Do moich ewentualnych czytelników. Wspomnienia z czasu wojny - Symcha Binem Motyl, Agnieszka Haska - ebook

Do moich ewentualnych czytelników. Wspomnienia z czasu wojny ebook

Agnieszka Haska, Symcha Binem Motyl

0,0
21,35 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

"[...] Na podwórzu ustawiona była już spora grupa ludzi, złożona z tych, którzy opuścili byli swoje mieszkania lub kryjówki przed nami. Ustawiono nas w długi szereg i „gęsiego” przeprowadzono przez wszystkie podwórza i bramy na ulicę. W pierwszym podwórzu musieliśmy przejść przez szpaler skierowanych ku nam luf karabinowych. Mimo groźnej uwagi nie mogłem nie zwrócić uwagi na krwią splamione ciemne mundury, zakasane rękawy, osmolone twarze i dziki wyraz oczu naszych oprawców. (…) Tymczasem wyprowadzono nas na ulicę i ustawiono twarzami do muru i rękoma podniesionymi do góry. (…) Coraz to słychać było jęki kopniętych butami żołdaków czy też uderzonych kolbami karabinów. W tym nastroju stało się dla nas rzeczą pewną, że zastrzelą nas pod murem i żona moja, ściskając mnie kurczowo za rękę, szeptem żegnała się ze mną na zawsze… [...]

 

Symcha Binem Motyl urodził się w Gostyninie w 1909 r. Przed wojną pracował w Związku Żydowskich Kupieckich Stowarzyszeń Spółdzielczych, a jego żona Nadzia zajmowała się domem. 1 września 1939 r. zmienił wszystko; od tego momentu bezrobotny Motyl skupia się na łapaniu każdej okazji, która pozwoli zdobyć mu pieniądze na przeżycie dla swojej rodziny. Początkowo pracuje jako komisarz spisowy dla Gminy Żydowskiej; szybko jednak wykorzystuje fakt, że jego rodzice mieszkają na ziemiach włączonych do Rzeszy i staje się przemytnikiem, a następnie zajmuje się szmuglem do getta. W lipcu 1942 r. rozpoczyna się akcja likwidacyjna w getcie; codziennie tysiące Żydów wywożone są do obozu zagłady w Treblince. Jedną z niewielu szans przeżycia jest zatrudnienie się w tzw. szopach, czyli zakładach produkujących dla Niemców. Tu z pomocą Motylowi przychodzą przyjaciele, zatrudniający Symchę i jego żonę w szopie szczotkarzy. Niestety, mimo wszelkich starań ich córeczka Lideczka ginie we wrześniu 1942 r.

Po zakończeniu akcji likwidacyjnej Motyl wraca do szmuglerskiego zajęcia, rozszerzając nieco działalność – teraz oprócz rzeczy przemyca przez mur również ludzi. Wykorzystując kontakty z Polakami, znajduje kryjówkę dla żony i przeprowadza ją na aryjską stronę. Tymczasem rozpoczyna się ostateczna likwidacja getta i wybucha powstanie. Trzeba trafu, że tego dnia Nadzia przyszła zza muru odwiedzić męża; razem ukrywają się w najpierw w bunkrach na terenie getta, złapani, zostają zaprowadzeni przez Niemców na Umschlagplatz. Stamtąd trafiają do transportu jadącego do Majdanka; udaje im się uciec w okolicach Dęblina i wrócić do Warszawy. Ukrywanie się po aryjskiej stronie niesie ze sobą zbyt duże ryzyko; Motylowie za namową przyjaciela idą do Hotelu Polskiego. W ten sposób stają się uczestnikami jednego z bardziej sensacyjnych epizodów w historii zagłady Żydów warszawskich, który w literaturze zyskał nazwę „sprawy” lub „afery” Hotelu Polskiego. Trafiają do obozu w Bergen-Belsen; w kwietniu 1945 r. zostają oswobodzeni przez armię amerykańską.

Pod wieloma względami Do moich przyszłych czytelników to tekst wyjątkowy, stanowiący faktograficzny i emocjonalny zapis doświadczenia czasu Zagłady. Wspomnienia Symchy Binema Motyla (1909–1973) dają pełny obraz losów Żydów warszawskich od wybuchu wojny, poprzez życie codzienne w getcie, szmugiel, akcję likwidacyjną, powstanie kwietniowe, ukrywanie się po aryjskiej stronie, aż do Hotelu Polskiego, obozu w Bergen-Belsen i wyzwolenia. Tekst ten jest świadectwem człowieka wtłoczonego w tryby historii, który za wszelką cenę próbuje ocalić siebie i swoją rodzinę. Postać autora jawi się tutaj jako figura everymana, który nagle staje przed niebezpieczeństwem śmierci i próbuje uniknąć tragicznego, losu wykorzystując spryt, odwagę, znajomości i sploty okoliczności. We wspomnieniach widać jego przemianę z przeciętnego, żyjącego dość wygodnie urzędnika-inteligenta w szmuglera-cwaniaka, adaptującego się do sytuacji wojennej i wykorzystującego każdą okazję, by zabezpieczyć byt swojej rodziny. Dzięki talentowi literackiemu, niezwykle plastycznym opisowi i niezwykłemu zmysłowi obserwacji przeżycia Symchy Binema Motyla sprawiają, że czarno-biały obraz czasu wojny staje się kolorowy.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 383

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.


Podobne


Copyright © for this edition by Stowarzyszenie Centrum Badań nad Zagładą Żydów

Redakcja merytoryczna, opracowanie przypisów, zestawienie indeksu:

Agnieszka Haska

Redaktor prowadzący:

Jakub Petelewicz

Publikacja została zrealizowana przy udziale środków finansowych Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego w ramach programu operacyjnego „Promocja czytelnictwa” zarządzanego przez Instytut Książki

Stowarzyszenie Centrum Badań nad Zagładą Żydów

ul. Nowy Świat 72, pok. 120

00-330 Warszawa e-mail: [email protected]

Żydowski Instytut Historyczny im. Emanuela Ringelbluma

ul. Tłomackie 3/5

00-090 Warszawa

www.jhi.pl

ISBN: 978-83-63444-16-7

Redakcja:

Magdalena Jagielska

Korekta:

Dorota Białas

Opracowanie typograficzne i skład oraz projekt okładki:

Marianna Cielecka

Fotografie i dokumenty wykorzystane w książce pochodzą z archiwum Pierre’a Motyla oraz ze zbiorów Żydowskiego Instytutu Historycznego im. Emanuela Ringelbluma

Fotografie wykorzystane na 1. stronie okładki pochodzą ze zbiorów Żydowskiego Instytutu Historycznego im. Emanuela Ringelbluma

Stowarzyszenie Centrum Badań nad Zagładą Żydów

00-330 Warszawa; ul. Nowy Świat 72, pok. 120

e-mail:[email protected]

www.holocaustresearch.pl

księgarnia internetowa:www.holocaustresearch.pl/sklep

Konwersja do formatu EPUB: Virtualo Sp. z o.o.virtualo.eu

Wstęp

Wbrew oczekiwaniom, wbrew potocznym wyobrażeniom, wbrew regułom prawdopodobieństwa pisanych świadectw z czasów Zagłady ocalało dużo. Ci, którzy nadludzkim wysiłkiem podejmowali próbę pisania o katastrofie podczas trwania katastrofy, najczęściej adresowali swoje zapiski „do przyszłego czytelnika”. Chcieli, aby świat ich usłyszał. Nie możemy pozwolić, aby ich świadectwa pozostały nieme — przysypane kurzem archiwów.

BIBLIOTEKA ŚWIADECTW ZAGŁADY zrodziła się z przeświadczenia, iż pomimo różnych inicjatyw edytorskich wciąż zbyt mało tekstów, w stosunku do istniejących zasobów archiwalnych, zostało opublikowanych i udostępnionych czytelnikom. Zbyt mało wobec potrzeb badawczych i czytelniczych zainteresowań, a także wobec obecnych niemal w każdym ocalałym zapisie apeli, nakładających na nas wszystkich moralną powinność lektury.

BIBLIOTEKA ŚWIADECTW ZAGŁADY skupia się na prezentacji dzienników, zapisów pamiętnikarskich, relacji pozostających w kręgu form autobiograficznych i spisywanych hic et nunc, tzn. w gettach bądź w ukryciu poza murami, ale jeszcze w czasie trwania wojny i okupacji. Teksty są publikowane w ich kształcie integralnym, według jednolitych zasad edycji krytycznej. Korzystamy przede wszystkim z zasobów Archiwum Żydowskiego Instytutu Historycznego w Warszawie oraz Archiwum Instytutu Yad Vashem w Jerozolimie.

BIBLIOTEKA ŚWIADECTW ZAGŁADY jest wydawana przez Stowarzyszenie Centrum Badań nad Zagładą Żydów, przy współpracy z Żydowskim Instytutem Historycznym w Warszawie.

„PAMIĘTAM, ŻE BYŁEM DZIWNIE SPOKOJNY. O WSPOMNIENIACH SYMCHY BINEMA MOTYLA

Symcha Binem „Wacek”1 Motyl urodził się w Gostyninie w 1909 r.; jego ojciec2 był drobnym handlarzem sprzedającym zboże. Symcha miał dwóch braci. Starszy, Mojsze, wyemigrował w 1929 r. do Palestyny, gdzie zmienił imię na Mosze Ben Dawid i ożenił się z daleką kuzynką Szoszaną3, również pochodzącą z Gostynina. Młodszy zaś, Boruch, przeżył drugą wojnę światową, ukrywając się na wsi; po wojnie również wyemigrował do Palestyny, gdzie walczył w wojnie izraelsko-arabskiej w 1948 r.4

Choć rodzina nie była zamożna, Symcha Motyl ukończył szkołę powszechną oraz gimnazjum5 w Gostyninie, po czym wyjechał do Warszawy, gdzie został zatrudniony w Związku Żydowskich Kupieckich Stowarzyszeń Spółdzielczych z siedzibą w Warszawie (przy ulicy Mariańskiej 8), założonym w 1928 r. Do zadań Motyla należało między innymi wizytowanie banków spółdzielczych oraz stowarzyszeń w całym kraju. W 1935 r. Symcha Motyl ożenił się z Nechą (Nadzią6) Damazer, jedną z dziewięciorga dzieci Benjamina Damazera. Damazer był właścicielem wędliniarni oraz delikatesów na rogu ulic Pańskiej i Wielkiej; ponadto znany był z działalności charytatywnej — zasiadał w Zarządzie Centosu (Centralnego Towarzystwa Opieki nad Sierotami i Dziećmi Opuszczonymi). Benjamin Damazer zmarł w 1937 r. i został pochowany na Cmentarzu Żydowskim w Warszawie7. Z ósemki jego dzieci tylko trójka przeżyła drugą wojnę światową: Neszka i dwóch jej braci — Szlemo (Staszek) i Heniek. Staszek (ur. 1915 r.) w 1939 r. uczestniczył w kampanii wrześniowej; wzięty do niewoli na terenach zajętych przez Rosjan został zwolniony na podstawie amnestii dla obywateli polskich w ZSRR będącej konsekwencją podpisania układu Sikorski-Majski w 1941 r. i wstąpił do armii Andersa. Nazwisko Staszka można znaleźć na liście żołnierzy 3. Dywizji Strzelców Karpackich (kapral, strzelec w 3. baonie) — wiadomo, że walczył pod Monte Cassino i był odznaczony Krzyżem Walecznych. W 1945 r. odnalazł swoją siostrę w Belgii; sam mieszkał po wojnie w Londynie, gdzie kontynuował rodzinną tradycję, prowadząc delikatesy w Willesden (dzielnica w północnym Londynie)8. Jego najmłodszy brat Heniek w 1939 r. wyjechał do Belgii, gdzie w Antwerpii ukończył szkołę handlową. Podczas wojny uciekł do Wielkiej Brytanii; tam został wcielony do wojska9. Po 1945 r. mieszkał w Brighton i prowadził sklep z narzędziami; żyje do dziś10.

Po ślubie Nadzia i Symcha Motylowie zamieszkali w Warszawie przy ulicy Śliskiej 18; 13 maja 1936 r. urodziła się im córka Lidia. Do wybuchu wojny Symcha Motyl pracował we wspominanym Związku Żydowskich Stowarzyszeń Kupieckich; jego żona zajmowała się domem. 1 września 1939 r. zmienił wszystko; Motyl został bez pracy. Podporządkowawszy się radiowemu apelowi płk. Romana Umiastowskiego, który wezwał wszystkich mężczyzn do opuszczenia Warszawy i udania się na wschód, autor trafił do Kałuszyna, gdzie był świadkiem bitwy między wojskami polskimi i niemieckimi. Rozumiejąc, że dalsza ucieczka na wschód jest bezsensowna, postanowił wrócić do żony i dziecka. Od tej pory Motyl skupił się na łapaniu każdej okazji, która pozwoliłaby mu zdobyć pieniądze na przeżycie dla swojej rodziny. Początkowo pracował jako komisarz spisowy dla Gminy Żydowskiej; szybko jednak postanowił wyruszyć znowu na wschód, na tereny zajęte przez Rosjan, aby sprawdzić, jakie tam panują warunki życia, i ewentualnie ściągnąć rodzinę. Wyprawa ta zakończyła się niepowodzeniem — mimo pomocy krewnych Motyl nie mógł znaleźć pracy. Wrócił zatem do Generalnego Gubernatorstwa, przy okazji przywożąc pieniądze oraz żywność.

Ten pierwszy sukces w szmuglowaniu towarów przez granicę poddał mu pomysł do dalszego zarobkowania. Po powrocie do Warszawy Motyl, wykorzystując fakt, że jego rodzice mieszkali na ziemiach włączonych do Rzeszy, stał się przemytnikiem przewożącym przez zieloną granicę produkty żywnościowe oraz papierosy i spirytus. Mimo wpadek interes kręcił się nieźle aż do listopada 1940 r., kiedy to po utworzeniu getta warszawskiego ten sposób zarabiania na życie stał się niemożliwy; Motyl nie zrezygnował jednak i zajął się szmuglem towarów do getta. Wkrótce, dzięki pomocy znajomych, załatwił sobie przepustkę uprawniającą do poruszania się po powiecie sochaczewsko-błońskim w celu skupywania dla potrzeb wojskowych surowców wtórnych. Motyl i jego koledzy wykorzystali ją, sprzedając ludności wiejskiej rzeczy wywiezione z getta. Tak wspominał ten czas: „był to właściwie najlepszy okres w czasie wojny. Chociaż na każdym kroku czyhały niebezpieczeństwa, to jednak obracałem się na wolnym powietrzu […], odżywiałem się świeżymi produktami wsi w przeciwieństwie do moich ziomków, którzy dusili się w ciasnym brudnym getcie, gdzie stopniowo ginęli bądź to z głodu, bądź z panoszącego się wówczas tyfusu plamistego. W październiku 1941 r. ważność przepustki jednak się skończyła, a Motyl zachorował na tyfus; rekonwalescencja trwała całą zimę. Aby zapewnić byt rodzinie, wyprzedawał rzeczy z domu, a dzięki kontaktom ze szmuglerami dorabiał przemytem żywności.

W lipcu 1942 r. rozpoczęła się akcja likwidacyjna w getcie; codziennie tysiące Żydów wywożono do obozu zagłady w Treblince. Jedną z niewielu szans przeżycia było zatrudnienie się w tak zwanych szopach, czyli zakładach produkujących dla Niemców. Tu znów z pomocą Motylowi przyszli znajomi i rodzina — a dokładniej Szymek i Mietek Kacowie, którzy zatrudnili Symchę i Nadzię w szopie szczotkarzy. Niestety, mimo wszelkich starań córeczka Motylów Lideczka zginęła we wrześniu 1942 r., zabrana z kryjówki przy ulicy Miłej 52.

Po zakończeniu akcji likwidacyjnej Nadzia przebywała w szopie szczotkarzy przy ulicy Świętojerskiej, Symcha zaś pracował na placówkach po stronie aryjskiej; korzystając z okazji, dorabiał oczywiście szmuglem, przenosząc do getta ubrania i żywność. Wkrótce ze znajomymi założył w szopie punkt szmuglerski (nazywany przez niego żartobliwie towarzystwem transportowym) i przerzucał przez mur również rzeczy osób, które postanowiły wyjść na stronę aryjską i tam się ukrywać. W styczniu 1943 r., wykorzystując kontakty z Polakami, znalazł kryjówkę dla żony: najpierw przy Krakowskim Przedmieściu, a później, przypadkiem, w mieszkaniu dokładnie po drugiej stronie muru, przy ulicy Nowiniarskiej (mógł więc codziennie widywać żonę w oknie). Motyl rozszerzył w ten sposób swoją działalność szmuglerską o przemycanie ludzi na drugą stronę, dzięki temu udało się wydostać z getta kilkudziesięciu osobom. Dokładnie opisał wszystkie zagrożenia związane z zarobkowaniem — od patroli niemieckich aż do polskich szmalcowników. Niewykluczone również — o czym nie wspominał — że miał kontakty z podziemiem żydowskim; jedna z kwater ŻOB znajdowała się bowiem w budynku obok, przy Świętojerskiej 34.

Tymczasem rozpoczęła się ostateczna likwidacja getta i wybuchło powstanie. Trzeba trafu, że tego dnia Nadzia przyszła zza muru odwiedzić męża; razem ukrywali się najpierw w schronie przy ulicy Franciszkańskiej, a następnie w bunkrze szczotkarzy, urządzonym na czwartym piętrze budynku przy ulicy Świętojerskiej 32. Kiedy budynek zaczął płonąć, wyszli z niego, uciekli, ale dostali się w ręce Niemców i zostali zaprowadzeni na Umschlagplatz. Stamtąd trafili do transportu jadącego do Majdanka; udało im się uciec — wyskoczyć z pociągu w okolicach Dęblina i wrócić do Warszawy.

Tu zaczyna się druga część wspomnień, opisująca przeżycia związane z ukrywaniem się po aryjskiej stronie. Nadzia Motylowa ukrywała się nadal we wspominanym mieszkaniu przy ulicy N owiniarskiej u pani Leny Jasińskiej, a po wyrobieniu papierów na nazwisko Natalia Kowalska pracowała przez krótki czas jako gospodyni. Symcha Motyl zaś zmieniał kolejne kryjówki. Wreszcie w lipcu 1943 r., ze względu na rosnące niebezpieczeństwo ukrywania się i za namową przyjaciela, poszli z żoną do Hotelu Polskiego.

W ten sposób Motylowie stali się uczestnikami jednego z bardziej sensacyjnych epizodów w historii zagłady Żydów warszawskich, który w literaturze zyskał nazwę „sprawy” lub „afery” Hotelu Polskiego. To drugie określenie wskazywać ma na tragiczny koniec ludzi, którzy uwierzyli w możliwość ratunku — z około 2500 osób uratowało się tylko około 300. Wkrótce po likwidacji getta rozeszła się po Warszawie plotka, że w Hotelu Polskim przy ulicy Długiej 29 sprzedawane są dokumenty państw południowoamerykańskich, gwarantujące Żydom ukrywającym się wówczas po stronie aryjskiej bezpieczny wyjazd z Generalnego Gubernatorstwa do specjalnych obozów we Francji, gdzie mają czekać na wymianę na jeńców niemieckich internowanych przez aliantów. Mimo że wciąż żywa była pamięć o transportach, które rok wcześniej miały zawieźć Żydów z getta do pracy na Wschodzie, a pojechały do Treblinki, i mimo że wiadomo, iż organizatorzy transportów są osobami — używając eufemistycznego określenia — niebudzącymi zaufania, tysiące osób wyszły z ukrycia i przyszły do Hotelu Polskiego, szukając tam ratunku. Wiara w ocalenie nie była bezpodstawna; wiadomo, że w getcie znajdowało się ponad 700 osób, które były obywatelami państw obcych i nie podlegały wszystkim obostrzeniom nałożonym przez władze okupacyjne (między innymi nie musiały nosić opasek z gwiazdą Dawida). Żydzi ci zostali internowani w lipcu 1942 r. i wywiezieni do obozu w Vittel, gdzie mieli czekać na wymianę na obywateli niemieckich internowanych przez aliantów.

To właśnie ich los był inspiracją dla dwóch organizacji żydowskich ze Szwajcarii, które — za cichym pośrednictwem polskiego Ministerstwa Spraw Zagranicznych w Londynie oraz Poselstwa Polskiego w Bernie — rozpoczęły akcję załatwiania paszportów państw południowoamerykańskich i wysyłania ich Żydom w Generalnym Gubernatorstwie. Niestety, kiedy paszporty i promesy (przyrzeczenia obywatelstwa) zaczęły przychodzić na przełomie lat 1942 i 1943, większość z adresatów już nie żyła; ci, którzy zdążyli odebrać dokumenty, zostali w maju 1943 r. internowani w Hotelu Royal przy ulicy Chmielnej i wywiezieni do obozu w Vittel. W tym momencie na scenę wkroczyło dwóch żydowskich kolaborantów — leon (lajb) Skosowski, znany jako lolek, oraz Adam Żurawin. Widząc w tym szanse na zarobienie dużych pieniędzy oraz ocalenia bliskich (obaj wysłali do Vittel własne rodziny, a Żurawin wyjechał tam sam w czerwcu 1943 r.), zaczęli sprzedawać te paszporty Żydom zgłaszającym się na Chmielną, a wkrótce na Długą 29. Nie jest jasne, czy Skosowski i Żurawin po prostu odkupili dokumenty od Niemców, aby potem odsprzedać je z zyskiem, czy też Niemcy stwierdzili, że używając tych papierów, można dobrze zarobić i zaproponowali nielegalną spółkę — nie ulega wątpliwości, że cała akcja odbywała się z przyzwoleniem warszawskiego gestapo.

Hotel Polski szybko się zapełniał; ludzie kupowali dokumenty i uczyli się na pamięć nowych tożsamości (niekiedy również dopisując kolejne osoby w paszportach). Oprócz dokumentów południowoamerykańskich (głównie Paragwaju i Hondurasu), w Hotelu Polskim pojawiły się także certyfikaty palestyńskie, sprzedawane tanio lub rozdawane za darmo — właśnie te papiery kupili Nadzia i Symcha Motylowie. Z ulicy Długiej odeszły trzy transporty z Żydami cudzoziemcami. Pierwszy 5 lipca 1943 r.; do obozu Bergen-Belsen wyjechało nim około 1200 osób. Drugi transport, liczący prawie 600 osób (w tym Motylowie), również skierowany do Bergen-Belsen, wyjechał z Warszawy 13 lipca 1943 r. Tego samego dnia pozostałe w Hotelu 400 osób zabrano na Pawiak; dwa dni później około 300 osób Niemcy rozstrzelali w bramie spalonego domu przy ulicy Dzielnej 27. Reszta, mająca dokumenty państw południowoamerykańskich, została wywieziona do Bergen-Belsen w trzech transportach w lipcu, sierpniu i wrześniu 1943 r.

W obozie Bergen-Belsen — który wówczas był przede wszystkim obozem internowania Żydów cudzoziemców — osoby posiadające certyfikaty palestyńskie nazywano pasażerami czwartej klasy, ponieważ dokumenty te uważano za mało pewne. Miało się to jednak wkrótce zmienić. Niemcy bowiem zorientowali się, że Żydzi z Warszawy legitymujący się paszportami i promesami Paragwaju, Hondurasu i innych państw nie są w większości tymi, za których się podają. Przeprowadzono zatem w obozie weryfikację dokumentów. Państwa południowoamerykańskie początkowo (mimo interwencji dyplomatycznych) odmówiły potwierdzenia prawdziwości tych dokumentów — paszporty bowiem wydawane były przez konsulów honorowych w Szwajcarii, którzy nie mieli do tego uprawnień. Kiedy wreszcie, pod naciskiem Stanów Zjednoczonych, dokumenty zostały uznane, było już za późno. 21 października 1943 r. około 1800 osób z Bergen-Belsen wywieziono do Auschwitz-Birkenau i tam zamordowano. Podobne transporty z Bergen-Belsen odeszły 17 maja oraz 23 maja (350 osób). Analogiczny los spotkał Żydów z Vittel; 17 kwietnia i 16 maja 1944 r. do Auschwitz-Birkenau wywieziono 214 osób, w tym poetę Icchaka Kacenelsona, autora Pieśni o zamordowanym narodzie żydowskim. W obozie Bergen-Belsen zostało około 350 osób — w tym w całości tak zwana lista palestyńska (268 osób) — Palestyna bowiem znajdowała się pod protektoratem Wielkiej Brytanii, która nie zgłosiła żadnych zastrzeżeń co do posiadaczy certyfikatów. Symcha Motyl opisał z detalami życie w obozie, skupiając się głównie na najważniejszej kwestii — a mianowicie jedzeniu i jego rozdziałowi wśród więźniów. Podobne opisy znajdziemy w dzienniku Józefa Gitlera-Barskiego (1898-1990), przedwojennego działacza żydowskiego:

18 XI 1943 Bardzo głodny dzień. Fatalna zupa pokrzywowa.

29 XI 1943 Starszy obozu interweniuje w sprawie wyżywienia. W rezultacie w sobotę dają zupę, a w niedzielę coś z wyglądu podobnego do gulaszu.

13 XII 1943 Ma być podobno fasola i marchew. Na razie jednak zapowiedź zmniejszenia racji kartofli.

26 XII 1943 Zupa kalarepowa – marna. Ogólne przygnębienie. Zamiast jedzenia – prowadzą do kąpieli.

29 XII 1943 Ceny na „czarnym rynku obozowym: 1 kg chleba – 200-240 papierosów; 1 zupa z kotła – 25 papierosów; ubranie męskie – na spłaty ratalne – od 6 do 12 kg chleba.

13 III 1944 Wczoraj – sensacja: sałatka z grochem i strączkami.

1 III 1944 Dokucza głód, szczególnie wieczorami na pryczy. Trudno zasnąć. Odpędzam myśli o głodzie, ale później – sen o jedzeniu.

4 III 1944 Obecne nasze wyżywienie dzienne: „kawa” — zupa – „kawa”. Zawartość zupy: kapusta względnie marchew lub brukiew, czasami odrobina kartofli: poza tym dziennie 30 dkg chleba, 1 i 1/4 dkg masła oraz 2 i 1/2 dkg marmolady. Raz w tygodniu – kawałek marnej kiełbasy. Zdarza się raz na dwa tygodnie kawałek sera (ok. 5 dkg). Trzy razy w tygodniu zamiast „kawy” jeszcze raz rzadka zupa. Nie zawsze jednak racje są dotrzymywane, często brak chleba11.

Warunki życia w Bergen-Belsen pogarszały się z miesiąca na miesiąc; od śmierci głodowej w marcu 1945 r. więźniów ratowały paczki z Czerwonego Krzyża. Zza drutów Motylowie obserwowali horror piekła na ziemi, jakim w ostatnich miesiącach wojny stało się Bergen-Belsen; zmarło tam wówczas około 35 tys. więźniów. 7 kwietnia 1945 r. Nadzia i Symcha zostali wywiezieni z obozu; pięć dni później w okolicach Magdeburga ich transport wyzwoliły wojska amerykańskie. Rozpoczął się długi okres rekonwalescencji; Symcha miał poważne problemy żołądkowe, a ponadto zdiagnozowano u niego gruźlicę. W maju 1945 r. Motylowie trafili najpierw do Francji, a potem — za namową przedwojennego znajomego z gimnazjum w Gostyninie Sema Makowskiego — do Belgii. Tam Symcha trafił do sanatorium, gdzie napisał pierwszą część swoich wspomnień. Oboje odnaleźli również rodzinę — braci Symchy oraz Nadzi.

Chociaż zaraz po wojnie Motylowie rozważali wyjazd do Stanów Zjednoczonych, osiedlili się jednak na stałe w Belgii; według przekazów rodzinnych wpływ na to mieli bracia Nadzi, argumentujący, że z Belgii siostrze i jej mężowi będzie bliżej do Anglii, gdzie obaj mieszkali. W 1947 r. Nadzi i Symsze urodził się syn Pierre. Symcha Motyl po wojnie przez krótki czas pracował w fabryce produkującej kartony, następnie przez kilka lat w Polskim Czerwonym Krzyżu w Brukseli12. Nadzia, choć była osobą szalenie energiczną i aktywną, nie pracowała zarobkowo.

W latach pięćdziesiątych Symcha Motyl otworzył własny zakład kuśnierski; w piwnicy domu ręcznie szył futra z łapek karakułowych. Przez krótki czas prowadził również mały sklep z futrami, w którym sprzedawała Nadzia. Pierre Motyl wspominał jednak, że matka nie lubiła tam siedzieć i sklepik został zamknięty. W 1963 r. Motylowie stali się naturalizowanymi obywatelami i zamienili paszporty uchodźców na belgijskie; pierwsze, co zrobili po ich otrzymaniu, to wyprawili się do Polski samochodem marki Fiat. Podczas tej wizyty odwiedzili przedwojennych znajomych13; według Pierre’a Motyla, rodzice rozważali zostanie w Polsce, ale rozmowy z przyjaciółmi odwiodły ich od tego pomysłu.

Symcha Binem Motyl zmarł nagle 20 września 1973 r.; przyczyną śmierci był tętniak mózgu. Jego żona, Nadzia, przeżyła go o trzydzieści lat; zmarła w lutym 2003 r. w Brukseli.

*

Symcha Binem Motyl rozpoczął swoje wspomnienia, pisane w 1945 r., przedmową zatytułowaną „Do moich ewentualnych czytelników!”. Tekst ten miał być w zamyśle autora „dokładną fotokopią przeżyć i wrażeń podczas całej tej strasznej wojny. Rzeczywiście, wartość faktograficzna wspomnień jest nie do przecenienia; dają one pełny obraz losów Żydów warszawskich od momentu wybuchu wojny, poprzez życie codzienne w getcie, szmugiel, akcję likwidacyjną, powstanie w getcie, ukrywanie się po stronie aryjskiej, aż do Hotelu Polskiego, obozu w Bergen-Belsen i wyzwolenia. Wspomnienia Symchy Binema Motyla to świadectwo człowieka wtłoczonego w tryby historii, który za wszelką cenę próbuje ocalić siebie i swoją rodzinę. Postać autora jawi się tutaj jako literacka figura everymana, który nagle staje przed niebezpieczeństwem śmierci i próbuje uniknąć tragicznego losu, wykorzystując spryt, odwagę, znajomości i sploty okoliczności. W tekście wyraźnie widać jego przemianę z przeciętnego, żyjącego dość wygodnie urzędnika-inteligenta w szmuglera-cwaniaka, adaptującego się do wojennej sytuacji i wykorzystującego każdą okazję dla zapewnienia bytu swojej rodziny. Początkowo Motyl, jak sam pisze, „nie posiadał inicjatywy w kierunku zdobywania pieniędzy”; dorabiając w bombardowanej Warszawie jako gazeciarz, wstydził się swoich sposobów zarobkowania i bał, że natknie się na znajomych. Po kapitulacji stolicy i wkroczeniu wojsk niemieckich bariera wstydu jednak pękła; odtąd Motyl doskonalił się w szmuglerskim fachu aż do końca istnienia getta warszawskiego, kiedy to przez mur przemycał również ludzi. Cały czas jego głównym celem była rodzina; losy małżonków i ich córki to doskonały przykład, jakie czynniki w czasie Zagłady mogły zaważyć na życiu i śmierci. Oprócz zdolności adaptacji, cech osobowości, znajomości języka polskiego itp. ze wspomnień Symchy Motyla na pierwszy plan wysuwają się dwa czynniki. Pierwszym z nich są przyjaciele, znajomi i rodzina. Wspomnienia pełne są nazwisk osób, która pomagały autorowi w ocaleniu. W większości przypadków wiemy o nich wyłącznie tyle, ile można odczytać z tekstu; nie udało się ustalić żadnych dodatkowych informacji na ich temat. W tym kontekście wspomnienia Motyla przedstawiają kolejną szczególną wartość świadectwa o czasie Zagłady; dzięki nim ci ludzie zostają wyrwani z niebytu zapomnienia.

Losy Motylów w tym samym stopniu, co napotykane na ich drodze osoby i znajomości po obu stronach muru, kształtował również szczęśliwy traf. To szczęście pozwoliło Motylowi co najmniej kilkanaście razy ocalić życie podczas przemytu towarów; łut szczęścia również zadecydował o udanej ucieczce z pociągu do Majdanka czy przeżyciu obozu w Bergen-Belsen. Tego szczęścia również w najbardziej dramatycznym momencie im zabrakło — ich córka zginęła we wrześniu 1942 r. Rozpacz rodziców to jeden z najbardziej przejmujących opisów we wspomnieniach; Motyl napisał: „ból pozostał do dzisiejszego dnia. Czas podobno goi wszelkie rany. Czy zagoi także i nasze? Dotychczas to się jeszcze nie stało. Trauma po śmierci dziecka jest szczególnie widoczna we wspomnieniach także w inny sposób, w całym tekście Motyl nie wymienił nigdzie jego imienia, stosując określenia „córka”, „córeczka” lub „dziecko”.

Choć autor zastrzegł we wstępie, że nie ma „daru wyrażania myśli w sposób literacki”, nie można odmówić mu talentu literackiego. Jego wspomnienia to nie tylko faktograficzny opis przeżyć Motyla i jego rodziny, ale także emocjonalny zapis doświadczenia czasu Zagłady. Jako narratora cechuje go wybitny zmysł obserwacji i skupienie na detalach, takich jak wypielęgnowane paznokcie kobiety ukrywającej się z nim w bunkrze w szopie szczotkarzy, dokładne umeblowanie mieszkania przy Elektoralnej, gdzie autor ukrywał się przez kilkanaście dni, czy wygładzanie nożem marmolady na łyżce w obozie w Bergen-Belsen. Dzięki temu czarno-biały obraz czasu Zagłady staje się kolorowy, pełny zapachów (choć w większości niemiłych). Wspomnienia obfitują w sceny komponowane jak obraz filmowy, z najmniejszymi szczegółami, które zarejestrowały zmysły i przechowała pamięć autora. Nie opuszczało Motyla również poczucie humoru, kiedy na przykład opisywał zostawianie przez gołębie „biletów wizytowych” w jednej z kryjówek czy zainteresowania kulinarne więźniów obozowych, z obserwacją dymu nad kuchnią włącznie.

Pisał: „to, co przeżyliśmy, przeszło jednak wszelkie najokropniejsze przewidywania. Śmiało stwierdzić mogę, iż w żadnym ze znanych mi utworów odtwarzających okropności wojen nie spotkałem się z takimi okropnościami, jakich sam byłem świadkiem. Stąd potrzeba dania świadectwa, która była dla Symchy Motyla — podobnie jak dla wielu Żydów w okresie Zagłady — czymś oczywistym. Pierwszą próbę uporządkowania przeżyć podjął jeszcze w 1943 r., ukrywając się po stronie aryjskiej; ze względów bezpieczeństwa musiał jednak zniszczyć swoje notatki. Kolejna okazja nadarzyła się zaraz po wojnie, w sanatorium pod Brukselą — w ten sposób pisanie wspomnień stało się niejako częścią procesu rekonwalescencji, swoistą terapią po przeżyciach wojennych i rzeczą konieczną do rozpoczęcia życia na nowo. Motyl nie pisał wspomnień dla siebie, ale z myślą o czytelnikach, także tych, którzy o życiu codziennym w czasie Zagłady nie wiedzą nic; dlatego w tekście autor dokładnie objaśniał różne szczegóły. Nie wiadomo, czy planował publikację swoich wspomnień, ale z pewnością chciał, aby trafiły one do szerszego grona czytelników. Dzięki tej książce możemy to marzenie autora spełnić.

*

Podstawą wydania niniejszych wspomnień Symchy Binema Motyla był początkowo tekst przechowywany w archiwum Żydowskiego Instytutu Historycznego (Pamiętniki Żydów, sygnatura 302/206). Wspomnienia te pisane były w sanatorium pod Brukselą w maju-lip-cu 1945 r., prawdopodobnie na polskiej maszynie do pisania zabranej przez autora z niemieckiego domu w Hillersleben, gdzie przebywał po wyzwoleniu. Symcha Motyl przekazał je do Żydowskiego Instytutu Historycznego podczas swojej wizyty w Polsce w 1963 r. Tekst ten kończył się w momencie wyjścia z getta podczas powstania. Z kolei w Archiwum Yad Vashem zachowała się kopia dłuższa o kilka stron, kończąca się ucieczką z pociągu do Majdanka i powrotem do Warszawy.

Przy pracy edytorskiej nad niniejszym wydaniem okazało się jednak, że w archiwum rodzinnym istnieje wersja pełniejsza, obejmująca część drugą (Na aryjską stronę). Z zapisków autora wynika, że tekst ten pisany były na przełomie lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych; prawdopodobnie przekazanie pierwszej części wspomnień było impulsem do ich dokończenia. W tekście można dostrzec upływ czasu — widać mniejszą biegłość autora w posługiwaniu się językiem polskim (błędy gramatyczne oraz wtrącane francuskie zwroty). Należy jednak podkreślić staranność Motyla, który przy spisywaniu tej części wspomnień posługiwał się maszyną do pisania z francuskimi znakami: tam, gdzie to było możliwe, wstawiał polskie znaki diakrytyczne za pomocą myślników, znaków akcentowych lub wpisywał je ręcznie. Porównanie tej wersji z kopiami z archiwum ŻIH oraz Yad Vashem ujawniło również wiele dopisków ręcznych i uzupełnień. W tej sytuacji jako podstawowy tekst w opracowywaniu niniejszej książki przyjęte zostały wspomnienia przekazane przez syna autora, Pierre’a Motyla.

Tytuł książki pochodzi od wydawcy — autor nie zatytułował swoich wspomnień, jedynie drugą ich część (Na aryjską stronę). Ingerencje redaktorskie polegały na ujednoliceniu pisowni; zachowano natomiast oryginalną ortografię. Uzupełnienia edytorskie w tekście ujęto w nawias kwadratowy. Zachowano przypisy odautorskie — umieszczono je na dole strony razem z przypisami redaktorskimi i wyróżniono kursywą. Zdjęcia — jeśli nie podano ich źródła — pochodzą z archiwum rodzinnego Pierre’a Motyla.

*

Podstawowym źródłem dla opracowywania niniejszych wspomnień były publikacje dotyczące okupowanej Warszawy oraz getta warszawskiego, przede wszystkim Tomasza Szaroty Okupowanej Warszawy dzień powszedni (Warszawa 2010) oraz Barbary Engelking i Jacka Leociaka Getto warszawskie. Przewodnik po nieistniejącym mieście (Warszawa 2001). Szczególną pomocą była tu również baza internetowa getta warszawskiego — www.getto.pl. Ponadto w opracowywaniu części dotyczącej pobytu autora w Hotelu Polskim i w Bergen-Belsen korzystałam ze znajdującej się w Archiwum Yad Vashem relacji Heleny Sławy Cytrynik (sygnatura O3/675) oraz źródeł publikowanych — dziennika Józefa Gitlera-Barskiego (Wspomnienia i przeżycia z lat okupacji, Warszawa 1986) oraz wspomnień Henryka Schönkera (Dotknięcie anioła, Warszawa 2005).

*

Wspomnienia Symchy Binema Motyla nie mogłyby się ukazać bez wsparcia mieszkającego w Brukseli syna autora Pierre’a Motyla, który przekazał pełną wersję tekstu oraz użyczył fotografii z archiwum rodzinnego. Służył on również wszelkimi informacjami na temat rodziny, a nasze rozmowy były podstawową inspiracją przy opracowywaniu niniejszej książki. Za jego otwartość, zaangażowanie i pomoc jestem mu winna szczególną wdzięczność.

Serdecznie dziękuję również następującym osobom, które bardzo przyczyniły się do wydania tej książki: Jakubowi Petelewiczowi, Barbarze Engelking, Oli Bańkowskiej, Janowi Jagielskiemu, Karin Ohry-Kossoy, Ewie Koźmińskiej-Frejlak, Oli Geller, Agnieszce Leguckiej, Marcie Szymaniak-Wiśniewskiej oraz koleżankom i kolegom z Centrum Badań nad Zagładą Żydów.

Agnieszka Haska

DO MOICH EWENTUALNYCH CZYTELNIKÓW WSPOMNIENIA Z CZASU WOJNY

Zamierzam napisać dzieje mego życia z okresu wojny, tj. od 1 września 1939 do chwili obecnej (maj 1945 [r.]). Jest to dla mnie zadanie ponad siły, gdyż nie posiadam daru wyrażania myśli w sposób literacki, dlatego to, co piszę, nie będzie w ścisłym znaczeniu tego słowa dziełem literackim. Natomiast postaram się, aby wszystko, co wyjdzie spod mego pióra, było ścisłą prawdą. Żadne poloty fantazji nie będą miały tu miejsca. To, co pragnę napisać, ma być dokładną fotokopią przeżyć i wrażeń podczas całej tej strasznej wojny. Będzie to prawdopodobnie coś w rodzaju pamiętnika, będzie się jednak różniło od zwykłego pamiętnika tym, że wszystko, co napiszę, wyciągam z pamięci dopiero teraz, nie opierając się na materiale zbieranym w formie dziennika, gdyż na prowadzenie dziennika nie miałem w okresie wojny odpowiednich ku temu warunków.

Wojna! Słowo to znane mi było z dzieł historycznych, książek beletrystycznych, niektórych filmów i sztuk teatralnych oraz mglistych wspomnień lat dziecięcych wojny światowej z 1914-[19]18 r. Wojna, która miała nastąpić, miała być — według przewidywania polityków i ludzi rozsądnych — straszniejsza niż wszystkie dotychczasowe, a zaś dla nas Żydów szczególnie straszna, gdyż znaliśmy nastawienie Hitlera w stosunku do naszej rasy. To, co przeżyliśmy, przeszło jednak wszelkie najokropniejsze przewidywania. Śmiało stwierdzić mogę, iż w żadnym ze znanych mi utworów odtwarzających okropności wojen nie spotkałem się z takimi okropnościami, jakich sam byłem świadkiem. To, co przeżyłem, i przeżyło zresztą wielu innych, daleko odbiega od twórczej fantazji autorów.

Wojna zaskoczyła mnie, a właściwiej zastała mnie nieprzygotowanego absolutnie ani pod względem materialnym, ani też pod względem moralnym. Mimo że się powszechnie mówiło o tem, że wojna lada dzień wybuchnie i każdy niemal był jako tako zaopatrzony lub miał jakiś ułożony plan działania na wypadek wybuchu wojny, to ja muszę to ze wstydem przyznać, w momencie gdy radio ogłosiło, że wróg przekroczył granice Rzeczypospolitej, nie miałem żadnych zapasów ani zasobów pieniężnych. A dodać muszę, że z pierwszym dniem wojny automatycznie skończyła się moja posada biurowa. Pracowałem bowiem w Związku Spółdzielni Kredytowych14, a jak wiadomo, wszystkie instytucje bankowe pierwsze zmuszone były zlikwidować się, gdyż wszelkie obroty kredytowe natychmiast ustały. Pogrążony byłem w czarnej rozpaczy. Z czego żyć, jeśli pozbawiony zostałem jedynego źródła utrzymania? Na utrzymaniu zaś miałem drogie mi istoty: żonę i dziecko. Jeżeli jeszcze przed wojną w chwilach zastanawiania się nad przyszłością stałą moją troską była obawa utraty pracy lub zdolności do pracy, to teraz chwila ta nadeszła. Oczywiście, że teraz taka troska o byt wydaje mi się nikła i błaha wobec tych trosk i przeżyć, które później miały miejsce. Wówczas jednak była to dla mnie troska najpoważniejsza.

Jak wiadomo, wypadki potoczyły się z nadzwyczajną i nieoczekiwaną szybkością. Już pierwszego dnia wojny, tj. 1.9.1939 r., zbombardowane zostały wszystkie większe miasta i ważniejsze węzły kolejowe. Miasto dudniło od nieustannych eksplozyj bombowych15. Ludność zaczęła szukać schronienia w podziemiach i naraz zrozumiałem, że ważniejszą od troski materialnej jest troska o uratowanie życia podczas nalotów. W trzecim dniu wojny nastąpiło chwilowe odprężenie, bo radio ogłosiło o przystąpieniu do wojny Anglii i Francji. I ja brałem udział w radosnej manifestacji na cześć tych państw. Rychło jednak przyszło rozczarowanie, kiedy okazało się, że akcja nalotowa na Warszawę wcale się nie zmniejsza, lecz przeciwnie przybiera na sile z dnia na dzień. Pamiętam, w piątym dniu wojny przyszedł do mnie jeden z kolegów, niejaki Paweł Cypel, i oświadczył, że Łódź jest w rękach Niemców16, że już zbliżają się pod Warszawę i że wobec tych wypadków zdecydował się uciec na wschód. Myśl ta wydawała mi się szalona. Nie doceniłem bowiem powagi sytuacji. Muszę zaznaczyć, że od pierwszej chwili wojny nie umiałem nigdy oceniać grozy sytuacji i do wszelkich poważnych wypadków odnosiłem się zawsze z dziecięcą niemal naiwnością. Nie wiem, czy było to okolicznością szczęśliwą, czy też przeciwnie. Jak się później okaże, ta naiwność nieraz ratowała mi życie, raz jednak naiwność moja przysporzyła mi największe nieszczęście: przyczyniła się do utraty dziecka! Nie ratowałem dziecka tak, jak powinienem był tego dokonać. Nie wiem, co by się stało później, a mianowicie, czy następne wydarzenia nie odebrałyby mi dziecka, w każdym razie w momencie decydującym nie stanąłem na wysokości zadania, a przyczyną, jak wspomniałem, była właśnie naiwność wobec wydarzeń.

Nadzia Motyl (w środku) na warszawskiej ulicy (1934 r.)

Toteż nic dziwnego, że mimo bombardowania miasta w nocy sypiałem, nie spędzając godzin nocnych przy aparacie radiowym, jak tego czynili inni. Nie słyszałem przeto odezwy radiowej pułkownika Lipińskiego17 w nocy 7 września, skierowanej do wszystkich mężczyzn, nawołującej do natychmiastowego opuszczenia miasta. Przecierałem oczy ze zdumienia, kiedy o godz. 6 nad ranem przybiegły do naszego mieszkania na Śliskiej 18 moja szwagierka z teściową, które załamując ręce, biadały nad tym, że ja jeszcze jestem w domu, podczas gdy wszyscy prawie młodzi ludzie, a w ich liczbie i moi szwagrowie, dawno już wyszli z domu, kierując się na wschód. Znowu stanąłem wobec tak ważnej decyzji w całej swojej naiwności. Jak to? Więc mam opuścić natychmiast żonę i dziecko, mieszkanie, wszystkich najbliższych i pójść pieszo w nieznaną jakąś przyszłość? Nie, tego nie zrobię, zresztą dlaczego mnie niby grozić ma większe niebezpieczeństwo aniżeli mojej żonie i dziecku? A co się z nimi stanie? Nie pozwolono mi jednak debatować i zmuszono mnie płaczem i łamaniem rąk do posłuszeństwa. Nie pozostało nic innego jak opuścić dom. Żona ułożyła mi do teczki jedną zmianę bielizny, ja zaś podzieliłem cały swój majątek gotówkowy: 30 zł (trzydzieści) między mną a żoną (żonie dałem 18 zł, sobie zatrzymałem 12 zł), włożyłem palto, uścisnąłem najdroższych i z ciężkim sercem opuściłem mieszkanie. Była godzina 7 rano. Pamiętam: stanąłem na rogu Śliskiej i Wielkiej, zastanawiając się, dokąd skierować pierwsze kroki. Przypomniałem sobie, że mówiono o ucieczce na wschód, a zatem trzeba przede wszystkim przekroczyć Wisłę. Udałem się na Pragę przez most Kierbedzia18. Już na Marszałkowskiej widać było ogromne masy ludzkie kierujące się w stronę Pragi. Przez Ogród Saski trudno było się przecisnąć, a już Krakowskie Przedmieście, Nowy Zjazd i Most były tak przepełnione, że doprawdy trzeba było łokciami drogę torować. Widać było, że wszystkim było bardzo pilno. Ruch był jednokierunkowy, o przedostaniu się w kierunku odwrotnym (do Warszawy) mowy być nie mogło. Po przejściu przez most wstąpiłem na opatrunek do szpitala Przemienienia Pańskiego19. Miałem bowiem czyrak na karku i na wszelki wypadek pragnąłem mieć świeży opatrunek. Szpital udekorowany był dużym czerwonym krzyżem, talizmanem, który miał go bronić przez ewent[ualnym] zbombardowaniem. Sanitariuszki w białych fartuchach i czepkach zaopatrzone czerwonymi krzyżami stały przed szpitalem. Wszedłem do środka. Ogarnęła mnie woń karbolu czy czegoś podobnego. Poczułem się jakby bezpieczniejszy pod opiekuńczymi skrzydłami Czerwonego Krzyża. Pomyślałem o tym, jakby to dobrze było pozostać tutaj na pewien czas, a tymczasem wojna się jakoś skończy. Znowu moja naiwność! Podczas opatrunku zasłabłem i siostra musiała mnie cucić wodą i kroplami. Pamiętam, że siostra wyraziła zdziwienie z tego powodu, bo przecież zmiana opatrunku nie była bolesną, na co jej odpowiedziałem, że zostawiłem w domu na pastwę losu żonę i małe dziecko, a sam udaję się na nieznaną tułaczkę i że to jest przyczyną mojego zachowania się. Pocieszyła mnie, jak mogła, że nie trzeba załamywać się od razu itd. i dała mi zapasowy bandaż na drogę.

Poszedłem dalej gnany falą ludzką. Nie miałem potrzeby zastanawiać się nad obraniem kierunku. Nieprzerwana fala ludzkiego mrowia szła przez Targową, Radzymińską, a dalej na Grochów. Na Wschód! Ciągle na wschód. W pobliżu Anina20 zatrzymałem się dla wypoczynku. Jakaś kobieta sprzedawała z koszyka pomidory. Ludzie stłoczyli się dookoła, kupując. Byłem spragniony, więc po krótkim wahaniu zdecydowałem się wydać coś około 30 gr. Pokrzepiłem się i poszedłem dalej. Za lasem anińskim nastąpiła przymusowa pierwsza przerwa w podróży: nalot. Nadleciały samoloty nieprzyjacielskie i zaczęły sypać bomby dookoła. Leżeliśmy pod drzewami, twarz do góry, obserwując lecące nad naszymi głowami śmierć niosące maszyny. Z ulgą odetchnąłem, gdy każda z maszyn przeleciała obszar nade mną. Droga oczyszczona z tłumu na czas nalotu znowu zaroiła się. Na szosie panował straszliwy chaos. Środkiem tłoczyły się samochody, armaty, tabory, konie z jeźdźcami i bez, wojsko piesze, motocykle, rowery, jednym słowem wszelkie pojazdy, a między tym wszystkim przepychała się ludność cywilna z tobołami na plecach. Niektórzy popychali przed sobą wózki dziecięce, naładowane wysoko jakiemiś pierzynami, a na samym wierzchu dziecko lub dzieci. Oczywiście, że wiele takich wózków było już bez kółek. Widok tych wózków wydawał mi się okropny. Z pewną ulgą pomyślałem o tem, że moje dziecko jednak posiada jeszcze dom i wygodne łóżeczko. Nie mogłem zrozumieć tych ludzi, którzy skazali siebie i dzieci na dobrowolną, jak mi się zdawało, a tak straszną poniewierkę. Nad całym tym ruchomym mrowiem unosiły się nieustanne i nieprzejrzane tumany kurzu, tak że mimo słońca nic nie było widać przed sobą dalej jak na 50 do 100 metrów. Ponieważ na szosie na całej szerokości tłok był nie do opisania, więc razem z wieloma innymi chodziłem wzdłuż dna rowu, ciągnącego się po obydwu stronach szosy. Brodziło się więc czasami w błocie lub chodziło po udeptanej trawie, która ugnieciona była w jednym kierunku na wschód. Przez ten czas zawierało się coraz to nowe znajomości z towarzyszami podróży. Mniej więcej każdy miał przed sobą jakiś określony plan. Przeważnie myślano o udaniu się na Litwę, a stamtąd za granicę. Uważałem znowu tych ludzi za fantastów. Oczywiście nie podejrzewałem, że ludzie ci mieli ukryte przy sobie skarby, podczas gdy ja rozporządzałem sumą około 12 zł. Nie upadałem jednak na duchu. Z nadejściem wieczoru zatrzymaliśmy się grupką u jakiegoś gospodarza przydrożnego, aby przenocować. Umyliśmy nogi, zauważyłem, że niektórzy mieli już pęcherze i rany na nogach, zjedliśmy przygotowaną przez gospodynię kolację: kluski z mlekiem i udaliśmy się do stodoły na słomę. Pamiętam, zabezpieczyłem się przed chłodem, ściągając na siebie jakieś przypadkowo znalezione na słomie stare podarte palto. Pomyślałem o wszach, które mnie na pewno nie ominą w dalszym etapie, i mimo odrazy przykryłem się. W nocy któryś z towarzyszy podróży zgubił w słomie drobne pieniądze i zaczął je szukać, zapalając zapałki jedną za drugą. Około 4-tej nad ranem udaliśmy się w dalszą podróż. Pierwszego dnia przebyłem ok. 40 km. Do Mińska Mazowieckiego przybyliśmy o 6-tej nad ranem i stanąłem od razu w ogonku przed piekarnią. Kiedy zaczęto wydawać chleb, usłyszano groźny szum samolotów i po chwili wszyscy rozlecieli się, kryjąc się po kątach i zaułkach. Jakżeż słabym schronieniem było to przed bombami! Ponieważ miasteczko było przepełnione uciekinierami, i groziło w każdej chwili nalotem, postanowiłem zrezygnować z chleba i opuścić to niebezpieczne miejsce. Przeszedłem przez rynek, minąłem wojskowe koszary, które absolutnie nie dawały mi rękojmi bezpieczeństwa, i znalazłem się na szosie wiodącej dalej na wschód — do Kałuszyna21.

Po drodze gawędziłem z żołnierzami, którzy wałęsali się pojedynczo lub grupami, pieszo lub na wozach, „szukając swego pułku”. Byli to po prostu dezerterzy, którzy — jak mi opowiadali — Niemców na oczy nie widzieli, a którzy na wieść o zbliżaniu się Niemców uciekali w popłochu. Przeważnie uciekali dlatego, że pozbawieni byli kierownictwa, które w dezerterstwie było na pierwszym miejscu. Spotykałem też wielu oficerów i podoficerów, którzy pod rozmaitymi pretekstami posuwali się szybko naprzód, przepychając się w autach lub na motocyklach przez tłumy na szosie. Wielu z nich wędrowało również pieszo, bo im zabrakło benzyny i musieli swoje pojazdy motorowe zostawić po prostu na drodze. Toteż bardzo gęsto leżały po drodze martwe maszyny… Byłem świadkiem, jak pewien gruby jegomość — cywil — ofiarował zatrzymanemu po drodze młokosowi na motocyklu złote monety za oddanie mu swojej benzyny z baku.

Jeszcze muszę wspomnieć o zbombardowaniu pewnej wioski przydrożnej. Samoloty nadleciały nagle, nie zdążyliśmy oczyścić szosy, kiedy nastąpiły detonacje bomb i w kilka minut później cała wioska stanęła w płomieniach. Pamiętam, że biegałem razem z innymi wzdłuż szosy, a paląca się po prawej ręce wioska wywlokła mi z pamięci oglądane przeze mnie w latach dziecięcych obrazki wojenne z wojny światowej22, tzw. „malowanki”, które się naklejało na okładkach książek i zeszytów szkolnych i ściągało wodą23.

Przed Kałuszynem spotkałem na polu kilka świeżych trupów, ofiary któregoś nalotu. Lotnicy bowiem mieli zwyczaj opuszczać się nisko i prażyć z karabinów maszynowych. Ukrywanie się w krzakach kartoflanych na polu było przez to bezcelowe.

W Kałuszynie spotkałem znajomych, sąsiadów z Warszawy, co skłoniło mnie do zatrzymywania się, by naradzić się co do dalszej podróży. Niespodzianie spotkałem również dawną koleżankę szkolną Lilę Wajnberg z Płocka, która jako nauczycielka tamtejszej szkoły powszechnej przyjechała 1 września do pracy. Ponieważ miała mieszkanie razem ze swoją koleżanką, również nauczycielką, która jednak uciekła na wschód, postanowiłem na razie pozostać u niej, by odpocząć i oczekiwać dalszych wypadków. Muszę przyznać, iż do zatrzymania się skłoniły mnie również znalezione w tym mieszkaniu zapasy żywnościowe, mogące wystarczyć na miesiąc czasu. Były to zapasy sporządzone według przepisów radiowych. Oprócz mąki, kaszy i tłuszczów były tam słoje rozmaitych konfitur, kompotów itp. Dołączyli się do nas inni znajomi z Warszawy, radiotechnik Chilek24. Tego samego dnia zabłąkał się do nas również pewien literat żydowski z Warszawy, Szymon Horończyk25. Znany był przedtem z pewnych skandali i nieudanego samobójstwa popełnionego po skrytykowaniu jego dzieła Der Zump (Bagno)26. Utwór ten czytałem w latach szkolnych i dlatego człowiek ten wywołał u mnie żywe zainteresowanie. Robił na mnie wrażenie dziwaka. Nocowałem razem z nim u pewnego bogatego obywatela, którego również znałem przedtem jako kierownika miejscowego banku ludowego27. Było to w piątek wieczorem. Paliły się świece tradycyjne. Jedliśmy tam jako goście sobotni (szabesorchim) kolację (chała, ryby) i omawialiśmy sytuację. Było jasnem, że Niemcy zbliżają się do nas od wschodu, jesteśmy zatem w pułapce. Pan Horończyk strasznie się przejął tą wiadomością. Nazajutrz wstał o świcie i wyszedł z domu. Przez cały dzień go nie było. W niedzielę rano gospodarz nasz wszedł do komórki i znalazł go nieżywego z poderżniętym gardłem. Obok leżała brzytew, na gwoździu wisiała jego marynarka, znaleziono przy nim woreczek z kamyczkami, widocznie były to amulety, oraz 1000 zł (tysiąc), a w pugilaresie — dowód osobisty oraz trzysta kilkadziesiąt zł. Żadnego pisma nie zostawił. Pieniądze zatrzymał gospodarz. Na trzeci dzień weszli Niemcy do miasteczka i wszystko zostało spalone, ale o tym niżej. Pochowano go na miejscowym cmentarzu żydowskim razem z pokrwawionymi deskami, na których był ułożył się przed śmiercią.

Jeszcze wspomnę o bombardowaniu miasteczka. Było to w trzecim dniu naszego pobytu tam. Ludzie stali w kolejce przed piekarnią za chlebem. Nagle nadleciały samoloty. Jedna bomba spadła w tłum. Po obydwu stronach ulicy zawaliło się szereg domów, jakby to były domy z kart. Po krótkim czasie wywieziono na cmentarz kilkanaście wozów zmasakrowanego mięsa ludzkiego. Patrzałem na to z balkonu mieszkania Lili W[ajnberg]. Dla rannych zabrakło środków opatrunkowych w miejscowej aptece.

Wieczorem tego dnia w mieszkaniu pewnego felczera rozmawiałem z zakwaterowanym tam porucznikiem polskim. Zajadając z apetytem wygłodzonego człowieka żydowską chałę, porucznik ten objaśnił obecnym w tym mieszkaniu sytuację wojskową. Widać było, że stracił wszelką nadzieję. Bez wstydu przyznał, że uciekł z pola bitwy, że zgubił łączność ze swoim oddziałem i że jest jednym z wielu dezerterów wojennych. Rozmawiałem również z innymi uciekinierami: wszyscy byli jednego zdania — wojna jest już przegrana, żadnej nadziei nie ma. Postanowiłem pozostać w tym miasteczku i oczekiwać rozwoju dalszych wypadków.

Wypadki te niebawem nadarzyły się. We wtorek około południa zaczęła się potwierdzać złowroga pogłoska o zbliżaniu się Niemców od… wschodu. Nie mogłem dać wiary oczywiście tym pogłoskom, bo przecież uciekaliśmy na wschód właśnie przed Niemcami, którzy szli z zachodu28.

Wnet jednak przekonałem się o prawdziwości tych pogłosek. Około godz. 3 p[o] p[ołudniu] miasteczko nagle jakby wymarło. Ludzie pochowali się po domach i piwnicach. Co raz to pędem, a nawet galopem przejeżdżały wozy chłopskie, na których siedziało po kilku żołnierzy. Pojazdów motorowych było mało, sprzętu wojennego prawie wcale. Widocznie wojsko na skutek następującego wroga ratowało się ucieczką na zarekwirowanych pojazdach chłopskich, pozostawiając wszelki sprzęt wojenny na pastwę losu. Co raz wyraźniej i co raz silniej słychać było strzały. Odważyłem się wyjść na ulicę. Co chwila przelatywały z wrzaskliwym poświstem granaty. Kule karabinów maszynowych gwizdały dookoła uszów jak szarpane przez wiatr na drodze przewody telefoniczne. Pamiętam, że mimo woli rozglądałem się za każdym gwizdem, szukając, gdzie upadła kula… Pierwszy raz poczułem pogardę dla śmierci, która na każdym kroku i w każdej chwili czyhała dookoła. Parła mnie jakaś straszna ciekawość, jak to jest na froncie, bo uprzytomniłem sobie nagle, że znajduję się na linii prawdziwego frontu wojennego.

Lecz niebezpieczeństwo stawało się z każdą chwilą groźniejsze. Nie widać było nigdzie żywej duszy. Znajdowałem się w danej chwili przed bramą domu, gdzie dotychczas zamieszkiwałem, tj. u Lili W[ajnberg]. Na dole była piekarnia, pod którą znajdowała się betonowa piwnica. Domownicy znajdowali się już na dole. I ja też tam zeszedłem. Siedzieliśmy w ciemności kilka godzin. Słabo dochodziły do nas odgłosy strzałów. Właścicielka piekarni wraz z córką stale się modliły. Ja byłem w towarzystwie Lili W[ajnberg] oraz dwóch znajomych — Chilka i jego kolegi. Czas nam się dłużył niezmiernie. Gospodyni zapewniała nas, że kule nie przebiją ścian betonowych i że możemy bezpiecznie tu siedzieć. Ja zdecydowałem się jednak otworzyć drzwi prowadzące do sieni, aby zobaczyć, co się dzieje na świecie. Gdy znalazłem się na górze, stwierdziłem z przerażeniem, że dookoła huczy pożar. Sytuacja była groźna, gdyż na podwórzu nagromadzone były sterty drzewa piekarskiego. Szyby w oknach domu pękały od żaru i lada chwila pożar miał objąć cały dom. Zaalarmowałem siedzących na dole. Wszyscy przybiegli na górę, lecz wydostać się z domu na podwórze nie można było już, gdyż drzwi i okna płonęły. Szczęściem gospodyni, właścicielka piekarni, wyprowadziła nas wszystkich przez frontowe drzwi sklepu połączonego z piekarnią. Domek ten znajdował się na krańcu miasteczka, pożar nie mógł zatem dalej się rozprzestrzeniać. Wybiegliśmy na wolny plac, lecz tu gwizdały kule. W odległości c[irc]a 100 m[e]tr[ów] stał kościół otoczony murem. Tam pod murem wydawało nam się bezpieczniej. Po chwili siedzieliśmy tam przykucnięci. Oświetleni byliśmy łuną bijącą od palącego się miasteczka. Ktoś rzucił myśl, by udać się do zagrody chłopskiej znajdującej się obok. Popełzliśmy tam na kolanach. Tu spędziliśmy około 2 godzin w strachu, jednak tym razem już nie przed pożarem czy kulami, lecz przed wstępującymi do miasteczka Niemcami. Pierwszy raz zobaczyłem wtedy żołnierzy niemieckich i to w akcji bojowej. Pamiętam, że mimo groźnej sytuacji musiałem podziwiać ich nadzwyczajną sprawność bojową. Szli rozsypani w tyralierkę, w rękach trzymając karabiny lub granaty ręczne. Robili wrażenie drużyny futbolowej idącej naprzód do ataku. Oświetleni byli łuną palących się domostw. Co chwila strzelały w górę rakiety i oświetlały całe pole. Posuwali się w kierunku miasteczka. Zgromadzeni w chałupie przygodni ludzie drżeli w śmiertelnym strachu. Nagle zatrzeszczały drzwi frontu domku, zadźwięczały szyby i w ciemności rozległy się krzyki. Żołnierze niemieccy wtargnęli do chaty. Mimo woli wszyscy podnieśli ręce do góry. Nie wiem, dlaczego rzuciłem w okamgnieniu teczkę, którą miałem ze sobą. Straciłem w ten sposób jedyną zmianę bielizny, ręcznik, mydło itp. Z podniesionymi rękoma wyprowadzono nas na ulicę. Natychmiast oddzielono mężczyzn od kobiet i dzieci i wtedy straciłem z oczu Lilę W[ajnberg] na zawsze…29 Piątkami poprowadzili nas w kierunku miasteczka, zbierając po drodze wystraszonych i uciekających w popłochu mieszkańców. Tak się złożyło, że szedłem w pierwszym szeregu. Gdy dotarliśmy do jakiegoś parkanu, zastaliśmy tam już uformowane piątkami szeregi cywilów złożone z kilkuset osób. Kazano nam stanąć. Konwojujący nas żołnierze zaczęli porozumiewać [się] ze sobą, jak gdyby naradzając się, co z nami zrobić. Wreszcie kazali nam biegiem maszerować prosto na palące się domy. Przeszła mi przez głowę straszna myśl, że chcą nas wpędzić do ognia i spalić nas żywcem. Oglądałem się dookoła w biegu. Ze wszystkich stron wysunięte były ku nam lufy ręcznych karabinów maszynowych. W biegu rzucaliśmy sobie trwożliwe pytanie: „czy nas spalą?”. Żar był coraz większy, w miarę jak zbliżaliśmy się do płonącego miasteczka. Gdy już byliśmy tak blisko, że można było rozróżnić pojedyncze szkielety płonących domów, przekonaliśmy się, że przed nami rozwierała się ulica, po obu stronach której paliły się drewniane domki. Zapędzono nas w tę uliczkę. Aczkolwiek zawalające się domy groziły w każdej chwili katastrofą, odetchnąłem z ulgą, widząc, że to jest jednak przejście przez szpaler ogniowy. Przebiegliśmy całą ulicę i wydostaliśmy się na drugi kraniec miasteczka. Jeszcze nas gnano pewien czas różnymi krętymi drogami, aż wydostaliśmy się na jakąś wolną przestrzeń oddaloną od ognia o jakieś 50 metrów. Tu kazano nam się położyć na ziemię, grożąc, że kto się podniesie, zostanie natychmiast rozstrzelany. Pamiętam, że w drodze wyłapywali z domostw ukrywających się mieszkańców i dołączali do naszej grupy. Wśród huku karabinów podawali sobie żołnierze z ust do ust rozkazy dowódcy oddziału. Podziwiałem ich sprawność i przytomność. W pewnym momencie nagle usłyszałem wołanie po niemiecku: Franz, nicht schiessen30. Widocznie wtedy jeszcze pozostawiano przy życiu kobiety i dzieci… Mimo grożącego nam niebezpieczeństwa nie mogłem oprzeć się wrażeniu, jaką sprawiła na mnie ich sprawność bojowa. Gdyby nie pożar dookoła, gdyby nie rozpaczliwe krzyki kobiet i dzieci, pomyślałbym, że odbywa się przy iluminacji płonących domów jakiś szatański mecz futbolowy. Kiedy nas prowadzono, jakiś żołnierz dotknął lufą rewolweru piersi mojej, pytając: Jude?… Niepewnym ruchem skinąłem głową. Zadrżałem przed dalszymi zamiarami tego żołdaka, lecz w tym momencie podszedł do niego jakiś drugi żołnierz i gestykulując, coś mu żywo zaczął tłumaczyć, po czym obydwaj odwrócili się w inną stronę i chwilowo niebezpieczeństwo na razie minęło. Kilka osób bez przyczyny zostało rozstrzelanych „na gorąco”.

Leżeliśmy na polanie około 2 godzin. Była może północ. Ze strony miasteczka, które się dopalało, zaczęły stopniowo napływać kobiety z dziećmi, aby dowiedzieć się o losie zabranych mężczyzn. Z początku podchodziły trwożliwie, nieśmiało, niosąc w rękach naczynia z wodą, które próbowały nam podać. Niekiedy któryś z pilnujących nas żołnierzy pozwolił podać nam naczynia, wtedy wywiązywała się bójka między spragnionymi. Żołnierze reagowali na to w ten sposób, że naczyniami temi tłukli kłócących się po głowach, rozlewając zawartość. Niekiedy sami rozdzielali wodę, ucząc nas, że „porządek musi być”. W pewnym momencie nadeszli nowi żołnierze, żądając od nas oddania im zegarków, przy czym zaznaczyli, że kto nie odda samemu zegarka dobrowolnie, zostanie z miejsca rozstrzelany. Ludzie zaczęli wyciągać z kieszeni zegarki lub zdejmować z rąk, Niemcy brali jednak przeważnie ręczne zegarki, a jeżeli dostał im się w ręce zegarek, który im nie przypadł do gustu, rzucali go w tłum lub najbliższemu w głowę. Mimo wielkiego niebezpieczeństwa zegarka swojego nie oddałem (miałem „Cymę-Prizna”, kieszonkowy31). Byłem świadkiem, jak leżący ode mnie w odległości 10 metrów rodak mój z Gostynina, fotograf Zandman, wyciągał rękę w stronę Niemca i wychwalał swój zegar, jakby go chciał temu Niemcowi sprzedać za jak najlepszą cenę. Leżeliśmy jeszcze pewien czas, tuląc się wskutek chłodu jesiennej nocy jeden do drugiego, aż znużeni zapadaliśmy w drzemkę. Nie wiem, jak długo drzemałem, kiedy wyrwany zostałem ze snu coraz głośniejszymi i coraz bliższymi odgłosami strzałów karabinów maszynowych. Niepokój zaczął się szerzyć wśród leżących, bo kule zaczęły gwizdać nam nad głowami. Tymczasem zaczęło świtać. Pamiętam miasteczko jeszcze się paliło, a nawet zapalił się sad owocowy, będący o kilka kroków od nas. Mimo woli każdy z nas przytulał się jak najwięcej do ziemi, starając się umieścić głowę jak najniżej. Leżące obok siebie żywe ludzkie ciała służyły nam za złudne tarcze przed kulami. Myśl o ucieczce była niemożliwa, gdyż zagrożono nam zaraz na początku, że ktokolwiek spróbuje podnieść się, dostanie kulę w łeb.