Deportowani do ZSRS. Relacje ofiar gułagu -  - ebook

Deportowani do ZSRS. Relacje ofiar gułagu ebook

3,8

Opis

Od 1939 roku do połowy lat 50. XX w. około miliona Europejczyków zostało wywiezionych w głąb ZSRS – część do obozów pracy, inni do rozrzuconych po pustkowiach specjalnych wiosek – tysiące kilometrów od ojczyzny i domu. To właśnie o tej części historii – przez wiele lat skrywanej, a i teraz nie do końca znanej – opowiada ta książka, złożona z opowieści ofiar sowieckich zsyłek.
W poszukiwaniu relacji ostatnich żyjących świadków historycy współtworzący tę książkę przemierzyli niezliczone szlaki Europy, Rosji i Kazachstanu. Zebrane przez nich historie pozwalają dostrzec, jak złożonym przeżyciem była deportacja: gwałtowne załamanie dotychczasowego życia, cierpienie, skrajne emocje, ból rozpaczy i przebłyski nadziei, w końcu życie na nowym miejscu - próby przystosowania się i oporu.
Utkany ze świadectw ofiar wyjątkowy materiał historyczny jest nieodzownym wkładem w studia nad stalinowskimi deportacjami. Wraz z multimedialną stronąmuseum.gulagmemories.eu przybliża historię czystek i wywózek, wspólną wszystkim Europejczykom zostawionym na pastwę Związku Sowieckiego.
Deportowani do ZSRS. Relacje ofiar gułagu jest pracą zbiorową pod redakcją Alaina Bluma, Marty Craveri i Valérie Nivelon, przy współpracy Mirela Banicy, Juliette Denis, Marca Elie, Catherine Gousseff, Malte Griesse, Emilii Koustovej, Anne-Marie Losonczy, Jurgity Mačiulyté, Françoise Mayer, Agnieszki Niewiedział i Isabelle Ohayon.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 340

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,8 (13 ocen)
4
5
2
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Dina68

Z braku laku…

W porównaniu do innych książek o podobnej tematyce ta bywa momentami po prostu nudna. Przeczytałam ją tylko siłą rozpędu.
00

Popularność




Tytuł oryginału: Déportés en URSS. Récits d’Européens au goulag

Redakcja: Aldona Mikusińska

Skład, łamanie, projekt okładki: Ewa Majewska

Mapy: Jarosław Talacha

Na okładce wykorzystano zdjęcia: Robotnicy leśni; brat Rimgaudasa pierwszy po prawej. © Rimgaudas Ruzgys; Kobieca brygada robocza w Buriacji, Syberia, 1954. © Rimgaudas Ruzgys; Bogdan Klimczak na sowieckim Dalekim Wschodzie, 1952. © Bogdan Klimczak

Témoignages © Cercec (CNRS-EHESS) – RFI 2009-2012; © Autrement, Paris, 2012

Copyright © for the Polish translation and edition by Wydawnictwo Akademickie DIALOG, 2015

Ouvrage publié avec le concours du Ministère français chargé de la culture – Centre national du livre

Książka wydana przy wsparciu francuskiego Ministerstwa Kultury – Narodowego Centrum Książki

ISBN (ePub) 978-83-8002-289-8

ISBN (Mobi) 978-83-8002-293-5

Wydawnictwo Akademickie DIALOG

00–112 Warszawa, ul. Bagno 3/218

tel./fax 022 620 87 03

e–mail: [email protected]

www.wydawnictwodialog.pl

Skład wersji elektronicznej:

Virtualo Sp. z o.o.

Podziękowania

Projekt ten mógł powstać dzięki finansowaniu Agence nationale de la recherche (program Corpus 2007) oraz wsparciu École des hautes études en sciences sociales (EHESS), Institut des sciences humaines et sociales CNRS (INSHS), Radio France Internationale (RFI) oraz Institut national d’études démographiques (Ined).

Był on koordynowany przez Centre d’études des mondes russe, caucasien et centre-européen (Cercec, CNRS/EHESS) oraz Radio France Internationale, we współpracy z Cefres (Praga), Centre Marc-Bloch (Berlin) oraz Centre franco-russe de recherche en sciences humaines et sociales (Moskwa).

Składamy podziękowania przede wszystkim każdemu ze 160 świadków, którzy poświęcili czas, by opowiedzieć nam historię swego życia, oraz Marie-Hélène Mandrillon, bez której ten projekt nie powstałby i która bezustannie udzielała nam wsparcia; wszystkim kierownikom i współpracownikom RFI, którzy od samego początku wspomagali ten projekt, zwłaszcza Xavierowi Gibertowi, który zawsze znajdował czas, by nagrać w studiu tłumaczenia oraz udzielić wskazówek wyruszającym w teren naukowcom i który zrealizował nagranie płyty.

Géraldine Vivier i Cécile Lefèbre dzieliły się z nami swoim ogromnym doświadczeniem w dziedzinie przeprowadzania badań za pomocą wywiadów pośrednich. Jesteśmy wdzięczni wielu osobom, które wzięły udział w badaniach, pomagając nam odszukać świadków, goszcząc nas na miejscu i które uczestniczyły w wywiadach przeprowadzanych z rozmówcami z Europy środkowej i Wschodniej, w Rosji i Kazachstanie. Osoby, do których kierujemy słowa wdzięczności to: Hannelor Baier, Antonio Ferrara, Dzintra Geka, Adam Hradilek, Aigi Rahi-Tamm, Dominika Rank, Michaił Rojanski, Larisa Salahova, Irena Salienece, Peep Varju, Elena Zimovina, Dalius Žygelis.

Yadranka Krasevec wzięła na swoje barki zadanie, nieraz ciężkie, nadzorowania całości projektu, a William Vincent-Sully zajął się obróbką zdjęć, czyniąc z nich dokumenty doskonałej jakości.

Kluczowa była jednak praca redakcyjna Chloé Pathé i jesteśmy jej za nią niezmierni wdzięczni.

Wprowadzenie

Oto książka o historii deportacji około miliona Europejczyków, którzy między rokiem 1939 a początkiem lat pięćdziesiątych zostali wyrwani, często o świcie, z własnych domów i wywiezieni w odległe krainy sowieckiej dalekiej północy, na Syberię lub w kazachskie stepy. Mówią w niej ci, którzy to przeżyli. Działo się to w czasach, gdy Stalin sprawował niepodzielną władzę nad terytorium sowieckim, lecz także nad częścią Europy środkowej i Wschodniej. W wyniku paktu Ribbentrop–Mołotow, który 23 sierpnia 1939 roku przypieczętował sojusz ZSRS i nazistowskich Niemiec, między wrześniem 1939 a czerwcem 1941 roku Związek Sowiecki przekroczył swoje zachodnie granice, by zaanektować nowe tereny: wschodnie ziemie Polski (obecnie zachodnią Ukrainę i Białoruś) oraz Besarabię i trzy kraje bałtyckie – Estonię, Łotwę i Litwę. Z końcem II wojny światowej ponownie przyłączył te tereny i zajął inne kraje Europy środkowej i Wschodniej, czyniąc z nich swoje satelity. W Europie pozostającej pod sowiecką władzą zwykli obywatele, kolaboranci z niemieckim okupantem, przedstawiciele starego porządku, członkowie ruchu oporu oraz polityczni przeciwnicy nowej władzy byli masowo wywożeni do obozów pracy lub miejsc zsyłki.

Powstanie tej książki jest wynikiem bezprecedensowych badań. Na poszukiwanie jej bohaterów wyruszył międzynarodowy zespół trzynastu naukowców, pochodzących z ośmiu państw. Każdy z nas przemierzał szlaki Europy środkowej i Wschodniej, w Polsce, na Węgrzech, Litwie, w Czechach, Rumunii i innych miejscach, by dotrzeć tam, gdzie mieszkają oni dziś. Niektórzy z nas wyprawili się aż do Kazachstanu i na Syberię, by odnaleźć ślady tych, którzy zostali w miejscu zsyłki. Odnaleźliśmy ich wielu. Dziś staruszkowie, przeżyli deportacje jako dzieci lub nastolatki. Wszyscy zgodzili się opowiedzieć o swoim życiu, dać świadectwa, które w wyjątkowy sposób rzucają światło na całą tę mało znaną część historii Europy.

Wyjątkowość tego projektu leży u samych jego podstaw, a polega na połączeniu prac badawczych naszej ekipy i Radia France Internationale, co nadaje głosom świadków rzadko dotąd spotykaną wagę. Pozwoliło to stworzyć pierwsze dźwiękowe archiwum „Europejskiej pamięci o Gułagu”. Te głosy są ogromnie ważne, ponieważ oddają intensywność przeżytych doświadczeń. Są obecne w postaci wybranych fragmentów w oryginalnych językach, poprzedzonych francuskim tłumaczeniem.

W taki oto sposób zebraliśmy ponad sto sześćdziesiąt relacji. Historie osiemnastu osób tworzą narrację tej książki. Mieszczą się tu też ich głosy i zdjęcia, podobnie jak inne dokumenty, które odegrały w ich życiu ważną rolę. Uzupełniają je inne, dostępne na stronie „Archiwum dźwiękowe. Europejska pamięć o Gułagu” (http://museum.gulagmemories.eu). Poświęcono im też serię programów „La Marche du monde” na antenie RFI (http://museum.gulagmemories.eu/fr/salle/la-marche-du-monde-rfi).

Połączyliśmy tu słowa i pytania badaczy z głosami i zdjęciami świadków oraz innymi dokumentami, by spróbować przedstawić obszerną część współczesnych dziejów Europy, w której zawierają się historie życia i historia po prostu.

Książka jest skonstruowana z trzynastu rozdziałów. Każdy z autorów miał pełną swobodę wyrażenia swojej wrażliwości, bez uszczerbku, rzecz jasna, dla naukowego rygoru, którego wymaga praca z wszelkimi źródłami. Każdy rozdział to opowieść nie tylko o czyimś życiu, lecz również o spotkaniu świadka i badacza oraz sposobie, w jaki spotkanie to rzutuje na spojrzenie, interpretację, analizę.

Każda opowieść to przede wszystkim historia czyjegoś życia, dlatego też nie chcieliśmy ograniczać się do chwili deportacji. Zamiast opisywać samo doświadczenie przemocy, staraliśmy się osadzić relację świadka w obszerniejszym kontekście historycznym. Świadectwa te mówią zatem nie tylko o deportacjach; są traktowane jako całość, na którą składa się wiele etapów, a jednym z nich jest gwałtowne załamanie dotychczasowego życia. Opisując wykorzenienie, rozbicie rodzin, poniżenia, trudy pracy, a także zniewolenie i izolację, świadkowie uzmysławiają nam, że wszechobecna w ich życiu przemoc przejawiała się zarówno w wyjątkowo gwałtowny sposób, jak i w codziennym, banalnym wcieleniu. Śmierć najbliższych – w wyniku wycieńczenia, głodu czy chorób – jest również częścią tych relacji i dopełnieniem obrazu okrucieństwa warunków życia. Jednak to nie wszystko – interesuje nas zarówno życie przed, jak i po deportacji. Chcieliśmy uchwycić nie tylko odległe obrazy przeszłości poprzedzającej przemoc wojny i wywózki, lecz także te, dla których podejmowali trud budowania życia na nowo w dalekiej Syberii, a później, po powrocie do ojczyzny, starali się znaleźć dla siebie nową drogę.

Fotografie

Uzupełnieniem opowieści są zdjęcia, które udostępnili nam świadkowie. Najczęściej sięgali po nie opowiedziawszy już całą historię; czasem służyły jako ilustracja tego, o czym właśnie mówili. Te migawki z życia wymykają się łatwej interpretacji – nie są to zdjęcia propagandowe, były bowiem pomyślane jako pamiątka rodzinna, nic innego. Świadczy o tym wiele elementów – doskonale widoczne na wielu z nich oznaki religijności czy też rzucające się w oczy ubóstwo. Są to najczęściej zdjęcia rodzinne, ze wszelkimi charakterystycznymi dla tego rodzaju elementami. Czasem były dziełem fotografa, który zawitał do wioski lub obozu, a czasem samym zesłańcom udawało się zdobyć aparat. Utrwalone na nich sceny tylko w wyjątkowych przypadkach pokazują przemoc. Postacie uśmiechają się, są starannie ubrane; na wielu zdjęciach widać swoistą radość życia.

W istocie rzeczy samo pozowanie do zdjęcia podlega licznym zasadom i starannej inscenizacji. Przeznaczeniem fotografii nie jest dokumentowanie warunków życia zesłańca; wręcz przeciwnie – ma na celu zachowanie wspomnienia o przyjaźni, świętach, radosnych lub bolesnych momentach z życia rodziny takich jak chrzest, ślub czy śmierć bliskich. Nie pozuje się do zdjęcia stając do comiesięcznego, obowiązkowego meldunku u komendanta. Nie utrwala się głodu, zimna czy wycieńczenia. Temat pracy pojawia się przy okazji zdjęć brygad roboczych, robionych bardziej na pamiątkę grupy dzielącej wspólne doświadczenia niż dla udokumentowania morderczych warunków pracy. Powtarzającym się motywem są też święta, gromadzące ludzi wokół akordeonu, podobnie jak starannie robione portrety członków rodziny. Kolejnym często utrwalanym elementem są oznaki „prestiżu”, wyjścia ze skrajnego ubóstwa, czego dowodem są zdjęcia motorowerów nabywanych na ogół w połowie lat pięćdziesiątych.

Jednak poza tymi zainscenizowanymi dekoracjami uważne oko wyłowi niechybnie okrutne warunki pracy – kiepsko wyposażonych drwali wokół stosów drewna; skrajną biedę – ubrania całej rodziny uszyte z tej samej tkaniny, buty nie do pary… Lecz te same zdjęcia pokazują też pewne formy ludzkiego ciepła, wsparcia lub solidarności, tworzącego się życia społecznego. Zdjęcia i opowieści bezustannie ze sobą rozmawiają, dlatego też niektórzy autorzy tej książki postanowili wpleść zdjęcia bezpośrednio w swoją opowieść.

Głosy spoza archiwum

Rosyjskie, ukraińskie czy litewskie archiwa są pełne dokumentów administracyjnych: rozkazów deportacji, raportów opisujących warunki życia zesłańców, sprawowaną nad nimi kontrolę, powroty. Pozwalają one, rzecz jasna, dopisać część tej historii widzianej z pewnej szczególnej perspektywy, którą głosy świadków uzupełniają, lecz i zmieniają.

I tak pierwsze doświadczenie przemocy jest wynikiem dekretu, administracyjnej decyzji, która skazuje na ten sam los grupę mężczyzn i kobiet wyłącznie na podstawie spisania jednego rozkazu. Na przykład dekret z 16 maja 1941 roku „O środkach mających na celu oczyszczenie republik Litwy, Łotwy i Estonii z elementów antysowieckich, kryminalnych i społecznie szkodliwych” uruchamia w tych państwach pierwszą lawinę masowych deportacji. Jest to tekst napisany najczystszym językiem represyjnej biurokracji sowieckiej, opisujący w najdrobniejszych szczegółach wprowadzenie w życie operacji. Wciąż jednak jest to tylko rozkaz, zrozumieć go i wypełnić konkretną treścią możemy dopiero dzięki świadkom. Ofiary tej deportacji opowiadają o niej w sposób zaskakująco podobny do zapisów tego dekretu, lecz ich opowieść jest bogatsza o szczegóły, których żaden dokument prawny oddać nie zdoła: brzask, z którym przybyli żołnierze oraz towarzyszący im miejscowi urzędnicy, transport na dworzec, oddzielenie ojca od reszty rodziny itd. Zwykły rozkaz sprawił, że dziesiątki tysięcy mieszkańców nowo wcielonych terytoriów podzieliły ten sam los, drogi wielu świadków splotły się, odciskając na ich życiu to samo piętno.

Pisma urzędowe mają często tendencję do ujednolicania doświadczeń, ponieważ odnoszą się do całych grup. Zebrane opowieści pozwalają uchwycić całą skalę różnorodności ginącą w lekturze paragrafów. Z momentem deportacji poszczególne historie zaczynają żyć własnym życiem, mnożą się ścieżki. Każdy mężczyzna i kobieta mają do opowiedzenia przede wszystkim swoje własne koleje losu, nie momenty wspólne. Ze świadectw tych wyłania się obraz bardzo różnorodnych doświadczeń, gwałtownych załamań, które wszak nie określają bez reszty przyszłości i dalszych kolei losu. Tylko opowieść daje nam możliwość zrozumienia tej różnorodności, a zatem i ludzkości.

Zróżnicowanie zaczyna się już w miejscach zsyłki. Z jednej strony, sam obszar Związku Sowieckiego jest przeogromny – zesłanie do Irkucka, nad brzeg jeziora Bajkał, z okrutnie srogą syberyjską zimą, upalnym i pełnym komarów latem, lecz także bogactwem lasów i pięknem krajobrazów nie ma nic wspólnego ze zsyłką na daleką północ, gdzie zima jest nocą, a horyzontu nie znaczy widok nawet jednego drzewa. Jeszcze czymś innym jest wywózka do środkowej Azji, gdzie zimą po stepie hula niedający się znieść lodowaty wicher, by w ciągu kilku tygodni zmienić się w wiatr suchy i parzący. Z drugiej strony, sam charakter miejsc deportacji szalenie się różnił. Można było być zesłanym do obozu pracy, jednego z owych sławnych miejsc zarządzanych przez GUŁag (Główny Zarząd Poprawczych Obozów Pracy), gdzie wcześniej trafiły miliony poddawanych codziennej przemocy obywateli ZSRS, by w skrajnie ciężkich warunkach układać tory kolejowe, pracować w kopalniach i budować drogi. Lecz można też było trafić do syberyjskich wiosek i otrzymać tam przymusowy meldunek. W tym przypadku obywało się bez drutów kolczastych a nawet strażników. Wystarczająco odstraszające przed ucieczką są tam same krajobrazy – niekończąca się wroga tajga lub step. Tym, co przypominało o niemożności opuszczenia wioski, do której zostało się przypisanym, był tylko obowiązek regularnego meldowania się u komendanta.

Opowieści z czasów dzieciństwa

Ze względu na charakter tego projektu badaliśmy deportacje i przyglądaliśmy się im przez pryzmat tego szczególnego spojrzenia, jakim jest spojrzenie dzieci. Wywiezieni razem z rodzicami lub jedynie z matką, wplatają w swoje opowieści zarówno dziecięce koszmary, traumy przemocy, której ofiarą padli oni sami, ale przede wszystkim ich rodzice, jak i zdolność odbudowania więzi w tych obcych miejscach, gdzie rodzina z trudem łączyła się na nowo. Mieliśmy świadomość szczególnego charakteru relacji świadków, którzy przeżyli deportacje jako osoby młode lub bardzo młode, lecz widzieliśmy w nich równie wielki sens, jak w przypadku relacji dorosłych. To sens nadany życiu zbudowanemu od najmłodszych lat wokół doświadczenia, które burzy wszelkie punkty odniesienia, wyznacza nowe miejsce tworzenia relacji społecznych, pracy, inne perspektywy.

Doświadczenie przemocy przeżywanej w tym momencie życia jest bardzo szczególne. Może być złagodzone przez fakt, że dzieci rzadko stawały się obiektem bezpośredniej brutalności, oraz ze względu na inną niż u dorosłych skalę postrzegania przemocy. Może jednak też być przeżywane silniej, za sprawą kompletnego niezrozumienia celu i perspektyw tego wykorzenienia, długiej drogi, przybycia w niegościnne miejsca. Dziecięce koszmary mogą czasem stać na równi ze wspomnieniem stojących na progu butów sołdata czy jego niosących się po domu wrzasków. Brutalne traktowanie rodziców, ich poniżenie pojawiają się w opowiadaniach z niezwykłą intensywnością.

W przytoczonych wspomnieniach splatają się dwa światy tego dzieciństwa: z jednej strony przemoc towarzysząca aresztowaniu i podróży, okrutne warunki życia, praca, do której niektórzy zostali zmuszeni w wieku, kiedy inni idą do szkoły; z drugiej zaś strony zachwyt w obliczu odkrycia niezwykłego piękna syberyjskiego czy środkowoazjatyckiego krajobrazu.

To dzieci rozdarte między wspomnieniami, które chcą zachować z utraconego świata, a potrzebą życia, planowania prawdopodobnej przyszłości, korzystania z możliwości, jakie oferuje tu i teraz. O ile poddany deportacji dorosły stara się, poza przeżyciem, utrzymać jak najbliższy związek z miejscem, które musiał opuścić, dziecko próbuje wpisać się w nowe miejsce, często zachowując z przeszłości tylko to, co zna z opowiadań dorosłych.

Trudy życia w syberyjskich czy środkowoazjatyckich wioskach dzielili wszyscy tamtejsi mieszkańcy, niezależnie od tego, czy byli to zesłańcy czy nie. Sposób, w jaki nasi rozmówców patrzą na tamtejsze warunki życia jest paradoksalnie łagodniejszy, często przyjmują oni perspektywę tamtejszych dzieci. Czasem powracający w opowieści naszego rozmówcy motyw pozwala nam zrozumieć, jak ogromne znaczenie mogą mieć przedmioty, które w normalnym, niezakłóconym niczym życiu nigdy nie odgrywałyby takiej roli: przywiązanie do ubrań, które pozwalają zachować godność; do zdjęć – pojawiających się nieodmiennie – które tworzą pomost między poprzedzającą zesłanie przeszłością a czekającą po niej przyszłością.

Opowieść dziecka jest więc historią życia, które, mimo wszystko, tworzy się na nowo; historią powrotu do życia po tym, jak udało się przetrwać etap deportacji.

Alain Blum i Marta Craveri

To było ogromnie trudne, często okrutne, lecz dzisiaj wydaje mi się, że wiele z tego, co wówczas przeżyłam było ważne dla mojego przyszłego życia. Niczym szkoła…, ale bardzo gorzka szkoła.

Klara Hartmann

Głosy świadków

Kobiety patrzą sobie w oczy, siedzą swojsko, w kuchni, podpierając twarze dłońmi. Na ceratowym obrusie stoi parująca herbata i pachnące kwiatem pomarańczy ciasto. Klara Hartmann opowiada Anne-Marie Losonczy historię swojej skradzionej młodości. Atmosfera jest zarazem pełna czułości i napięcia. Jedna z kobiet płacze, lecz nie ta, która opowiada o bolesnych przeżyciach deportacji, ale ta, która słucha. Mimo to Anne-Marie Losonczy – badaczka o węgierskich korzeniach, sama ciężko doświadczona przez sowieckie represje – notuje słowa Klary Hartmann z całą naukową dyscypliną antropologa.

To, że jedna z nich mówi, to zasługa tego, że druga słucha. Wszystko odbywa się w kadrze badań naukowych, lecz opowieść toczy się swobodnie, ponieważ narodziła się więź. Warunek sine qua non – zaufanie.

Oto punkt wyjścia odpowiedzi na pytanie, jakie często mi się zadaje: jak udaje się pani przekonać tych, którzy przeżyli ten koszmar, by zechcieli o nim opowiadać?

W ciągu trzech lat – między rokiem 2008 a 2010 – nasza ekipa złożona z naukowców, dziennikarzy i dźwiękowców zjeździła całą Europę, dotarła aż na Syberię, by zebrać świadectwa życia tych, którym udało się opuścić gułag. Dzięki współpracy naszych dwóch instytucji publicznych – Cercec (Centrum badań nad Rosją, Kaukazem i Europą środkową) i RFI (Radio France Internationale) mogło powstać pierwsze europejskie archiwum dźwiękowe gułagu: 160 świadectw zebranych w dziewięciu językach – zjawisko bez precedensu tak pod względem naukowym, jak i medialnym.

Jak się okazało, doświadczenie każdego z nas było całkiem wyjątkowe.

Cały projekt zaczął się od marzenia, by usłyszeć głos pewnej babuleńki. Po powrocie z Rosji Alain Blum raczył nas opowieściami o spotkaniach z pewną kobietą, dzisiaj już staruszką, zesłaną niegdyś do obozu-kopalni w Workucie, na dalekiej rosyjskiej Północy. Wciąż tam mieszkała; nigdy nie udało jej się wrócić do siebie. Wyobrażałam sobie tę staruszkę o twarzy smaganej wiatrem, oderwaną na zawsze od swoich korzeni, jak opowiada swą niezwykłą wędrówkę wiecznego zesłańca. Zdałam sobie też sprawę z tego, jak bardzo historia ta dotyczy nie tylko dzisiejszej Rosji, ale całej tej części Europy, obejmującej państwa byłego bloku wschodniego. Zafascynowana, mogąc tylko wyobrażać sobie jej opowieść, zasugerowałam Alainowi Blumowi, którego odwagę dotąd podziwiam, byśmy wspólnie zebrali jej wspomnienia…

Milion Europejczyków zostało wywiezionych do gułagu – oto przeszłość długo skrywana za żelazną kurtyną i dotąd nieznana we Francji. Pokonując problemy narodowe, obecne w poszczególnych państwach, udało się jeszcze zebrać relacje ostatnich świadków.

Po stworzeniu serii audycji „Gułag: Europejczycy mówią” nadawanych przez RFI i powstaniu wirtualnego muzeum Europejska pamięć o Gułagu, zaprojektowanego przez Martę Craveri, pomyśleliśmy o tej książce-płycie, stworzonej na podstawie historii życia zapisanych w naszych dźwiękowych archiwach gułagu.

Zapraszamy do wysłuchania trzynastu opowieści w dziewięciu językach1.

Każdy świadek mówi w języku, który wybrał, a fragment poprzedza tłumaczenie na język francuski, któremu głosu użyczyła wielka postać RFI. Słowa tych trzynastu świadków są skierowane do naszego najstarszego zmysłu: słuchu.

Każdy głos to źródło inspiracji dla autora. Nasycony emocjami i intonacją, muzykalnością języka właściwego swojej historii. Głos oddaje doświadczenie mężczyzn, kobiet, także dzieci. Buduje opowieść na swój własny sposób, na rusztowaniu bardzo osobistego słownika. To na jego podstawie każdy z autorów tworzył swój tekst, wokół tematów odgrywających szczególną rolę w odtwarzanym szlaku… Tortury przeżyte przez Klarę Hartmann, ultranacjonalizm Bogdana Klimczaka, dzieciństwo na zesłaniu Silvy Linarte…

Klara postanowiła mówić do nas po węgiersku. Nie wyobrażała sobie, że mogłaby wysławiać się po rosyjsku, ponieważ dla niej to język ciemiężcy. Pamiętam, jak zaskakująco podszedł do tej samej kwestii inny świadek (obecny w naszym wirtualnym muzeum), Teodor Shanin, z którym rozmawiałam po angielsku – kiedy poprosiłam go o opisanie momentu aresztowania jego rodziny przez NKWD, nagle zaczął mówić po rosyjsku.

Nasza dokumentacja dźwiękowa to prawdziwa językowa wieża Babel, odzwierciedlająca europejską skalę gułagu.

Tym, co było dla mnie najbardziej poruszające przy słuchaniu i odsłuchiwaniu po raz kolejny w czasie montażu opowieści tych mężczyzn i kobiet, była niezwykła intensywność ich doświadczeń. Dorastali w gułagu, doświadczając ogromu bólu, lecz czasem również gwałtownej radości. Niewiarygodne skrajności… Wciąż zastanawiam się, czy w dorosłym życiu udało im się odnaleźć i przeżyć coś z równą intensywnością.

Valérie Nivelon

Deportacje do ZSRS – długa historia

„Znak fabryczny” stalinizmu

Wszyscy Europejczycy, których historie życia zebraliśmy, doświadczyli przemocy, której ogrom jest cechą charakterystyczną stalinizmu.

Józef Stalin uczynił z wywózek, połączonych z zamknięciem i przymusową pracą, credo swojej polityki represji i główne narzędzie sprawowania władzy. Kiedy część świadków uczestniczących w naszych badaniach przybyła do wiosek dalekiej Syberii, kwaterowano ich czasem w budynkach, gdzie mieszkali – wcześniej lub wspólnie z nowo przybyłymi – wieśniacy zesłani tam piętnaście lub dwadzieścia lat wcześniej z terenów Związku Sowieckiego. Tak naprawdę pierwsze masowe deportacje dotykały mieszkańców sowieckiej wsi już od 1929 roku; ich ofiarami padły setki tysięcy osób, załadowanych bez żadnego przygotowania do pociągów kierowanych na Syberię czy też w inne rejony, które chciano zaludnić nową siłą roboczą, lub wysyłanych bezpośrednio do obozów pracy, krótko zanim stworzono w 1930 roku GUŁag (Główny Zarząd Poprawczych Obozów Pracy), które rozbudowywano nieprzerwanie aż do śmierci Stalina.

Po chłopach przyszła kolej na rozmaite ludy żyjące na obrzeżach ZSRS oraz grupy funkcjonujące na marginesie i niezintegrowane społecznie – to one stały się celem następnych wywózek. Pierwszych pozbawiono domów z obawy o nielojalność wobec sowieckiej władzy, na drugich władze polowały w miastach począwszy od 1932 roku, kiedy wprowadzono na nowo paszporty, by nie wymknęli się kontroli. I tak kolejne grupy zaludniały Azję środkową: począwszy od 1933 roku Cyganie z dużych miast, od 1936 – wielkie grupy Polaków i Niemców z Ukrainy, w 1937 roku Kurdowie znad granicy z Iranem oraz Koreańczycy z pogranicza w Azji, Grecy z wybrzeża Morza Czarnego. Towarzyszyli im różnego rodzaju żebracy i inni włóczędzy; chłopi, którzy uciekali przed masową kolektywizacją ziemi i znaleźli schronienie w miastach, lecz nie zdołali się tam urządzić. Aż do 1940 roku Rosjanie stanowili ogromną większość zesłańców zarówno w specjalnych osadach, jak i w obozach pracy.

Koleje II wojny światowej i jej skutki

Zebrane przez nas świadectwa odnoszą się do dalszego ciągu historii deportacji – tego, który zaczyna się z chwilą podpisania 23 sierpnia 1939 roku paktu między niemieckim ministrem spraw zagranicznych Joachimem von Ribbentropem i jego sowieckim odpowiednikiem Wiaczesławem Mołotowem. Na mocy tego porozumienia ZSRS przyłączył siłą wschodnie ziemie Polski (obecnie zachodnią Ukrainę i Białoruś), część Rumunii (Besarabię i północną Bukowinę) oraz kraje bałtyckie. Zamieszkujące te tereny elity polityczne, gospodarcze i wojskowe (Białorusini, Estończycy, Litwini, Łotysze, Niemcy, Polacy, Rosjanie, Ukraińcy, Żydzi) zostali aresztowani i skazani na wywózkę lub zesłani do obozów.

Polska

Między rokiem 1940 a 1941 Sowieci zorganizowali cztery wielkie fale deportacji, mające na celu oczyszczenie wschodnich terenów Polski – które stały się zachodnimi pograniczami ZSRS – z elementów „niepożądanych”. Pierwsza operacja, przeprowadzona w lutym 1940 roku, miała na celowniku wojskowych osadników, czyli byłych żołnierzy Wojska Polskiego, którzy walczyli podczas I wojny światowej lub brali udział w wojnie polsko-bolszewickiej 1920 roku, a później otrzymali tam ziemie w ramach strategicznego planu potwierdzenia obecności polskiej w regionach nadgranicznych. Przy okazji wywieziono też innych – małorolnych gospodarzy i pracowników polskiej administracji leśnej.

W kwietniu 1940 roku wywózki dotknęły przede wszystkim przedstawicieli polskiego porządku publicznego, właścicieli ziemskich oraz ich rodziny. Podczas trzeciej fali, w czerwcu 1940 roku na celowniku znaleźli się uchodźcy z zachodniej, okupowanej przez Niemców, Polski, którzy następnie złożyli do sowiecko-niemieckiej komisji do spraw przeniesień prośbę o zgodę na powrót. Wszyscy, którzy nie otrzymali niemieckiej zgody na powrót do zachodniej Polski zostali deportowani przez Sowietów; 80% z nich stanowili Żydzi, którzy, paradoksalnie, uniknęli w ten sposób rzezi i eksterminacji. W czasie ostatniej operacji w czerwcu 1941 roku deportowano wszystkich tych, którzy należeli do wcześniej prześladowanych grup, ale wymknęli się poprzednim operacjom.

W krótkim okresie istnienia Rządu Tymczasowego Rzeczypospolitej Polskiej, stworzonego przez Sowietów w 1944 roku, sowiecka policja polityczna przeprowadziła wiele operacji deportacyjnych, których ofiarą padli członkowie ruchu oporu walczącego z nazistowskim okupantem. Na początku 1945 roku2 stworzono Ministerstwo Bezpieczeństwa Publicznego i odtąd to ono zajmowało się prowadzeniem represji.

Państwa bałtyckie

Masowe aresztowania i deportacje ludności zaczęły się w czerwcu 1941 roku. Sowieckie represje przerwała niemiecka inwazja, ale po zakończeniu wojny operacje wznowiono. Od 1943 roku, wraz z klęską Wehrmachtu i ponownym zajęciem tych terenów przez Armię Czerwoną, specjalne jednostki sowieckiej policji politycznej rozpoczęły nową falę represji, które przybrały formę deportacji lub aresztowania i skazania na przymusową pracę setek tysięcy osób mieszkających w Polsce, Estonii, Litwie, Łotwie i zachodniej Ukrainie.

W krajach bałtyckich aresztowania dotknęły głównie tych, którzy współpracowali z nazistami, tych, którzy zostali zmuszeni do wyjazdu na roboty do Niemiec lub wyjechali tam dobrowolnie, oraz członków formacji, które walczyły z Armią Czerwoną. Systematyczny opór mieszkańców krajów bałtyckich wobec przymusowej kolektywizacji rolnictwa oraz pomoc pozostającym w lasach i walczącym nadal z Sowietami partyzantom, jakiej udzielali, lub o której udzielanie byli posądzani, skłoniły Sowietów do zorganizowania nowych operacji deportacji – wiosną 1948 roku na Litwie, później na początku 1949 roku we wszystkich państwach bałtyckich.

Zachodnia Ukraina

Na tych terenach, które stanowiły część Polski zanim pod koniec 1939 roku zostały włączone do ZSRS, a później od 22 czerwca 1941 roku okupowane przez nazistowskie Niemcy, prześladowani byli działacze i sympatycy Organizacji Ukraińskich Nacjonalistów (OUN), podobnie jak oficerowie i żołnierze Ukraińskiej Powstańczej Armii (UPA), kolaboranci i żołnierze Dywizji Galicja, ochotniczego oddziału Waffen SS. Aby pozbawić UPA wsparcia mieszkańców wsi, NKWD paliła i wywoziła całe miejscowości. Jednocześnie ofiarami zsyłki padali oficerowie i żołnierze Armii Krajowej (AK), organizacji zbrojnej polskiego ruchu oporu, walczącej z niemieckim okupantem, stworzonej w 1942 roku3 przez polski rząd emigracyjny w Londynie i działającej aktywnie na całym obszarze przedwojennej Polski.

Podobnie jak na Litwie, na konflikt o charakterze światowym nałożyła się bezpośrednio quasi-wojna domowa. Zatem to cywile byli głównymi ofiarami kolejnych fal stalinowskich represji, lecz także operacji odwetowych ukraińskich nacjonalistów.

Rumunia

W czerwcu i sierpniu 1940 roku Armia Czerwona zajęła północną Bukowinę i Besarabię. Niemal cała niemiecka ludność północnej Bukowiny, osiadła tam od czasów austriackiej dominacji, została zmuszona do emigracji na terytorium Rzeszy, a ze swej strony NKWD przystąpiło do organizowania masowych deportacji w głąb ZSRS.

Począwszy od 1945 roku bardzo wielu „etnicznych Niemców” ( folksdojczów) znajdujących się na terytoriach wyzwolonych przez Armię Czerwoną w Jugosławii, Bułgarii i Czechosłowacji, jak również w państwach sojuszniczych Rzeszy – na Węgrzech i w Rumunii – było deportowanych do ZSRS.

Z zakończeniem II wojny światowej systematyczne represje spadły też na Węgry i Czechosłowację, jako że wiele osób zostało uznanych za przeszkodę w budowaniu komunistycznej władzy w tych państwach, z kolei na ich terenach nadgranicznych z Ukrainą Sowieci przeprowadzali potężne przymusowe transfery ludności. Na ziemiach węgierskich i czechosłowackich zorganizowano obozy tymczasowe, z których więźniowie byli następnie przewożeni do sowieckich obozów. W Niemczech Sowieci urządzali obławy na młodych mężczyzn, zwłaszcza członków hitlerowskich młodzieżówek, którzy następnie trafiali do położonych w ZSRS obozów pracy, co miało być ich wkładem w odbudowę tego kraju.

Powolne wychodzenie z procesu represji

Trzeba było czekać aż do śmierci Stalina, by wszystkie te operacje ustały, a zesłańcy i więźniowie obozów zaczęli powoli odzyskiwać wolność. Tylko Polacy zostali zbiorowo zwolnieni w 1941 roku na mocy układu pomiędzy Władysławem Sikorskim, premierem polskiego Rządu na Uchodźstwie w Londynie, a Iwanem Majskim, ambasadorem ZSRS w Londynie. Mogli opuścić Związek Sowiecki z Armią Andersa, Armią Berlinga lub po zakończeniu wojny w 1945 roku.

Niespełna trzy tygodnie po śmierci Stalina połowa więźniów obozów została zwolniona, a w ciągu kilku następnych lat powołano komisje do zbadania różnych procesów karnych. W tym samym czasie, choć stopniowo łagodzono system nadzoru sprawowanego nad zesłańcami przebywającymi w osadach specjalnych, nie doprowadziło to jednak do ich zwolnienia. Trzeba było czekać aż do 1956 roku i XX Zjazdu Komunistycznej Partii Związku Sowieckiego (KPZS), na którym Chruszczow wyjawił zbrodnie Stalina, by zesłańcy zostali w końcu wyzwoleni spod systemu nadzoru i w latach 1957–1958 duża część z nich zyskała prawo powrotu. Dopiero na początku lat sześćdziesiątych rozszerzono to zalecenie na wszystkich. Późniejsze procesy rehabilitacji były rzadkością, aż do 1987 roku, kiedy to Michaił Gorbaczow przyznał, że represje polityczne faktycznie miały miejsce. Niedługo potem zachodnie republiki ZSRS zaczęły podejmować rozmaite decyzje w kwestii rehabilitacji. Deklaracje niepodległości i rozpad ZSRS w 1991 roku otworzyły ostatni etap tego długiego okresu wychodzenia ze stalinowskich represji; okresu, który jeszcze nie zakończył się ostatecznie.

GUŁag i gułag

Nawet jeśli warunki ich życia były skrajnie różne, wszyscy zesłańcy mieli wspólną historię. Bycie zesłańcem w obozie pracy podlegającym sławnemu GUŁagowi, który jest akronimem Głównego Zarządu Poprawczych Obozów Pracy, rzecz jasna znacznie różniło się od przymusowego osiedlenia w specjalnej wiosce na dalekiej Syberii. Niemniej wszystkie te deportacje składały się na ten sam system prześladowań, który chcieliśmy tu przedstawić w całości. Dlatego też często posługujemy się terminem gułag (pisanym małą literą w odróżnieniu od GUŁagu – instytucji zarządzającej obozami), by przypomnieć, że mówimy o całym systemie represji.

Alain Blum i Marta Craveri

ZSRS – ziemia obiecana?

Od węgierskiej okupacji do gułagu

„Pewnego dnia wyszliśmy jak gdyby nigdy nic, jakbyśmy szli do pracy w lesie. Wędrowaliśmy aż do pierwszej granicznej wioski, nazywała się Zavadka. Tam pewien człowiek miał nam pomóc przejść na drugą stronę. Musiało się to odbyć nocą. Mieliśmy pojechać taksówką aż do granicy, a potem wymijając z jednej strony węgierskich celników, a z drugiej sowieckich strażników, mieliśmy dostać się na teren Rosji. I tak oto znaleźliśmy się w barze i czekaliśmy. Nie czuliśmy się zbyt pewnie. Nie mieliśmy pojęcia co robić, gdyby zaczepił nas jakiś Węgier. Siedzieliśmy jak trusie, nawet nie pijąc, może jedynie wodę, zresztą na nic innego i tak nie było nas stać”.

Jan Bohdan potrząsa głową i śmieje się, jakby opowiadając nam tę historię w 2008 roku nie rozumiał, jakim cudem mógł pewnego pięknego jesiennego dnia 1939 roku tak lekko porzucić swój dom, by wspólnie ze swoimi czterema kolegami próbować nielegalnie przekroczyć sowiecką granicę. Wtedy, jako niespełna osiemnastolatek, był wśród nich najmłodszy; najstarszy liczył sobie lat dwadzieścia dwa. Wszyscy pochodzili z tej samej wioski, Kluèarky, położonej kilka kilometrów od miejscowości Mukaèevo w Karpatach. Piętnastego marca 1939 roku Węgry najechały ich państwo, tę część Rusi Zakarpackiej dotąd należącą do Czechosłowacji, a oddziały niemieckie wkroczyły do Czech i Moraw. Czechosłowacja, w której dorastali i która liczyła mniej więcej tyle lat co oni, przestała istnieć. Odtąd Bohdan i jego przyjaciele musieli pogodzić się z władzą Węgrów, zasilać szeregi Levente Egyesületek, poddawać się dyscyplinie paramilitarnych bojówek… i wcale im się to nie podobało. Nie żeby Bohdan był przeciwny formacjom wojskowym, tyle że on sam „miał zamiar wstąpić do armii czechosłowackiej, nie węgierskiej. I nie był w tym odczuciu osamotniony”. Bardzo szybko wszedł w konflikt z węgierskimi przełożonymi, został przywołany do porządku, napomniany i pobity. Od tamtej pory wszystko stało się dla Bohdana jasne – przyszłość leżała poza Karpatami. Z kilkoma przyjaciółmi postanowił uciec do Rosji.

Czego tam szukali? Siedemdziesiąt lat później trudno to zrozumieć; dwadzieścia lat po obaleniu komunizmu, w czasach, kiedy do dobrego tonu należy odrzucanie całej tej przeszłości, niełatwo też opowiedzieć. Bohdan zdaje sobie z tego sprawę, przywołuje rozmaite motywacje. Synom chłopów, takim jak oni, ZSRS jawił się wówczas jako Eldorado: „Słyszeliśmy, że wszystko tam układa się znakomicie, że jest praca i w ogóle wszystko jest lepsze niż gdziekolwiek indziej”. Tak przynajmniej głosiła propaganda – precyzuje, a on i koledzy uwierzyli jej. „Pomyśleliśmy, że na początek trochę popracujemy, a potem z pewnością powalczymy w szeregach jakiejś armii, która będzie nam odpowiadała”. Plan wydawał się tym łatwiejszy, że w tym okresie przejściowym, który nastąpił po rozpadzie Czechosłowacji i demobilizacji jej armii, oddziały wojskowe lub paramilitarne mnożyły się cokolwiek chaotycznie. Dla naszych świadków stanowiło to dowód tego, że mimo zwycięstwa oddziałów i władz węgierskich w tym regionie, istniały też inne perspektywy. Motyw czechosłowackich legionistów z czasów I wojny światowej i ich epopei ciągnącej się wzdłuż linii kolei transsyberyjskiej często powraca we wspomnieniach; wydaje się też, że ich przykład miał zasadniczy wpływ na zaangażowanie Bohdana i jego przyjaciół. Związek Sowiecki uosabiał więc nie tylko obietnicę porządku społecznego, z jego pomocą z pewnością miało im się udać zwalczyć faszystów (węgierskich, niemieckich). A co z paktem Ribbentrop–Mołotow? Bohdan, podobnie jak inni świadkowie, wzrusza ramionami: widocznie „wiedzieli, że to długo nie potrwa”.

Nie żegnając się z nikim, bez bagażu ani grosza przy duszy opuścili wszystko, mając tylko jeden punkt zaczepienia: „przewodnika”, którego jeden z nich – „wielki komunista (!)” – znał. Jedno jest pewne: w żadnym momencie opowiadania ani Bohdan, ani żaden z jego przyjaciół nie wspomina o jakiejkolwiek wrażliwości czy sympatii dla komunizmu. W ich opowieściach ZSRS jawi się jako „kwitnący i antyfaszystowski” – oto, co ich wówczas interesowało.

„W środku nocy, zgodnie z umową, pojawił się przewodnik, poprowadził nas wzdłuż rzeki, po czym pożegnał słowami: «Idźcie cały czas prosto, na końcu będzie Związek Sowiecki». Więc zrobiliśmy, jak nam powiedział, puściliśmy się biegiem, na oślep, przed siebie. Nic nie widzieliśmy, ot drzewa, rzeka, żadnej drogi, aż tu nagle usłyszeliśmy: «Stoi. Kto idiot?» [Stój. Kto idzie?] Osłupieliśmy. To byli sowieccy strażnicy… Chcieliśmy się wytłumaczyć, powiedzieć, że właśnie do nich idziemy, ale za nic nie dało się do nich przemówić; od razu nas skrępowali, jeden z przodu, drugi z tyłu, i odeskortowali na posterunek… a tam wylądowaliśmy w piwnicy”.

Zbiegowie przebywali tam dwa dni, zanim przenieśli ich do Stryja, w rejonie Lwowa, obecnie na Ukrainie. Dwa dni, w trakcie których bezskutecznie starali się przekonać przesłuchujących o swoich dobrych intencjach: „Przyszliśmy z własnej i nieprzymuszonej woli, chcemy u was pracować; tam są Węgrzy, zgroza…”. W Stryju muszą wszystko powtórzyć, po raz kolejny, i po raz kolejny. Ale tam przynajmniej nie są już sami: „Było tam mnóstwo ludzi od nas i innych, Polaków, Czechów, nawet Węgrów. Stryj to już było małe miasto… Byliśmy zamknięci w takim jakby długim baraku, stodole”. Po kilku dniach więźniowie zostają odesłani jeszcze dalej, ich drogi się rozchodzą.

Jan Bohdan nadal używa liczby mnogiej, lecz „my” nie znaczy już „ludzie z naszych stron”, ale „więźniowie”. „Zabrali nas do sąsiedniej wioski, do betonowej piwnicy; tłoczyliśmy się tam przynajmniej w pięćdziesięciu; było tylko jedno małe okienko wychodzące na podwórze. Kiedy przejeżdżały samochody cuchnęło gazem, nie dało się oddychać”. Stamtąd Jan Bohdan został przewieziony – przez tereny dzisiejszej Ukrainy, mijając Lwów, Charków, Białą Cerkiew – aż do wielkiego więzienia w Nikołajewie (obecnie Mikołajów) u wybrzeży Morza Czarnego, niedaleko Odessy. To tam odbędzie się jego proces, a raczej coś, co miało go przypominać. Czy był to sąd wojskowy? I dziś, po tylu latach, Bohdan nie jest tego wcale pewien: „Wszystko odbyło się nocą, było trzech oficerów, ja i strażnik, żadnego adwokata, tylko nasza piątka… Odczytywali mi jakiś bełkot, cytowali takie to a takie paragrafy […] i znienacka pojawił się wyrok: «Za nielegalne przekroczenie granicy, trzy lata przymusowej pracy». Nie miałem nic do powiedzenia, tak, nie, zgadzam się, nie zgadzam się. Było po sprawie. Zabrali mnie do celi”.

Pomiędzy aresztowaniem na granicy a tą parodią rozprawy upłynęło co najmniej osiem miesięcy; czas chaotycznej nauki nowej rzeczywistości. Dla Bohdana zaczęła się długa podróż od Morza Czarnego po Morze Białe, ciężarówką, pociągiem, statkiem, pieszo. Miesiące straszliwego transportu dręczonych przez głód i pragnienie więźniów. Pewnego pięknego dnia, dokładnie pośrodku niczego słyszy, że są na miejscu. Wokół nie ma absolutnie nic. Tylko tajga, mróz i drzewa. Dostaje narzędzia i wspólnie z innymi więźniami – a są ich tam setki – zaczyna budowę „kolonii numer 1”, czyli obozu. Ich obozu. W tym czasie zwiezieni zewsząd więźniowie, Rosjanie, Polacy, Ukraińcy, Węgrzy, Chińczycy, spędzają noce pod gołym niebem, stłoczeni wokół ogniska. Dwa miesiące później baraki stoją gotowe, zesłańcy mogą w końcu przespać się pod dachem. Najwyższa pora – zbliża się zima i jest już -15°C.

Wędrówka pod prąd

W przeciwieństwie do przytłaczającej większości Europejczyków, którzy przeszli przez gułag, Bohdan nie trafił tam w wyniku deportacji. Należy on do tych, którzy w czasie wojny wybrali kierunek Związku Sowieckiego, uciekając przed okupacją, oznaczającą zniknięcie ich państwa. Zapoczątkowany w 1938 roku stopniowy rozpad Czechosłowacji sprawił, że część ludności ruszyła w kierunku ZSRS. Pakt Ribbentrop–Mołotow skomplikował warunki przyjęcia uciekinierów przed faszyzmem. Tylko nieliczni wybrańcy mogli to uczynić w pełni legalnie. Reszta decydowała się na nielegalne przekroczenie granicy, kierując się niewątpliwie równie mieszanymi pobudkami co Bohdan i jego koledzy. Z reguły przyszło im za to zapłacić karą od trzech do pięciu lat obozu pracy.

Koleje losu Bohdana to także historia Plovajki, Hulina i Kopinca, których wspomnienia zebraliśmy w Czechach w tym samym, 2008 roku. Wyjątkowość ich sytuacji polega nie tylko na tym, że trafili do gułagu między 1939 a 1940 rokiem ponieważ chcieli dostać się do Związku Sowieckiego, ale też opuścili go w warunkach znacznie odbiegających od tych, które znała większość przetrzymywanych tam Europejczyków. Władze sowieckie zaproponowały im w 1943 roku zwolnienie pod warunkiem zasilenia tworzonej w ZSRS Armii Czechosłowackiej. Tak więc znaleźli się oni w ojczyźnie w 1945 roku nie jako byli więźniowie, ale żołnierze. To odróżnia ich od reszty byłych więźniów-zesłańców. Nie zostali wysłani do gułagu przez Armię Czerwoną; więcej – u jej boku wrócili do Europy środkowej. Nie zmienia to jednak faktu, że po powrocie zastali swoje ojczyste strony oderwane od nowej Czechosłowacji i przyłączone do sowieckiej Ukrainy.

W rezultacie część tych pochodzących z gułagu „czechosłowackich żołnierzy”, którzy przyszli ze Związku Sowieckiego z Armią Czerwoną, po wyzwoleniu osiedliła się na terenie Czech. Poszukując dziś byłych więźniów gułagu w Republice Czeskiej, mamy więcej szans na spotkanie z osobami, które przeszły ten dość szczególny szlak, niż z tymi, których deportowano. Wynika to z tego, że zsyłki dotknęły członków grup dziś już tam nieobecnych (jak rosyjskie elity, które znalazły schronienie w Czechosłowacji w latach dwudziestych i zostały „odzyskane” przez Stalina w 1945 roku), lecz i z tego, że przeprowadzano je na większą skalę w innych niż Czechy regionach (czyli na Morawach, a zwłaszcza na Słowacji). Żeby wysłuchać tych relacji udamy się Litomierzyc, Terezinu lub Karlowych Warów. Nasi rozmówcy-świadkowie mówią po czesku, lecz w pewnych momentach ich język się waha i obok słów rosyjskich, które wyrastają ze wspomnień z Rosji, pojawiają się sformułowania ukraińskie lub ruskie i splatają się w złożony obraz przeszłości, na którym niekiedy występują jako ofiary, niekiedy jako kombatanci antyfaszystowskich oddziałów. Domyślając się, jakimi etykietkami zostaną obdarzeni w zbiorowej świadomości w zależności od czasów, snują opowiadania, w których czasem starają się z trudem pogodzić obie role.

Pobudki

Bohdan, Hulin, Plovajko, Kopinec – wszyscy ono urodzili się krótko po zakończeniu I wojny światowej w regionie, odtąd zwanym Podkarpatská Rus, przynajmniej przez czechosłowacką administrację, który miał nią pozostać do 1938 roku. Synowie małorolnych chłopów i rzemieślników, dorastali w małych miasteczkach lub dużych wioskach tego samego regionu, który niekoniecznie jednak określają jego oficjalnym mianem; częściej posługują się nazwami charakterystycznymi dla ich rodzinnego pochodzenia, często wyznaczanego przez język. I tak dla Bohdana to Zakarpatja, czyli Zakarpacie. W spisanej dla córki historii, którą nam pokazuje podczas wywiadu, widać, że wahanie ujawnia się też w zapisie – w środku słowa pisanego alfabetem łacińskim potrafi wślizgnąć się litera cyrylicy. W szkole – wspomina – nauczycielka była Ukrainką i uczyli się czeskiego przez nie więcej niż godzinę czy dwie w tygodniu, „tylko tyle, żeby rozeznać się jako tako w alfabecie, ale nic ponadto”. W każdym razie, „jeśli idzie o Czechów, nie było ich w wiosce. Tylko dwóch żandarmów, którzy robili swój codzienny obchód i rozmawiali z tutejszymi ludźmi, żeby zasięgnąć języka […] Byli porządni, więc im pomagaliśmy”. U niego, podobnie jak u Hulina, mówiło się po ukraińsku, po węgiersku rozumiało się tyle, ile trzeba. Ale już u Plovajki mówiło się po rusku. Kiedy pytamy, jak brzmiał ten język, zaczyna śpiewać piosenkę, ale nagła fala emocji nie pozwala mu jej skończyć. Wydaje nam się, że powrót do tego języka jest jak powrót do rodzinnego ciepła, przestrzeni po dwakroć utraconej, pochwyconej w szpony czasu, ale też zmiany granic. W pamięci pozostaje czas „przed”, kiedy Ukraińcy, Rusini, Niemcy, Rumuni, Żydzi i Węgrzy (wówczas stanowiący mniejszość) żyli jak dobrzy sąsiedzi. Hulin przytacza słowa Ukraińców, by na ich przykładzie pokazać nam, jak wówczas funkcjonowały podziały: „dzielili się na «nacjonalistów» i «Moskali», ale wszyscy się rozumieli”. On sam zawsze czuł się Ukraińcem (aż po dziś dzień), ale pamięta, że jako nastolatek zaliczywszy „ukraińskie harcerstwo”, dołączył do „czeskich Sokołów” - „tam, oczywiście, prym wiedli Czesi, ale można było mówić z równym powodzeniem po czesku, jak i po ukraińsku i nikomu to nie przeszkadzało”. Jeśli chodzi o religię, wszyscy zgodnie przyznają, że „każdy szedł do swojego kościoła i to wszystko”. Niewątpliwie większą rolę odgrywała przynależność do grupy społecznej: ich rodzice rolnicy mają też warsztat, kilka skrawków ziemi na własność. Wszyscy mają liczne rodzeństwo, wszyscy pracują i to od wczesnego wieku; do nielicznych należą ci, którzy mogą sobie pozwolić na kontynuowanie nauki po szkole średniej. Lecz – jak mówią nam – tym, co koniec końców liczyło się najbardziej było poczucie przynależności do danego miejsca: „Byliśmy częścią miejscowej społeczności, rozumiecie? Nie robiliśmy różnicy między Węgrem, Rumunem czy Rusinem. Graliśmy w piłkę, każdy mówił swoim językiem, rozumieliśmy się. To przyszło dopiero potem. Po 1937, a zwłaszcza od lat 1938–1939”. To wtedy, jak mówi nam Hulin, różnice „narodowe” zaczęły być postrzegane w kategoriach, które określa jako „polityczne” lub „nacjonalistyczne”.

Wkraczające w marcu 1939 roku do tego, co zostało z państwa czechosłowackiego hitlerowskie oddziały przypieczętowały los „Czechosłowaków” i ich ojczyzny na długie lata. Nasi świadkowie mają przynajmniej po dwadzieścia lat, kiedy węgierskie oddziały wkraczają, by, jak mówią, „zastąpić Czechów”. Wydaje się więc, że to głównie negatywny stosunek do Węgrów wyznaczał a contrario uprzywilejowane miejsce Czechom we wspomnieniach. Ponadto, według Hulina, warunki życia pod okupacją Węgrów były nieporównanie gorsze niż życie pod rządami Czechów. Skądinąd nieprzypadkowo większość z tych, którzy wybrali drogę sowiecką była wcześniej wcielona do paramilitarnych grup Levente albo regularnej armii węgierskiej lub też była w przededniu powołania. Podobnie jak oni, nasi świadkowie uciekali przed węgierską okupacją i mieli nadzieję na znalezieniu sposobu, by z zewnątrz walczyć z siłami Osi.

Wyjaśniają nam, że często to w szeregach organizacji młodzieżowych – Sokołów lub w harcerstwie – oraz w szkole dojrzewały uczucia „patriotyczne” oraz opór wobec Węgrów, Niemców, faszystów. W szkołach podstawowych i liceach nauczyciele zachęcali młodzież do zaangażowania przeciwko Węgrom, którzy od 1938 roku prowokowali kolejne zajścia. Jednakże od kiedy czeski oddział mający zapobiegać naruszaniu granicy przez Węgrów został wycofany, nie było już do obrony ani armii, ani broni. Oczywiście była Sicz Karpacka – oddziały ukraińskich i ruskich niepodległościowców za czasów autonomii Rusi Zakarpackiej [od sierpnia 1938 do marca 1939 roku], ale – jak mówi Hulin – tak naprawdę bez broni … Dlatego myśleli, że to z oddali, z ZSRS zdołają odtworzyć Czechosłowację. Wszyscy mieli w pamięci czechosłowackie legiony stworzone w czasie I wojny światowej oraz bohaterskie postacie z tamtych czasów. Kiedy wypomina im się, że w czasie, gdy decydowali się na ucieczkę do Związku Sowieckiego ten stał ramię w ramię z Niemcami, na mocy paktu Ribbentrop–Mołotow, zapewniają, że byli przekonani, iż ten sojusz nie potrwa długo. Żadnej broni, żadnej siatki – wydaje się, początkom wyprawy zawsze towarzyszyła niemała improwizacja. Plovajko pomyli granice i bynajmniej nie będzie w tym osamotniony. Jeśli chodzi o Hulina, dwukrotnie będzie się starał przekroczyć granicę, podobnie jak wielu przed nim i wielu po nim. Po raz pierwszy, kiedy Rosjanie wyślą jego, jego kolegów i setki innych na Węgry, wróci do kraju pod krzyżowym ogniem Rosjan i Węgrów. Ani ten epizod, ani miesiące spędzone w więzieniach między Węgrami a Morawami nie zatrzymają go jednak.

Podobnie wielu mężczyzn i wiele kobiet w różnym wieku przechodzi „na drugą stronę”, pokonując rozmaite przeszkody. Po drodze często są uprzedzani, że nikt ich tam „nie oczekuje”, słyszą ostrzeżenia o sowieckiej rzeczywistości. Plovajko przyznaje, że pozostał głuchy na przestrogi chłopa spotkanego niedaleko granicy: „Nie idź tam, wsadzą cię do więzienia, wyślą do obozu, zeżrą cię wszy”. Sowieccy strażnicy pilnujący granicy nie są w stanie zrozumieć, skąd u nich taka zapalczywość. Bohdan przypomina sobie reakcję Rosjan, którzy ich zatrzymali – jak zahipnotyzowani, nie mogli wyjść z podziwu: „Naprawdę przyszliście tu z własnej woli? Ale po co?”. Wszyscy wspominają zakłopotanie tych, którzy prowadzili ich na pierwsze przesłuchania, ale oni upierali się wciąż przy „swojej wersji”. Bo też jak ich traktować: jak dezerterów? szpiegów? Poza tym mówią o sobie, że są Czechosłowakami, ale Czechosłowacji już nie ma. I co tu z nimi zrobić? Odesłać do siebie? Wysłać do obozu?

Aresztowania, przesłuchania, przeniesienia – paradoksalnie żadne z tych doświadczeń nie nadwyrężyło nadziei pokładanej w Sowietach, o czym świadczy sposób, w jaki wspominają ich Bohdan czy Plovajko: „Zadawali zawsze te same pytania, ale zachowywali się poprawnie, nie podnosili głosu, ani nie popychali”. Nawet w relacjach tych, którzy zostali ciężej doświadczeni, jak Hulin, którego oskarżono o szpiegostwo – co skądinąd wspomina z pewną dumą – ten etap ich drogi przez mękę nabiera charakteru jakiegoś monstrualnego nieporozumienia. Winą za większość swoich nieszczęść obarczają kontekst, warunki, ale nie ludzi, nie Rosjan. „W Stryju, w tej piwnicy, nie było nawet łóżek, spaliśmy na gołej ziemi”. Brak podstawowych wygód, nieład, brud – oto, wydaje się, najbardziej zapadające w pamięć wspomnienia z czasu spędzonego w więzieniu, poprzedzającego wyrok i zsyłkę do obozu pracy. Innymi słowy, wspomnienia te nie sięgają poza mury celi czy wagonu, jednego czy drugiego więzienia, tej czy tamtej stacji, a pokonane odległości zawsze mierzone są w dniach, tygodniach, miesiącach, nigdy w kilometrach… aż do pierwszego obozu.

W obozie

Tutaj punkty odniesienia zmieniają się. Może to tylko wrażenie, a może tak dzieje się naprawdę – zdaje się, że „obcy” są trzymani razem, jakby z dala od Rosjan. Wśród tych pierwszych są też Węgrzy i Niemcy, „znaleźli się też nawet Chińczycy; to oni zajmowali się gotowaniem”, przypomina sobie Bohdan. Plovajko, zanim został zesłany do Norylska w Kraju Krasnojarskim, przeszedł przez klasztor w Starobielsku, miejsce tranzytu wszelakiej maści „uchodźców” ze wszystkich zakątków Europy, w tym Hiszpanii, nie licząc tych, którzy wręcz przeciwnie, próbowali z ZSRS zbiec.

Obozowe wspomnienia naszych świadków koncentrują się wokół trzech chronicznych problemów: zimna, głodu i warunków pracy. Do walki z tym pierwszym tak Bohdan, jak i koledzy są zdecydowanie źle wyekwipowani. Aby znieść najniższe temperatury, uczy się, podobnie jak inni, owijać szmatami i smarować tłuszczem. W najsroższe mrozy więźniowie wychodzą do pracy na dwie godziny, wracają, po czym znów wychodzą. Na szczęście w te dni, kiedy temperatura spada poniżej -40°C więźniowie zostają w barakach, nikt nie wystawia nosa na mróz. W nocy temperatura w pomieszczeniach nigdy nie przekracza 2°C. Do ogrzania tych długich niemal na sześćdziesiąt metrów pomieszczeń muszą wystarczyć tylko dwa piecyki, po jednym w każdym kącie. Śpi się na pryczach, pod przykryciami, ale bez materaców, nie zdejmując oczywiście ubrania, które nosi się przez cały dzień. Mimo wszystko jednak sen nadchodzi, a to z powodu wyczerpania – i to zarówno pracą, jak i głodem, jedzenia jest bowiem tak mało, że staje się obsesją wszystkich.

Największymi szczęściarzami są ci, którzy pracują w kuchni. Pozostali otrzymują racje dostosowane do zapału włożonego w wypełnianie narzuconych norm – według Bohdana niemożliwych do zrealizowania nawet dla tych, którzy jak oni, pochodzą ze wsi i nie boją się pracy. Najważniejszym zajęciem staje się zdobycie jedzenia. Skądinąd najtrudniejsze na początku jest wręcz otrzymanie tych niewielkich wydzielanych racji: pozbawioną smaku lurę, która ma być zupą, nalewa się do wykonanych przez więźniów drewnianych misek. Dopiero po kilku miesiącach dostają naczynia. Dzienna racja chleba waha się od 800 do 900 gramów, ci którzy mają problem z wyrobienie norm dostają mniej – dla nich może ona spaść do 350 gramów, „a to już było dość kiepskie” wzdycha Bohdan. Niezależnie od wszystkiego wypełniać czy przekraczać normy „można było tylko przez jakiś czas, poza tym to był najlepszy sposób, by szybko zacząć wąchać kwiatki od spodu”. Z kolei Kopinec wymieniał cztery paczki papierosów, które dostawał co miesiąc, na 500 gramów chleba, choć sam był palaczem. Z czasem hartują się, ale wszyscy zdają sobie doskonale sprawę z tego, że koniec końców ocalenie zawdzięczają wyłącznie swojemu sprytowi. Jednego dnia udaje im się podkraść rybę, innego jarzyny, które podbierają i zjadają na surowo wprost na polu lub też, jak Bohdan, raczą się ze świńskiego koryta, o ile mają szczęście pracować w chlewach. Jednak po 22 czerwca 1941 roku, w kraju coraz bardziej odczuwającym skutki wojny, warunki życia w obozie, już i tak opłakane, jeszcze pogarszają się, podobnie jak wszędzie dookoła. Bohdan opowiada, jak w lutym 1942 roku uśmiechnęło się do niego szczęście. Jako wyróżniający się robotnik zostaje mianowany brygadzistą i teraz to on sprawdza wykonanie norm i w zależności od tego ustala przydział racji żywnościowych. Dzięki temu może uniknąć pracy fizycznej i jej zabójczego rytmu. Pełniąc swoją funkcję stara się trochę szachrować, by chronić innych, lecz, jak przyznaje, czyni to niezbyt często, „bo było zbyt ryzykowne i koniec końców nie przyniosłoby nic dobrego”. Nowe stanowisko to dla niego nieoczekiwane szczęście; wie, że bez niego nie przeżyłby.

Wychudzeni więźniowie łatwo padają ofiarą chorób; tym sposobem unikają przez chwilę pracy. Inaczej czekają na nich kopalnie, wyręby lasu, pola, drogi, podkłady kolejowe, kanały – nadają się do wszystkiego, pracując bez wytchnienia, w przypadku niektórych z wyjątkiem niedzieli. Są przenoszeni od zajęcia do zajęcia, lecz często także z miejsca na miejsce. Po pokonaniu czasem niewiarygodnie dużych odległości muszą się odnaleźć w nowym miejscu, dostosować do nowych zasad i norm, na krótszy lub dłuższy czas. Bywa też, że zesłańcy podążają za wędrownymi drwalami – pędzeni niczym bydło z jednego punktu do drugiego mają tylko tyle czasu, by się rozlokować. Zawsze trzeba walczyć o przeżycie. Hulin w czasie trzech lat swojego zesłania zalicza pięć różnych obozów. W ostatnim ciężko zapada na zdrowiu. Opiekują się nim dwie siostry, Ukrainki, które są tam z etykietką „nacjonalistek”. Podchodzą do niego przyjaźnie, znajdują mu pracę. Grabarza. Zdarza mu się przetrzymać ciało dzień lub dwa dłużej, by wziąć racje żywnościowe zmarłego. Lub też „zgubić” zwłoki zanim zdąży je pogrzebać: ot, porwały je wilki, a śnieg zatarł wszystkie ślady.

Bohdan ma to szczęście, że zostaje na stałe w jednym obozie. Być może dlatego udaje mu się lepiej zintegrować ze swoją grupą. Ta na ogół dość rzadko pojawia się w opowieściach, jak gdyby walka z głodem, mrozem, wycieńczeniem wyznaczała jedyne granice tego więzienia, z którego nikt tak naprawdę nawet nie marzył o ucieczce. Zresztą uciec dokąd? Jak przeżyć poza obozem w tak nieludzkich warunkach? A jednak mimo wszystko do pracy idą pod eskortą i „biada temu, kto zrobi krok w bok”, jak wspomina Plovajko – „jeden krok w prawo czy w lewo i strażnik pociągał za spust”. Nadzór nad więźniami jest więc jak najbardziej realny, ale to nie strażnicy stwarzają największe problemy. Sowieci mają inne sposoby – niebezpieczeństwo czyha ze strony samych zesłańców. Z „politycznymi” stosunki układają się najlepiej i to bez względu na narodowość. Niektórzy rozumieją się lepiej niż inni, na przykład ci z Galicji i Rusi Zakarpackiej, lecz na ogół wszyscy „obcy” dogadują się ze sobą, jako że wszyscy są „polityczni”. Z „prawdziwymi kryminalistami”, Sowietami, sprawa wygląda zupełnie inaczej. To kolejne zagrożenie, poza zimnem, głodem i wycieńczeniem.

Całe tygodnie, miesiące i lata upływają na codziennej walce o przetrwanie. Jednak i do obozów docierają echa wydarzeń ze świata. Więźniowie śledzą doniesienia z frontu, wspierają opór Rosjan, mimo swego losu wierzą w zwycięstwo i modlą się o nie, przekonani, że tylko ono może przynieść im wolność. Wydarzenia zaprzeczą ich przewidywaniom: opuszczą obóz przed końcem wojny.

Na froncie

Kiedy w 1943 roku Bohdan dowiaduje się, że Czesi między osiemnastym a pięćdziesiątym drugim rokiem życia mogą wstąpić do Armii Czerwonej, odzyskuje nadzieję. Skazany na trzy lata więzienia odbywał już trzydziesty dziewiąty miesiąc odsiadki bez żadnej oznaki zmiany. „Benesz dogadał się z Rosjanami: ci Czechosłowacy, którzy chcieli, obojętnie więźniowie czy nie, mogli wstąpić do tworzącej się armii”. W końcu miano uznać ich narodowość – wszyscy ci, którym powtarzano od pierwszego przesłuchania, że mogą być albo Węgrami, albo Niemcami, mogli na powrót stać się Czechosłowakami i spełnić marzenie o zbrojnym wyzwoleniu rozbitej Czechosłowacji. Bohdan pamięta, jak bardzo ta wiadomość ich uskrzydliła; wszyscy, którym stan zdrowia na to pozwalał nie wahali się ani chwili przed zaciągnięciem w szeregi armii.

Aby jednak móc się bić, trzeba na powrót stać się mężczyzną. Nowi potencjalni rekruci są w autentycznie opłakanym stanie. Ale czy różnią się aż tak bardzo od reszty ludności tego kraju? Dla tych, którzy nie mieli wcześniej takiej okazji zetknięcie ze światem żyjących na wolności Rosjan jest szokiem. Zdumieni tym, co odkrywają, zaczynają inaczej oceniać warunki obozowe. Wszyscy opowiadają o swoich „wyczynach z jedzeniem”, gdy po wielu latach głodu mogli wrócić do normalnych racji, samodzielnie czy też w szeregach armii. Na przykład Plovajko, który został dłużej na terenie obozu, kontynuując pracę w kopalni, ale już za wynagrodzeniem, za swoją pierwszą pensję kupił chleb i słoninę, które pochłonął natychmiast i niemal pochorował się. W tamtym okresie ważył niewiele ponad czterdzieści kilogramów. Bohdan, który „radził sobie”, jest niewiele cięższy – wychodząc z obozu ważył czterdzieści osiem kilogramów. Nie najlepiej, jeśli chce się zostać żołnierzem. Więźniowie, którzy chcą się zaciągnąć skorzystają z opieki. Dostaną jedzenie, ubranie, przybory do mycia i golenia. Bohdan wspomina z rozrzewnieniem tę szczodrość. Zachował nawet pieczołowicie otrzymaną wtedy maszynkę do golenia: „świetna jakość! Po tylu latach wciąż jak nowa”.

Wszyscy czechosłowaccy ochotnicy mieli być zgrupowani w Buzułuku, u podnóża Uralu. Jadą tam pociągiem, lecz tym razem już nie są stłoczeni w bydlęcych wagonach, a dwaj oficerowie towarzyszą im, a nie pilnują. Kiedy Bohdan dociera na miejsce 4 marca 1943 roku, około piętnastu rodaków wychodzi na dworzec, by go powitać. Wśród nich dostrzega znajomą twarz, kogoś ze swojej wioski. W tym momencie opowiadanie rwie się - fala emocji jest zbyt silna, by dało się ją powstrzymać, podobnie jak w przypadku Plovajki, który w pewnym momencie przeszedł na język dzieciństwa. Na stołówce też o nich pamiętano – czekała na nich rodzima potrawa – wieprzowina z kapustą, ale w skąpej ilości, jak wspomina Bohdan: „Powiedzieli nam, że musimy się przyzwyczaić na nowo, powoli, żeby się nie pochorować”. Hulin jest jednym z najsłabszych fizycznie. Wraz z innymi zostaje najpierw wysłany do środkowej Azji, do obozu rehabilitacyjnego, z którego jednak nie zachował wspomnień równie czułych co Bohdan z Uralu. Podróż nie ma końca, trwa ponad miesiąc. W tym czasie za całe pożywienie musi mu wystarczyć chleb, cukier i tylko czasem ciepła woda. Jeden z kolegów zdołał wyprodukować fałszywe kartki na chleb – trudno uwierzyć, jakim cudem udało mu się to w warunkach podróży, w każdym razie działały. Po przyjeździe spotykają się z mniej ciepłym przyjęciem niż w Buzułuku: byłych więźniów czeka kąpiel i dezynfekcja. Potem muszą sobie znaleźć pracę w okolicy. Hulin, zanim dostanie się do wojskowego obozu szkoleniowego, pracuje w kołchozie. Jego proces „powrotu do formy” nie ma nic z synekury.

Choć obecne warunki są nieporównywalne z obozowymi, mężczyzn wciąż nęka głód. Żeby go oszukać Bohdan i inni udają się czasem na prowizoryczny targ niedaleko ich koszar, by tam wymienić swoje rzeczy (koc, koszulę, torbę) na pierożki, ser, mleko, które okoliczni chłopi próbują tam sprzedać. Kiedy dowiaduje się o tym dowódca, przywołuje podwładnych do porządku: „Żołnierze, wiem, że jesteście głodni, ja również, ale trwa wojna, musicie trzymać pion. […] Nie okrywajcie hańbą naszej czechosłowackiej armii przez handel wymienny. […] Nie zapominajcie, że przed końcem maja będziemy pod Stalingradem”. Faktycznie, po krótkim czasie zostają przeniesieni do Nowokoperska w rejonie Stalingradu, niedaleko Woroneża. W tej małej miejscowości dzielą się na poszczególne kompanie: piechotę, czołgistów, artylerię itd. Bohdan szkoli się na artylerzystę. W tym charakterze opuszcza 30 wrześ-nia 1943 roku Nowokopersk i wyrusza na front. Przed odjazdem dowódca uroczyście recytuje nazwy dziesięciu czołgów: wyłącznie imiona bohaterów i miejsca o symbolicznym znaczeniu dla historii Czechów i Słowaków: Jan Žižka, Janosik, Sokołowo… Lidice.

Tego dnia żołnierze jeszcze nie wiedzą, dokąd zostaną wysłani, ale dowiedzą się o tym już wkrótce. Po dwunastu dniach podróży, w trakcie której miną Woroneż i Kursk, pod silnym obstrzałem niemieckich bombowców dotrą do Pryłuk. Od 13 października kompania traci ponad pięćdziesięciu żołnierzy. Wtedy Bohdan pojął, że trafił prosto do piekła wojny. Posuwają się aż do Kijowa, który Rosjanie chcieli wyzwolić przed 7 listopada. W dniu czechosłowackiego narodowego święta, 28 października, Bohdan i jego krajanie dostają rozkaz przypuszczenia ataku na Niemców solidnie okopanych na drugim brzegu Dniepru. Słowa z trudem oddają to, co dzieje się na polu walki. Z tego horroru pamięć wciąż jednak wyławia epizody związane z jedzeniem. I tak Bohdan wspomina pierwszą Wigilię na froncie: „Każdy dostał kilogram chleba, zupę, 200 gramów wódki (zamiast zwykłych 100 gramów), 40 amerykańskich papierosów i kilka herbatników”. Nazajutrz zaczął się szturm i oddziały sowieckie wzięły z zaskoczenia świętujących jeszcze Niemców. Po wejściu do ich bunkra Bohdan nie wierzył własnym oczom: „Wszędzie mieli pełno picia i jedzenia, wszystko zostawili. W porównaniu z nimi… byliśmy żebrakami”.

Od jednej operacji wojskowej do drugiej, Bohdan posuwa się na Zachód. Straty ludzkie są niebotyczne. Wymieniając kolejne nazwy będące kolejnymi etapami tego makabrycznego marszu, z ciężkim westchnieniem Bohdan podaje przerażające liczby. Ukraina, Polska, Słowacja – wszędzie na terenach wyzwolonych spotykają się z ciepłym przyjęciem ludności; wszędzie poza miejscowością Liptowski Mikułasz, gdzie burmistrz zdradza ich pozycje Niemcom. Po osiemnastu miesiącach walk, czechosłowaccy ochotnicy ledwo snują się po morawskiej ziemi, są na skraju wyczerpania. Bohdan konstatuje z urazą, że jego kompania posuwała się wolniej niż oddziały rosyjskie, oskrzydlające ich na północy i na południu. Kiedy 9 maja docierają do Svitav w Czechach i kończy się wojna – są u kresu sił.

Powrót do kraju

Bohdan zapamiętał, że w jego brygadzie było 563 Czechów, 343 Słowaków, 2210 Ukraińców zakarpackich, 6 Rosjan, 5 Polaków, 2 Łotyszy, 2 Niemców, 13 Węgrów, 204 żołnierzy mówiło o sobie, że są narodowości żydowskiej. Dwóch na trzech polegnie. Co stanie się z pozostałymi przy życiu – byłymi więźniami, powracającymi do kraju w charakterze żołnierzy-wyzwolicieli? Są Czechosłowakami – to nie ulega wątpliwości, lecz ich wioski, ich rodzinne strony mają być odtąd poza granicami Czechosłowacji. Większość z nich chce zostać w wojsku. Gdzie podzieją się w tym kraju, którego nie znają? Tu mogli, jak opowiada Kopinec, podjąć na nowo przerwaną przez wojnę naukę. Kończą szkolenie wojskowe, by lepiej wtopić się w tę poskładaną na nowo armię, lecz już wkrótce przekonują się, że aby w niej pozostać, ci, których od czasu aresztowania traktowano jak faszystów, muszą teraz wykazać się niezłomną wiarą w doktrynę komunizmu. Tyle że ci, którzy wrócili u boku Armii Czerwonej, nie zawsze są gotowi zaakceptować komunistyczny porządek. Plovajce przyjdzie za to drogo zapłacić.

Zanim dotarł na ziemie czechosłowackie miał już do czynienia z funkcjonariuszami NKWD, którzy starali się wciągnąć żołnierzy Rusinów w szeregi nowych sowieckich struktur, tworzonych w ich rodzinnym regionie, teraz przyłączonym do ZSRS. Kiedy był w Czerniowcach wezwano go do naczelnego dowództwa. Tam usłyszał: „Twój brat poległ pod Kijowem. Ale ty nie musisz koniecznie iść na front. Przyłącz się do nas. My kończymy już tutaj. Damy ci jakieś stanowisko na Rusi Zakarpackiej”. Plovajko odmawia i jest przekonany, że to z tego powodu czekało go potem niemało kłopotów. Po wojnie, podobnie jak inni, chce zostać w wojsku. Będzie służył w regionie Cieszyna, na granicy z Polską, później na granicy austriackiej. Będzie wielokrotnie przenoszony, pozna wiele koszar na Morawach i w Czechach. Odmówi przyjęcia legitymacji partyjnej, choć mu ją proponują, przede wszystkim jednak nie może zaakceptować czystek przeprowadzanych w samej armii. Kiedy dostaje do podpisania raport, z którego wynika, że jego współlokator słuchał zagranicznego radia i rozpuszczał plotki godzące w socjalistyczne państwo – zdecydowanie odmawia: „Dlaczego miałbym to robić? Przecież z nim mieszkałem, dobrze go znałem, poza tym nawet nie mieliśmy radia! Powiedziałem, że nie podpiszę i basta!”. I tak Plovajko sam staje się celem wielu oskarżeń, wszystkie jednak są tak nieudolnie skonstruowane, że nie zdają się na nic. Mimo wszystko we wrześniu 1950 roku zostaje wydalony z wojska i odtąd w kraju, do którego wyzwolenia przyczynił się, musi zarabiać na chleb jako robotnik.

Przypadek Plovajki niekoniecznie jest reprezentatywny. Inni zdają się dopasowywać do nowego porządku. Ich zawód sprawia, że zachowują dyskrecję w kwestii pobytu w ZSRS. Można przypuszczać, że osiedlenie się w Czechach, gdzie nie znali żywej duszy, po latach wojny spędzonych w więzieniu, obozie i na froncie, również nie było łatwe. Ich poczucie wykorzenienia ma wiele wymiarów. Do nakazu milczenia, wynikającego ze stanowiska zajmowanego w wojsku, dołącza się nieufność właściwa życiu w społeczeństwie na wskroś kontrolowanym. W takim kontekście pogmatwana przeszłość naszych Rusinów staje się tym trudniejsza do opowiedzenia. Bohdan przyznaje, że tak naprawdę dopiero od niedawna może swobodnie mówić o latach spędzonych w gułagu. Krótko przed naszym spotkaniem spisał swoje wspomnienia na użytek rodzinny. Szczególną adresatką tego świadectwa miała być córka. Opowiada nam o nim, ale wzdraga się przed pokazaniem „z powodu błędów ortograficznych”. Wspomnienia są spisane po czesku, w języku, którym córka doskonale włada, mimo że mieszka teraz w Szwajcarii, ale to nie jego język, choć mieszka w Czechach od 1945 roku. Mówi po czesku, ale, jak sam twierdzi, źle. Nie odnosimy takiego wrażenia. W naszych uszach ruskie, ukraińskie lub rosyjskie wyrażenia dodają opowiadaniu kolorytu, niczym ślady wszystkich tych krain, które przemierzył w trakcie swojej wędrówki. W końcu pożycza nam ten cenny rękopis.

Czytając go udaje nam się zrozumieć, że tym, co chciał przekazać swojej córce jest wojna, jego wojna, ta część życia, którą po 1945 roku mógł wspominać tylko na tyle, na ile aktualne warunki społeczne i polityczne pozwalały. W tych wspomnieniach opowieści z frontu zajmują więcej miejsca niż te z obozu; właściwie dokładnie odwrotnie niż w czasie naszego wywiadu, kiedy uprzejmie zgadza się dostosować do tematyki, która nas do niego przywiodła. Przywoływanie wspomnień z lat wojennych jest ważne z wielu powodów: to jedyna część życiorysu, której nie dokumentują żadne zdjęcia i której nie może opowiedzieć za niego żaden z rodziców. Przede wszystkim jednak w tej opowieści mogą się splatać obóz i front, tak jak je pamięta; nie musi już wypierać z pamięci tych najważniejszych lat, pod dyktando aktualnych wymagań. Jeszcze wczoraj w cenie była przeszłość żołnierska, dzisiaj ta byłego więźnia gułagu. Lecz Bohdan, Kopinec, Plovajko i Hulin, podobnie jak tysiące innych, już nieżyjących, noszą w sobie to podwójne doświadczenie, które znowu trudno opowiedzieć w całości, co budzi czasem ich gorycz, widoczną jak w przypadku Kopinca, który przyjął nas słowami: „Mam nadzieję, że nie zrobicie z nasz bolszewików! Nie mamy nic wspólnego z Gottwaldem [komunistycznym prezydentem Czechosłowacji]. Byliśmy w obozie, a potem walczyliśmy z faszystami i za Czechosłowację. Robić z nas komunistów, przedstawicieli czerwonego podziemia, to nikczemne!”.

Françoise Mayer

Wydarzenia i wspomnienia

Mężczyzna spisał swoje wspomnienia z deportacji, kobieta opowiedziała je, mnożąc fakty i nie zatrzymując się ani na chwilę. Byli wtedy dziećmi. Nie znając się przeszli jednocześnie tę samą drogę, aż do Kazachstanu; te same wydarzenia naznaczały pierwsze lata ich zsyłki – wydarzenia, które wiążą doświadczenia deportacji Polaków z ówczesną historią polityczną.

A przecież to nie podobieństwo przebytego szlaku, punktów odniesienia stanowi o wspólnej osobliwości tych opowieści. Spisane czy opowiedziane po kilkudziesięciu latach wspomnienia wskrzesiły z niesłychaną ostrością tamte, tkwiące w nich dzieci oraz tajemnicę ich wewnętrznego świata, który pozwolił odkryć trwałość rzeczy.