Drzewo przeklęte. Dzieciobójca - Antoni Pietkiewicz - ebook

Drzewo przeklęte. Dzieciobójca ebook

Antoni Pietkiewicz

0,0

Opis

Antoni Pietkiewicz. Dwa znakomite opowiadania zapomnianego już nieco autora, Antoniego Pietkiewicza: „Drzewo przeklęte” i „Dzieciobójca”. Napisane po mistrzowsku pokazują ludzkie serca i dusze, codzienne problemy, które nie zawsze muszą się dobrze skończyć, czy mieć dobre rozwiązanie.

Fragment: „Zbudzono brzękiem łańcucha!... Z niebios przeniosłem wzrok na ziemię, i spostrzegłem o kilkadziesiąt kroków od siebie, nieopodal od jakiejś chatki, pod krzyżem na rozdrożu, między dwoma żołnierzami stojącymi z bronią na ramieniu, klęczącego starca, który oczy i ręce wznosząc ku niebu, zdawał się modlić głęboko. Kajdany, które miał na nogach, zbudziły mię z dumań, silniejsze zrobiwszy wrażenie, niźli dźwięk dzwonu na Anioł Pański, co jeszcze nie ustał. Cóż to za zbrodniarz, pomyślałem sobie, który na dźwięk kościelnego dzwonu, z tak głęboką skruchą pada na kolana? I niepohamowaną zdjęty ciekawością, z wolna zwróciłem się ku tamtej stronie, by mimo figury przechodząc, z bliska się przypatrzyć interesującej mię postaci. Przeszedłem niepostrzeżony, i niepostrzeżony usiadłem na przyzbie chatki przeciw krzyża, i oczu od starca oderwać nie mogłem...”

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 101

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Antoni Pietkiewicz

Drzewo przeklęte. Dzieciobójca

___

Armoryka

Sandomierz

Projekt okładki: Juliusz Susak 

Copyright © 2014 by Wydawnictwo „Armoryka”

Wydawnictwo ARMORYKA

ul. Krucza 16

27-600 Sandomierz

tel +48 15 833 21 41

e-mail:[email protected]

http://www.armoryka.pl/

Drzewo przeklęte

I.

Kto z was nie słyszał o czarodziejskiej własności cudownego kwiatu paproci? Kto nie wie, że szczęśliwy jego posiadacz, wraz z nim, dziedziczy wszechmocny dar pojmowania mowy całej natury, dla innych śmiertelników niemej i martwej? Pewnoście wszyscy o tym słyszeli, ale ani wątpić, że mało kto po za wiek błogi dziecięctwa wyniósł wiarę w prawdę tego podania. A przecież tak jest w samej istocie. Zacząwszy od gwiaździstych stropów niebieskich, które opowiadają chwałę Bożą głosem potężnym, aż do bezdennych morskich otchłani; zacząwszy od orła siekącego chmury gromonośne skrzydły dzielnymi, do najdrobniejszej muszki, kryjącej się 

w kwiatów kielichu; od niebotycznej Czymalary, do maluczkiego pyłku pod stopami naszymi; od wspaniałych cedrów i baobabów, do najmniejszego trawki ździebełka: wszystko ma swoją mowę właściwą, a mędrszą, bogatszą i świętszy od ludzkiej; zdolną nauczyć nas prawd najwznioślejszych, bylebyśmy tylko posłyszeć i zrozumieć ją mogli:... bylebyśmy tylko mieli kwiat paproci.

A nie myślcie, proszę, że to tak trudno go posiąść, jak wam stara niańka prawiła; że go szukać potrzeba w głębi puszcz mrocznych, w straszną północną porę; że chcąc go zdobyć, walczyć należy z piekielnymi zastępy upiorów, wiedźm i złych duchów. Bynajmniej! Każdy z was wyhodować go może na żyznej roli serca własnego, byle jej stosowną uprawę dać umiał, byle jej nie dozwolił zakrzepnąć w chłodzie mędrkowania, albo się przepalić w skwarze złych namiętności; byle miał dla niej dość łagodnego ciepła w wierze 

i miłości, dość rosy niebieskiej we łzach przeczystych. Przy takich warunkach, najczęściej sam on zakwitnie mimo naszej woli i wiedzy, i pokornych prostaczków w mędrców wielkich zamieni, jak tego kmiotka, o którymeście także od niańki pewno słyszeli, co szukając wołów, w lesie zabłąkanych, w cudowną, noc Kupajły, przypadkiem strząsnął w obuwie kwiat ten czarodziejski i stał się sławnym na wszystek świat Znachorem.

Nie miejcież mi tego za samochwalstwo zuchwałe, kiedy wam powiem, że w życiu moim nieraz mi się trafiały chwile takie błogosławione, w których wyraźnie czułem jako ten kwiat w duszy mojej rozkwitał, i dzięki mocy jego cudownej, rozumiałem mowę wszystkich istot martwych i niemowych, i w uroczystym podniesieniu ducha słuchałem i tej wielkiej pieśni, która arcymistrz najwyższy gromami i piorunami gra na wszystkich żywiołach, naciągniętych jak strony, przy wtórze duchów wszystkich („Arcymistrz” A. Mickiewicza), i tego hymnu rzewnego, który nucą rzesze kłosów na niwach, bijące Bogu nieustanne pokłony, i tych modlitewek serdecznych, które szepcą, muszki złociste w powietrznych celkach swoich, zbudowanych z wonnych listków róży i lilii; słuchałem i tych dziwnych powieści, które opowiadały mi starych zamków zwaliska i stepowe kurhany, i pochyłe krzyże na rozdrożach, i białe ludzkie kości z grobów wywiane!

Boże mój wielki! gdybym mógł znaleźć w naszej biednej mowie człowieczej wyrazy, zdolne to wszystko wiernie powtórzyć, jakiż to cudowny poemat bym wam wyśpiewał! Ale ich nie ma, niestety! i poemat mój, podsłuchany u największego poety, u wszechświata, musi pójść ze mną do grobu, skąd go już chyba trupia czaszka moja, lub duch bujający z wichrem pod gwiazdami komuś powtórzy...

Nie mogę się jednak powstrzymać, aby wam nie opowiedzieć, ku zbawiennej nauce, dziwnej jednej historii, którą mi kiedyś prawiła spróchniała deska trumienna, wygrzebana wiatrem z cmentarzyska starego. Słuchajcież proszę. 

II.

Baz w dalekiej podróży wypadł mi nocleg w lichej mieścinie, której wszakże imię bardzo mi drogim było, wiążąc się ze wspomnieniem pewnej zacnej rodziny, co przez kilka pokoleń dziedzicząc tę posiadłość, w ostatnich potomkach burzą losów przeciwnych na kraj świata zagnana, tylko groby swych przodków na ojczystej ziemi pozostawiła, czci im przysporzywszy własną cnotą obywatelską. Chcąc się u tych grobów pomodlić, choć można jeszcze było kawał drogi ujechać, przed zachodem słońca na noc stanąłem, i do kościoła poszedłem z serdeczną moją dla tych zmarłych ofiarą. Mury tej świątyni wyłożone były kilkunastą marmurowymi tablicami, których napisów czytać nie potrzebowałem, bo we własnym sercu i pamięci, żywymi głoskami miałem wyryte zacne imiona tych ludzi i czyny ich, wiekopomnej godne pamięci. Ukląkłem tylko, i rozrzewnioną myślą objąwszy dzieje kilku wieków, a w nich dzieje tego rodu bohaterskiego; wspomnienie spraw jego poświęconych duchem ofiary, składałem przed tronem Bożym, jako najmilszą niebu modlitwę. I zanurzony w tym rozpamiętywaniu, ani się spostrzegłem, jak mrok głęboki kościół ogarnął, jak go blask księżycowy z wolna rozproszył, aż mię dziadek kościelny, niecierpliwie w klucze brzęknąwszy, z zapomnienia mego ocucił.

Wyszedłem, i rozmarzony, zamiast się udać na spoczynek, ku wielkiemu zdumieniu i trwodze mego przewodnika, jąłem się błąkać po cmentarzysku, kościół otaczającym.

Położone na piaszczystym pagórku, smutny i ponury dawało ono widok. Grobowce murowane na ruchomym gruncie, jedne do połowy żółty piasek zasypał, drugie wicher podkopał, pochylił lub obalił; darnina rość tu nie chciała, drzewka i krzewy cherlały, nie mogąc wyżyć tą trupią, strawą, która jedynym była dla nich posiłkiem; gdzieniegdzie też i kość ludzka bielała, wygrzebana z mogiły świętokradzką wiatru swawolą. Ze ściśniętym sercem przechadzałem się po tym grodzie umarłych, gdy nagle się potknąłem o spróchniałą, deskę trumienną, sterczącą z pod kupy gruzów zburzonego pomnika, w odleglejszej stronie cmentarza, gęsto zasianej kośćmi białymi.

Drewno, potrącone niebacznie prze zemnie, jękło żałośnie, skarżąc się po cichu. Stanąłem, zdjęty zdumieniem, i modlić się za umarłych zacząłem; ale deska trumienna skarg swych nie przerywała, coraz silniejszy głos podnosząc, jakby uradowana, że się znalazł ktoś taki, co ją zrozumie i co da jej się z bólów swych wyspowiadać. 

Ciekawość przemogła we mnie trwogę i zdziwienie; usiadłem na zwalisku grobowca, dając się za chętnego słuchacza, i zagadnąłem drewno jęczące o jego dzieje. Deska trumienna, po chwilowym milczeniu, w którym snać zbierała długich lat wspomnienia, westchnąwszy smutnie, tak opowiadać zaczęła:

˝Dawno to temu, lat już pól tysiąca, byłam jeszcze drobnym ziarenkiem i z gronkiem kilkunastu braci i siostrzyczek, zamknięta w szyszce zielonej, wisząc u gałęzi sosny rozłożystej, stojącej na skraju puszczy odwiecznej, ponad brzegiem rzeki, bujałam wesoło w swej rozkosznej kolebce, między niebem a ziemią, słuchając gwaru fali, prawiącej drzewom sędziwym o cudach krajów dalekich, które przebiegła, i rzewnej pieśni sosny matki mojej, co mnie do snu kołysząc, nuciła mi uroczo o tem, co od fali, od przelotnych obłoków i od ptaków słyszała: o masztach wyniosłych, strojnych w żagle białe i flagi barwiste; o dworcach i kościołach wspaniałych, i o krzyżach wysokich... raz tylko kruk czarny coś mi o szubienicy zakrakał... Rozmarzona piosenką matczyną śniłam rozkosznie, jak z czasem urósłszy w drzewo olbrzymie, igrać będę w okręcie na morskich wałach spienionych, albo się położę na podwalinę wielkiego dworu, gdzie poczciwa a dzielna szlachta odpoczywać będzie po chwalebnych trudach bojowych; lub w palisadzie twierdzy bronić będę drogiej ziemi rodzinnej od napaści wrogów; albo w krzyżu stanę przy drodze i świętymi ramiony błogosławić będę bogobojnym wędrowcom... 

III.

Właśnie się zbliżała już pora, gdy matka-sosna miała postawić na ziemi naszą kolebkę, w której słoneczne promienie pootwierały już obsłonki, długo nas trzymające w ciemności i zaciszu, i z niecierpliwą radością oczekiwałam tej chwili, kiedy już nowym, samoistnym życiem żyć zacznę i bezpośrednio z ziemi i z nieba czerpać jego zdroje cudowne. Tymczasem z ciekawością najwyższą wpatrywałam się w piękny świat Boży, chciwie chwytając rosę rzeźwiącą, i kąpiąc się w balsamicznym powietrzu, z zazdrością spoglądałam na matkę sosnę i jej rówiennice, majestatycznie rozrosłe. Raz w noc pogodną, spoglądając z. zachwytem po szerokiej rzece, której fala modrawa migotała milionem złotych płomyków, zapalonych przez księżyc, spostrzegłam cień jakiś, czarnym słupem w poprzek nurtów sunący, i lepiej się wpatrzywszy, poznałam w nim człowieka, który niebawem dotarłszy łodzią do brzegu, z lukiem na plecach, z wielkim mieczem u boku, i z toporem w ręku skoczył w zarosłe.

Po chwili straszny łoskot zagrzmiał śród puszczy, drzemiącej w nocnej ciszy... Nie wiem czemu zadrżała matka moja sosna, i nas wszystkich w kolebkach naszych dziwna trwoga przejęła. Wkrótce łoskot umilknął, a człek ów znowu się zjawił na brzegu, wlekąc długie wici za sobą, świeżo wycięte w lesie. I zabrał je do łodzi, i płynąc powoli mierzył głębokość toni, i w miejscach najpłytszych wbijał tyki wysokie, znacząc drogę z brzegu do brzegu. 

Z trwożnym zdumieniem spoglądałam na to ze szczytu drzewa; a stare sosny z gwarem złowrogim i jękiem dzikim miotały się rozpacznie, jakby w walce z wichrem szalonym, jakby się wyrwać z ziemi pragnęły i gonić za owym człowiekiem; i ptastwo zbudzone tym niespodzianym hałasem, zakwiliło żałośnie, i zakrakały kruki złowieszcze...

I znowu łódź do naszego brzegu przybiła, i wyskoczył z niej żeglarz ów tajemniczy, i pięść zaciśniętą wznosząc do góry: ha! zgrzytnął z szyderczym uśmiechem, — zobaczymy teraz, Królu chłopów czyje na wierzchu?! Przyprowadzę ci gości, co już niejeden łan kmiecy, za który tak się ująłeś, ale wszystkie królestwo twoje stratują!˝

I skoczył na rumaka uwiązanego u drzewa, i jak wicher gdzieś w świat pogonił; a z ostatnim echem kopyta straszna cisza puszczę zaległa, smutna zaduma ogarnęła drzewa sędziwe, i poczerniało niebo żałobnie, i ciemność wielka nastała.

Aż oto nagle blask dziwny oblał całą rzekę, łuną jaskrawą zażegł całe niebiosa i rozświecił mroczną puszczy głębinę. Drżąc z mą kolebką, wpatrywałam się w tę stronę, skąd blask wytrysnął i ujrzałam trzy złote łodzie mknące po fali, a w trzech złotych łodziach, trzech młodzianów w długich szatach złocistych, ze złotymi skrzydły u ramion, z obliczem dziwnej piękności i jasności słonecznej. Złotymi wiosły lekko trącając nurty, chyżo mknęli młodzieńcy wzdłuż brzegów rzeki; a kiedy zrównali się z wiciami, przez owego człowieka postawionymi, wszystkie one same z miejsca się ruszyły, i płynęły za nimi równym szeregiem, aż doszły do miejsca, gdzie, jak to nieraz słyszałam flisów powiadających, toń niezgłębiona była. Tu się wstrzymali dziwni żeglarze, tu i wici stanęły, jak wbite w wodę. Żeglarze i łodzie rozwiały się nagle w powietrzu, wici pozostały na miejscu, i znowu cisza i ciemność ziemię ogarnęły.

Dzień nastał, lecz mrok się prawie nie rozproszył, bo niebo chmur nie zdjęło i wiatr ich nie ruszył, i puszcza stała milcząca, nawet kwileniem ptasząt nie ożywiona.

I znowu noc przyszła... chmury opadły, księżyc jasny zabłysnął, i miliony płomyków sypnął na modrą falę i rozświecił wiechy śród niej nieruchomo sterczące. A cisza trwała jak wprzódy; kiedy niekiedy tylko dreszcz nagły matki mej sosny i drzew sąsiednich świadczył mi o drżeniu ziemi, wstrząsanej tajemną jakąś zgrozą czy trwogą... Po niejakim czasie drżenie to coraz częściej powtarzać się zaczęło i zagwarzyły sosny po cichu, jedna drugą pytając, coby to znaczyć miało?... Aż nagle cała puszcza strasznym zakipiała szumem i łoskotem, i wściekłym napełniła się rykiem, jakby chmura gromowa z. wichrem niszczącym przez nią się parła, rwąc i łamiąc drzewa po drodze, i w tejże chwili wypadła z niej tłuszcza nieprzeliczona jeźdźców uzbrojonych, i z dzikim wrzaskiem, pędem szalonym, skoczyła w nurty rzeki, tam gdzie owe wici były utkwione. Mała tylko garstka pozostała na brzegu, aby się patrzeć na zgubę swoich współbraci, co się rzuciwszy w otchłań bezdenną, porwani prądem gwałtownym, po chwilowej walce z nim nadaremnej, przepadli w rozhukanej rzeki odmętach.

— Zdrada! zdrada! — zawyli