Droga do wyzwolenia. Scjentologia, Hollywood i pułapki wiary - Lawrence Wright - ebook

Droga do wyzwolenia. Scjentologia, Hollywood i pułapki wiary ebook

Wright Lawrence

4,4

Opis

Droga do wyzwolenia to przenikliwa analiza świata scjentologii, która powstała na podstawie materiałów archiwalnych oraz ponad dwustu wywiadów przeprowadzonych z obecnymi i byłymi członkami Kościoła. Swą opowieść autor osnuł wokół życiorysów dwóch najświętszych dla scjentologów postaci: autora powieści science fiction L. Rona Hubbarda, w którego niespokojnym umyśle zrodziła się idea nowej religii, idealnie dopasowanej do kryzysu duchowego, jaki dotknął Amerykę po II wojnie światowej, oraz Davida Miscavige’a, ambitnego i bezwzględnego następcy Hubbarda, któremu przypadło w udziale trudne zadanie utrzymania pozycji Kościoła w obliczu ciągłych skandali i problemów prawnych.

Wright pokazuje, w jaki sposób Kościół zabiega o pozyskanie w swe szeregi gwiazd, takich jak Tom Cruise czy John Travolta, i jak wykorzystuje ich do realizacji własnych celów. Przedstawia też losy osób, które już w dzieciństwie z entuzjazmem przyjęły idee Hubbarda i zgodziły się mu służyć przez „miliard lat”. Nie stroni również od relacji z pierwszej ręki: pisze o przemocy, wyzysku, bezwzględności i morderczej dyscyplinie. Owoc jego pracy to coś więcej niż zwykły tekst demaskatorski – Wright odkrywa bowiem prawdziwą istotę tej kontrowersyjnej instytucji religijnej, chronionej przez amerykańską konstytucję.

Najlepsza Książka Roku według „The Washington Post”, „The Boston Globe”, „New York Magazine”, „Slate”, „Chicago Tribune”, „Huffington Post”, „Newsday”, „Entertainment Weekly”, „People”, „The Week”, „Publishers Weekly”, „Kirkus Reviews”.

Wyróżnienie „The New York Times” i czytelników portalu Goodreads.com Finałowa nominacja do National Book Award i National Book Critics Circle Award.

"Lektura obowiązkowa. […] Lawrence Wright robi wszystko, żeby przedstawić scjentologię w jak najbardziej neutralnym świetle. […] Dzięki temu wydobywający się z jego książki głos oskarżenia brzmi jeszcze donośniej."

„The New York Times Book Review”

"Uwaga: nie czytać wieczorem w pustym domu podczas burzy. „Droga do wyzwolenia” Lawrence’a Wrighta to przerażająca książka o scjentologii i jej wpływach. […] To opowieść rodem z horroru, a zarazem najbardziej wyczerpująca ze wszystkich opublikowanych ostatnio książek na ten temat (wiele z nich napisali byli członkowie Kościoła, którzy zaczęli zauważać, jak niszczy on ich życie, i albo zdołali uciec z jego szponów, albo zostali wyrzuceni). […] Książka Wrighta ogromnie dużo zawdzięcza zespołowi weryfikatorów, jak również odwadze samego autora."

„The New York Review of Books”

"Przykład fascynującego, odważnego i wnikliwego dziennikarstwa śledczego, a zarazem wspaniale napisana opowieść. […] Porywająca historia o ludzkim ego, wielkich pieniądzach, poważnych nadużyciach, sile wiary oraz o tym, jak demoralizująca bywa władza sprawowana przez niewłaściwych ludzi. Książka Wrighta może się wydawać równie drastyczna, sensacyjna i niedorzeczna jak powieści science fiction Hubbarda czy scenariusze Paula Haggisa, ma jednak nad nimi ogromną przewagę: opisuje zdarzenia prawdziwe."

„The A.V. Club”

"Kto by pomyślał, że śledzenie historii religii może dać tyle przyjemności co pochłonięcie ukradkiem pudełka czekoladek? Lawrence Wright napisał na temat scjentologii pasjonujący reportaż, który aż kipi od sensacji prosto ze świata celebrytów. Rozdziały na temat Toma Cruise’a i Johna Travolty są prawdziwą gratką dla każdego amatora hollywoodzkich ploteczek."

„Los Angeles Times”

"Wyjątkowo wyważona i bardzo rzetelnie przygotowana książka. […] „Droga do wyzwolenia” wprowadza czytelnika w świat mroku i chaosu. Nawet jeśli z początku będziesz parskać śmiechem, przygotuj się na łzy."

„The Guardian”

"Książka Wrighta nie tylko w fascynujący sposób demaskuje co bardziej absurdalne aspekty scjentologicznej wiary, ale stanowi też przejmującą analizę całej doktryny."

„Entertainment Weekly”

"Naprawdę mocny reportaż. […] Bogaty w szczegóły, wywołujący silne emocje, momentami wstrząsający."

Associated Press

"Zdumiewająca książka. […] Fascynujące spojrzenie na sekretne życie organizacji, której ogromne wpływy i ambicje nieco się kłócą ze starannie kreowaną otoczką tajemniczości."

„Booklist”

"Pasjonująca i zajmująca lektura. Książka bogata w najdrobniejsze szczegóły, pełna szalonych opowieści."

Janet Maslin

"Niezwykle potrzebna książka… Osiągniecie w dziedzinie reportażu."

Paul Elie

"Kto by pomyślał, że historia jednego z wyznań może zaoferować tak wiele grzesznych przyjemności? Fascynujący opis scjentologii autorstwa Lawrence Wrighta pełen jest skandali celebrytów. Dla każdego, kto uwielbia słodkie hollywoodzkie ploteczki, rozdział o Tomie Cruise i Johnie Travolta będzie niczym zjedzenie pudełka czekoladowych ciasteczek."

Evan Wright

"Mocne…. Ważna lektura."

Michael Kinsley

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 827

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,4 (45 ocen)
22
19
4
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
weronikareron

Nie oderwiesz się od lektury

Porządna robota researcherska i pisarska. Polecam!
00
Yumi_21

Nie oderwiesz się od lektury

Świetny, wnikliwy reportaż, jednocześnie napisany lekko, więc czyt się bardzo dobrze. Podziwiam autora za cały trud włożony w tę książkę i odwagę, by podjąć temat. Historia dosłownie kosmiczna
00
pdefiance

Nie oderwiesz się od lektury

BARDZO podobają mi się uwagi autora na temat tego, że cała ta patologia, absurd i radykalność nie jest czymś nietypowym i wyjątkowym; każda religia to sekta, różni się tylko miejscem na skali krzywd i manipulacji, których się dopuszcza. monumentalna praca.
00
martamazurkrawec

Dobrze spędzony czas

Porządny kawał reportażu, momentami aż nazbyt drobiazgowy. Wiedza ciekawa do przyswojenia, jednak miejscami trzeba się zmotywować do czytania. Historia życia Hubbarda szokuje.
00
Absenteista

Nie oderwiesz się od lektury

Porostu wow, ta książka rozwala mozg
00

Popularność




W Serii Amerykańskiej ukażą się m.in.:

Charlie LeDuff Detroit. Sekcja zwłok Ameryki S. C. Gwynne Imperium księżyca w pełni. Wzlot i upadek Komanczów, najpotężniejszego indiańskiego ludu w historii Ameryki Północnej

Już w księgarniach:

Patti Smith Poniedziałkowe dzieci Jack Kerouac Allen Ginsberg Listy Magdalena Rittenhouse Nowy Jork. Od Mannahatty do Ground Zero Geert Mak Śladami Steinbecka. W poszukiwaniu Ameryki Johnny Cash Cash. Autobiografia Allen Ginsberg Listy Bob Dylan Kroniki. Tom I William S. Burroughs Jack Kerouac A hipopotamy żywcem się ugotowały

LAWRENCE WRIGHT

DROGA DO WYZWOLENIA

Scjentologia, Hollywood i pułapki wiary

Przełożyła Agnieszka Wilga

Wszelkie powielanie lub wykorzystanie niniejszego pliku elektronicznego inne niż autoryzowane pobranie w zakresie własnego użytku stanowi naruszenie praw autorskich i podlega odpowiedzialności cywilnej oraz karnej.

Tytuł oryginału angielskiego Going Clear. Scientology, Hollywood, and the Prison of Belief

Projekt okładki Agnieszka Pasierska / Pracownia Papierówka

Fotografia na okładce © by Chris Ware / Hulton Archive / Getty Images

Projekt typograficzny Robert Oleś / d2d.pl

Copyright © by Lawrence Wright, 2013

All rights reserved

Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Czarne, 2015

Copyright © for the Polish translation by Agnieszka Wilga, 2015

Redakcja Małgorzata Poździk / d2d.pl

Korekta Magdalena Kędzierska-Zaporowska / d2d.pl i Sandra Trela / / d2d.pl

Skład Zuzanna Szatanik / d2d.pl

Skład wersji elektronicznej Janusz Oleś / d2d.pl

ISBN 978-83-8049-031-4

Moim kolegom z „New Yorkera”

Wstęp

Pośród wielu nowych religii, które pojawiły się w dwudziestym wieku i przetrwały do początków trzeciego tysiąclecia, scjentologia zajmuje znaczącą pozycję. Sama organizacja nie podaje oficjalnie, ilu ma członków, jednak na podstawie liczby osób zasilających ją finansowo ocenia się, że na całym świecie wyznaje ją osiem milionów ludzi[1]. Jedna z ostatnich reklam Kościoła informuje, że co roku zyskuje on cztery miliony czterysta tysięcy nowych wiernych[2]. A mimo to były rzecznik organizacji twierdzi, że choć sympatycy są usilnie namawiani do wstąpienia do Międzynarodowego Stowarzyszenia Scjentologów (International Association of Scientologists, w skrócie IAS), ma ono zaledwie trzydzieści tysięcy członków[3]. Ich największym skupiskiem (pięć tysięcy osób) jest Los Angeles. Według oficjalnych badań przynależności religijnej Amerykanów, prowadzonych w ramach powszechnego spisu ludności, tylko dwadzieścia pięć tysięcy obywateli USA określa się mianem scjentologów. To mniej niż połowa liczby osób deklarujących się jako rastafarianie.

Choć od kilku dekad liczba członków organizacji stale się zmniejsza, a co jakiś czas wychodzą na jaw kolejne skandale, które mogłyby pogrążyć każde inne wyznanie, Kościół scjentologiczny wciąż ma się dobrze – ponad ćwierć wieku po śmierci swojego chimerycznego założyciela. Przetrwanie zawdzięcza po części potężnym zasobom finansowym – według dobrze poinformowanych byłych członków Kościoła jest to około miliarda dolarów w środkach płynnych[4]. Niewiele spośród największych religii świata może się pochwalić tak wielkimi rezerwami finansowymi. Swoje ogromne zasoby organizacja zawdzięcza intensywnej aktywności jej członków, nieustającemu pozyskiwaniu nowych funduszy oraz wpływom z tytułu praw autorskich do tysięcy książek i artykułów opublikowanych przez L. Rona Hubbarda.

Kościół Scjentologii przyznaje się również do posiadania na całym świecie nieruchomości o łącznej powierzchni ponad miliona metrów kwadratowych[5]. Centralną część tego imperium stanowi Hollywood, gdzie do organizacji należy dwadzieścia sześć posiadłości, wartych w sumie około czterystu milionów dolarów. Najnowszym nabytkiem Kościoła jest przejęte od stacji KCET studio telewizyjne mieszczące się przy Sunset Boulevard, gdzie ma powstać scjentologiczne centrum nadawcze[6]. W Clearwater na Florydzie, w duchowym centrum scjentologów, należy do nich sześćdziesiąt osiem działek, w znacznej części zwolnionych od podatku, o wartości stu sześćdziesięciu ośmiu milionów dolarów. Tylko niektóre z tych działek są jeszcze niezabudowane; na pozostałych wznoszą się bloki mieszkalne, hotele, motele, magazyny, szkoły, biurowce oraz bank[7]. Kościół Scjentologii często nabywa charakterystyczne nieruchomości w pobliżu ważnych punktów, takich jak zdominowany przez branżę muzyczną obszar Music Row w Nashville, prestiżowa dzielnica Dupont Circle w Waszyngtonie czy Times Square w Nowym Jorku. Wedle takiego właśnie klucza dobierane są również inne siedziby Kościoła na całym świecie. Mieszczą się one zazwyczaj we wspaniale odrestaurowanych perłach architektury i urządzane są z wielkim przepychem, nawet jeśli liczba członków danego oddziału organizacji jest znikoma. W rękach scjentologów znajduje się dwustuhektarowy teren w południowej Kalifornii, jak również pływający po Karaibach statek rejsowy Freewinds. Kościół Technologii Duchowej, czyli scjentologiczna instytucja zarządzająca znakami handlowymi i prawami autorskimi do wszelkich materiałów publikowanych przez organizację (w tym potężny zbiór dzieł beletrystycznych Hubbarda) utrzymuje tajne bazy położone w odległych zakątkach co najmniej trzech różnych amerykańskich stanów. Są tam przechowywane dzieła założyciela – w pojemnikach z tytanu złożonych w jaskiniach zdolnych przetrzymać atak nuklearny. W jednym z tych miejsc, na pustkowiu nieopodal miejscowości Trementina w stanie Nowy Meksyk, znajduje się lądowisko dla samolotów, a w tamtejszej pustynnej ziemi wyżłobiono dwa ogromne, zazębiające się koła, mające rzekomo stanowić znak dla przybyszy z kosmosu – lub może dla nowego wcielenia Hubbarda, gdy jego duch postanowi wrócić na Ziemię.

W Kościele Scjentologii istnieją tak naprawdę trzy szczeble. Największą liczbę członków stanowią zwykli ludzie. Wielu z nich po raz pierwszy zetknęło się z tą religią na stacji metra lub w centrum handlowym, gdzie zapewne wzięli udział w bezpłatnym „badaniu poziomu stresu” lub wypełnili test osobowości zwany „Oxford Capacity Test” (niemający żadnego związku z uniwersytetem oksfordzkim). W takich sytuacjach kandydaci na członków organizacji zwykle dowiadują się, że scjentologia umożliwi im rozwiązanie zdiagnozowanych właśnie problemów, po czym zostają skierowani do pobliskiego kościoła lub placówki misyjnej na kurs, czy też terapię, zwaną przez scjentologów „audytowaniem”. Większość świeżo upieczonych członków Kościoła zatrzymuje się na tym etapie, niektórzy jednak od niego rozpoczynają długą i ogromnie kosztowną wspinaczkę po kolejnych stopniach duchowego wtajemniczenia.

Otoczkę tajemniczości scjentologia zawdzięcza przede wszystkim drugiemu szczeblowi wyznawców – tak naprawdę niewielkiej liczbie hollywoodzkich gwiazd i innych celebrytów. W ramach promowania koncepcji, wedle której organizacja ta stanowi wyjątkowy azyl dla filmowych bożyszcz spragnionych duchowego rozwoju, a zarazem swego rodzaju kuźnię gwiazd, Kościół prowadzi tak zwane Celebrity Centres w Hollywood i innych miejscach istotnych dla przemysłu rozrywkowego. W kursie prowadzonym w takiej placówce może wziąć udział każdy członek organizacji – dla wielu szeregowych scjentologów wizja uczestnictwa w zajęciach ramię w ramię ze znanymi aktorami czy muzykami stanowi wielką pokusę. W praktyce jednak prawdziwi celebryci mają osobne wejścia i sale spotkań, więc mało komu udaje się o nich otrzeć – z wyjątkiem szczególnie hojnych ofiarodawców, którym przyznaje się równie wysoki status. Trudno stwierdzić, jak wielu celebrytów tak naprawdę przynależy do Kościoła, nie tylko dlatego że definicja takiej osoby nie jest precyzyjna, ale też ze względu na niechęć niektórych sław do informowania o swoim uczestnictwie w kursach czy odbywanych sesjach audytowania.

Zwyczajny scjentolog nie musi rzucać się w oczy. Jego otoczenie może nie mieć pojęcia o jego przynależności religijnej. Osoby opuszczające organizację rzadko robią to z wielkim hukiem – raczej usuwają się w bok, a społeczność Kościoła zamyka dla nich swe kręgi (choć prawdopodobnie do końca życia będą nękani telefonami i listami). Sławni członkowie są jednak bez ustanku namawiani do składania podpisów pod rozmaitymi petycjami, pokazywania się na wszelkich warsztatach i uroczystościach lub pozowania do zdjęć z napisem „Jestem scjentologiem”. Dzięki popularności tych gwiazd wpływy Kościoła wydają się olbrzymie. Celebrytów angażuje się do promowania pewnych koncepcji społecznych organizacji, na przykład do ataków na psychiatrię i branżę farmaceutyczną, lub też do rozpowszechniania kontrowersyjnych teorii Hubbarda na temat edukacji czy leczenia odwykowego. Ich nazwiska zostają trwale skojarzone z hasłami scjentologicznymi, przez co trudno jest im porzucić organizację, nawet jeśli są nią rozczarowani.

Żaden z tych dwóch szczebli nie mógłby istnieć bez trzeciego poziomu wtajemniczenia – duchowieństwa, zwanego Sea Organization (w żargonie scjentologicznym Sea Org), w nawiązaniu do prywatnej floty dowodzonej przez Hubbarda w czasie, gdy przez niemal dekadę kierował Kościołem, pływając po morzach i oceanach. Przy różnych okazjach Kościół podaje, że na całym świecie Sea Org liczy sobie pięć, sześć, czy nawet dziesięć tysięcy członków[8]. Byli członkowie scjentologicznego duchowieństwa szacują jednak, że należy do niego od trzech do pięciu tysięcy osób, z których większość rezyduje w Clearwater na Florydzie oraz w Los Angeles[9]. Wielu z nich wstąpiło do Sea Org już w dzieciństwie. Dla dobra organizacji poświęcili swoją edukację, a wskutek służby Kościołowi mocno zubożeli. W ramach symbolicznego gestu mającego podkreślić ich bezgraniczne oddanie szerzeniu idei Hubbarda podpisali kontrakty na miliard lat służby – co w przekonaniu scjento­logów (wierzących, że wszechświat istnieje od biliarda lat) stanowi zaledwie mgnienie oka.

Kościół Scjentologii kwestionuje świadectwa wielu osób, z którymi rozmawiałem w trakcie pracy nad tą książką – zwłaszcza byłych członków Sea Org, którzy po opuszczeniu organizacji są nazywani „odstępcami” lub „uciekinierami”. Nie ulega wątpliwości, że pewna część tych osób rzeczywiście nie uznaje już nauk Hubbarda; wiele z nich wciąż jednak uważa się za gorliwych scjentologów i twierdzi, że to sam Kościół odstąpił od wzorców propagowanych przez założyciela. Do tej grupy należą między innymi ludzie zajmujący niegdyś czołowe pozycje w hierarchii organizacji.

Scjentologia bez wątpienia należy do religii owianych na całym świecie bardzo złą sławą – przyczyniły się do tego zarówno dziwaczna kosmologia, jak i mściwość Kościoła wobec krytyków i odstępców, a także krzywdy wyrządzone całym rodzinom wskutek polityki „zrywania więzi”, czyli przymusowej separacji członków Kościoła od osób stojących na drodze do ich upragnionego duchowego rozwoju. Obowiązująca w USA konstytucyjna gwarancja swobody wyznania chroni organizację przed postawieniem jej zarzutów za działania, które w innych okolicznościach można by uznać za poważne naruszenie prawa zabraniającego handlu ludźmi i regulującego stosunki pracy. Wiele z tych praktyk jest dobrze znanych opinii publicznej.

Wciąż nie brakuje jednak osób na tyle zaintrygowanych scjento­logią, żeby wstąpić do grona jej wyznawców – choć nie jest ich tak wiele, jak podaje sama organizacja. Do lóż dla VIP-ów trafiają kolejni celebryci, a młodzi ludzie decydują się poświęcić miliard lat swojego życia służbie instytucji, która zobowiązuje się wyciskać z nich siódme poty za praktycznie zerowe wynagrodzenie. Najwyraźniej religia ta musi mieć jakiś szczególny urok, który przeważa nad dość powszechnym przekonaniem, że jest to sekta wyłudzająca pieniądze.

Znaczną część swojej pracy zawodowej poświęciłem badaniu wpływu przekonań religijnych na życie człowieka. W historii ludzkości miały one dla jednostek i całych społeczności dużo większe znaczenie niż polityka, którą zajmuje się tak liczne grono dziennikarzy. Do napisania tej książki skłoniły mnie częste pytania na temat scjentologii: Na czym polega szczególny urok tej religii? Co z niej czerpią jej wyznawcy? Jak to możliwe, że ludzie uważani za osoby racjonalne przyjmują przekonania, które dla innych są całkowicie niepojęte? Dlaczego osoby o znanych nazwiskach chcą być kojarzone z organizacją, która prawdopodobnie może tylko zaszkodzić ich wizerunkowi? Te pytania nie dotyczą wyłącznie scjentologii, ale towarzyszą większości rozmów na jej temat. W niniejszej książce próbuję znaleźć na nie odpowiedzi, z nadzieją, że w toku poszukiwań uda mi się również zgłębić zagadnienie, które można nazwać procesem przyjmowania wiary. Bardzo niewielu scjentologów doświadczyło nawrócenia – nagłego, radykalnego zwrotu w życiu. Znacznie częściej jest to stopniowe otwieranie się na poglądy, które początkowo mogły się wydawać absurdalne i nie do przyjęcia. Towarzyszy mu równie płynne wyzbywanie się własnej woli przez ludzi, którym obiecano wielką moc i władzę. Na tym przykładzie można przeanalizować siłę napędową wszystkich znaczących ruchów społecznych – zarówno tych konstruktywnych, jak i niszczących.

Lawrence Wright

Austin, Teksas

CZĘŚĆ I

Scjentologia

1

Nawrócony

London w stanie Ontario to zwykłe miasto przemysłowe leżące w połowie drogi między Toronto i Detroit. Niegdyś słynęło z produkcji piwa i cygar. W hołdzie dla angielskiej stolicy, od której wzięło swoją nazwę, jest tutaj Covent Garden, ulica Picadilly, a nawet rzeka Thames, w której rozwidleniu znajduje się skromne, niezbyt zamożne centrum. Miasto jest położone w kotlinie, przez co słynie z uciążliwej pogody. Lata są wyjątkowo gorące, a zimy srogie i mroźne. Przyjemniej jest wiosną i jesienią, te pory roku są jednak dość ulotne. Najbardziej znanym dzieckiem tego miasta jest muzyk Guy Lombardo – powstało tu nawet upamiętniające go muzeum, które jednak w końcu zamknięto z powodu braku zwiedzających. Krótko mówiąc, nie ma tu najlepszych warunków dla artysty poszukującego tożsamości.

W roku 1975 Paul Haggis miał dwadzieścia jeden lat. Zmierzał właśnie do sklepu z płytami w centrum miasta, gdy na rogu ulic Dundas i Waterloo napotkał elokwentnego długowłosego chłopaka o przenikliwym spojrzeniu. W jego zachowaniu wyczuwało się specyficzną mieszankę entuzjazmu i stanowczości. Nazywał się Jim Logan. Wcisnął Paulowi jakąś książkę.

– Masz umysł, a to jest instrukcja użytkownika – powiedział, a zaraz potem rzucił jeszcze: – Należą się dwa dolary[10].

Było to dzieło L. Rona Hubbarda zatytułowane Dianetyka. Współczesna nauka o zdrowiu umysłowym, wydane w roku 1950. W chwili gdy książka trafiła w ręce Paula Haggisa, na świecie sprzedano już ponad dwa miliony jej egzemplarzy. Paul zajrzał do środka i zobaczył na jednej ze stron pieczątkę z napisem „Kościół Scjentologii”.

– Zabierz mnie tam – powiedział.

W całej prowincji Ontario mieszkała wówczas zaledwie garstka scjentologów. Tak się jednak złożyło, że Paul Haggis parę miesięcy wcześniej już co nieco usłyszał o tej organizacji – od znajomego, który opisywał ją jako rodzaj sekty. Paul zainteresował się tematem na tyle, że rozważał nawet nakręcenie filmu dokumentalnego o tej organizacji. Kiedy jednak trafił do głównej siedziby scjentologów w swoim mieście, nie skojarzyła mu się ona z jakąkolwiek sektą – zobaczył dwóch młodych facetów siedzących w ciasnym biurze nad tanią sieciówką Woolworth’s.

Paul Haggis był ateistą i z wielką ostrożnością podchodził do wszelkich zakusów mających na celu wciągnięcie go w jakikolwiek sformalizowany system wierzeń. W odpowiedzi na wykazywany przez niego sceptycyzm Jim Logan pokazał mu następujący fragment pism Hubbarda: „Prawdą jest to, co jest prawdą dla ciebie. Nikt nie ma prawa narzucać informacji lub zmuszać cię do wierzenia w to czy tamto. Jeśli coś nie jest prawdą dla ciebie, nie jest prawdą. Przemyśl wszystko sam, przyjmij to, co uważasz za prawdziwe, i odrzuć resztę. Nikt nie jest bardziej nieszczęśliwy od człowieka, który usiłuje żyć w chaosie kłamstw”[11]. Słowa te trafiły Paulowi do przekonania.

Paul Haggis nie zdawał sobie z tego sprawy, ale przeszedł klasyczną czteroetapową „procedurę upowszechniania”, której osoby rekrutujące uczą się na specjalnych szkoleniach i muszą ściśle przestrzegać. Pierwszym krokiem jest nawiązanie kontaktu, co nastąpiło, gdy Jim Haggis zaczepił Paula na ulicy. Następny krok to przełamanie niechęci, jaką jednostka może odczuwać wobec scjentologii. Kiedy to zostanie już załatwione, przychodzi kolej na „znalezienie ruiny” [12], czyli identyfikację problemu najbardziej doskwierającego rekrutowanej osobie. W przypadku Paula był to akurat dość burzliwy romans. Czwartym krokiem jest przekonanie kandydata, że scjentologia pomoże mu zapanować nad tym problemem. Jak pisze Hubbard, „gdy dana osoba zda sobie sprawę, czym jest jej wewnętrzna ruina, należy jej uświadomić, że scjentologia dysponuje narzędziami, które pozwolą jej zapanować nad tą sytuacją. W ramach tego kroku należy w odpowiednim momencie […] pokierować kandydata tak, aby mógł jak najlepiej zapanować nad tym, nad czym musi zyskać kontrolę”[13]. Wtedy właśnie osoba rekrutowana oficjalnie staje się scjentologiem.

Paul na każdym z tych etapów reagował w sposób niemal ideal­ny. Następnie razem ze swoją dziewczyną odbył specjalny kurs, a wkrótce potem każde z nich otrzymało tytuł Hubbard Qualified Scientologist [Wyszkolony Scjentolog Hubbarda], który stanowi jeden z pierwszych poziomów drogi nazywanej przez organizację „mostem ku całkowitej wolności”.

Paul Haggis urodził się w 1953 roku. Był najstarszy z trojga rodzeństwa. Jego ojciec Ted prowadził firmę zajmującą się budową dróg – kładzeniem asfaltu i chodników, a także układaniem krawężników oraz płyt do studzienek ściekowych. Przedsiębiorstwo nosiło nazwę Global, jako że obsługiwało zarówno London, jak i Paris, miasteczko odległe o jakieś osiemdziesiąt kilometrów na wschód, również należące do prowincji Ontario. Na początku rodzina zajmowała mały domek w protestanckiej dzielnicy miasta – oni sami należeli jednak do niewielkiego grona katolików, co sporadycznie prowadziło do rozmaitych scysji, w tym do bójki na szkolnym boisku, z której Paul wyszedł ze złamanym nosem. Choć tak naprawdę nie uważał się za osobę religijną, czuł, że należy do mniejszości – jego matka Mary upierała się jednak, żeby co niedziela posyłać syna wraz z dwiema młodszymi siostrami (Kathy i Jo) na mszę. Pewnego dnia matka zobaczyła księdza za kierownicą drogiego samochodu. „Bóg chce, żebym jeździł cadillakiem” – wyjaśnił duchowny. „W takim razie Bóg nie chce, żebyśmy pozostali w księdza Kościele” – odparowała mu Mary. Paul podziwiał zdecydowanie matki, wiedział bowiem, jak wielkie znaczenie ma dla niej religia. Po tym zdarzeniu rodzina Haggisów przestała chodzić na mszę, ale dzieci nadal uczyły się w katolickich szkołach.

Firma Teda rozwijała się tak dobrze, że w niedługim czasie mógł sobie pozwolić na zakup znacznie większego domu położonego na siedmiohektarowej działce na wzgórzu za miastem. W stajni stała para koni, w garażu – chrysler kombi, a przed domem – ogromne maszyny budowlane, niczym pasące się dinozaury. Paul sporo czasu spędzał sam. Często zdarzało mu się przejść ponad kilometr do przystanku szkolnego autobusu i po drodze nikogo nie spotkać. Do jego obowiązków należało sprzątanie stajni i wybiegu dla psów (Ted hodował spaniele wystawiane w konkursach terenowych). W domu Paul lubił skupiać na sobie uwagę, sporo też jednak psocił i łobuzował. „Był oczkiem w głowie matki, ale już w wieku pięciu lat dostał porządne lanie” – wspomina Ted.

Gdy Paul miał jakieś trzynaście lat, zabrano go na pożegnanie z umierającym dziadkiem, który swego czasu z powodu jakiegoś tajemniczego skandalu musiał uciekać z Anglii, a później pracował jako woźny w kręgielni. Starszy pan chyba dostrzegł u Paula podobne do swoich niebezpieczne skłonności, na łożu śmierci powiedział mu bowiem: „Zmarnowałem życie. Nie zmarnuj swojego”.

W szkole średniej Paul zaczął pakować się w kłopoty. Troskliwi rodzice wysłali go do Ridley College, szkoły z internatem mieszczącej się w St. Catharines w prowincji Ontario, niedaleko wodospadu Niagara. Musiał tam wstąpić do oddziału kadetów Kanadyjskich Sił Zbrojnych. Nienawidził maszerowania i wykonywania wszelkich czynności na komendę, szybko więc zaczął opuszczać zajęcia z musztry. Siedział w tym czasie w swoim pokoju i czytał „Ramparts” – radykalne pismo relacjonujące przewroty społeczne dokonujące się wówczas w Stanach Zjednoczonych, gdzie Paul usilnie pragnął się znaleźć. Wciąż był karany za nieprzestrzeganie regulaminu, aż w końcu nauczył się otwierać zamki, dzięki czemu mógł się zakradać do gabinetu prefekta i wymazywać swoje przewinienia z dokumentacji. W tym okresie bujnie rozwinął się jego talent do działań wywrotowych.

Po roku rodzice przenieśli go na północ prowincji Ontario, do bardziej nowoczesnej szkoły dla chłopców Muskoka Lakes College. Miała ona tak swobodny regulamin, że Paul właściwie nie miał się przeciw czemu buntować. Wbrew nazwie, była to raczej szkoła średnia przygotowująca do podjęcia studiów wyższych. Uczniów zachęcano, żeby uczyli się tego, na co mają ochotę. Paul znalazł tam mentora w osobie Maxa Allena – nauczyciela plastyki, homo­seksualisty o radykalnych poglądach politycznych. Był on producentem popularnej audycji radiowej „As It Happens”, w której przeprowadzano wywiady telefoniczne z różnymi ważnymi postaciami. W roku 1973, gdy w Waszyngtonie trwały przesłuchania komisji senackiej w związku z aferą Watergate, Paul siedział obok Maxa Allena w jego kabinie w radiu CBC i przyglądał się, jak jego mentor redaguje zeznania Johna Deana – człowieka uwikłanego w tę aferę – żeby je puścić w eter. Jakiś czas później Max Allen otworzył w Toronto kino studyjne, w którym organizował projekcje filmów zakazanych przez drakońską cenzurę obowiązującą w prowincji Ontario. Paul zgłosił się na ochotnika do pracy w kasie. Pośród wyświetlanych filmów znajdowały się Diabły Kena Russella oraz Ostatnie tango w Paryżu Bernardo Bertolucciego. Ted Haggis był przekonany, że jego syn pracuje w kinie pokazującym pornosy, twierdzi jednak, że przymykał na to oko.

Paul opuścił szkołę po tym, jak został przyłapany na podrabianiu czeku. Przez krótki czas uczęszczał do szkoły plastycznej, chodził też na zajęcia filmowe, ale w końcu porzucił jedno i drugie. Zaczął pracować w pełnym wymiarze godzin w firmie budowlanej ojca, ale jego życiowe perspektywy wyglądały coraz gorzej. W latach siedemdziesiątych London zyskał przydomek „Speed City”, bo jak grzyby po deszczu wyrastały kolejne laboratoria produkujące metamfetaminę na potrzeby rozkwitającego półświatka[14]. Z dostępem do twardych narkotyków nie było większego problemu. Dwóch przyjaciół Paula zmarło wskutek przedawkowania, jemu samemu zaś kilkakrotnie przystawiano pistolet do twarzy. Jak sam przyznaje, „byłem niedobrym dzieciakiem. Nikogo wprawdzie nie zabiłem, nie znaczy to jednak, że nie próbowałem”.

Paul pełnił również funkcję inspicjenta w niewielkim teatrze, który jego ojciec założył w opuszczonym kościele, ponieważ jego córki marzyły o karierze aktorskiej. W sobotnie wieczory Paul zdejmował dekoracje do wystawianego akurat spektaklu i instalował nad sceną ekran kinowy. W ten sposób zapoznawał się – wraz z niewielkim gronem miejscowych kinomaniaków – z dziełami Bergmana, Hitchcocka i francuskiej Nowej Fali. Tak mocno podziałało na niego Powiększenie Antonioniego, że w roku 1974 postanowił wzorem bohatera filmu zostać fotografem mody w Anglii. Tę nową przygodę zakończył po niecałym roku, gdy jednak wrócił w rodzinne strony, nie rozstawał się z aparatem marki Leica.

Po powrocie do domu zakochał się w niejakiej Diane Gettas, która uczyła się w szkole pielęgniarskiej. Zamieszkali razem w małym mieszkanku pełnym filmoznawczych książek Paula. Uważał się w tym okresie za „samotnika, artystę i obrazoburcę”. Miał zbyt słabe wyniki, żeby iść na studia. Nie widział przed sobą żadnych perspektyw. Był gotów zmienić swoje życie, ale nie wiedział, jak miałby tego dokonać.

W takim właśnie stanie ducha wstąpił do Kościoła Scjentologii.

Jak każdy scjentolog zaraz po wstąpieniu do organizacji zaczął zgłębiać zakamarki myśli L. Rona Hubbarda. Czytał o jego pełnym przygód życiu: włóczęgach po świecie, niebezpiecznych wyprawach i o tym, jak sam się wyleczył z poważnych obrażeń wojennych z wykorzystaniem technik, które stały się później podstawą dianetyki. Nie był prorokiem jak Mahomet ani Bogiem jak Chrystus. Nie nawiedził go anioł niosący płytki z wyrytym tekstem objawienia, jak w przypadku Josepha Smitha, założyciela ruchu mormonów. Według scjentologów Hubbard odkrył prawdy egzystencjalne składające się na ich doktrynę w toku rozległych badań – co ma przesądzać o „naukowości” całego systemu. Te pozory racjonalizmu trafiły do przekonania Paulowi, który dawno już porzucił religię, w której został wychowany, ale wciąż jeszcze poszukiwał sposobu na wyrażenie swoich ideałów. Spodobało mu się, że scjentologia nie wymaga wiary w żadnego boga. Niemniej jednak nad całym systemem wiary stale unosiła się sugestywna postać Hubbarda. Choć nie czczono go w sposób dosłowny, to jego wizerunek i nazwisko były w organizacji wszechobecne, przez co zdawał się absolutnym władcą swojego niewielkiego królestwa.

W Kościele istniało jak gdyby dwóch różnych Hubbardów – z jednej strony niemal boski autorytet, którego każde słowo traktowane jest niczym świętość, z drugiej zaś dobroduszny wujaszek nagrany na filmach szkoleniowych, sprawiający wrażenie osoby zdystansowanej do siebie i autoironicznej. Paul do pewnego stopnia sam utożsamiał się z tymi cechami, przez co łatwiej mu było zaufać temu człowiekowi, którego uznał za swojego duchowego przewodnika. Czuł się jednak nieco osamotniony, dostrzegając całkowity brak dystansu wobec własnych przekonań u innych scjentologów. Ich niezdolność do śmiania się z samych siebie stała w jaskrawej sprzeczności z charakterem samego Hubbarda, który nie wydawał się zarozumiały lub szczególnie pobożny – przypominał raczej żwawego i dowcipnego bohatera filmu klasy B, który niejedno już w życiu widział i jakoś zdołał rozgryźć, o co w tym wszystkim chodzi. W chwilach wątpliwości co do przyjętej doktryny Paul rozmyślał o obejrzanych w ramach indoktrynacji filmach szkoleniowych z wykładami Hubbarda z lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych, zapisanych na taśmie szesnastomilimetrowej. Założyciel organizacji wciąż się śmiał pod nosem z jakiegoś nieoczekiwanego spostrzeżenia, które nagle przyszło mu do głowy. A jednocześnie jakby puszczał oko do widzów, sugerując, że nie należy brać go specjalnie poważnie. Wystarczyło, że otworzył usta, a natychmiast wylewał się z nich rwący strumień nowatorskich myśli, z których każda starała się wyprzedzić pozostałe w wyścigu do ludzkiej świadomości. Koncepcje te bywały dość trywialne i chaotyczne, pełno w nich było niejasnych, uczonych odniesień, a całość przepełniało poczucie głębokiego sensu i wyjątkowości. W jednej z charakterystycznych dygresji Hubbard tłumaczy:

Pewnego dnia pojawiasz się i mówisz: „Jestem seneszalem”. I oto mamy rycerza o dwudziestocentymetrowych ostrogach, który – bam! – staje przed nami i mówi: „Mam otworzyć wrota tego zam­ku. Usiłuję to zrobić od dłuższego już czasu, a jestem przecież zaufanym sługą”. […] Upiera się, że jest seneszalem, nikt jednak nie chce mu nic zapłacić i tak dalej. […] Zanim został seneszalem, był kimś. Teraz, jako seneszal, stał się nikim – aż w końcu wyszedł na drogę, wyjął miseczkę na jałmużnę i zaczął prosić ludzi o rybę z frytkami, sami wiecie. […] I teraz mówi: „Jestem kimś, jestem żebrakiem” – w końcu to też coś. Potem jednak pojawia się nowojorska policja czy ktoś taki i mówią mu – trochę mi się poplątały epoki, ale mówią do niego tak: „Czy zdaje pan sobie sprawę, że nie może żebrać na drodze publicznej, jeśli nie posiada zezwolenia numer 603-F?”. […] Facet umiera więc z głodu i pada na ziemię. […] Teraz jest kimś, jest trupem, ale nie umarł, jest tylko trupem. […] Łapiecie, o co tu chodzi? Facet przechodzi cykl, w którym raz jest nikim, a raz kimś, raz nikim, raz kimś, raz nikim, raz kimś, raz nikim, a ta spirala wcale nie zanika. Niektórym ludziom udaje się osiągnąć punkt, w którym są szczęśliwi. Znacie historię o szczęśliwym człowieku, który nie miał koszuli? Nie będę jej opowiadał[15].

Kiedy ta przydługa i dość mętna przypowieść zaczyna całkowicie tracić pozory jakiegokolwiek sensu, Hubbard dochodzi do sedna swojego wywodu i ogłasza, że byt nie jest określony przez czyjeś zajęcie, ani nawet przez ciało zajmowane przez niego w danej chwili. Jedną z głównych tez scjentologii jest przekonanie, że byt jest wieczny – Hubbard nazywa go „thetanem”: „Innymi słowy, ten koleś był kimś, dopóki nie zaczął utożsamiać swojego bytu z konkretnym wcieleniem. […] Żaden z tych bytów nie jest osobą. Każda osoba to thetan”.

– Miał niesamowitą pogodę ducha – wspomina Paul Haggis. – Przez pozory powagi przebijało niezwykłe poczucie humoru i głęboka samoświadomość, jakby mówił: „Tak, dobrze wiem, że być może mam nierówno pod sufitem, ale możliwe też, że naprawdę coś odkryłem”.

Przesadna gorliwość cechująca tak wielu członków organizacji bierze się z przekonania, że stanowią oni prawdziwą awangardę w walce o ocalenie ludzkości. „Cywilizacja bez chorób psychicznych, bez przestępców i bez wojen, gdzie osobom zdolnym naprawdę się powodzi, ludzie uczciwi mają swoje prawa, a Człowiek może wznieść się na wyżyny swojego istnienia – oto cele scjentologii” – pisze Hubbard[16]. Tak oszałamiająco sformułowane założenia przyciągały do Kościoła młodych idealistów pokroju Paula Haggisa.

Aby sprostać tym wzniosłym celom, Hubbard opracował „technologię” mającą umożliwić osiągnięcie duchowego wyzwolenia oraz odkrycie swego nieśmiertelnego ja. Jeden z tekstów wydanych przez Kościół głosi, że „scjentologia działa w stu procentach przypadków, o ile zostanie właściwie zastosowana przez osobę szczerze pragnącą poprawić swoje życie”[17]. Tego rodzaju gwarancja opiera się na przekonaniu, że na drodze wnikliwych badań Hubbardowi udało się osiągnąć doskonałe zrozumienie natury ludzkiej. Nie wolno więc schodzić z wyznaczonej przez niego ścieżki ani kwestionować jego metod. Scjentologia jest precyzyjna i całkowicie pewna. Prowadzi adepta krok po kroku w stronę jasności i mocy, dzięki czemu może on odkryć swoje prawdziwe „ja” – choć, paradoksalnie, będzie ono zapewne przypominać samego Hubbarda. Scjentologia jest bowiem czymś w rodzaju mapy jego umysłu. Chyba żadna inna osoba w historii nie przeprowadziła tak obszernych badań na samym sobie i nie opisała z tak wielką precyzją i wszelkimi szczegółami mechanizmów rządzących własnym umysłem. Metoda wypracowana przez Hubbarda tworzyła mapę prowadzącą do odkrycia jego doskonałego „ja”. Wszelkie zwyczaje Hubbarda, jego wyobraźnia, zamiary i marzenia – innymi słowy, cały jego charakter – stały się zarówno podstawą, jak i celem scjentologii.

W głębi duszy Paul niespecjalnie cenił Hubbarda jako pisarza. Nie zdołał na przykład przebrnąć przez jego Dianetykę. Przeczytał jakieś trzydzieści stron, po czym dał sobie spokój. Jednak zdecydowana większość materiałów omawianych na kursach scjentologicznych dawała mu poczucie satysfakcji. W roku 1976 wybrał się do Los Angeles, czyli centrum scjentologicznego świata, gdzie zameldował się w starym hotelu Château Élysée na Franklin Avenue. Nocowali tu niegdyś Clark Gable i Katharine Hepburn, jak również wiele innych gwiazd, kiedy jednak zjawił się tu Haggis, miejsce to (które zmieniło nazwę na Manor Hotel[18]) okazało się nieco zaniedbanym pensjonatem dla członków Kościoła Scjentologii. Dostał tam pokój z kuchnią, mógł więc spokojnie pisać.

W Stanach Zjednoczonych było wówczas około trzydziestu tysięcy scjentologów. Większość z nich stanowili biali przedstawiciele miejskiej klasy średniej, przeważnie dwudziestokilkuletni, często zaś – szczególnie w Los Angeles – byli to artyści zajmujący się sztukami wizualnymi lub scenicznymi[19]. Innymi słowy, pod wieloma względami przypominali Paula Haggisa, który z miejsca stał się częścią większej społeczności w mieście, gdzie wiele osób doświadcza skrajnego osamotnienia. Po raz pierwszy w życiu Paul miał poczucie szczególnej więzi i braterstwa z ludźmi, z którymi wiele go łączyło; nazywał ich „ateistami szukającymi czegoś, w co mogliby uwierzyć, wędrowcami szukającymi odpowiedniej dla siebie wspólnoty”.

W roku 1977 Paul wrócił do Kanady, gdzie dalej pracował u ojca. Ted dostrzegł, że jego syn boryka się z problemami, i spytał, co zamierza dalej robić ze swoim życiem. Paul odpowiedział, że chciałby zostać pisarzem. „No cóż, są tylko dwa miejsca, gdzie można się tym zająć: Nowy Jork i Los Angeles – odpowiedział mu ojciec. – Wybierz jedno z nich, a ja przez rok będę ci płacił pensję”. Paul wybrał Los Angeles, ponieważ tam biło serce filmowego świata. Niedługo po tej rozmowie z ojcem ożenił się z Diane Gettas, a dwa miesiące później załadowali po dach jego brązowego chevroleta camaro i pojechali do Los Angeles, gdzie razem z bratem Diane Greggiem i jeszcze trójką innych ludzi wynajęli mieszkanie. Paul dostał pracę przy transporcie mebli. W weekendy robił fotografie do ksiąg pamiątkowych, a nocami pisał na używanym stole kreślarskim scenariusze, na które nie miał na razie zamówień. W następnym roku Diane urodziła ich pierwsze dziecko Alissę.

W połowie lat siedemdziesiątych, gdy Paul Haggis przybył do Los Angeles, scjentologia uchodziła za coś szalonego i zabawnego – luzacką, modną religię szczególnie odpowiadającą potrzebom wszelkiej maści artystów. W tej dekadzie kontrkultura wciąż miała się znakomicie, a scjentologia wprawdzie stanowiła jej część, ale też się z niej wyodrębniała. Mówiło się: „Próbowałeś już narkotyków? To pora na scjentologię”[20]. I rzeczywiście, wiele osób, które pociągała ta religia, brało wcześniej środki halucynogenne, podchodziło więc z otwartością do koncepcji alternatywnej rzeczywistości. Nowi członkowie Kościoła mieli poczucie nieograniczonych możliwości: spodziewali się osiągnięcia wielkiej mocy mistycznej, doświadczenia eksterioryzacji i odkrycia podstawowych tajemnic wszechświata.

Paul zaprzyjaźnił się z innymi scjentologami, którzy również pragnęli zrobić karierę w Hollywood. Jednym z nich był Skip Press, pisarz i muzyk zatrudniony przez Celebrity Centre, które dla członków Kościoła stanowiło najlepszy punkt startowy do zaczepienia się w branży rozrywkowej. Podobnie jak wielu świeżo upieczonych wyznawców Press żywił przekonanie, że dzięki scjentologii posiadł nadludzką moc; wierzył na przykład, że jeśli tylko wprowadzi swój umysł w odpowiedni stan, potrafi zmienić światła uliczne na zielone[21]. Wraz z Paulem utworzyli nieformalną grupę wsparcia dla siebie i innych początkujących pisarzy. Spotykali się w popularnej wśród scjentologów knajpce Two Dollar Bill’s, która znajdowała się naprzeciwko Celebrity Centre, i tam poddawali swoje prace krytycznej analizie i rozprawiali o tym, jak się przebić ze swoją twórczością do świata.

Ten nieformalny klub pisarzy w końcu przyciągnął uwagę Yvonne Gillham – charyzmatycznej założycielki Celebrity ­Centre. Ta ciepła, żywiołowa kobieta (która wcześniej pracowała jako dyrektorka przedszkola) miała wszelkie predyspozycje, by zostać osobą skupiającą wokół siebie artystów i liderów opinii, którzy według koncepcji Hubbarda mieli być twarzą jego Kościoła. Yvonne Gillham organizowała przyjęcia, wieczory poezji, warsztaty i imprezy taneczne, na których często grywał Chick Corea, jak również inni muzycy związani z organizacją. Udało jej się przekonać Paula i jego grupę, żeby przenieśli swoje spotkania do Celebrity Centre, i w ten sposób wciągnęła ich w sieć swoich działań.

Po jakimś czasie Paul wraz z jednym z kolegów z klubu pisarzy otrzymali pracę polegającą na pisaniu scenariuszy kreskówek dla studia Ruby-Spears Productions – najpierw była to krótka seria zatytułowana Dingbat and the Creeps, potem zaś popularniejszy Heath­cliff. Następnie Paul dostał pracę przy kreskówkach Richie Rich i Scooby-Doo dla studia Hanna-Barbera. Kupił używaną elektryczną maszynę do pisania firmy IBM, a jego kariera pomału zaczęła się rozkręcać.

Pewnego dnia, gdy Paul i Skip Press rozmawiali w Celebrity Centre, podszedł do nich zamożny producent truskawek z Vancouver i przedstawił im swój pomysł, żeby nakręcić film o życiu L. Rona Hubbarda. Zaproponował, że zapłaci piętnaście tysięcy dolarów za napisanie scenariusza. Skip Press odmówił, ale Paul przyjął oferowane pieniądze. Wspomina, że miał nadzieję zainteresować truskawkowego magnata swoim scenariuszem horroru. Nie udało mu się wywiązać z umowy i w końcu oddał zleceniodawcy całą otrzymaną od niego sumę, ale zdaniem Pressa wtedy właśnie Paul złapał wiatr w żagle. „Te pieniądze pozwoliły mu bywać tu i tam, dzięki czemu rozwijał swoje zawodowe możliwości. Zanim się obejrzałem, miał już własnego agenta”. Kontakty zdobyte dzięki scjentologii zaczynały przynosić konkretne plony.

Sporo czasu i pieniędzy pochłonęło Paulowi uczestnictwo w kursach dla zaawansowanych oraz poddawanie się audytowaniu – co w scjentologii jest czymś w rodzaju psychoterapii, prowadzonej z użyciem elektropsychometru, zwanego w skrócie e-metrem. Urządzenie to mierzy reakcję elektryczną skóry powstającą podczas udzielania przez daną osobę odpowiedzi na pytania zadawane przez audytora[22]. Hubbard porównywał jego działanie do wykrywacza kłamstw. Ta zaawansowana technologicznie metoda ma umacniać twierdzenie, jakoby scjentologia stanowiła naukową drogę duchowego rozwoju. „Człowiek po raz pierwszy zyskuje dzięki temu wgląd w to, co się dzieje w głowach i sercach innych ludzi”[23] – twierdził Hubbard. Dodawał też, że po każdej godzinie audytowania ludzki iloraz inteligencji wzrasta o jeden punkt. „Naszym najbardziej spektakularnym wyczynem było podniesienie jednemu chłopakowi IQ z 83 do 212” – przechwalał się na łamach „Saturday Evening Post”[24].

Audytowanie ma polegać na lokalizacji i usuwaniu powstałych w umyśle „blokad”, uniemożliwiających swobodny przepływ energii. Ludzkie myśli i fantazje są bowiem według scjentologii czymś materialnym – mają wagę oraz cechy ciała stałego. Potrafią zagnieździć się w umyśle pod postacią fobii i obsesji. Według nauk Hubbarda audytowanie polega na rozbijaniu „blokad” nagromadzonych w „umyśle reaktywnym”, gdzie kumulują się wszelkie lęki i fobie. Zadaniem e-metru jest ponoć dokonywanie pomiarów tych blokad[25]. Jeśli wskazówka przesunie się na prawo, oznacza to, że opór materii spada; jeśli na lewo – wzrasta. Audytor w sposób usystematyzowany zadaje pytania, mające na celu ustalenie źródeł „duchowego cierpienia” – mogą to być na przykład problemy w pracy lub w związku. Kiedy tylko osoba audytowana (preclear) udziela odpowiedzi, przy której wskazówka skacze, audytor skupia się na danej tematyce aż do momentu, w którym nabierze przekonania, że konsekwencje emocjonalne niepokojącego doświadczenia całkiem się rozpłynęły. Nie bez znaczenia są też określone ruchy wskazówki – na przykład nagłe skoki, dłuższe lub krótsze opadanie i tak dalej. Celem audytora jest takie pokierowanie osobą, żeby uzyskała ona „zrozumienie” danego tematu, co powinno prowadzić do „płynnej” pracy wskazówki. Nie oznacza to bynajmniej bezruchu. Jak wyjaśnia Hubbard, „wskazówka porusza się leniwie, jakby znudzona twoimi odpowiedziami”[26]. Osoba audytowana powinna w tym momencie doświadczać uczucia uwolnienia od napięcia. Koniec końców umysł reaktywny zostaje oczyszczony z obsesji, lęków oraz irracjonalnych pragnień, a człowiek przechodzi ze stanu preclear do stanu clear (czysty)[27].

Paul był pod ogromnym wrażeniem działania e-metru. W obu dłoniach trzymał cylindryczne elektrody (na początku jego przygody ze scjentologią za elektrody służyły puste puszki po zupach Campbell, z których zerwano etykietki), a urządzenie przepuszczało przez jego ciało niedostrzegalny ładunek elektryczny. Miał wrażenie, że aparat potrafi wychwycić różne rodzaje myśli – zarówno te lękowe, jak i radosne, a także wszystko, co próbował zataić. Wydawało się to trochę nie z tej ziemi. Audytor często szukał czegoś, co scjentolodzy nazywają „podobieństwami z przeszłości”. Przykładowo, jeśli Paul akurat pokłócił się z Diane, audytor mówił: „Przypomnij sobie, czy już wcześniej nie przydarzyło ci się coś podobnego”. A każde kolejne wspomnienie przesuwało go dalej i dalej w przeszłość. Celem całej procedury było odkrycie i zneutralizowanie naładowanych emocjonalnie wspomnień, które wpływały destrukcyjnie na zachowanie Paula.

W toku tego procesu uczestnicy sesji często wspominali swoje wcześniejsze wcielenia. Choć Paulowi nigdy to się nie przydarzyło, zazdrościł tym, którzy twierdzili, że odkryli w sobie żywe wspomnienia z dawnych epok lub dalekich cywilizacji. „Czy nie byłoby super mieć za sobą wiele wcześniejszych wcieleń? – zastanawiał się Paul. – Czy nie łatwiej byłoby wtedy stawić czoła śmierci?”.

Scjentologia to nie tylko kwestia wiary – wciąż powtarzano nowym członkom Kościoła – to raczej proces naukowy, dzięki któremu człowiek może krok po kroku pokonywać własne ograniczenia i zrealizować swój potencjał wielkości. Tylko scjentologia może otworzyć ludziom oczy na radosną prawdę o ich nieśmiertelnej naturze. Tylko scjentologia może ocalić ludzkość od nieuchronnej zguby. Dla nowych członków wszystko to było intrygujące, tajemnicze i pełne głębokiego sensu. Życie w obrębie Kościoła wydawało się nieporównywalnie bardziej fascynujące od życia poza nim.

Początkujący scjentolodzy doświadczają czasem stanów mistycznych, charakteryzujących się poczuciem szczególnej błogości lub wręcz stopienia się ze wszechświatem. Wkrótce zaczynają oczekiwać tego rodzaju doznań, a jeśli one nie nadchodzą, wówczas tym bardziej za nimi tęsknią. Wielu scjentologów twierdzi, że doświadczyło „eksterioryzacji”, czyli poczucia, że przebywa się poza własnym ciałem. Jeśli ludzka świadomość potrafi się odłączyć od fizycznego ciała i poruszać się niezależnie od niego, to co nam to mówi o nieśmiertelności? Musimy w takim razie być czymś więcej, czymś innym niż tylko fizycznym wcieleniem – według nauk Hubbarda tak naprawdę jesteśmy „thetanami”, czyli nieśmiertelnymi istotami duchowymi, które mogą mieć nieskończoną liczbę wcieleń. Hubbard twierdził, że mniej więcej połowa osób audytowanych jest w stanie doświadczyć eksterioryzacji; wystarczy, że audytor wyda prostą instrukcję: „Stań metr za swoją głową”[28]. Uwolniony z ograniczeń ciała thetan może podróżować po świecie, okrążać gwiazdy, przechadzać się po Marsie, a nawet tworzyć całkiem nowe światy[29]. Rzeczywistość rozciąga się bowiem znacznie dalej, niż się początkowo zdaje zwykłym ludziom. Ostatecznym celem audytowania jest nie tylko uwolnienie danej osoby od niszczących zjawisk w umyśle, ale też uwolnienie jej od praw rządzących materią, energią, przestrzenią i czasem, które Hubbard obejmował skrótem MEST (matter – energy – space – time)[30]. I tak zresztą są one zaledwie wytworem wyobraźni thetana. Wszechświaty MEST powstały bowiem za sprawą znudzonych thetanów, które je stworzyły, żeby móc w nich figlować i swawolić – w końcu jednak dały się tak dalece pochłonąć rozrywkom, że zapomniały o własnej nieśmiertelnej naturze. Zaczęły się utożsamiać z ciałami, które tylko czasowo zamieszkiwały, i ze wszechświatem, który same przecież stworzyły dla rozrywki. Celem scjentologii jest przypomnienie thetanowi o jego nieśmiertelności i pomoc w wyzbyciu się ograniczeń, które sam sobie narzucił[31].

Paulowi Haggisowi zdarzyło się raz doświadczyć czegoś, co uznał za eksterioryzację. Leżał na kanapie, a potem nagle znalazł się po drugiej stronie pokoju i patrzył na swoje leżące ciało. To doświadczenie przebywania poza ciałem nie było szczególnie spektakularne, potem więc często się zastanawiał, czy aby przypadkiem nie wyobraził sobie tylko całego zdarzenia. Nie miał takiej pewności, jaką posiadali jego koledzy, kiedy opowiadali, że widzieli przedmioty, które mieli za plecami, albo obiekty odległe w czasie i przestrzeni.

W roku 1976 w hotelu Manor Paul uzyskał status cleara. Jest to podstawa dla osób pragnących wspiąć się na wyżyny scjentologii. Cała koncepcja pochodzi z Dianetyki, w której Hubbard tłumaczy, że człowiek o tej pozycji „łatwo przystosowuje się do otoczenia, ale również potrafi je zmieniać. […] Reprezentując wysoki poziom moralny i etyczny, ma zarazem ogromną zdolność poszukiwania i doświadczania przyjemności. Wzmagają się pozytywne cechy osobowości: jest twórczy i konstruktywny”[32]. Pośród wielu innych cech, osobę taką charakteryzuje bezbłędna pamięć oraz zdolność przeprowadzania operacji umysłowych z niespotykaną prędkością; jest mniej podatna na choroby oraz wolna od wszelkich nerwic, kompulsji, stłumień oraz dolegliwości psychosomatycznych. Hubbard podsumowuje to następująco: „Dianetyczny stan Cleara ma się do jednostki powszechnie uznanej za normalną jak jednostka normalna do osobnika poważnie chorego psychicznie”[33].

Paul Haggis był clearem numer 5925. Jak sam przyznaje, „nie wywróciło to mojego życia do góry nogami. Nie miałem poczucia: »O rany! Potrafię fruwać!«”. Na każdym poziomie zaawansowania zachęcano go, żeby zapisał swoją „historię sukcesu” i opowiedział w niej, jakie skutki przyniosło przebyte szkolenie. Czytał już wiele podobnych historii napisanych przez innych scjentologów i miał poczucie, że są one mocno przesadzone, tak jakby autorzy mieli na uwadze ocenę, jaką wystawią im „strażnicy bram”, dysponujący mocą dopuszczania uczniów do kolejnych poziomów wtajemniczenia.

„Most ku całkowitej wolności” to niekończąca się podróż (nieco mylący w tej scjentologicznej metaforze jest fakt, że idąc po moście, adept przemieszcza się „coraz wyżej”, a nie do przodu, na drugą stronę). Paul szybko przechodził przez kolejne, zaawansowane stopnie wtajemniczenia. Stał się „thetanem operacyjnym” (Operating Thetan, czyli OT)[34]. Termin ten według nauk Hubbarda oznacza kogoś, kto „potrafi panować nad rzeczywistością i funkcjonować bez fizycznego wsparcia i pomocy”. Artykuł wstępny z wydanego w roku 1958 numeru scjentologicznego pisma „Ability” zawiera informację, że „wedle wszelkich dostępnych źródeł ani Budda, ani Jezus Chrystus nie weszli na poziom OT – znajdowali się ledwie odrobinę ponad stanem clear”[35].

W momencie, gdy Paul wstąpił do Kościoła, było w nim siedem poziomów thetanów operacyjnych. Jakiś czas temu do sieci wyciekły wewnętrzne dokumenty organizacji, pośród których znajdują się odręcznie napisane instrukcje Hubbarda dotyczące poziomu pierwszego; zawierają one trzynaście ćwiczeń umysłowych mających pozwolić adeptom dostroić się do wchodzenia w związki z innymi ludźmi. Wskazówki dla poziomu OTI są tak niejednoznaczne, że trudno byłoby stwierdzić, czy komuś faktycznie udało się je wypełnić, czy nie. Przykładowo: „Obserwuj kilka dużych i kilka małych męskich ciał, aż osiągniesz zrozumienie”. Lub: „Usiądź w miejscu, z którego będziesz mógł dyskretnie obserwować jakąś grupę ludzi. Zwracaj uwagę na osoby i obiekty, którymi nie jesteś. Powtarzaj, aż osiągniesz zrozumienie”[36]. Chodzi w tym wszystkim o to, żeby zaznajomić się z własnym środowiskiem z punktu widzenia cleara.

Na drugim poziomie, OTII, scjentolodzy próbują wymazać „implanty” z poprzednich wcieleń, które utrudniają czynienie postępów w obecnym życiu. Dokonuje się tego poprzez ćwiczenia i wizualizacje, które mają na celu dogłębne zbadanie przeciwstawnych sił. „Śmiech pochodzi z tylnej połowy, a spokój z przedniej połowy, równocześnie. Potem zamieniają się miejscami. Odczuwa się wówczas całkowitą rozbieżność przeżyć. Sztuka polega na tym, żeby poczuć oba bieguny jednocześnie. Zwykle zwala to człowieka z nóg”[37].

Wraz z wejściem na każdy z kolejnych poziomów wstępuje się do coraz bardziej elitarnego bractwa duchowego. Paul nie odczuwał szczególnie silnych reakcji na zadawany mu materiał, być może dlatego że nie spodziewał się wyjątkowo głębokich przeżyć. Wszyscy zresztą wiedzieli, że prawdziwe rewelacje pojawiają się dopiero na poziomie OTIII.

Hubbard nazywał ten poziom Ścianą Ognia.

„Materiał zawarty w tym obszarze jest szalenie niebezpieczny; został tak starannie ułożony, że każdy, kto odkryje jego prawdziwą istotę, zginie” – tłumaczył Hubbard w roku 1967. – „Tak więc w styczniu i lutym ciężko chorowałem i niemal straciłem obecne ciało, jakoś jednak udało mi się z tego wybrnąć, zdobyć ten materiał i przeżyć. Jestem przekonany, że byłem pierwszą osobą w historii, która przeżyła własną próbę zdobycia tego materiału”[38].

Pod koniec lat siedemdziesiątych tajemnice związane z kolejnymi poziomami OT były dostępne tylko bardzo elitarnemu gronu. Nie było wówczas internetu, a poufne scjentologiczne instrukcje nie ukazywały się drukiem ani nie trafiały na rozprawy sądowe. Scjentolodzy wyczekiwali momentu inicjacji na poziom OTIII z ogromną ciekawością i podekscytowaniem. Kandydaci do wstąpienia na ten poziom musieli uzyskać specjalne zaproszenie – ostrzegano ich, że przerabiany tam materiał może poważnie zaszkodzić osobie nieprzygotowanej na jego przyjęcie, a nawet ją uśmiercić. Odgórnie narzucona niedostępność tylko potęgowała aurę tajemniczości i poczucie uczestniczenia w niesamowitej przygodzie.

Z perspektywy czasu można się przyjrzeć tej istotnej chwili i rozważyć wszystkie za i przeciw, na podstawie których Paul Haggis podjął decyzję o pozostaniu w Kościele. Bynajmniej nie zniechęcał go fakt, że wiele osób wyśmiewało tę religię. Przeciwnie, upajał się poczuciem, że należy do napiętnowanej mniejszości – dzięki temu czuł solidarność z innymi marginalizowanymi grupami. Główną przeszkodą stojącą na drodze wiary był jego wrodzony sceptycyzm; szczycił się swoją przekorą, nigdy więc na przykład nie przyszłoby mu do głowy, żeby wstąpić do Kościoła baptystów czy powrócić do katolicyzmu – po prostu kompletnie go to nie interesowało. Wiara jako taka nie przemawiała do jego intelektu. Natomiast scjentologia wydawała mu się czymś egzotycznym i kuszącym. Wprawdzie trudno mu było pojąć niektóre co dziwaczniejsze koncepcje, ale Paul nie miał wątpliwości, że kilka lat audytowania przyniosło mu bardzo konkretne korzyści i że w wyniku przebytych kursów jego umiejętności komunikacyjne ogromnie się poprawiły. Nie była mu do tego potrzebna „wiara” w scjentologię, religia ta sprawdziła się jednak w dziedzinach, które były dla niego ważne. Proces wtajemniczenia dokonywał się stopniowo, tak więc z czasem łatwiej mu było przyjąć koncepcje, które początkowo zapewne uznałby za szokujące. Kiedy tylko na „moście ku całkowitej wolności” natykał się na coś, co trudno mu było pojąć, wmawiał sobie, że na następnym poziomie wszystko stanie się zrozumiałe.

Scjentologia stanowiła część jego środowiska – zapuściła w Holly­wood korzenie, podobnie jak on. Jego pierwsze zlecenia na pisanie scenariuszy pojawiły się dzięki scjentologicznym kontaktom. Mocno zaangażowana w organizację była jego żona, a także jego siostra Kathy. Krąg jego przyjaciół skupiał się wokół Kościoła. Paul zaszedł już na tyle daleko, że podświadomie czuł, jak bardzo zagrożone byłyby wszystkie jego relacje z ludźmi, gdyby postanowił zejść z tej ścieżki. Co więcej, zainwestował w nią sporą część swoich dochodów. Krótko mówiąc, aż się chciało wierzyć.

Nie mógł się też doczekać, kiedy pojawią się u niego szczególne umiejętności, o których wciąż rozprawiali inni adepci kroczący po „moście”. Choć Hubbard wyraźnie zaznaczał, że osoby na poziomie OT nie powinny wykorzystywać uzyskanej mocy do „salonowych sztuczek”[39], to pismo „Advance!”, adresowane do zaawansowanych scjentologów, zawierało cały dział zatytułowany ZjawiskaOT, w którym członkowie Kościoła relacjonowali swoje doświadczenia związane z jasnowidzeniem lub innymi paranormalnymi umiejętnościami. Można się było z niego dowiedzieć, że osoby te nie musiały czekać na kelnerów, którzy natychmiast sami do nich podchodzili, ani szukać miejsc parkingowych, które w magiczny sposób pojawiały się tam, gdzie były potrzebne. „Zauważyłam, że moja złota rybka poczerwieniała i była cała w guzach – pisze jedna z członkiń Kościoła. – Mój mąż Rick powiedział, że widział już takie objawy u rybek i że nie da się tego wyleczyć”. Następnie autorka listu opisuje, jak wykorzystała swoje nowe umiejętności do tego, by w ową rybkę „wpuścić strumień energii”, „aż nastąpiło wielkie rozerwanie materii. Na tym skończyłam, a gdy tego wieczoru wróciłam do domu, rybka była całkiem uleczona”. Relacja kończy się następującą konkluzją: „To było wielkie zwycięstwo – moje i tej rybki. Nie byłoby ono jednak możliwe, gdyby nie techniki opracowane przez L. Rona Hubbarda”[40]. Nawet jeśli tego rodzaju efekty pojawiały się w sposób przypadkowy i trudny do powtórzenia, osobom, które ich doświadczały, życie nagle wydawało się pełne nowych możliwości. Miały poczucie, że weszły w sferę transcendencji, gdzie umysły potrafią się ze sobą komunikować na znaczną odległość, pragnienia i zamiary mają realny wpływ na obiekty materialne lub powodują, że ludzie nieświadomie spełniają rozkazy przekazane im telepatycznie, i gdzie objawiają się duchy pochodzące z innych epok lub nawet innych światów.

„Thetan potrafi wytworzyć znaczny ładunek elektryczny, na tyle duży, żeby móc kogoś dość poważnie porazić, wyłupić mu oczy lub przeciąć go na pół” – pisze Hubbard[41]. Ostrzega przy tym, że dla poziomu OT nawet zwyczajne działania mogą stanowić źródło wielu niespodziewanych dylematów: „Jak odebrać telefon, jeśli jest się OT? – pyta w jednym z wykładów. – Załóżmy, że zdenerwujesz się na kogoś po drugiej stronie linii. I nagle trach! I to by było na tyle, jeśli chodzi o bakelitowy telefon – albo jako obłok kurzu rozpłynie się w powietrzu, albo zacznie skapywać na podłogę”[42]. Żeby uniknąć niszczenia telefonów tą tajemniczą siłą, OT powinien więc sobie ustawić pewne automatyczne działania, tak aby nie musiał sam sięgać po słuchawkę. „Dzwoni telefon, po czym wyskakuje w powietrze, a OT mówi. Innymi słowy, dzięki mimowolnej intencji, telefon wisi w powietrzu”[43]. Obietnica posiadania takiej mocy musiała być niesamowicie kusząca.

Paul Haggis udał się z pustą aktówką w dłoni do budynku ­Advanced Organization w Los Angeles, gdzie przechowywano materiały dla poziomu OTIII. Wyznaczony opiekun podał mu szarą kopertę. Paul zamknął ją w aktówce, którą miał przymocowaną do ręki. Następnie wszedł do odpowiednio zabezpieczonego gabinetu i zaryglował za sobą drzwi. W końcu otrzymał szansę, aby sprawdzić największe tajemnice wybranej przez siebie religii. Miały się one wyłonić z kilku stron napisanych odręcznie przez Hubbarda. Po kilku minutach wrócił do opiekuna.

– Nie bardzo rozumiem – powiedział.

– Potrafisz odczytać słowa?

– Potrafię, ale nie rozumiem.

– Wróć i przeczytaj to raz jeszcze – zaproponował opiekun.

Paul zastosował się do zalecenia. Po chwili wrócił i spytał:

– To jakaś metafora?

– Nie – odpowiedział opiekun. – Te słowa znaczą to, co znaczą. Wykonaj zadania opisane w tekście.

„Może to sprawdzian, czy nie jestem wariatem? – pomyślał Paul. – Jeśli w to uwierzysz, wówczas automatycznie wylatujesz z Kościoła”. Rozważył taką ewentualność. Kiedy jednak ponownie przeczytał tekst, utwierdził się tylko w swoim pierwszym wrażeniu: „To jakieś szaleństwo”.

2

Źródło

Pomimo wielu rozbieżności między legendą Hubbarda a jego prawdziwym życiem, niewątpliwie był on fascynującym człowiekiem: odkrywcą, autorem bestsellerów, a także założycielem religii znanej na całym świecie. Wskutek zażartego sporu co do jego biografii, jaki toczy się między scjentologami a ich przeciwnikami, powstały dwa mocne archetypy: najważniejszej osoby w historii ludzkości oraz największego oszusta na świecie. Zresztą sam Hubbard też oscylował między tymi dwiema skrajnościami, bez przerwy przerysowując swoje rzeczywiste osiągnięcia, a tym samym wystawiając się na łatwe ataki swoich krytyków. Żeby jednak uznać go za zwykłego oszusta, trzeba by całkiem pominąć jego dość złożony charakter, dzięki któremu potrafił ludzi oczarować, zarazić własną wizją i wciągnąć w świat swoich wyobrażeń – w końcu przecież nie bez powodu zyskał tysiące wyznawców i miliony czytelników. Trzeba by również pominąć dorobek jego życia, czyli misternie dopracowaną epistemologię, która zdołała wciągnąć w swoje sidła tak wiele osób – w tym również, co najważniejsze, samego Hubbarda.

Lafayette Ronald Hubbard urodził się w miejscowości Tilden w stanie Nebraska w 1911 roku. Był uroczym, radosnym dzieciakiem o szarych oczach i z czupryną w kolorze marchewki. Jego ojciec Harry Ross „Hub” Hubbard spotkał swoją przyszłą żonę Ledorę May Waterbury, kiedy odbywał służbę w marynarce. Jego wybranka studiowała w mieście Omaha – zamierzała zostać nauczycielką. Pobrali się w 1909 roku. Gdy dwa lata później narodziło się ich jedyne dziecko (w rodzinnej miejscowości matki Rona, dokąd przyjechała przed porodem), Hub zdążył już zakończyć służbę i podjąć pracę handlowca w Kansas City.

Gdy Ron miał dwa lata, rodzina przeprowadziła się do miejscowości Helena, stolicy stanu Montana – miasta założonego w okresie gorączki złota, które słynęło na całym Zachodzie USA z licznych milionerów i prostytutek. Hub dostał posadę kierownika miejscowego teatru, który – choć nazywał się Family Theatre – mieścił się w budynku zajmowanym również przez dwa burdele[44]. Mały Ron uwielbiał oglądać gościnne występy wodewilowe – w końcu jednak Family Theatre zakończył działalność, ponieważ w mieście otwarto znacznie większy teatr.

Dziadkowie Rona od strony matki mieszkali stosunkowo blisko, w innej miejscowości w stanie Montana. Lafayette Waterbury był weterynarzem i uznanym jeźdźcem. Miał bzika na punkcie swojego rudego wnuka[45]. Hubbard przechwalał się później, że już jako trzyipółlatek potrafił jeździć konno[46]. Równie wcześnie miał też nauczyć się czytać, a według materiałów rozpowszechnianych przez Kościół Scjentologii, „wkrótce zaczytywał się klasyką, w tym licznymi dziełami na temat filozofii Zachodu, perłami literatury angielskiej oraz – co istotne – esejami Sigmunda Freuda”[47].

Gdy w roku 1917 Stany Zjednoczone przystąpiły do I wojny światowej, ojciec Hubbarda postanowił ponownie zaciągnąć się do marynarki, a matka otrzymała pracę w jednym z urzędów stanowych. Wraz z sześcioletnim Ronem przeprowadziła się do swoich rodziców, którzy niewiele wcześniej kupili dom w tym samym mieście. Po zakończeniu wojny Hub postanowił dalej służyć w marynarce, tak więc dla całej rodziny nadszedł czas ciągłych podróży związanych z wojskowym trybem życia.

Rodzice Rona byli metodystami[48]. Jak później zauważył sam Hubbard, „wielu członków mojej rodziny, w których otoczeniu dorastałem, było żarliwymi chrześcijanami; mój dziadek był zaś żarliwym ateistą”[49]. Ron wybrał własną drogę, znacznie bardziej ekscentryczną. Przez całą młodość fascynowali go szamani i czarownicy. Twierdził, że jeszcze w dzieciństwie zawarł braterstwo krwi z Czarnymi Stopami z Montany, za sprawą starego szamana zwanego Old Tom Madfeathers. Utrzymywał też, że Old Tom ukazywał swoją magiczną moc, wyskakując z pozycji siedzącej na pięć metrów w górę, a następnie przysiadając na czubku swojego tipi. Oto jak Ron podsumowywał te doświadczenia: „Już dawno temu przekonałem się, że człowiek posiada pewne ograniczenia co do tego, w co jest w stanie uwierzyć, a jeśli nie wytrzymują one konfrontacji z rzeczywistością, wówczas jest to dla niego wielkie wyzwanie”[50].

Według Hubbarda bardzo znaczącym momentem jego życia była daleka podróż morska, którą odbył w roku 1923 – ponad dziesięć tysięcy kilometrów ze Seattle przez Kanał Panamski aż do Waszyngtonu, dokąd przeniesiono jego ojca. Jednym ze współpasażerów statku był komandor Joseph C. „Snake” Thompson[51], należący do służb medycznych amerykańskiej marynarki wojennej. Ten neurochirurg, przyrodnik i były szpieg zrobił na młodym Ronie ogromne wrażenie. „Był bardzo niedbały – wspominał później Hubbard. – Zasypiał, czytając książkę, a kiedy się budził, jak gdyby nigdy nic, wstawał i nie zawracał sobie głowy prasowaniem czy zmianą ubrania. No i w wojsku zazwyczaj niespecjalnie go lubili. […] Ale za to osobiście przyjaźnił się z Sigmundem Freudem. […] Gdy spotkał mnie, osobę całkiem bezbronną, nie mając zbyt wiele do roboty na tym wielkim statku podczas długiego rejsu, zaczął mnie urabiać”[52].

Thompson bez wątpienia zabawiał młodego Rona opowieściami o swoich przygodach szpiega na Dalekim Wschodzie. Znał świetnie japoński, wychowywał się bowiem w Japonii, gdzie jego ojciec był misjonarzem. W początkowym okresie służby wojskowej znaczną część czasu spędził, przemierzając Azję oficjalnie w charakterze herpetologa, lecz tak naprawdę pracował dla wywiadu (zbierał kluczowe informacje i kreślił potencjalne linie ataku).

„Największe wrażenie zrobił na mnie jego kot imieniem Psychol – wspominał później Hubbard. – Miał zakrzywiony ogon, co samo w sobie wystarczy, żeby przykuć uwagę młodego człowieka. Potrafił też jednak robić różne sztuczki. A Thompson z miejsca zaczął mnie uczyć, jak tresować koty. Było to jednak zajęcie tak czasochłonne, wymagające tyle cierpliwości, że aż do dziś nie zabrałem się do tresury żadnego kota. Nieuchronnie oznaczałoby to czekanie, aż kot coś zrobi, żeby go potem pochwalić. Ale żeby czekać, aż coś zrobi kot imieniem Psychol…”.

Jedną z maksym Thompsona było: „Jeśli coś nie jest prawdą dla ciebie, to nie jest to prawdą”. Powiedział młodemu Ronowi, że są to słowa Siddharthy Gotamy, znanego jako Budda. Zrobiły one na chłopcu ogromne wrażenie. „Jeśli jest na świecie ktoś, kto postanowił, że będzie wierzył, w co zechce, a odrzuci to, w co uwierzyć nie może, jestem nim właśnie ja” – pisał.

Thompson wracał właśnie z Wiednia, dokąd został wysłany służbowo, żeby pobierać nauki u samego Freuda. „Byłem zwykłym dzieciakiem, a że komandor Thompson nie miał własnego syna, świetnie się dogadywaliśmy – wspomina Hubbard w jednym ze swoich wykładów. – Nie wiem, po co sobie umyślił, żeby wbić mi do głowy nauki Freuda, ale czynił to wytrwale. Chciałem nawet pójść dalej tą drogą, miałem na to wielką ochotę, nie dostałem jednak takiej możliwości. Ojciec […] powiedział: »Synu, zostaniesz inżynierem«”[53].

Thompson przymierzał się właśnie do publikacji swojego przeglądu literatury psychoanalitycznej w piśmie „United States Naval Medical Bulletin”; niewykluczone, że właśnie nad tym pracował podczas podróży do Waszyngtonu. Z pewnością inspirował się wywodami przedstawionymi w tym artykule, kiedy przekazywał Hubbardowi podstawy teorii Freuda. „Człowiek posiada dwa podstawowe instynkty: instynkt przetrwania oraz instynkt przedłużania gatunku – pisał Thompson. – Najważniejszym uczuciem towarzyszącym instynktowi przetrwania jest głód, natomiast jedyną emocją służącą przedłużeniu gatunku jest libido”. Jak dalej tłumaczy, psychoanaliza jest „techniką” odkrywania nieuświadomionych źródeł motywacji, które szkodzą zdrowiu lub szczęściu jednostki. W momencie, gdy pacjent zrozumie motywy swojego neurotycznego zachowania, jego symptomy automatycznie znikną. „To odkrywanie ukrytej motywacji nie polega jedynie na wyjaśnieniu pacjentowi mechanizmów rządzących jego losem. Zrozumienie pochodzi z analizy wolnych skojarzeń, po której następuje racjonalna synteza”[54]. Wiele z tych myśli zostało wbudowanych w koncepcje przedstawione w Dianetyce, dziele stanowiącym podstawę filozofii natury ludzkiej Hubbarda – na tej bazie powstała później scjentologia.

W roku 1927 ojca Hubbarda wysłano na wyspę Guam. Pojechała z nim żona, a synem pod ich nieobecność opiekowali się dziadkowie. Jak na niezmordowanego gawędziarza, jakim okazał się później Hubbard, niezmiernie rzadko wspominał o rodzicach – niemal całkowicie wymazał ich ze swojej biografii. Gdy opowiadał o sobie, zdawał się kreślić żywot sieroty, który musiał samotnie kroczyć przez świat, aby znaleźć sobie w nim miejsce. Jak wspominała później jedna z kochanek Rona, opowiadał jej, że jego matka była dziwką i lesbijką oraz że zastał ją kiedyś w łóżku z inną kobietą. „Nigdy nie miałam pewności, w co mu wierzyć” – dodała kochanka[55].

Hubbard dwukrotnie odwiedził rodziców na wyspie Guam. Podczas jednej z podróży zahaczył też o Chiny, gdzie miał rzekomo rozpocząć swoje badania nad duchowością Wschodu, spotkawszy tam czarowników i świętych mędrców. Według opowieści rozpowszechnianych przez Kościół Scjentologii, „stawił czoła morskim tajfunom na pokładzie szkunera, aż w końcu wylądował na wybrzeżu Chin. […] Następnie ruszył w głąb kraju, żeby w końcu zapuścić się do trudno dostępnych buddyjskich klasztorów”[56]. Obserwował tam mnichów medytujących „całymi tygodniami”[57]. Gdziekolwiek się udał – głosi opowieść – nastoletni Ron zadawał sobie podstawowe pytanie: „Dlaczego? Dlaczego ludzkość doświadcza tak wielu nieszczęść i cierpień? Dlaczego człowiek, pomimo całej swojej starożytnej wiedzy i mądrości zebranych w uczonych księgach i świątyniach, nie zdołał rozwiązać tak podstawowych problemów jak wojna, szaleństwo i rozpacz?”[58].

W rzeczywistości w dziennikach Hubbarda z tego okresu nie ma takich filozoficznych problemów. Jego podróż do Chin, zorganizowana przez organizację YMCA[59] trwała zaledwie dziesięć dni. Towarzyszyli mu rodzice, choć w dziennikach nie ma o nich wzmianki. Owszem, spotykał czasem mnichów, o których pisał, że skrzeczą jak ropuchy. Z jego zapisków bije światopogląd młodego imperialisty, który z niezrozumiałych powodów obserwuje egzotyczną, nieznaną sobie kulturę z pozycji autorytetu. „Dla Chińczyka największą przeszkodą na drodze do rozwoju jest jego własna natura” – pisał Hubbard, płynąc z Chin na wyspę Guam. „Z Chinami jest jeden problem: strasznie tam dużo żółtków”[60].

Z dzienników tych wyłania się też portret nastoletniego pisarza, który przymierza się do przyszłej kariery, tworząc zestawienia pomysłów na kolejne fabuły. Przykładowo: „Młody Amerykanin w Indiach organizuje oddziały wojskowe na potrzeby rozmaitych radżów. Dalej następują typowe zwroty akcji”. Albo: „Historia miłosna. Bohater udaje się do Francji. W Marsylii spotyka świetną babkę”. Trochę niepewnie próbuje odnaleźć własny głos:

Rex Fraser wjechał na wzgórze, nasunął głębiej kapelusz na głowę, żeby nie zwiał mu go wiatr, i zmrużył oczy, patrząc na położone w dole skupisko niewykończonych domków.

– A więc to jest właśnie Montana City – powiedział do swojego konia.

Jesienią 1930 roku Hubbard rozpoczął studia inżynierskie na Uniwersytecie George’a Washingtona. Nie uczył się najlepiej, miał trudności z zaliczeniem języka niemieckiego i rachunków, ale za to doskonale sobie radził na zajęciach dodatkowych. Zaczął pisywać do uniwersyteckiej gazetki, a ponadto na łamach powstałego na uczelni pisma literackiego mógł publikować swoje pierwsze opowiadania. Został też przewodniczącym klubu szybowcowego (jego licencja pilota miała numer 385[61], co pokazuje, jak świeża była to wówczas moda). Zdobycie tytułu inżyniera najwyraźniej stanowiło przy tym wszystkim cel drugorzędny, czego wyrazem były trudności z zaliczeniem wielu przedmiotów.

We wrześniu 1931 roku Hubbard i jego przyjaciel Philip „Flip” Browning zrobili sobie kilka tygodni wolnego, żeby przemierzać Środkowy Zachód dwupłatowcem Arrow Sport. „Starannie zawinęliśmy wszystkie nasze »bagaże«, wyrzuciliśmy gaśnicę, żeby nie tracić na nią koni mechanicznych, załataliśmy dziurę w górnym skrzydle i ruszyliśmy przecinać niebo nad czterema czy pięcioma stanami, za kompas mając jedynie wiatr”[62] – tak opisywał tę wyprawę Hubbard, który w owym czasie używał już przydomku „Flash” [Błysk].

Zapiski z tej przygody, zatytułowane Tailwind Willies [Wiatr w plecy], były jego pierwszą komercyjną publikacją – ukazały się w piśmie „The Sportsman Pilot” w styczniu 1932 roku. W ten sposób rozpoczęła się bezprecedensowa kariera pisarska Hubbarda – wydał więcej książek niż jakikolwiek inny autor w historii (Księga Rekordów Guinnessa z roku 2006 podaje, że były to 1084 tytuły).

Wiosną 1932 roku, podczas gdy w USA panował wielki kryzys, Hubbard rozpoczął przedsięwzięcie stanowiące poniekąd przedsmak jego późniejszych wyczynów. Na kilku kampusach uniwersyteckich rozwiesił ogłoszenia następującej treści: „Poszukiwani młodzi, niepokorni miłośnicy podróży, gotowi wyruszyć na Karaibską Wyprawę Filmową. Koszt uczestnictwa to dwieście pięćdziesiąt dolarów, płatnych w porcie w Baltimore przed rozpoczęciem wyprawy. Kandydaci muszą być: zdrowi, niezawodni, zaradni, pomysłowi i śmiali. Bywalcom salonów i turystom dziękujemy”[63]. Cele wyprawy były doniosłe i dość liczne – przede wszystkim nakręcenie filmów dokumentalnych dla Fox Movie­tone oraz Pathé News, a przy tym poznawanie ulubionych kryjówek karaibskich piratów, jak również rytuałów wudu na Haiti. Istniał też dość nieprecyzyjny plan, żeby „zebrać jakieś eksponaty muzealne”[64].

„Niezależnie od wieku nigdy nie jest łatwo rozpoznać w kimś przyszłego mesjasza” – pisał dziennikarz James S. Free, który mając dwadzieścia trzy lata, dołączył do ekspedycji młodszego o dwa lata Hubbarda. W trójkę, wraz z Philem Browningiem (tym od wyprawy lotniczej), mieli się dzielić obowiązkami organizatorów. „Nie mogę powiedzieć, żebym potrafił wówczas przewidzieć, że mój partner w tym przedsięwzięciu miał wystarczające ego oraz dość talentu, żeby jakiś czas później stworzyć własną religię” – pisał Free w notatkach zatytułowanych Spotkanie z przyszłym mesjaszem.

Hubbard mieszkał wówczas z rodzicami w Waszyngtonie. Free opisuje wizytę u niego: „Ron przedstawił mnie swojej matce, której długie jasnobrązowe włosy zdawały się ciemne w porównaniu z ognistym blaskiem bijącym z twarzy i czupryny jej syna”. Zapiski te stanowią jeden z bardzo niewielu dokumentów obrazujących relacje między Hubbardem i jego matką: „Na jej temat niewiele więcej utkwiło mi w pamięci, poza tym, że – podobnie jak jej mąż kapitan Henry Ross Hubbard – darzyła syna nieskrywanym uwielbieniem i uważała go za młodego geniusza”.

Koledzy omówili stan przygotowań do wyprawy. Okazało się, że Phil Browning, który miał być trzecim organizatorem, w ostatniej chwili się wycofał, zdążył jednak załatwić wypożyczenie sprzętu laboratoryjnego z Uniwersytetu Michigan. Hubbard tymczasem negocjował stawki z zawodowym operatorem filmowym, który miał nakręcić rytuały wudu oraz „tego rodzaju dobrze płatne materiały”. Free wystarał się, żeby do wyprawy dołączyło jeszcze ponad dwudziestu uczestników. Hubbard stwierdził, że to powinno zapewnić wystarczające fundusze, żeby ekspedycja mogła ruszyć.

Wyprawa od samego początku była jedną wielką katastrofą. Część dziarskich śmiałków w ostatniej chwili się wycofała, niemniej jednak pięćdziesięciu sześciu niedoświadczonych studentów weszło na pokład dość staroświeckiego czterożaglowego szkunera o nazwie Doris Hamlin. Ich wielka przygoda zaczęła się od tego, że statek trzeba było odholować z portu w Baltimore z powodu braku wiatru. I mało brakowało, by na tym wyprawa się skończyła, bo choć holownik ze wszystkich sił pruł ku otwartemu morzu, to statek wciąż był przycumowany do nabrzeża[65]. Kiedy wreszcie udało się wypłynąć na wody Atlantyku, żaglowiec albo kołysał się bez ruchu na gładkiej tafli morza, albo podskakiwał na wzburzonych falach. Groty porwały się podczas szkwału, gdy ekspedycja zmierzała ku wyspie Saint Thomas. Uczestników dręczyła choroba morska. W każdym porcie wyprawę opuszczało kilku zniechęconych członków załogi. Jedyny film, jaki nakręcono, przedstawiał średnio ciekawą walkę kogutów na Martynice.