza mną. Salamandrze znowu udało się zbiec… tym razem Król węży już jej nie dopadnie.

Wtulona w róg przedziału, osłonięta płaszczem, zaciskałam pięści. – Chciał mnie sprzedać!! za pieniądze! Za pieniądze chciał mnie sprzedać kamienicznikowi z dziurkami na nosie! A taki był dla mnie dobry. Nigdy nikogo na świecie tak nie kochałam jak jego, mojego tatusia!

W ciemnym przedziale świeciła się u samego stropu maleńka niebieska żarówka. Mogłam się położyć, bo razem ze mną siedziało tylko jakieś małżeństwo. Starsza pani, szczupła i wątła, w czarnym toczku na siwych włosach, o chorowitej cerze, z nieukrywanym lękiem w oczach, była w ustawicznym ruchu – to ściągała jakieś walizki, to otwierała i zamykała neseser i torby wiszące razem z płaszczami, to znowu sprawdzała jakieś papiery w pugilaresie – natomiast mąż jej siedział nieruchomo, wpatrując się w nieprzejrzaną ciemność za oknami.

Udawałam, że drzemię. Chciałam, jak to zwykle bywa w pociągu, kiedy człowiek nie przynależy jeszcze do żadnego miejsca, uporządkować minione w jakąś logiczną, powiązaną całość. Cokolwiek było – powinno mieć jakiś dalszy ciąg. Jechałam do Paryża, ale przecież musiałam uregulować sprawę z Robertem Berény. Zaangażowałam się… on był poważnym, uczciwym i lojalnym człowiekiem – nie mogłam gwizdnąć na niego i popędzić dalej. Trzeba to w jakiś ludzki sposób załatwić. Teraz pojadę do niego, ale w Berlinie za nic nie zostanę. Już od miesięcy śnił mi się po nocach Paryż. Czasami – wydawało mi się nawet – słyszałam daleki jego głos…

Starsza pani uprzejmie częstowała mnie herbatą z termosu. – O dziękuję, bardzo dziękuję, ale nie mam pragnienia… może później – odpowiedziałam. Małżonek pani nadal wpatrywał się w ciemność, miał szarozieloną kamizelkę, krótko na jeża ostrzyżone białe włosy. Pani znów wspięła się na ławkę do siatki z bagażem, chciała zdjąć jakąś paczkę w czarnym papierze, przewiązaną sznurkiem.

– Przestań się wreszcie kręcić, usiądź na d… i siedź. Po co znowu chcesz rozwiązywać tę paczkę… Do cholery ciężkiej, ani chwili spokoju.

O, te słowa sprawiły na mnie wrażenie. Niecodzienne i zaskakujące. Pan w szarozielonej kamizelce nieporuszenie tkwił w oknie – czułam, jak starszej pani łzy kręcą się w oczach. „Ty wstrętny, ordynarny dziadygo” – powstrzymywałam okrzyk. Starsza pani odwracała ode mnie oczy – mój Boże, jakże musiała się wstydzić.

Pociąg nie zmieniał rytmu – łomotał – łoskotał – trząsł się i melodyjnie coś wystukiwał. Usypiałam ukołysana rytmem, budziłam się, kiedy za oknem rozbłyskiwały światła mijanych stacji. Leżałam, tuląc głowę do mojego domowego jaśka, z nogami wyciągniętymi wzdłuż kanapki. Starszy pan też spał na leżąco, tylko jego drobna, wątła żona, skurczona, półsiedząc, usnęła u jego nóg. Na granicy niemieckiej weszli celnicy – nie oglądali nawet walizek – resztę nocy przespałam – śnił mi się Robert… malował mi nos pędzlem umazanym w cynobrze – mówił „siedź na d… i nie ruszaj się”… Czy to możliwe, aby on do mnie tak mówił? – dziwiłam się we śnie.

Rano byłam w Berlinie, Robert czekał na peronie, miał rozradowaną minę. – Będziesz mieszkała w pensjonacie na Luitpoldplatz – pół minuty ode mnie.

Cieszyłam się i chaotycznie opowiadałam o śnie, ale niczego nie rozumiał. Pojechaliśmy do pensjonatu, gdzie niecierpliwie rzuciłam się w jego ramiona. Dopiero wieczorem poszliśmy na Nollendorfplatz, żeby zjeść porządny obiad. Robert nie rozumiał tych „wyższych” powodów mojego wyjazdu do Paryża.

– Dummheit – powiedział – sztuką możesz się tutaj zająć. Galerii jest do diabła i trochę, możesz oglądać Chagalla, Cézanne’a, Gauguina w Berlinie. Nie rozumiem słowa „klimat”. Nie jesteś malarką i to ci wcale nie jest potrzebne. A może… może łakniesz nowych przeżyć? Może szukasz nowej miłości? Powiedz mi otwarcie i szczerze. No?

Zaprzeczałam… przysięgałam – nie rozumiał – nie chciał zrozumieć, nie wierzył w wezwanie Paryża. Nie wierzył, że Paryż zawołał mnie wielkim głosem – Donnerwetter noch einmal. Hier wirst du bleiben, hier habe ich eine gewisse Klientele. Du brauchst kein Geld von deinem Vater1.

Przyczaiłam się – dobrze, dobrze – zrobię wszystko, co zechcesz. Kochany jesteś, zostanę z tobą w tym okropnym, koszmarnym Berlinie… naturalnie, tak będzie lepiej. Słowami nie potrafię do niego trafić – co tu robić?

Dni stawały się coraz krótsze… Zmierzch zapadał o czwartej po południu – chodziliśmy na dalekie spacery, z których wracałam zmęczona i zmarznięta. Lucas Tichany co dzień przychodził do pracowni, bełkotał – wydawał dźwięki coraz gwałtowniejszej intonacji – raz zerwał swój granatowy beret z głowy i podeptał go. Rzeczywiście, niemowa pasjonat to nie jest takie sobie zwykłe zjawisko.

Kiedyś poszliśmy na spacer z Lucasem, bo Robert nie mógł tego dnia odejść od sztalug. Powiedziałam, że chciałabym pojechać do Paryża. Zrobiło to na Lucasie widoczne wrażenie, stanął na ulicy i wygłosił jakąś dziwaczną przemowę – prócz słowa „Paricz”, powtarzanego co parę sekund, niczego niepodobna było zrozumieć. Wskazywał palcem na swoją pierś, to znów walił się kułakiem w głowę, jego małe oczki rzucały ognie – pienił się i podskakiwał: – Bella… Paricz… Paricz – w pewnej chwili zostawił mnie samą i pognał przed siebie.

W moim pensjonacie na Luitpoldplatz wszystko szło jak w uregulowanym zegarku. Pani kierowniczka była uprzejma, pokojowa czysta, spokojna i bardzo dbająca o porządek. Rano do łóżka dostawałam kawę z mlekiem, na obiad przychodził Robert. Wikinga Eggelinga, Gerharda Eislera, Hausmana, Hansa Arpa, Stiffersa i pozostałą paczkę rzadziej widywałam – unikałam bowiem Hansa Richtera – wstydziłam się tego, co się stało.

I wreszcie nadszedł dzień, kiedy spakowałam swoje rzeczy do walizki – pokojowa odniosła mi z prania bieliznę – pieniędzy miałam więcej niż w dniu przyjazdu z Warszawy. Robert był hojny, mogłam brać z jego portfela, ile chciałam. Dla swojej obrony muszę stwierdzić, że nigdy nie przekraczałam dziesięciu marek. Nieraz się gniewał! Das ist kindisch, du läufst ohne Geld, mach keine Dummheit, nimm zwei hundert – jetzt verdiene ich ganz gut – vorige Woche habe ich zwei Bilder verkauft…2 Ale nie umiałam brać pieniędzy, uważałam, że to w jakiś sposób jest „niewłaściwe”.

O godzinie dziewiątej z minutami wieczorem z Bahnhof am Zoo odjeżdżał pociąg do Paryża.

Miałam wykupione miejsce w wagonie sypialnym. Zatelegrafowałam do Zamoyskiego: „W czwartek o szóstej Gare du Nord – Bella”.

A w środę po obiedzie, naturalnie niczego nie domyślając się, Robert zaproponował mi pójście na spacer do Tiergartenu. W parku, mimo wczesnej pory dnia, zapadł zmierzch, mżył drobny deszcz. Szliśmy szeroką aleją – liście kasztanów szeleściły pod nogami, zbutwiałe i czarne przylepiały się do podeszew pantofli, między zwisającymi liśćmi rozcapierzonych gałęzi bieliły się okrągłe, mleczne kule słabo jarzącego się światła – zapach wilgotnej ziemi, powiędłych liści i tego siąpiącego cieniuteńko deszczu przesłonił cały świat. Palto Roberta było włochate… dotykałam policzkami mokrej, kosmatej powierzchni materiału. „O, mój Boże – myślałam – taki dzień, jakby już wszystko dobiegało końca… i świat, i życie”.

Gdzieś z daleka dochodziły przytłumione dźwięki klaksonów, daleki gwar miasta. Wąchałam świat poprzez zapach zwiędłych liści, poprzez mgłę, deszcz i mokre, włochate palto Roberta. Do głębi przejmujący zapach – zapach smutku.

– Jetzt gehen wir in ein schöhnes Kaffeehaus. Pójdziemy sobie teraz do jakiejś pięknej, jasnej kawiarni, wypijemy dobrą kawę – sama wybierzesz przy bufecie ciastka, posłuchamy muzyki.

„Przecież powinnam jeszcze wpaść do pensjonatu po walizki” – myślałam.

Powoli szliśmy w stronę Kaiserdammu.

– Nie widziałaś jeszcze, jak po skończeniu wygląda portret Istvana Varro. Nie chciałabyś po kawie pójść ze mną? Mam go na sztalugach.

– Robert! Przecież on jest już skończony od lat… stał za dziesiątkami innych płócien, odwrócony do ściany… Przecież jeszcze zanim się poznaliśmy, rzuciłeś ten realizm – to dziwne, że znowu wróciłeś do tego.

Robert gniótł w palcach papierosa, wzrokiem błądził po drutach telegraficznych.

– Mutti (zawsze w przypływie czułości tak mnie nazywał), Mutti, nigdy żaden obraz nie jest ostatecznie skończony. Rozumiesz?

(Jeżeli w takim tempie będziemy szli, to ja nigdy nie dojadę do Paryża!)

– Robert! Strasznie zmarzły mi nogi… proszę, weź taksówkę, chciałabym już być w tej jasnej, ciepłej sali. Rozumiem już – obraz nigdy nie jest ostatecznie skończony…

Siedzieliśmy w kącie rzęsiście oświetlonej kawiarni. Robert zostawił w garderobie mokre, włochate palto. Jak to dobrze, że kobiety nie muszą zostawiać płaszczy w szatni. Rozpięłam płaszczyk i usiadłam naprzeciw niego… Palił papierosa i znowu pewno myślał o portrecie Istvana Varro – wąsatego, starszego pana w szlafroku.

– Teraz pójdę wybrać ciastka – wydało mi się, że głos miałam taki sam jak zawsze.

– Dobrze, a dla mnie weź kawałek szarlotki…

Już byłam chyba trzy kroki od stolika, a tu:

– Czekaj – czekaj… – Przystanęłam, serce waliło na alarm. – Co ja chciałem powiedzieć? Tak. Kawałek szarlotki i ciastko z serem. Wiesz jakie? Francuskie z serem.

– Dobrze – wykrztusiłam – bardzo dobrze, francuskie z serem.

I nie zatrzymując się, przeszłam prędkim krokiem koło bufetu, rozchyliłam ciemnoczerwoną kotarę, przebiegłam koło szatniarza, sprawdzającego jakieś numery wyryte na okrągłych blaszkach, a kiedy zamknęłam wyjściowe drzwi, znalazłam się znowu we mgle, deszczu i ciemnościach.

– Prędko, prędko Luitpoldplatz numer trzeci… i poczeka pan pod bramą, za chwilę wrócę z walizkami…

Piętnaście minut trwała jazda na dworzec. Tragarz szedł z walizkami przede mną. Deszcz rozpadał się na dobre, były to już nie ostre igiełki, lecz duże krople. Och, wszystko jedno, i tak za chwilę usiądę w ciepłym, suchym przedziale, w pociągu, z którego wysiądę na Gare du Nord w Paryżu.

Tym razem jechałam sama – był to przedział sypialny pierwszej klasy – tak, pieniądze to jednak dobra rzecz. Powleczenie pachniało krochmalem, mydłem i czystością, odsunęłam prześcieradło i usiadłam. Jeszcze siedem minut do odejścia pociągu. No, ale zdążyłam – i nagle zobaczyłam Roberta w tej rzęsiście oświetlonej kawiarni na Kaiserdamm, jak niespokojnie patrzy w stronę bufetu.

– Poszła po ciastka… już przecież minęło pół godziny, i nie wraca? Może zachorowała? Może zemdlała?

Och, żeby już ten pociąg ruszył. Od szatniarza się dowiedział, że wyszłam? Ale przecież szatniarz był tak zajęty tymi numerkami na blaszkach, że mógł mnie nie dostrzec.

Do drzwi ktoś zapukał. – Proszę – powiedziałam, a gardło miałam ze strachu tak ściśnięte, że słowa nie mogły się przedostać.

Wszedł mały człowiek w mundurze, na otoku czapki miał napis „Mitropa”.

– Czy szanowna pani zechce zjeść kolację, czy zarezerwować miejsce? – Podał mi różowego koloru bilet.

– Proszę – wyjąkałam.

Minęło jeszcze parę minut – pociąg powoli ruszył, wyszłam z przedziału i stanęłam w przejściu przy oknie.

Na dworcu działy się zawsze te same odwieczne sprawy. Zawiadowca stacji w zielonym mundurze – tłumy ludzi żegnających odjezdnych – przysadzista kobieta w białym fartuchu na palcie przy błyszczącym niklem wózku… „Frankfurter Würstchen”. Szklany kiosk z gazetami, szklany kiosk z owocami – złociste kule pomarańczy – i wielkie napisy wiszące na stalowych uchwytach: „Bahnhof am Zoo”. Jeszcze trochę świateł, jeszcze trochę Berlina, a potem ciemność bez kresu. Wilgotna, ociekająca wodą noc.

Poszłam do wagonu restauracyjnego. Poprosiłam o jajecznicę, bułki i masło, potem napiłam się ohydnej, lurowatej herbaty i zabrawszy ze sobą butelkę wody mineralnej, wróciłam do przedziału. Aż dziwne, jak dobrze pamiętam tamtą noc. Jasnożółta piżama od tatusia – jedwabna, bladożółta z białym oblamowaniem – i zapach „Jackie” Guerlaina. Nie miałam ani książki, ani gazety. Zgasiłam światło i poddałam się rytmowi pociągu.

Jak długo on tam czekał na szarlotkę i sernik? Nędznico! Łajdaczko! Kretynko! Czy już do końca życia będę musiała się wstydzić? I co sobie właściwie przy tym myślisz, pozbawiony mózgu czerepie? Jak mogłaś! Jak mogłaś zostawić go przy stoliku kawiarnianym i prysnąć? Paryż cię woła? A jak cię zawoła Kalkuta? A jak cię zawoła biegun południowy? Nieszczęsna idiotko, pozbawiony skrupułów, poroniony stworze człowieczy. Brzydzę się sobą. Nienawidzę siebie! A zapowiadałam się na uczciwą kobietę… miałam aspiracje… filozofia… polonistyka… historia sztuki. Zaczęłam płakać. Z początku cicho i żałośnie, a potem coraz gwałtowniej, aż rozryczałam się jak w dawnych, najdawniejszych czasach. Łomot wagonów, trzaskanie żelastwa szczęśliwie zagłuszały wydawane przeze mnie jęki.

– Dobry był dla mnie, za dobry. Wszyscy są dla mnie za dobrzy… uu… uu… uu – o, Boże! Jaka ja jestem nieszczęśliwa! Inne wychodzą za mąż, rodzą dzieci. Cieszą się szczęściem domowym, są wierne z potrzeby serca, tworzą następną generację, bo przecież tak chce natura. Żyją zgodnie z prawem boskim – a ja? Wyrzutek społeczeństwa – pomiot diabelski, nie chcę mieć męża… nie chcę mieć dzieci… nie chcę domowego szczęścia. Za nic nie chcę tworzyć następnej generacji! Boże, zmiłuj się nade mną, jestem obrzydliwą egoistką! – Przysłoniłam głowę kołdrą, odcięłam się ostatecznie od całego świata i z mokrą od łez twarzą zasnęłam.

Teraz mi się wydaje, że płacz to bardzo zdrowe odprężenie. Płacz, jak deszcz, odświeża człowieka. Jak nie ma innej rady, dobrze jest wyrzucić z siebie wszystkie trucizny kanalikami łzowymi.

Zielona butelka mineralnej wody nakryta szklanką jak przezroczystym turbanem robiła do mnie grymasy – wykrzywiała się i jazgotała coś zupełnie niezrozumiałego. – Jesteś butelką wody mineralnej i nie wolno ci się do mnie wykrzywiać – jak będę miała pragnienie, to naleję sobie do twojego kapelusza wody i napiję się.

– Czemu udajesz, że mnie nie rozszyfrowałaś? – usłyszałam wyraźnie. – Doskonale wiesz, że jestem czarownicą, i zamierasz ze strachu – bo także wiesz, że po to tu jestem, żeby ci zrobić coś okropnego.

Rzeczywiście wszystko to wiedziałam i umierałam ze strachu.

Drzwi przedziału otworzyły się i weszło trzech umundurowanych mężczyzn: – Passeport, s’il vous plaît3. – Drżącymi rękoma sięgnęłam po torebkę, mimo woli spojrzałam na butelkę, wykrzywiła się szatańsko i pokazała mi zielony język. Drżącymi rękoma wyciągnęłam paszport z torebki i podałam najbliżej stojącemu. Pochylił się i zaczął przewracać kartki. Widziałam już na pewno, że wszystko stracone. Czarownica, pękając ze śmiechu, zrobiła do mnie okropnego zeza.

– Regardez-moi. Qu’est-ce que c’est?!4 – krzyknął dziwnie umundurowany francuski celnik, miał bowiem na czapce wielką kitę z piór. Pozostali, również z pióropuszami na głowach, pochylili się nad moim paszportem. Jeden z nich nosił krótką, bladozieloną brokatową pelerynkę. Podali mi paszport… – Co to znaczy – powtórzył pierwszy – nie ma francuskiej wizy. Niech pani spojrzy. Co to znaczy?

Zdrętwiałam z przerażenia – wizy francuskiej nie było – zamiast wizy leżały trzy zasuszone fiołki.

– Proszę panów – krzyknęłam – proszę panów – to ona! Ona ukradła mi wizę i położyła na to miejsce zasuszone fiołki – ona jest czarownicą – patrzcie! patrzcie! jak się wykrzywia! – Butelka skromnie i jak gdyby nigdy nic stała na stoliku.

– Passeport, s’il vous plaît. – Nieprzytomna odsunęłam zasuwkę – do przedziału weszło trzech umundurowanych celników – nie mieli pióropuszy ani żaden z nich nie nosił bladozielonej brokatowej pelerynki. Tak jak przed chwilą, we śnie, drżącymi rękoma sięgnęłam do torebki – z ukosa spojrzałam na butelkę.

Przyłożyli pieczęć. – Merci – dotknęli palcami czapek i już ich nie było.

Teraz dopiero przy pełnym świetle elektrycznym zdjęłam z głowy czarownicy szklankę i napełniłam wodą – banieczki prysnęły mi w nos. – To jest już ostatnia twoja sztuka – powiedziałam, obcierając twarz. – Ostatnia, bo za chwilę wyrzucę cię za okno, tyle mi strachu napędzić, nie tylko skraść wizę, ale na jej miejsce położyć trzy zasuszone fiołki.

Z trudem otworzyłam okno, wychyliłam głowę, wiatr uderzał mnie w twarz, deszcz nie padał, dla rozmachu pokręciłam ręką i daleko cisnęłam butelkę-czarownicę. Wśród płynących białych chust na niebie migotały malutkie gwiazdy. Chłód – radosny chłód uchodzącej nocy – przeniknął mnie na wskroś. Zatrzasnęłam okno, pod kocem odnalazłam słodkie ciepło.

Ot, i przekroczyłam granicę Francji. Niechaj mi będzie pozdrowiona! Popatrzcie, popatrzcie, dobrzy ludzie – pięćdziesiąt lat mija od tamtego wieczoru – pół wieku – naturalnie, jak na odcinek czasu w ogóle to niewiele, ale jeśli mierzyć rozpiętością życia człowieka, to przecież – to przecież nie tak znowu mało. Entuzjastycznie powitałam Paryż! Tak zresztą zawsze witałam Francję. Ile razy? Już chyba nie potrafię zliczyć – na lotnisku Orly i le Bourget, lądując w Rouen, Hawrze, Dunkierce, wychodząc z ekspresu na Gare du Nord. Za każdym razem kiedy stopą dotykałam ziemi francuskiej, serce przepełniała cudowna słodycz. A teraz – siedząc w fotelu przy zaśnieżonym oknie, w moim małym mieszkaniu na Mokotowie, z bolesnym skurczem uśmiecham się i pozdrawiam cię już z daleka, o najpiękniejsze, najmądrzejsze, jedyne miasto na kuli ziemskiej! Teraz kiedy w tym bujnym, szalonym życiu… życiu marynarza, włóczęgi, pijanego słońcem i miłością żołnierza, poznałam wszystkie wspaniałe miasta Ameryki Północnej i Południowej, kiedy posmakowałam wszelakiego wina w tawernach Hiszpanii, Włoch, Grecji, Jugosławii, Maroka, kiedy znany mi jest czar oceanów, mórz, olbrzymich rzek, fiordów i wysp, stepów, wodospadów, pustyni i prerii i kornie chylę głowę przed wspaniałościami tego świata… – zawsze i do końca dni moich Paryż pozostanie najukochańszym miastem na kuli ziemskiej!

August Zamoyski stanął przede mną akurat, gdy wychyliwszy głowę przez okno, niezbyt pewnie zawołałam: – Porteur!5

Śmiał się, pokazując, jak to on, wszystkie trzydzieści dwa zęby łyskające bielą.

– No i jesteś. No i jesteś w Paryżu. – Bagażowy niósł walizki ku wyjściu, a ja, wystraszona, szłam obok niego – zgubiony język w gębie – niepewna i wstrząśnięta nieznanym mi nowym zapachem, ilością świateł, gwarem tej mowy, którą znałam, a jednak, jak mi się nagle wydało – niezrozumiałej.

W taksówce August nie przestawał mówić – chaotycznie, skrótami, głośno rżąc, jak to było w jego zwyczaju. Jaki on bliski, serdeczny, może dlatego, że mówi po polsku? Może dlatego, że zna mojego ojca, że sam jest kimś z Nowogrodzkiej, przyjacielem Witkacego… kimś z Zakopanego. O Boże, jaki wspaniały plac! Jakie te ulice są szerokie. Od świateł, od wystaw w głowie się kręci.

– Patrz! Patrz, to jest Arc de Triomphe – to Rivoli, widzisz tę kolumnadę? Bellu – nie tam – spójrz tu, na lewo! To Luwr, pójdziemy tam jutro – szarpał mnie za rękaw. – Patrz! patrz! Co to za perspektywa – widzisz, Champs Élysées, spójrz! Tam z daleka Lasek Buloński – Bellu – ty nie patrzysz – przecież to most Aleksandra – och, już jesteśmy na lewym brzegu. Otwórz oczy – to boulevard St-Germain-des-Prés… Bella… Bella, otwórz oczy – patrz! patrz! Boulevard St-Michel… O, już jesteśmy na rue de Rennes, Bella, ja ci wynająłem pokój w „Hôtel Unic” numer 151 bis, u madame Martineau. To bardzo przyzwoity hotel, wiesz, mężczyznom nie wolno cię odwiedzać po dziewiątej wieczór… Ona jest bardzo prude… Zdaje mi się, że to odpowiednie locum i bardzo blisko Montparnassu… Pokój nieduży, ale zimna i gorąca bieżąca woda. Łóżka tu wszystkie są olbrzymie i mają świetne materace. Rano przyniosą ci do pokoju kawę z mlekiem i brioszkę albo croissant6.

Słuchałam go, on się zachłystywał – patrzyłam niewidzącymi z oczarowania oczyma… nie rozumiałam połowy tego, co mówił, ale udawałam, że rozumiem. Mój Boże, co on też? Broszę do łóżka… co to znaczy? Po co? Dlaczego? Czy nie lepiej bułkę z masłem? Broszki do kawy? Ten Gucio trzepie takie nonsensy! Jacy znowu mężczyźni mają mnie odwiedzać do dziewiątej?

Pani Martineau miała na ramionach szary szal włóczkowy – a w ramionach długowłosą, śliczną suczkę. August Zamoyski dokonał ceremonii prezentacji: – Et voilà c’est Babette7. – Z kolei ona przedstawiła mi pieska. Wyciągnęłam rękę, chcąc pogłaskać suczkę, ale Babette warknęła i obnażyła ostre, żółte zęby.

– C’est mon amour, c’est un petit ange8. – Madame Martineau podniosła entuzjastycznie psinę do góry. – Je t’adore, mais il faut être gentille – c’est notre petite Polonaise, une mademoiselle bien sérieuse… mademoiselle Bella… regardez la bien9.

Uśmiechałam się i kłaniałam, chcąc zyskać sympatię Babette, ale się nie udawało, Babette podnosiła górną wargę, ukazując żółte zęby i warczała.

– Babette – powiedziałam po polsku – przecież jestem królową psów… przecież…

– Elle ne comprend pas, elle parle seulement français. – Gucio rżał i tak jak Babette podnosił górną wargę, szczotki wąsów podchodziły mu pod sam nos.

August został na dole z madame i Babette, a ja z garçonem (też wąsatym) Paulem i walizkami poszliśmy na trzecie piętro. Paul wstawił mi walizki i oddał klucz – miałam za pięć minut odświeżona i przebrana zejść. – Nie ma mowy o żadnym odpoczynku, musisz dzisiaj jeszcze być w „Rotonde” – oświadczył Gucio. Pokój nie był duży, ale akurat dostateczny dla mnie – rozebrałam się migiem, migiem umyłam, wyjęłam z walizki pięknie uprasowaną białą bluzeczkę z falbankami, włożyłam mój zimowy płaszczyk i pozostawiwszy nierozpakowane walizki, zeszłam na dół.

Babette na mój widok z miejsca zawarczała. Madame pouczyła mnie, że po naciśnięciu dzwonka mam powiedzieć cordon, s’il vous plaît10, a potem dobrze zamknąć za sobą drzwi.

– Czy ona nie wie, że jestem królową psów? – zapytałam Augusta.

– O moja miła! zapominasz, że tu jest republika, od czasów rewolucji obowiązują „Liberté, egalité, fraternité”11, francuskie psy nie uznają królowych – gilotyna ścięła głowę ostatniej, nazywała się Maria Antonina.

Dochodzimy do placu Montparnasse, zaraz skręcimy w lewo na boulevard Montparnasse. – Skup się! – uważaj, bo teraz właśnie nadchodzi najważniejsza chwila w twoim życiu. Tu się znajdziesz w świątyni współczesności, tu otoczona najświatlejszymi mędrcami, rabinami, magami, twórcami, filozofami dnia dzisiejszego, przepowiadaczami jutra zapłaczesz nad błędnymi drogami, którymi dotychczas chodziłaś, strzepiesz pył ze swoich nóg, zerwiesz z tym, co było, i… i… – jakieś pędzące auto ze zgrzytem hamulców i piskiem opon zahamowało przed moimi nogami, z których właśnie strząsałam prochy tamtych porzuconych dróg. – Au nom du diable – tu n’as pas les yeux…12 – Zamoyski pociągnął mnie na trotuar.

Szłam przy nim już bez słów… nigdy żadne cielę urzeczone soczystą zielenią nie było tak ogłupiałe i jednocześnie tak zafascynowane. Boulevard Montparnasse nie tyle mnie zadziwił światłem wielkich lamp, ile gwarem – z obu stron szerokiego bulwaru nieprzejrzane tłumy obsiadały stoliki, setki ludzi siedziało przy stolikach ustawionych wzdłuż szerokiego trotuaru prawie do samej jezdni. Tłumy gadających, tłumy głośno krzyczących, śmiejących się ludzi… Nigdy w życiu czegoś podobnego nie widziałam – siedzieli przeważnie z gołymi głowami albo w beretach. Co za przedziwni mężczyźni, jakie fantastyczne i cudowne kobiety!

August rżał końskim śmiechem i zacierał ręce, patrząc na moje nieprzytomne oczy, na zachwyt, wstrząs, któremu całkowicie uległam.

– A co? Nie mówiłem? Cha, cha, cha… ale cię zamroczyło, cha, cha, cha! Zrozumiałaś? Wiesz już teraz, dlaczego ci wtedy w Warszawie powiedziałem, że musisz tu przyjechać? Widzisz, to jest „Rotonde” – to jest właśnie „Rotonde” – no, tędy przejdź! dalej! prosto, o tam, do stolika. Chodź, przedstawię cię, tam siedzą…

Ciągnął mnie między stoliki poprzez tłumy rozgadanych ludzi, potykałam się o krzesła – potykałam się o dziesiątki par nóg tych wszystkich nieznajomych, z brodami i bez bród, w beretach i bez beretów, z czuprynami siwymi, czarnymi, blond i łysinami. Dziewczęta, kobiety piękne, roześmiane, jaskrawo umalowane, tajemnicze kobiety, pachnące nieznanymi mi perfumami, w lśniących, migotliwych naszyjnikach turquoise (najbardziej modnych wówczas turkusowych koralach). Nogi odmówiły mi posłuszeństwa – nie mogłam już dalej iść i wreszcie opadłam na żelazne krzesło przy okrągłym stoliku, na którego blacie piętrzyła się cała góra spodków.

– To jest Bella z Warszawy – a to Eugeniusz Zak. – Skłoniłam głowę. (Któż by w Warszawie nie słyszał o świetnym malarzu, Zaku, jednym z twórców grupy „Rytm”?). Teraz prawie pięćdziesiąt lat minęło – a tu naprzeciw mojego fotela – o, tu, na ścianie, wisi obraz Zaka – Dziewczyna w niebieskiej chustce na głowie.

Tuż obok Zaka siedziała śliczna, młodziutka osoba – miała bardzo niebieskie oczy i czarne, gładkie, do ramion spływające włosy.

– To pani Jadwiga – powiedział Zamoyski – żona pana Genia – przedtem też malowała, a teraz… – Uśmiechnęła się do mnie – miała równiutkie zęby i wdzięk zakochanej, szczęśliwej żony. – A to jest Roman Kramsztyk i jego żona.

Kramsztyk był brzydki, to prawda, ale w tej brzydocie było coś, co z miejsca pozwalało jej nie widzieć. Z Kramsztyka promieniowała jakaś serdeczna bliskość. Żona Kramsztyka, w okularach, wysoka i autorytatywna, wydawała mi się uosobieniem krytycyzmu i poczułam się całkowicie onieśmielona. Po drugiej stronie pana Zaka siedział wysoki, chudy, również brzydki i smętny osobnik o długim nosie i zupełnie rozpaczliwym wyrazie twarzy – malarz Hayden (żyje do dziś dnia i nadal przychodzi do „Selectu” – dzisiejszej „Rotonde” malarzy). Bo Montparnasse pozostał nadal tym samym siedliskiem artystów, mimo istnienia „Deux Magots” i „Café Flore”, mimo mody na najdawniejszą kolebkę cyganerii artystycznej, Montmartre. Montmartre w roku 1924, w roku mojego przybycia do Paryża, znaczyło „wczoraj”. Toulouse-Lautrec, Bonnard, Cézanne, Renoir, Gauguin, van Gogh i inne związane z nimi nazwiska – już wtedy należały do przeszłości, a Montparnasse to było tryumfujące „dzisiaj”. To był Leopold Zborowski, Modigliani i Soutine, August Zamoyski, Kisling, Leopold Gottlieb, Leopold Lewy, Foujita. Układam ten spis nie według talentów, nie według wartości obiektywnej, ale według ówczesnej mojej temperatury uczuciowej.

Właściwie to było tak. Przyjechałam, usiadłam w „Rotonde” z największym wewnętrznym przekonaniem, że to jest z góry przeznaczone mi jedyne miejsce na świecie, gdzie mogę być naprawdę szczęśliwa. Właśnie tu, na rogu boulevard Montparnasse i boulevard Raspail, tu, na tym skrzyżowaniu dwóch ulic, przy żelaznym stoliku i na składanym żelaznym krześle, objawiło mi się moje błogosławione miejsce na tej ziemi. Nareszcie odnalazłam! Tu przecież jest mój właściwy dom i nie chcę innego. Nigdy w życiu nie czułam się tak wolna i szczęśliwa. Poczucie tej radosnej wolności uderzało mi do głowy jak alkohol.

Do tej pory – cóż, uważałam Paryż za wspaniałe miasto wspaniałego narodu – ot, i wszystko. A teraz… teraz ja sama swoim wzrokiem, słuchem, dotykiem, całą sobą, ciałem i naskórkiem poczułam Paryż. Tylu ludzi chodzi po jego trotuarach – jeździ metrem, siedzi w małych bistrach i na wspaniałych tarasach jego kawiarń – każdy czegoś innego w nim szuka i każdy to, czego szuka, znajduje. Wszyscy mogą tam żyć według swojego widzimisię i nikogo to nie gorszy. Jeśli chcesz, możesz chodzić w szlafroku po ulicy, jeśli chcesz, możesz sobie włożyć na głowę garnek i spacerować w nim – nikogo nie zadziwisz – na nikim nie zrobi to najmniejszego wrażenia.

Oczarowana miastem, podziwiałam i ludzi. Ich inteligencję, ich poczucie humoru, a także język – język sprzedawcy gazet, konduktora i kobiety dziurkującej w metrze bilety i kelnera – identyczny z językiem Anatola France’a. W żadnym innym języku nie istnieją takie subtelności znaczeń: Czasem wydawało mi się, że źródłem tej lotności jest wino. Tylko w winie jest mądrość i świetlista radość.

Aha! i jeszcze jedno, co mnie wtedy napełniło zbożnym zdumieniem, mnie, przyjeżdżającej wprost z Berlina, wydawało się jakby symbolem.

W Berlinie, tak jak zresztą w innych miastach Europy, ulice na wszystkich przecznicach tworzą ostre kąty. W Paryżu zauważyłam, że nie ma ostrych kątów, kąty są zaokrąglone. I te właśnie zaokrąglenia kątów nadają Paryżowi szczególne piętno.

Specyficzny wdzięk ulic, placyków, placów. Niepowtarzalny klimat dawności i dnia dzisiejszego. Urzekające piękno. Śmiertelnie zakochałam się w Paryżu.

Zaraz… zaraz. Jak to było? Wojna. Getto… głód… nędza… Tata, opaska z niebieską gwiazdą na rękawie. Idąc ulicą Żelazną, nagle usłyszałam głośne wołanie: – Dodatek nadzwyczajny! Dodatek nadzwyczajny!

Przede mną na chodniku siedziała przekupka – w koszu na pół zgniłe gruszki. Potoki jaskrawego słońca zalewały koszmarnie brudną ulicę, zatłoczoną skazanymi na śmierć Żydami… Wysoko, wysoko nad murem – bladoniebieskie, jakby rozpalone upałem do białości niebo. Wzdłuż rynsztoków malutkie dzieci, porzucone czy osierocone – wyciągające chude piszczele rączek: A stikele brot, Ich hob hunger13 – jak drobne ptaszki, jak wypadłe z gniazd pliszki. Małe, czarne oczka i zielonkawosine twarzyczki… „Dodatek nadzwyczajny”. Szmatławiec, który, mimo że budził wszędzie obrzydzenie, był na ogół czytany – bo przecież nie było innej gazety. Dużymi, tłustymi literami przeczytałam: „Wzięcie Paryża” – to była już ostatnia kropla, która przepełniła miarkę. Stanęłam pod jakąś poczerniałą, brudną kamienicą i na głos… na cały głos płakałam.

Podszedł do mnie jakiś człowiek w granatowym usmotruchanym kombinezonie.

– Co też pani wyrabia, co parę kroków patrole niemieckie, a pani jawnie płacze, że wzięli Paryż?

– Wzięli! Wzięli wszystko!

– Niech pani nie płacze! Jak wzięli, tak i oddadzą… niech pani lepiej wejdzie do bramy – a to plugastwo (wskazał na gazetę) niech pani gdzieś niepostrzeżenie rzuci. Oni i tak nie wygrają tej wojny. Boga by w niebie nie było!

Spojrzałam w górę… wysoko bladoniebieskie niebo. 

– A może Go nie ma? – szepnęłam wśród łez.

– A stikele Brot!… Hob mitajd! Zlituj się… Ich hob hunger! – krzyczała ulica. Wszyscy żebrali o chleb.

Przywykłam i do głodu, i do poniżenia, do nędzy, do tarczy z gwiazdą Dawida na rękawie, do okrucieństwa – do śmierci. Ale gdzieś na dnie serca żyło we mnie wspomnienie Paryża. Paryż w różowozłocistej mgiełce, Paryż – jedyna bezpieczna wyspa na świecie. A teraz ich buty depczą i tamto miasto. Niemcy w Paryżu! Aż tu, w warszawskim getcie, słyszałam stukot ich butów w parademarszu pod Łuk Triumfalny.

W brudnej bramie brudnego domu, wciśnięta w najciemniejszy kąt, gorzko płakałam. – Nic się przed nimi nie ostoi, nic się przed nimi nie ostoi – o Boże.

– Cicho już! Ostoi się, ostoi… niech pani przestanie płakać, trzeba ino przetrzymać, przetrwać, a nie pakować im się w łapy. Wzięli Paryż, wzięli Warszawę, wzięli świat?… Oddadzą Warszawę, oddadzą Paryż, zakrztuszą się i oddadzą świat…

Trzech żołdaków weszło do bramy. W ciemnym kącie wstrzymałam i szloch, i oddech. Człowiek w granatowym kombinezonie otworzył skrzynkę, którą trzymał w ręku, prawie u moich nóg, i najspokojniej w świecie zaczął rozwijać jakieś druty. Żołnierze obrzucili spojrzeniem druty i postać pochyloną nad skrzynką i waląc głośno buciorami, wyszli z bramy na ulicę.

– No, i jakoś uszło nam to opłakiwanie Paryża – dobra jest, a teraz niech pani co tchu zmyka do domu, porozsyłali dziś tych patroli do cholery i trochę, czują pismo nosem, oni już wiedzą, co dla nas znaczy „zajęcie Paryża”.

Wracałam na Chłodną, do przydzielonego mi pokoju, bo z mojego domu zostałam wyrzucona. Wchodziłam krok po kroku – ciężko – na czwarte piętro, niewypłakane łzy kłuły w powieki. Europa! cała Europa! – cały świat oplatany siecią swastyki!

Im bliżej jestem śmierci, tym częściej łączę w myśli dzień dzisiejszy z minionym, teraz, kiedy piszę te słowa, siedzę w wygodnym fotelu, za oknem śnieg skrzy się na gałązkach forsycji, która pierwsza na wiosnę wybucha płomiennym krzykiem kwitnienia. Śnieg pokrył białą pierzyną róże, czarny kot – dziki kocur, zwany przez nasz dom „panem Malinowskim”, obchodzi cały teren koło domu. Oswoił się i co dzień przychodzi o drugiej na obiad. Na bieli śniegu duży, czarny, o lśniącym futerku, o zielonych gwiaździstych oczach – wydaje mi się synem dawnego Marcina – kota Ewy. Tak jak tamten jest legendarnym Casanovą, tylko że na osiedlu WSM Mokotów. Tak jak tamten ubóstwia zapach waleriany i jak tamten, kiedy go głaskam, czule szepcząc: – Panie Malinowski, kochany panie Malinowski – odpowiada mi: – Grę… grę… grę… grę…

Ale wróćmy do tamtego wieczoru w „Rotonde”, kiedy to z miejsca odczułam, że siedzę w samiutkim środku ziemi, w pępku świata, a jednocześnie wydało mi się, że Paryż był nietknięty spojrzeniem, póki nie zobaczyły go moje oczy. Czułam pulsującą krew wielkiej aorty miasta i rytm mojego pulsu był taki sam. Jak też ja mogłam dotychczas żyć? Paryż przeinaczył mi cały świat – nie znaczy to wcale, że minęły mi wszystkie udręki i niewola młodości – życie nadal zalewało mnie, oszołamiało i oślepiało. Uświadomiłam sobie jednak, że prawem człowieka jest szczęście.

Dzień późnego listopada wydał mi się dniem wiosennym…

Obudziłam się w nocy – podeszłam do otwartego okna małego pokoju w „Hôtel Unic” (rue de Rennes 151). Wpłynęła paryska noc – spojrzałam na plac pod dworcem Montparnasse. Deszcz mżył w kolorowych smugach świateł – czerwona lśniąca kaskada… przeniosłam wzrok w głąb… w stronę bulwaru Montparnasse – błękitnozielona struga od nieba niewidocznego gdzieś w górze do czubków drzew. Chłodny, a jednocześnie ożywczy wiaterek… łagodna, miękka, deszczowa noc. Wyciągnęłam szyję, wystawiłam nos, wąchałam, tak, właśnie tak, wąchałam nieznany mi dotychczas zapach nocy paryskiej, przestępując bosymi nogami przed otwartym oknem. Pachniała? Tak. Niewątpliwie pachniała. Ale czym? Znowu wystawiłam nos w ten kolorowy deszcz, na ten miękki, wilgotny, uzdrawiający wiatr.

Wąchałam, jak mój pudel w Warszawie, pnie drzew na Nowogrodzkiej. Nogi mi przeziębły, wróciłam do łóżka. Czy istnieją gdziekolwiek na świecie tak wygodne łóżka? Przeturlałam się wzdłuż i wszerz… Ten elastyczny materac to nie nowoczesny, twardy tapczan, to nie tak zwane pojedyncze, w miarę szerokie łóżko, to nie trumna Miesa van der Rohe w Berlinie, paryskie długie i szerokie łóżko, w którym można leżeć i fikać koziołki – to łóżko, które mądrze spełnia swoją funkcję. Zgasiłam małą lampkę na szafce nocnej. Przez otwarte okno widziałam różowy odblask świateł na Montparnasse. Czym więc pachniała ta migotliwa, świetlista, mokra od deszczu paryska noc? Wiem, wiem już, fiołkami parmeńskimi, benzyną, pommes fruitami i… chyba perfumami.

Wpadłam w sen jak w kopiec miękkiego siana. Obudziło mnie – rano – pukanie do drzwi.

– Entrez. Proszę wejść. 

Do pokoju wszedł w pasiastej kamizelce (żółte i czarne pasy) Paul ze śniadaniem na tacy.

– Mamy dziś piękną pogodę. – Rozejrzał się po pokoju. – Dlaczego pani śpi, nie spuszczając żaluzji? Czy nie było za chłodno? Przecież może się pani przeziębić. Pani Martineau gniewałaby się bardzo.

Imbryk z kawą, ciepłe, prawie gorące croissanty, miód, masło w białej, porcelanowej miseczce, dżem pomarańczowy.

Croissant… rogalik z francuskiego ciasta… Pierwszy raz w życiu jadłam croissanta, popijając kawą. Och, przecież mogłabym ich zjeść co najmniej sto. Pycha! Wiem, że tego nic i nikt nie zdoła wskrzesić. I teraz smakują mi ciepłe croissanty na śniadanie, jeśli jestem w Paryżu, ale, niestety, tamten smak zatracił się w czasie.

Słońce wpadało przez otwarte okna – deseń tapety: na beżowym tle różowoniebieskie bukieciki różyczek – bladoliliowy bukiecik fiołków parmeńskich w szklanym wazoniku, te fiołki to było powitanie Paryża, złożone rękami Augusta. Powoli jadłam croissanty posmarowane masłem, powoli popijałam małymi łyczkami kawę, a radość życia tłukła mi się w piersiach. „Czy to radość? Czy to serce? – myślałam, uśmiechając się do rogalika. – Czy to radość, czy puls krwi w żyłach?” Popiłam znowu łyk kawy. Jak zatrzymać na zawsze to słońce na różyczkach tapety? Co zrobić, żeby nie rozpłynęła się rozedrgana smuga, w której liliowe główki parmeńskich fiołków wydały się najcenniejszymi klejnotami? Co zrobić, żebym nigdy nie stała się o dzień starsza? żeby moich zębów nie skaziła żadna plama? aby moje włosy nie zmieniły koloru i zawsze były ciemne o rdzawomahoniowym odcieniu, a moje małe piersi pozostały na zawsze takimi, jak są dzisiaj?

A teraz na zakończenie śniadania – do resztek tej kawy, która mi pozostała – zapalę sobie z żółtej paczki, leżącej na stoliku tuż pod lampą, jednego gauloises’a. One jedne – francuska ciemna machorka – po latach nie zmieniły smaku. Nie jestem bogata – prawdę powiedziawszy, to żyję skromnie, nawet bardzo skromnie. Ale pozwalam sobie na jeden zbytek – francuskie papierosy. Rujnuję się i w Pekao kupuję gauloises’y. Już tak mało czasu przede mną – niech mi ten błękitny dymek pozostanie do końca. Poznałam potem egipskie abdullahy (uważane przez znawców za najlepsze), angielskie gold fleki i amerykańskie camele, morrisy i chesterfieldy, ale twierdzę stanowczo, że żadne nie posiadają owego przedziwnego smaku francuskiego ciemnego tytoniu.

Tak to rozpoczęłam mój pierwszy dzień Paryża… Zamoyski miał przyjść o dziesiątej, aby mnie zabrać do Luwru. Postanowiłam się ubrać „odpowiednio”. Nie wiedziałam, bidulka, że Francuzka, wychodząc na ulicę (przynajmniej w tamtych czasach, bo teraz – nie wiem), ubiera się w czarną sukienkę i nie obnaża rąk poniżej łokcia. Ubrałam się więc w kremowy, prawie biały kostiumik, a na głowę włożyłam kanarkowożółty kapelusik. Z kapelusza byłam niesłychanie dumna, albowiem zakupiony za drogie pieniądze w okolicach Tiergartenu wydawał mi się szczytem wytworności i dobrego smaku. Białe skórzane półbuciki i białe skórkowe rękawiczki, brązowa torebka uzupełniły strój i jeszcze bardziej poprawiały samopoczucie. Przed lustrem uśmiechało się do mnie oblicze zadowolonej z siebie młodej osoby. August czekał już na mnie w towarzystwie madame Martineau, trzymającej w objęciach nieodłączną Babette.

Kiedy przechodziliśmy na drugą stronę boulevard St-Germain – Zamoyski zaproponował filiżankę czarnej kawy na tarasie „Deux Magots” – naprzeciwko mojego krzesła wznosił się szary kościół St-Germain – po lewej ręce w głębi widać było rue Bonaparte.

– Nigdy w życiu nie odczuwałam tak silnie nastroju niedzieli jak dziś – stwierdziłam – nigdy kawa i papieros nie wydawały mi się tak odświętne i nigdzie na świecie nie było mi tak dobrze.

– Masz rację… tylko że dzisiaj nie niedziela, tylko czwartek, ale to wcale nie szkodzi, co znaczą trzy dni wobec wieczności. – August znowu rżał radośnie, a szczotkowe wąsy podnosiły mu się w górę. – Teraz pójdziemy przez rue de St-Pères czy też wolisz pojechać metrem?

– Wszędzie chcę chodzić pieszo, przecież jeszcze niczego nie widziałam, i tak mi ta jedna para oczu, którą posiadam, nie starczy.

Plac przed Luwrem zmienił mi niedzielę w pierwszy dzień Wielkanocy.

Stanęliśmy na podeście przed wejściem – odwróciłam się plecami do Luwru, chciałam raz jeszcze spojrzeć: na lewo, w perspektywie Łuk Triumfalny, z dala widniały Pola Elizejskie, naprzeciwko arkady Rivoli. A teraz oto za chwilę przestąpię próg Luwru, jednego z nielicznych skarbców świata. Weszliśmy. Zamoyski co moment chwytał mnie za łokieć. – Patrz! Widzisz? Spójrz! – Tłumy ludzi, wielkie, w marmurze wykute postacie bogów greckich, rycerzy, jakichś nagusów płci męskiej i żeńskiej – usiłowałam stanąć, przyjrzeć się, ale potrącana przez mijających mnie ludzi, pociągana silną ręką Zamoyskiego, straciłam głowę. Nie wiedziałam, na co patrzeć. Nie wiedziałam, co widzę, nie słuchałam, co do mnie mówi. Te sale były za wielkie, było ich za dużo, za wiele rzeźb, za wiele złoceń. Oto przytłaczające olśniewającym bogactwem obrazy Odrodzenia: Mona Liza wisiała oddzielona barierą od tłumu wpatrującego się w ten najsławniejszy portret kobiecy. – Widzisz! Gioconda – szepnął Gucio, ale ja już nie mogłam patrzeć – zamknęłam oczy.

– Nie, ja już nie chcę patrzeć, już nie mogę.

– Głupia jesteś – też coś! Stoi przed Giocondą i nie chce patrzeć! Wariatko! – to po coś przyszła do Luwru?

– Jak śmiesz tak do mnie mówić! Sam jesteś bałwan. – Ściszonym głosem, aby nie zwracać na siebie uwagi, prześcigaliśmy się w rzucaniu sobie w twarz najgorszych wyzwisk.

– Stuprocentowa gęś! Kumoszka warszawska. Kicz – obrzydliwość.

W tłumie przechodzących ludzi Zamoyski dostrzegł prawdopodobnie znajomą twarz, bo nagle się uśmiechnął, unosząc szczotki wąsów w górę, i warknął przy tym: – Skręć na lewo.

Zupełnie ogłuszona, „doszczętnie zmiażdżona duchowo”, skręciłam – wziął mnie pod rękę – stanęliśmy w wewnętrznym przedsionku dzielącym galerię.

– Uważaj! Teraz wejdziemy w starożytny okres. Zaczniemy od Egiptu. W tej pierwszej długiej sali zwróć przede wszystkim uwagę na sarkofagi. Faraonowie, wokół sali fresk, widzisz, poniżej hieroglify. Wiedza tajemna kapłanów. Rozumiesz? Czytałaś Ochorowicza? – Kiwałam głową. – Bella, czekaj… Zdejm kapelusz, zrobimy eksperyment. Rozejrzyj się, czy nikogo nie ma w sali?

Nie było. Tłumy pozostały w salach malarstwa z czasów Odrodzenia. Widocznie Egipcjanie nie budzili w szeregach zwiedzających zainteresowania.

– Dobrze. Bardzo dobrze. Daj swój kapelusz, włożymy go do sarkofagu – może w ten sposób uda mi się podciągnąć cię wzwyż… Kapelusz wchłonie w siebie coś niecoś z mądrości dziejów. Rozumiesz? W zetknięciu z twoją głową mechanicznie – po prostu mechanicznie – przekaże jej cząstkę tego wtajemniczenia.

Nie tylko zrozumiałam, ale byłam zachwycona. Wtajemniczenie za pomocą żółtego kapelusika ukazało mi całą genialność umysłu Augusta Zamoyskiego.

Cudownie. Rozejrzeliśmy się. Prócz drzemiącego starego woźnego w kącie przy drzwiach – sala była pusta.

– Daj kapelusz i idź do portiera, zajmij go rozmową – ale stań w ten sposób, żeby zmuszony był odwrócić się plecami do sali.

Bez słowa sprzeciwu oddałam mój najpiękniejszy kapelusz w ręce Gucia i podeszłam do starego woźnego.

– Dites-moi – zaczęłam, a kiedy odwrócił się do mnie, poczęłam gorączkowo dopytywać się, jaki długi jest jego dzień pracy, jaka jest jego pensja… czy ma żonę i dzieci – czy któreś z dzieci zdradza zdolności i jakie zdolności.

Poprzez ramię woźnego widziałam kocie ruchy Zamoyskiego, skradającego się do sarkofagu któregoś z Ramzesów. Poczerwieniał z wysiłku, unosząc wierzchnią płytę – włożył mój kapelusik…

– Au revoir – żegnałam się z portierem, wychodząc z sali – na pewno wpadnę jeszcze tutaj, aby się z panem pożegnać.

Szłam teraz u boku Augusta, starając się zapamiętać to, co mi opowiadał. Trzeba przyznać, że mało który z rzeźbiarzy miał tyle wiedzy, takie głębokie rozeznanie i taką znajomość rzeczy jak Zamoyski. Obejrzeliśmy chyba z dziesięć sal. Aż sprawy Egiptu zatraciły dla mnie odległość wieków i stały mi się tak bliskie, jak sprawy dnia dzisiejszego. Sfinksy – Luksor – faraoni i ich żony – Nil – nawadnianie – Ozyrys – Izyda. Szłam za nim, moje oczy wypełnione były rogami wołów i profilami brodatych postaci w pasiastych szatach, sunących w hieratycznym pochodzie. Nie kłóciliśmy się więcej. Pełna głębokiego podziwu dla tak wszechstronnej wiedzy mojego przyjaciela, starałam się słuchać jego wykładu w nabożnym skupieniu.

– A teraz wróćmy do sali sarkofagów – wyjmiemy twój kapelusik… a błogosławiony skutek odczujesz już niebawem.

Wróciliśmy do sal z sarkofagami.

– Ten czwarty od drzwi – szepnął mi Gucio. Od razu podeszłam do woźnego, który bardzo się ucieszył, widząc mnie znowu. Poczęstowałam go papierosem, ale że nie wolno palić w salach Luwru, powiedział: – Później, po służbie – i schował go do blaszanego pudełeczka.

– Bella, chodź prędko – usłyszałam głos Augusta.

– Co się stało? – Podbiegłam zaniepokojona samym dźwiękiem jego głosu. Zamoyski stał nieruchomy, wpatrzony w sarkofag.

– Bella! Nie ma twego kapelusza. Zniknął.

– Niemożliwe, przecież nikt nie widział, jak go tam wkładałeś?

– Nie ma – idź sama. Wieko teraz już łatwo się podnosi – ja będę zasłaniał portiera.

Uchyliłam wieko, zajrzałam – pusty sarkofag, ani śladu kapelusza! Załamałam ręce. Wiedza tajemna kapłanów nigdy nie przeniknie do mojego mózgu. Metoda fizycznego przenikania zawiodła, a poza tym utraciłam moje najpiękniejsze jasnożółte nakrycie głowy.

– Taki mięciutki, puchaty filc – jęknęłam z cicha. – Kapłani nie chcą udzielić mi swojej mądrości.

Wyszliśmy z Luwru – stanęliśmy na górnym podeście schodów. Przeniknął mnie wiatr od Sekwany. Prysnął czar starożytności. Egipcjanie, wiedza kapłanów Ramzesa – nic nie mogło się ostać wobec ożywczego tchnienia Sekwany.

– Phi! Co znaczy Nil wobec niej. – Wskazałam na niebieskosiną rzekę, dzielącą Paryż na dwie części.

W tej chwili do Zamoyskiego podszedł młody człowiek, miał subtelną twarz i bardzo ujmujący uśmiech. – Dzień dobry – powiedział. – Już pan wychodzi z Luwru, a ja dopiero idę. – Uśmiechnął się. Udawał, że mnie nie widzi. Zamoyski zasłonił mnie sobą. 

– Tak, tak, już wychodzę, okropnie dużo ludzi, nie cierpię takiego tłoku. Do widzenia panu. – Uścisnął mu rękę i pociągnął mnie za sobą w dół schodów. – Że też nie można ani na chwilę uciec od rodaków – prychnął jak rozeźlony kocur.

– A kto jest ten pan?

– Już zaczynasz? Kto jest? Skąd jest? Co cię to obchodzi – a zresztą i tak na pewno dziś, jutro go poznasz. Kuzyn, pociotek – czy coś takiego – Zaków, architekt, robi tu pawilon polski na wystawę, na Exposition de l’Art Décoratif. Zresztą nic ciekawego. A teraz pójdziemy na rive droite, na prawy brzeg. Oto Wielkie Bulwary, kościół i place de la Madeleine – na tarasie „Café de la Paix” napijemy się aperitifu.

– Guciu, dlaczego ten faraon zabrał mój kapelusz?

Wiatr rozsypał mi włosy, chwilami przysłaniały mi oczy, czasami podnosiły się do góry jakby gotowe do lotu.

– Szkoda go – westchnął Zamoyski. – Nieprędko stać cię będzie na kupno nowego. Cóż? Mumie… może z nienawiści, z zazdrości, dlatego, że jesteś żywa i młoda… A może byś tak napisała książkę pod tytułem Zemsta Faraona, albo Tajemnica sarkofagu. – Oboje pękaliśmy ze śmiechu.

Jeszcze pięć dni, jeszcze dwa tygodnie, a już bez reszty wchłonął mnie Paryż. Mogłabym przysiąc, że się tu urodziłam, właśnie tu, na bulwarze Montparnasse, że wszystko, co poprzednio przeżyłam, było tylko snem, a może tego wcale nie było – spłowiało – odeszło – nie docierało już do mojej świadomości… Może tylko czasem w nadrannych snach widziałam ojca… Śniła mi się w jakichś poszarpanych fragmentach Warszawa, skłębiona zieleń botanicznego ogrodu, stopnie schodów na ulicy Nowogrodzkiej i niebieski emaliowany szyldzik „Wilh. Szwartz”. Po przebudzeniu rozglądałam się zdziwiona po pokoju obitym tapetą w różowo-niebieskie różyczki – teraz już dostrzegłam, że w pewnych odstępach znajdują się wśród bukiecików i jaskółki z rozpostartymi skrzydełkami, i jakieś inne małe ptaszki z otwartymi dziobkami. Pukanie do drzwi, entrez, i wchodzi Paul ze śniadaniem na tacy. Wraz z pierwszym łykiem kawy nadranne sny zostały zapomniane.

Moimi najbliższymi przyjaciółmi stali się Tytus Czyżewski i niedawno przybyły z Krakowa Jacek Puget. Tytus mieszkał tylko parę kroków ode mnie, w hotelu na placu Montparnasse, naprzeciw dworca.

W tym samym hotelu rezydował Szymek Syrkus, młody architekt z Warszawy. Tytus wyglądał jak zatroskany gnom – mały, garbaty z długim smutnym nosem i okrągłymi ptasimi oczami, w szerokiej i długiej pelerynie – był stale bez grosza, klepał normalną paryską biedę. Jacek – syn barona Pugeta, czarującego rzeźbiarza, wytwornego pana, który miał atelier tuż naprzeciw hotelu „Unic” na rue Littré i który był najzupełniej niepodobny do swego syna. Ludwik Puget, starannie wygolony, doskonale ubrany, cyzelował małe figurki – urocze portrety pięknych pań i pyzatych dzieci, a Jacek w kombinezonie z brązowego drelichu, brudny i nieuczesany, z kubełkiem cynobru i pędzlem, błądził po zaułkach Paryża. Młodszy Puget był nieodłącznym cieniem Czyżewskiego. Och, jak wyraźnie widzę ich obu! Wkrótce stali się moimi bliskimi towarzyszami. W dużym stopniu kleiła tę przyjaźń wspólna bieda – żadne z nas trojga nie miało pieniędzy. Ja rano zjadałam swoje dwa croissanty i wypijałam filiżankę kawy z mlekiem. Ale około szóstej wieczorem odczuwałam dotkliwy głód. Obiad, nawet w „Rendez-vous-des-chauffeurs”, kosztował za dużo; a nawet gdyby tylko zjeść jedno danie (och, jak kelnerzy tego nie lubią), to też dużo kosztuje, kiedy się nie zarabia i kiedy się ojcu nawet adresu nie przesłało.

Jacek w kieszeniach swego drelichowego kombinezonu miał zawsze najnieprawdopodobniejsze składy nieprzewidzianych skarbów. Siedząc w głodowe dni nędzy na ławkach avenue du Maine, robiłam przegląd ich zawartości. Z jednej strony siedział Jacek z tą swoją bezbłędną w rysunku twarzą, wpatrzony w narożny dom rue Delambre, jakby stamtąd miało nadejść wybawienie – z drugiej, zakutany w pelerynę Tytus. – Szukaj, a znajdziesz – szeptał mi w ucho ułomny szatan, garbaty poeta-malarz, jeden z najciekawszych malarzy polskich (ale o tym teraz dopiero wiem, wtedy Jacek i Tytus byli to tylko pauvres diables – nieznani artyści, zagubieni w wielotysięcznym rezerwacie „twórców”).

Wyciągałam z kieszeni Jacka kłąb zasupłanych sznurków zwyczajnych i kolorowych, o których rozplątaniu nie mogła marzyć żadna Ariadna. Poza tymi sznurkami było jeszcze parę zardzewiałych gwoździ, trzy, cztery śrubki, trochę zwiniętego drutu – zużyte bilety tramwajowe – okruchy zeschłego na kamień chleba, nieokreślone śmiecie, parę niklowych centymów z dziurkami, raz znalazłam nawet okruchy czekolady, była szara od kurzu, ale natychmiast wpakowałam ją do ust i szeptem zwierzyłam się Tytusowi: – Wspaniała! – Tytus westchnął, a raczej zaskrzypiał wyrozumiale. Siedzieliśmy tam w trójkę na avenue du Maine i z zazdrością przyglądaliśmy się, jak Zakowie, Kramsztykowie, Zamoyski, architekt Gelbard, Hayden i dziesiątki innych wchodzili do wielkiej restauracji „Léon”, która, mimo że była tania, posiadała najbardziej interesujące menu ze wszystkich lokali na Montparnasse.

Tytus wyszukał w kieszeni swojej brązowej, przetykanej białą nicią marynarki 5 centymów, a ja w swojej torebce znalazłam także parę tych dziurkowanych monet. Była to jednak nadal znikoma suma. Tytus orzekł, że „starczy na funt winogron”. Na avenue du Maine był tego dnia foire – jarmark. Jacek wziął nasze centymy, wrócił po chwili i podał mi torbę – cały funt winogron. Jakież były żółte i słodkie! Sprawiedliwie rozdzieliłam na trzy części. Naturalnie ta ilość winogron nie mogła nas nasycić… ale przecież w tym okresie zawsze byliśmy głodni.

– Trzeba się przyzwyczaić, a potem nie jest już tak trudno – powiedział Tytus.

– Najgorzej, że nie mam butów – westchnął Jacek.

Rzeczywiście, to, co nosił na nogach, nie było już nawet wspomnieniem po butach. Spojrzałam z dumą na moje piękne czółenka z Warszawy od Filipczaka z ulicy Chmielnej. W całym Paryżu, jak długi i szeroki, takich solidnych, a jednocześnie pięknych pantofelków nie było. Madame Martineau trzymała je długo w rękach, potem pokazała z cicha warczącej Babette: – Voilà, c’est une chaussure14. – Ale Jacek naprawdę już nie miał w czym chodzić. Żaden malarz na Montparnasse nie chodził na bosaka, chociaż większość biedowała.

– Bella, ty pomówisz z jego ojcem. Ty potrafisz go przekonać – on musi mu kupić półbuciki. Bella, pan Ludwik bardzo cię lubi, przecież cię zaprosił na niedzielę do „Petit Robinson”. Na pewno po śniadaniu będziecie jeździć na karuzeli, a może pójdziecie na spacer nad brzegiem rzeki. On dojrzeje do takiego nastroju, że będziesz mogła wydębić obietnicę butów dla Jacka.

Jadłam słodkie i brudne winogrona (nigdy mi dotychczas nie zaszkodziły żadne niemyte owoce), mrużąc z rozkoszy oczy.

– Tytus – przyrzekam ci… już ja się w niedzielę wezmę do tych butów. Och, Tytus, żebym ja nareszcie dostała jakąś pracę – żebym mogła nareszcie najeść się do syta!!

Parę dni po tym, rano – leżałam jeszcze w łóżku – i właśnie po kawie zapalałam gauloises’a, z rozkoszą smakując rozpoczynający się „dzień dzisiejszy”. Paul, stojąc za drzwiami, oznajmił:

– Przyszedł jakiś pan w ważnej sprawie. Czy mogę go wpuścić?

– Bella, to ja, Tytus, mam ci coś ważnego do powiedzenia. – Wszedł Tytus w swojej nieśmiertelnej pelerynie – sapał – dyszał – skrzypiał. Usiadł naprzeciw mojego łóżka. – Bellu, jest robota… widziałem się z redaktorem „Polonii”, wiesz, pismo polskiej emigracji – gazeta, avenue St-Ouen, potrzebują kogoś do korespondencji, do łamania numeru – zresztą nie wiem do czego. Ubieraj się. Leć! Och, byłeś się zaczepiła! Rozumiesz? Byłeś się zaczepiła. Ja i Jacek jakoś sobie damy radę, ty przecież na głodno niedługo się uchowasz. Ubieraj się, pędź!!

Redakcja „Polonii”, pisma emigracji polskiej, mieściła się w dosyć brudnej kamienicy na avenue St-Ouen – pamiętam, że jadąc metrem z Montparnasse, przesiadałam się na Clichy – potem już tylko parę stacji było do St-Ouen. Ulica ponura – jakieś drewniane parkany – mur z czerwonej cegły, parę bardzo ubogich sklepików – po obu stronach ulicy w długich odstępach bezlistne konary drzew. Weszłam z bijącym sercem – o Boże, jeśli nie podołam? Jeśli nie potrafię? To przecież jedyna dla mnie okazja… żadna francuska firma nie ma prawa zatrudnić mnie jako cudzoziemki.

Za biurkiem siedział młody mężczyzna o bardzo jasnych blond włosach i tegoż koloru długiej brodzie (jeszcze takiej jasnej brody w życiu nie widziałam) w kształcie wachlarza. Uśmiechnął się dobrotliwie, wskazując mi krzesło po drugiej stronie biurka.

– Pani mnie nie zna, co? Pani Iza mnie nigdy nie widziała? (Boże! chyba on mnie bierze za kogo innego.)

– Ja pana?