Dama kameliowa. La Dame aux camélias - Aleksander Dumas (syn) - ebook

Dama kameliowa. La Dame aux camélias ebook

Aleksander Dumas (syn)

5,0

Opis

Dama kameliowa (La dame aux camèlias) – powieść społeczno-obyczajowa autorstwa Aleksandra Dumasa (syna). Powieść jest oparta na autentycznej biografii kurtyzany Marie Duplessis i historii jej romansu z pisarzem (…) Akcja Damy kameliowej rozpoczyna się tuż po śmierci głównej bohaterki, słynnej paryskiej kurtyzany Małgorzaty Gautier. Jej ukochany Duvall chce odkupić od narratora pamiątkową książkę po niej, którą narrator wcześniej nabył na licytacji jej majątku. Opowiada mu historię ich miłości. W ten sposób przedstawiona została cała historia romansu Duvalla i Gautier. Dama kameliowa jest uznawana za szczytowe osiągnięcie melodramatu. (http://pl.wikipedia.org/wiki/Dama_kameliowa)

La Dame aux camélias raconte l’amour d'un jeune bourgeois, Armand Duval, pour une courtisane, Marguerite Gautier, atteinte de tuberculose. La narration constitue un récit dans le récit, puisqu’Armand Duval raconte son aventure au narrateur initial du roman. Dans le demi-monde parisien chic, où se côtoient riches amateurs et femmes légères, le jeune Armand Duval tombe amoureux de la jeune et belle Marguerite Gautier, une des reines de ce monde éphémère de la noce. Devenu l'amant de Marguerite, Armand obtient d'elle qu'elle renonce à sa vie tapageuse pour se retirer avec lui à la campagne, non loin de Paris. Mais la liaison est menacée par le père d’Armand, qui obtient de Marguerite qu'elle rompe avec son fils, sous prétexte que son autre enfant, la jeune sœur d'Armand doit épouser un homme de la bonne société. Jusqu'à la mort de Marguerite, Armand sera persuadé qu'elle l'a trahi avec un nouvel amant, et quitté volontairement. La mort pathétique de Marguerite, abandonnée et sans ressources conclut l'histoire racontée par le pauvre Armand Duval lui-même.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 585

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Alexandre Dumas (syn/fils)

Dama kameliowa La Dame aux camélias

Książka w dwóch wersjach językowych: polskiej i francuskiej Version bilingue: polonaise et française

Przekład anonimowy

Armoryka Sandomierz

Projekt okładki: Juliusz Susak 

 

Na okładce: Albert Lynch (1851–1912), Elégante (1912),

(licencjapublic domain), źródło: http://commons.wikimedia.org/wiki/File:Lynch_3.JPG (This file has been identified as being free of known restrictions under copyright law, including all related and neighboring rights). 

 

Tekst na podstawie edycji: polskiej: Aleksander Dumas (syn), Dama kameliowa Warszawa 1910, francuskiej: Alexandre Dumas fils, La Dame aux camélias, Paris 1848,

 

Copyright © 2014 by Wydawnictwo „Armoryka”

 

Wydawnictwo ARMORYKA

ul. Krucza 16

27-600 Sandomierz

tel +48 15 833 21 41

e-mail:[email protected] 

http://www.armoryka.pl/ 

 

ISBN 978-83-7950-406-0

 

Dama kameliowa

Rozdział I.

 Jestem przekonania, że niemożna stworzyć żadnej kreacyi, nie poznawszy dobrze ludzi, podobnie jak nie można mówić jakimkolwiek językiem, nie nauczywszy się go wprzódy. 

 Nie mam jeszcze lat, w których się tworzy – zadawalniam się więc opowiadaniem. 

 Uprzedzam jednak czytelników o prawdziwości tej historyi, której wszystkie osoby – z wyjątkiem bohaterki – żyją dotąd. 

 Wreszcie w Paryżu są jeszcze świadkowie większej części faktów, które tu zebrałem, a którzy w razie gdyby moje świadectwo nie wystarczało, mogą je potwierdzić. Dziwnym zbiegiem okoliczności, ja tylko jeden mogłem o nich pisać, gdyż tylko ja sam byłem powiernikiem ostatnich szczegółów, bez których niepodobna skreślić opowieści zajmującej i całkowitej. 

 Oto jakim sposobem te szczegóły doszły do mej wiadomości: 

 Dnia 12 marca 1847 r. spostrzegłem przy ulicy Laffitte ogromny żółty afisz, który donosił o sprzedaży mebli i przedmiotów zbytku a ciekawości. Sprzedaż następowała w skutek śmierci. Afisz nie wymieniał wcale zmarłej osoby, lecz sprzedaż miała się odbyć przy ulicy d’Antin, Nr. 9, dnia 16, od południa do 5-ej wieczorem. 

 Prócz tego afisz donosił, że można w dniach 13 i 14 zwiedzić mieszkanie i meble. 

 Byłem zawsze lubownikiem wszelkich kuryozów. Przyrzekłem sobie nie opuścić sposobności, jeżeli nie dla kupienia czegoś, to przynajmniej dla widzenia. 

 Nazajutrz udałem się na ulicę d’Antin, Nr. 9. 

 Było jeszcze dość wcześnie, a przecież w mieszkaniu było już pełno osób płci obojej; kobiety, jakkolwiek okryte jedwabiem i kaszmirem, na które przed domem czekały eleganckie pojazdy, oglądały ze zdumieniem i z uwielbieniem nawet, zbytek rozwijający się przed ich oczami. 

 Później zrozumiałem to uwielbienie i zdumienie, gdyż począwszy przypatrywać się pilnie, łatwo poznałem, że znajduję się w mieszkaniu kobiety utrzymywanej. Wreszcie, jest jedna rzecz, którą kobieta światowa pragnie zawsze widzieć, a były tutaj kobiety z wielkiego świata, to jest wewnętrzne mieszkanie tych dam, których ekwipaże zaćmiewają codziennie ich własne, które mają podobnie jak i one i obok nich swą lożę w Operze i w teatrze Włoskim i które rozwijają w Paryżu przepych swej piękności, swych klejnotów i skandali... 

 Ta, u której się znajdowałem, była umarłą. Najuczciwsze więc kobiety mogły wniknąć aż do wnętrza jej mieszkania. Śmierć przeczyściła powietrze tej świetnej kałuży, a zresztą, jeśliby tego była potrzeba, mogły się wymówić, że przyszły na licytacyę, nie wiedząc do kogo przychodzą. Czytały afisz, chciały obejrzeć to, o czem on mówił i wybrać sobie coś naprzód, co im wcale nie przeszkadzało poszukiwać, pośród tych cudów, rysów tego życia zalotnicy, o której im bezwątpienia opowiadano tyle dziwnych rzeczy. 

 Na nieszczęście tajemnica umarła wraz z boginią, i pomimo całej dobrej chęci, damy te znalazły tylko to, co było do sprzedania po zgonie, a nie z tego co się sprzedawało za życia lokatorki. 

 Wreszcie, było w czem wybierać zaprawdę! Ruchomości były przepyszne. Meble z różanego drzewa, wazy z serwskiej i chińskiej porcelany, statuetki z saskiej; jedwabie, zasłony, adamaszki – niczego tu nie brakowało! 

 Przechadzałem się po mieszkaniu, śledząc ciekawie damy idące przedemną. Weszły one do pokoju obitego perską makatą i już i ja miałem tam wejść, gdy one natychmiast ztamtąd wyszły z uśmiechem, jak gdyby się wstydziły swej ciekawości. Pragnąłem jak najprędzej dostać się do tego pokoju. Był to buduar przepełniony wszystkiemi temi szczegółami, które towarzyszą zawsze śmierci. 

 Na wielkim stole przystawionym do ściany, długim na sześć, a szerokim na trzy stopy, świeciły wszystkie skarby od Ancoca i Odiota. Była to wspaniała kolekcya a żaden z tysiącznych tych przedmiotów tak potrzebnych do toalety kobiety takiej jak ta, u której byliśmy, nie był z innego metalu, jak tylko ze złota lub srebra. Zbiór ten mógł tylko powoli urastać, a nie jedna miłość do tego się przyczyniła... 

 Co do mnie, obznajmiony z buduarami tego rodzaju, bawiłem się badaniem tych drobnostek i spostrzegłem, że wszystkie te utensylia, przepysznie cyzelowane, nosiły na sobie różne znaki i rozmaite korony. 

 Patrzałem na nie – a każdy przedmiot przypominał mi prostytucyę biednej dziewczyny i mówiłem sobie, że Bóg był łaskaw na nią, nie karząc jej zwyczajnie, to jest że pozwolił jej umrzeć wśród zbytku i piękności, jeszcze przed nadejściem starości, tej pierwszej śmierci zalotnicy. 

 I w rzeczy samej, cóż smutniejszego nad widok występku w starości, mianowicie u kobiety? Nie ma ona w sobie żadnej godności i nie budzi żadnego interesu. Ten wiekuisty wyrzut, nie tego, że szła złą drogą, lecz tego że źle liczyła, że źle używała pieniędzy, jest najboleśniejszą rzeczą, o jakiej słyszeć można. Znałem starą zalotnicę, której nic nie pozostało z przeszłości, prócz córki równie ładnej, jeśli można wierzyć jej współczesnym, jak matka. To biedne dziecko, do którego matka nigdy nie mówiła: ˝jesteś moją córką˝, jak tylko na to, by jej rozkazać, ażeby żywiła ją w starości, podobnie jak ona żywiła ją w dzieciństwie, ta biedna istota nazywała się Ludwiką i, posłuszna swej matce, była tem, czem matka, pomimowoli, bez namiętności, bez przyjemności, jak gdyby to było jej rzemiosłem, o nauczeniu jej którego nikt nie pomyślał... 

 Ciągły widok występku, występku bezustannego, podsycanego chorobliwym stanem tej dziewczyny, był w niej świadomością złego i dobrego, które w nią może Bóg wszczepił, a którego nikt nie rozwinął. 

 Przypominam sobie zawsze tę młodą dziewczynę, włóczącą się codzień prawie o jednej godzinie po bulwarach. Matka towarzyszyła jej ciągle i z taką pilnością, jak prawdziwa matka towarzyszy prawdziwej swej córce. Byłem wówczas bardzo młody i gotowy do przyjęcia miałkiej moralności mego wieku. Przypominam jednak sobie, że widok tego bezwstydnego czuwania, budził we mnie niesmak i pogardę. 

 Trzeba przyznać, że nigdy twarz dziewicy nie nosiła na sobie podobnego wyrazu niewinności i cierpienia melancholijnego. 

 Powiedziałbyś: – posąg rezygnacyi... 

 Pewnego dnia twarz dziewczyny rozjaśniła się. Wśród występku, którego program przepisywała matka, zdawało się grzesznicy, że Bóg dozwala jej szczęścia. I wreszcie, dla czegóż Bóg, który ją stworzył, bezsilną, miałby ją zostawić bez pociechy, wśród ciężaru bolesnego życia? Pewnego więc dnia spostrzegła, że zostanie matką i wszystko, co było jeszcze w niej czystego, zadrżało z radości. Dusza ma dziwne tajemnice. Ludwika pobiegła do matki z wiadomością o swem szczęściu. Wstyd to wyznać, a przecież nie tworzymy tutaj faktów niemoralnych dla przyjemności, mówimy prawdę, o której lepiejby było zapewne milczeć, gdybyśmy nie byli przekonania, że trzeba od czasu do czasu podnosić męczeństwo tych istot, które potępiają bez wysłuchania, któremi gardzą bez sądu; straszne to – przyznajemy – lecz matka odrzekła córce, że nie wystarcza dla nich dwóch na życie, a cóż dopiero dla trojga, że podobne dzieci są najmniej potrzebne i narażają na próżną stratę czasu. 

 Nazajutrz lekarka, a przyjaciółka matki, przyszła do Ludwiki, która przeleżała kilka dni w łóżku i wstała z niego jeszcze bledsza i słabsza niż dawniej. 

 W trzy miesiące później, pewien człowiek ulitował się nad nią i rozpoczął leczyć ją moralnie i fizycznie – lecz ostatni cios był zbyt gwałtowny i Ludwika wkrótce umarła... 

 Matka jeszcze żyje – jak? Bóg to wie! 

 Historya ta przypomniała mi się w chwili, gdym przeglądał owe kosztowne drobiazgi i dość dużo czasu musiało upłynąć na mej zadumie, gdyż prócz mnie i pilnującego, nie było już nikogo w pokoju. Ten ostatni, stojąc we drzwiach, pilnie patrzał, czym czego nie wziął. 

 Zbliżyłem się do tego człowieka, w którym tyle niepokoju obudziłem. 

 – Czy nie mógłbyś mi pan – zapytałem się go – powiedzieć nazwiska tej damy, która tu mieszkała? 

 – Panna Małgorzata Gautier. 

 Dziewczynę tę znałem z nazwiska i widzenia. 

 – Jakto – zawołałem – Małgorzata Gautier umarła? 

 – Tak, panie. 

 – I kiedyż to? 

 – Zdaje się, że przed trzema tygodniami. 

 – A dla czego pozwalają oglądać jej mieszkanie? 

 – Dłużnicy sądzą, że to podniesie cenę rzeczy. Publiczność może sobie wprzód obejrzeć meble i materye – rozumiesz pan, to zachęca do kupna... 

 – A więc ona miała długi? 

 – Ho, ho, panie, mnóstwo!... 

 – Lecz licytacya pokryje takowe zapewne? 

 – Ba, nawet przewyższy! 

 – A komuż się dostanie przewyżka? 

 – Rodzinie. 

 – Miała więc rodzinę? 

 – Zdaje się. 

 – Dziękuję panu. 

 Pilnujący skłonił mi się i wyszedłem. 

 – Biedna dziewczyna – rzekłem wchodząc do siebie – musiała smutnie umierać, bo w jej stanie przyjaciół wtedy się ma tylko, kiedy się jest zdrową. 

 Bądź co bądź, litowałem się nad losem Małgorzaty Gautier. Może się to wielu wydawać śmiesznem, lecz noszę w sobie niewyczerpane przebaczenie dla zalotnic, a nawet nie zadaję sobie trudu, by poddawać dyskusyi to moje widzenie rzeczy. 

 Pewnego dnia, idąc po pasport do prefektury policyi, spostrzegłem na jednej z przyległych ulic dziewczynę, którą prowadziło dwóch żandarmów. Nie wiem co zrobiła ta dziewczyna, lecz widziałem że płakała gorącemi łzami, tuląc kilkomiesięczne dziecię, z którem gwałtem ją rozdzielano. Od tej chwili, nie potrafię gardzić kobietą, którą pierwszy raz widzę. 

Rozdział II.

 Licytacya była naznaczona na 16 marca. 

 Zrobiono dzień przerwy między zwiedzaniem a sprzedażą, a to dla tego, by można było zdjąć obicia firanki, zasłony i t. d. 

 Podówczas dopiero co powróciłem z podróży. Było to bardzo naturalne, że niezawiadomiono mię o śmierci Małgorzaty. Była ona piękną, lecz o ile szczególne jej życie robiło wiele wrzawy, o tyle śmierć przeszła niepostrzeżoną. Są to słońca, które zachodzą podobnie jak wschodzą – bez blasku. Śmierć ich, jeśli umierają młode, przebiega przez Paryż w jednej chwili, dowiadują się o niej zaraz jej kochankowie, gdyż w naszej stolicy wszyscy kochankowie jakiejś dziewczyny żyją ze sobą w przyjaźni, zamieniają kilka wspomnień i życie ich płynie dalej, wypadku zaś nie zroszą nawet łzą jedną... 

 Dzisiaj, mając lat dwadzieścia pięć, nie płacze się nad byle czem. Do tego mają prawo tylko krewni, jeśli płacą za łzy... 

 Co do mnie, jakkolwiek moja cyfra nie znajdowała się na żadnym z kosztownych drobiazgów Małgorzaty, to instyktowne współczucie, ta litość naturalna, do której przed chwilą się przyznałem, kazała mi dumać nad jej śmiercią dłużej, niż może na to zasłużyła. 

 Przypomniałem sobie, że spotykałem bardzo często Małgorzatę na Polach Elizejskich, gdzie prawie codzień jeździła w niebieskiem coupé, zaprzeżonem w dwa przepyszne konie; zauważyłem w niej dystynkcyę, którą podnosiła jeszcze wyjątkowa jej piękność. 

 Nieszczęśliwe te osobistości są zawsze w towarzystwie czyjemś. 

 Ponieważ żaden mężczyzna nie zgodzi się na to, by afiszował publicznie miłość swoją dla niej, ponieważ one nienawidzą samotności, włóczą więc zawsze za sobą, albo takie, które, mniej szczęśliwe, nie mają powozu, albo którąkolwiek ze starych elegantek, nieumiejących ukazać źródła swej elegancyi, a do których bez wahania można się udać, jeśli chcemy zaczerpnąć jakichkolwiek wiadomości o kobiecie, której towarzyszą. 

 Z Małgorzatą atoli inaczej się rzeczy miały. Przybywała ona na Pola Elizejskie zawsze sama w swoim powozie, w którym kryła się jak mogła, w zimie owinięta wielkim kaszmirowym szalem, w lecie ubrana w bardzo skromną suknię – a jeśli spotkała na swym ulubionym spacerze, jakiego mężczyznę znajomego jej dobrze, uśmiechała się do niego w ten sposób, że i księżna mogłaby się tak uśmiechać. 

 Nie jeździła ciągle, jak to zwykły robić jej koleżanki, po Elizejskich Polach, lecz konie unosiły ją szybko do Lasku. Tam wysiadała z powozu, spacerowała przez godzinę, poczem wszedłszy znów do swego coupé, wracała pędem do siebie. 

 Wszystkie te okoliczności, których nieraz byłem świadkiem, przypomniały mi się i żałowałem tej dziewczyny, jak się żałuje całkowitego zniszczenia dzieła piękna. 

 Przytem nie zdarzyło mi się widzieć bardziej zachwycającej piękności jak u Małgorzaty. 

 Wysoka a drobna aż do przesady, posiadała w najwyższym stopniu sztukę ukrywania wad naturalnych, pod skromnym strojem, jaki przywdziewała na siebie. Jej szal kaszmirowy, którego końce dotykały ziemi, pozwalał z obu stron widzieć ogoniastą, jedwabną suknię, a mufka, w którą chowała ręce, miała tak estetycznie ułożone frendzle, że najwybredniejszy smak zadowolnić mogłyby. 

 Głowa, istny cud, była przedmiotem szczególnej kokieteryi. Była ona mała, a natura, jakby powiedział Musset, utworzyła ją z całą starannością. 

 Włóż w owal nieopisanego wdzięku dwoje ócz czarnych, przykrytych powiekami tak czystego rysunku, że zdawały się być dziełem artysty; przysłoń te oczy długiemi rzęsami, które, spuszczając się, rzucały cień na różową barwę policzków; nakreśl nos delikatny, prosty a szlachetny o nozdrzach nieco otwartych, pod wpływem gorącego oddechu zmysłowego życia; narysuj usta regularne, których wargi rozkosznie się unosiły nad zębami białemi jak mleko i zabarw skórę kryjącą te wdzięki odrobiną karminu – a będziesz miał całość tej główki czarownej. 

 Włosy hebanowej czarności błyszczące z natury – lub nie, jeśli chcecie – dzieliły się nad czołem w dwa bogate zwoje i gubiły się na tyle głowy, dozwalając widzieć koniec ucha, u którego błyszczały dwa brylanty, wartości od czterech do pięciu tysięcy franków każdy. 

 Jakim sposobem ten żywot palący pozostawił na twarzy Małgorzaty wyraz dziewiczości, dzieciństwa nawet, będący jej charakterystycznem znamieniem – tego, przyznaję, nie rozumiem. 

 Małgorzata miała swój portret, robiony przez Vidala, jedynego człowieka, którego ołówek mógł ją oddać. Po jej śmierci miałem portret przez kilka dni w swojem ręku, a był on tak zadziwiająco podobnym, że mi dopomógł do skreślenia jej obrazu, do czego pamięć mi nie wystarczała. 

 Między szczegółami tego rozdziału, niektóre doszły mojej wiadomości dopiero później, lecz spisałem je natychmiast, by nie wracać już do nich w chwili, kiedy się rozpocznie opowieść jej życia. 

 Małgorzata bywała obecną na wszystkich pierwszych przedstawieniach teatralnych i przepędzała swoje wieczory na widowskach lub balach. Każdą razą, kiedy grano nową sztukę, można było być pewnym, że się ją obaczy wraz z trzema rzeczami, które jej nigdy nie opuszczały i które zajmowały zawsze przednią poręcz loży: lornetka, pudełko cukierków i bukiet kamelij. 

 Przez dwadzieścia pięć dni miesiąca kamelie były białe, a przez pięć ostatnich – czerwone; nikt nie znał przyczyny tej rozmaitości barw, którą zaznaczam i nie mógł jej wytłumaczyć, którą wszakże zauważyli wszyscy uczęszczający do teatrów. 

 Nie widziano nigdy u Małgorzaty innych kwiatów jak tylko kamelie. Z tego też względu, zwano ją u pani Barion, jej kwiaciarki – ˝Damą kameliową˝ i ten przydomek jej został. 

 Tymczasem od trzech lat blizko, od czasu podróży do Bagnères, żyła tylko ze starym księciem cudzoziemskim, nadzwyczaj bogatym, który usiłował wyciągnąć ją z brudów przeszłości, na co ona chętnie przystawała. 

 Oto, co mi o tem mówiono: 

 Na wiosnę, r. 1842 Małgorzata była tak słabą, tak zmienioną, że lekarze nakazali jej wody i wyjazd do Bagnères. 

 Tam, wpośród chorych, znajdowała się córka księcia, która chorowała nietylko na tę samą słabość, ale miała nawet taką samą twarz jak Małgorzata, tak dalece, że możnaby je wziąść za dwie siostry. Tylko, że młoda księżna była w trzecim stopniu suchot i w kilka dni po przybyciu Małgorzaty – umarła. 

 Pewnego dnia, książę, pozostały w Bagnères, jak ten, któremu pochowano w ziemi część serca, spostrzegł Małgorzatę na zakręcie jednej alei. 

 Zdawało mu się, że widzi cień swego dziecięcia, i idąc ku niej wziął ją za rękę, uścisnął ze łzami i nie pytając się, kto ona, prosił o pozwolenie odwiedzenia jej i kochania w niej żywego obrazu swej zmarłej córki. 

 Małgorzata, będąc sama jedna w Bagnères, tylko ze swą pokojową, a zresztą nie obawiając się kompromitacyi, przyzwoliła na to, czego żądał książę. 

 W Bagnères znajdowali się ludzie, którzy ją znali – ci więc ostrzegli księcia o prawdziwem stanowisku panny Gautier. Był to cios dla starca, gdyż tutaj kończyło się podobieństwo do jego córki, lecz już było za późno! Młoda ta kobieta stała się potrzebą jego serca i jedynym powodem, jedyną przyczyną życia. 

 Nie czynił jej żadnych wyrzutów, nie miał do tego prawa, lecz zapytał jej, czy się czuje zdolną do zmiany życia, ofiarując za to poświęcenie wszelkie wynagrodzenia, jakich tylko pragnie. Ona przyrzekła. 

 Trzeba tu zaznaczyć, że natura Małgorzaty, pełna entuzyazmu, była podówczas chora. Przeszłość wydawała jej się główną przyczyną choroby, a pewien rodzaj przesądu kazał się spodziewać, że Bóg jej zostawi zdrowie i piękność, w zamian za pokutę i nawrócenie. 

 Jakoż w rzeczy samej, wody, przechadzki, naturalne zmęczenie, sen – przywróciły jej powoli zdrowie, kiedy lato miało się już ku końcowi. 

 Książę towarzyszył Małgorzacie do Paryża, gdzie ją odwiedzał podobnie jak w Bagnères. 

 Związek ten, którego ani istotnego początku, ani powodów nie znano, spowodował wielkie zdumienie, gdyż książę, znany ze swego wielkiego majątku, począł być rozrzutnym. 

 Szukano przyczyn tego zbliżenia się starego księcia do młodej kobiety w rozpuście, zbliżenia tak częstego między bogatymi starcami. Przypuszczano wszystko, prócz tego co było. 

 A przecież uczucia tego nowego ojca Małgorzaty były tak czyste, że wszelki związek niebędący związkiem serca, wydawał mu się zbrodnią i nigdy nie wyrzekł do niej słowa, któregoby jego córka nie mogła słyszeć. 

 Daleką jest od nas myśl idealizowania naszej bohaterki. Przyznajemy więc, że dopóki była w Bagnères, przyrzeczenie dane księciu łatwem było do dotrzymania, lecz kiedy powróciła do Paryża, zdawało się tej dziewczynie przywykłej do życia gorączkowego, do balów, do orgij, że samotność, przerywana tylko peryodycznemi odwiedzinami księcia, zabije ją z nudów a palący oddech dawniejszego życia ciążył na jej głowie i sercu. 

 Dodajcie, że Małgorzata wróciła ze swej podróży piękniejszą niż przedtem była, że miała lat dwadzieścia i że uśpiona tylko, bo nie zwyciężona, choroba budziła w niej febryczne żądze, będące zawsze rezultatem chorób piersiowych. 

 Z wielką więc boleścią książę dowiedział się od swych przyjaciół, szpiegujących postępowanie młodej kobiety, że ta, w chwili, w której nie spodziewa się jego przybycia, przyjmuje wizyty, i że te wizyty przedłużają się nieraz bardzo... 

 Zapytana, Małgorzata wyznała wszystko księciu, radząc mu bez żadnej wstecznej myśli, by przestał nią się zajmować, gdyż nie czuje w sobie siły do dotrzymania przyrzeczenia i że nie chce dłużej przyjmować dobrodziejstw człowieka, którego zdradza. 

 Książę przez ośm dni nie pokazał się; było to wszystko, co mógł zrobić, a ósmego dnia przyszedł błagać Małgorzaty, by go przyjęła, obiecując jej, że ją weźmie taką jak jest, byle tylko mógł ją widzieć i przysiągł jej, że nigdy żadnego wyrzutu jej nie uczyni. 

 Oto jak się miały rzeczy w trzy miesiące po powrocie Małgorzaty, to jest w listopadzie lub grudniu 1842 roku. 

Rozdział III.

 Dnia 16 go o pierwszej z południa, udałem się na ulicę d’Antin. Już w bramie słychać było głos woźnego. 

 Mieszkanie było pełne ciekawych. 

 Były tutaj wszystkie znakomitości wytwornego występku, skrycie oglądane przez kilka wielkich dam, które jeszcze raz przyszły tutaj pod pretekstem kupna, ażeby obaczyć zblizka kobiety, z któremi nie miały nigdy sposobności bliższego zetknięcia się, a którym zazdrościły może łatwych przyjemnostek. 

 Księżna pani de F. dotykała się panny A. najsmutniejszego okazu nowoczesnej zalotnicy, pani markiza de F. wahała się, czy kupić jakiś mebel, który licytowała pani D., zalotnica najwytworniejsza i najwięcej znana w naszej epoce; książę d’Y., który jeździ do Madrytu, by się zrujnować w Paryżu, a do Paryża, by się zrujnować w Madrycie, a który pomimo to nie wydaje nawet swych dochodów, rozmawia z panną M., jedną z naszych najzdolniejszych powieściopisarek, od czasu do czasu piszącą to o czem mówi, a która spoglądała znacząco na panią de N., tę piękną kobietę... Zawsze ją można spotkać na Polach Elizejskich, strojną w barwy różowe lub niebieskie, w powozie zaprzężonym w dwa duże kare konie, kupione od Fony’ego za dziesięć tysięcy franków, za które on zapłacił... Nakoniec panna R., która przez swój talent zyskała dwa razy tyle, ile kobiety światowe mają ze swych posagów, a trzy razy tyle ile inne mają za swą miłość... 

 Moglibyśmy przytoczyć tutaj szczegóły z życia wielu jeszcze ludzi zgromadzonych w tym salonie i zdziwionych niepomału, że się razem znajdują – lecz lękamy się znudzić czytelnika. 

 Śmiano się głośno; woźni nawoływali o spokojność na spółkę z kupcami, którzy chcieli dobrze rzecz przeprowadzić. Nigdy zgromadzenie nie było bardziej rozmaite, bardziej wrzące. 

 Wcisnąłem się pokornie wewnątrz tej wrzawy, smutny, myśląc o tem, że się znajduję tuż przy pokoju, w którym wyzionęła ducha biedna istota a której meble sprzedawano dla zapłacenia długów. Przyszedłszy raczej dla przypatrywania się, niż dla kupna, spoglądałem na postać woźnego, którego rysy nieznośnie się wykrzywiały, jeśli przedmiot jaki podskoczył wyżej w cenie, aniżeli się spodziewał. 

 Uczciwi ludzie, spekulujący na prostytucyę tej kobiety, którzy zyskiwali sto na sto na niej, a ścigali ją stemplowym papierem aż do ostatniej chwili życia, przyszli po śmierci zbierać owoce swej zaszczytnej spekulacyi. 

 Mieli słuszność starożytni, że ustanowili jednego boga dla kupców i złodziei!... 

 Suknie, kaszmiry, klejnoty sprzedawały się nie do uwierzenia szybko. Nic z tych rzeczy nie podobało mi się i czekałem ciągle. Nagle usłyszałem: 

 – Książka przepysznie oprawna, złocona na brzegach, zatytułowana: ˝Manon Lescaut˝, jest coś napisanego na pierwszej kartce. Dziesięć franków! 

 – Dwanaście, odezwał się ktoś po długiem milczeniu. 

 – Piętnaście – rzekłem. 

 Dlaczego? – nie wiedziałem. Zapewne dlatego, że było tam ˝coś napisane˝. 

 – Piętnaście – powtórzył woźny. 

 – Trzydzieści – ciągnął pierwszy licytant głosem, w którym brzmiało przekonanie, że nikt nie da więcej. 

 Stawało się to walką. 

 – Trzydzieści pięć! – zawołałem tym samym tonem. 

 – Czterdzieści! 

 – Piędziesiąt! 

 – Sześdziesiąt! 

 – Sto! 

 Przyznaję, że chciałem wywołać efekt i wywołałem, gdyż po ostatniej cenie, zapanowała cisza i patrzano na mnie w około z ciekawością, kto jest ten jegomość, który postanowił bądźcobądź posiąść tę książkę. 

 Zdaje się, że ton nadany ostatnim moim słowom przekonał mego przeciwnika – postanowił więc ustąpić z pola, zostawiając mi książkę, za którą płaciłem dziesięć razy więcej, niż była warta. Kłaniając mi się, rzekł bardzo grzecznie, choć trochę zapóźno: 

 – Ustępuję panu. 

 Nikt nie wyrzekł słowa i książka została mi przysądzoną. 

 Lękając się nowego szaleństwa ze strony mej miłości własnej, na czem kieszeń moja źle wychodziła, kazałem zapisać swoje nazwisko i okładając książkę na bok, wyszedłem. Dałem bezwątpienia dużo do myślenia obecnym, którzy zapewne pytali siebie, w jakim celu zapłaciłem sto franków za książkę, którą mogłem wszędzie nabyć za dziesięć a najwyżej piętnaście franków. 

 W godzinę później posłałem po moje kupno. 

 Na pierwszej kartce była napisana piórem i bardzo wykwintnym charakterem dedykacya w tych słowach: 

Manon dla Małgorzaty. 

˝Pokora˝. 

Podpisano:Armand Duval. 

 Co znaczyło to słowo: Pokora? 

 Czyż Manon uznawała w Małgorzacie, w skutek opinii tego pana Armanda Duval, wyższość występku, czy serca? 

 Drugie tłomaczenie było najprawdopodobniejszem, gdyż pierwsze byłoby tylko impertynencyą otwartą, czegoby nie zniosła Małgorzata pomimo opinii, jaką miała o sobie. 

 Wyszedłem znowu i nie zajmowałem się już tą książką, aż dopiero wieczorem, kiedym się spać położył. 

 Zapewne, ˝Manon Lescaut˝ jest rzewną powieścią, której żaden szczegół nie wyszedł z mej pamięci a przecież kiedy książkę tę mam pod ręką, pewien rodzaj sympatyi ciągnie mię do niej, otwieram ją i poraz setny marzę z bohaterką kiędza Prévosta. A przytem bohaterka ta ma tyle w sobie prawdy, że zdaje mi się, jakobym ją gdzieś znał. Wśród tych nowych okoliczności, związek istniejący między nią a Małgorzatą, nadawał czytaniu pewien urok i wzmagała się we mnie litość, prawie miłość dla biednej dziewczyny, spuściźnie której winien byłem tę książkę. Manon umarła na pustyni, to prawda, ale w objęciach mężczyzny, który ją kochał całą duszą, który rękoma wygrzebał jej mogiłę, zrosił ją łzami swojemi i pochował tam serce swoje – gdy tymczasem Małgorzata, grzesznica podobna do Manon a może nawrócona jak ta ostatnia, umarła na łonie przepychu i zbytku, jeśli można było wierzyć temu com widział, na pościelisku swej przeszłości, lecz w pośród pustyni serca, szerszej, suchszej i nielitościwszej niż ta, w którą zagrzebano Manon. 

 I w rzeczy samej, jakiem to później dowiedział się od kilku przyjaciół, dobrze świadomych ostatnich okoliczności towarzyszących śmierci Małgorzaty, ta przez cały ciąg swej choroby, nie widziała nikogo, coby przyszedł do niej z istotną pociechą. 

 Później myśl moja przeszła od Manon i Małgorzaty na te, które widziałem postępujące ze śpiewką na ustach, ku śmierci prawie zawsze jednakowej. Biedne istoty! Jeśli miłość ku nim jest rzeczą niesłuszną, toć przynajmniej litość jest tu na swojem miejscu. Litujecie się nad ślepym, który nigdy nie widział słonecznych promieni, nad głuchym, o którego ucho nie obił się nigdy szmer tajemny wszechżycia, nad niemym, którego usta nigdy nie potrafią wydźwięczyć głosu duszy a pod fałszywym pozorem wstydu nie chcecie się litować nad ślepotą serca, tą głuchotą duszy, tem milczeniem sumienia, pod wpływem którego szaleje nieszczęśliwa – głuchotą, co nie pozwala jej dopatrzyć dobra, usłyszeć Pana i mówić językiem świętym miłości i wiary. 

 Hugo napisał ˝Marion Delorme˝, Musset ˝Bernerette˝ a Aleksander Dumas ˝Fernandę˝ – myśliciele i poeci wszystkich czasów nieśli zalotnicy iskry miłosierdzia a nieraz jakiś wielki człowiek rehabilitował je swą miłością a nawet imieniem swojem. Jeśli kładę nacisk na te słowa, to dlatego, że z pomiędzy tych, którzy będą mię czytać, wielu odrzuci tę książkę, lękając się w niej spotkać tylko apologię występku i prostytucyi a wiek autora bez wątpieniu przyczynia się wiele do umotywowania tej bojaźni. 

 Co do mnie, jestem przekonania, że dla kobiety, której wychowanie nie nauczyło dobrego, Bóg prawie zawsze otwiera dwie ścieżki prowadzące ją do Niego; temi ścieżkami jest: boleść i miłość. Są one przykre; te, które na nie wejdą, krwawią sobie stopy, ranią ręce, lecz zostawiają na cierniach drogi przepych zbytku i przybywają do celu ubrane tylko w swą nagość, której się nikt nie wstydzi w obliczu Pana. 

 Ci, którzy spotkali te wędrujące, winni ich wesprzyć i powiedzieć wszystkim, że je tam spotkali, gdyż mówiąc o tem, wskazuje się drogę. 

 Nie na tem polega rzecz, by przy bramie życia postawić dwa naczynia z napisami: ˝droga dobrego˝ i ˝droga złego˝ i mówić do przychodzących: wybierajcie – lecz trzeba, jak Chrystus, wskazywać drogi sprowadzające ze złych na dobre – a przedewszystkiem nie trzeba, by początek tych ścieżek był bardzo bolesnym, lub żeby zdawał się być trudnym do przebycia. 

 Chrystyanizm zaleca nam w swej cudnej paraboli o synu marnotrawnym, pobłażanie i przebaczenie. Jezus gorąco miłował dusze zranione namiętnościami i chętnie leczył rany balsamem z nich samych powstałym. Więc mówił do Magdaleny: ˝Będzie ci wiele przebaczonem, boś miłowała wiele˝ – szczytne przebaczenie, budzące szczytną wiarę! 

 Dlaczegóżbyśmy mieli być surowszymi od Chrystusa? Dlaczegóżbyśmy mieli odrzucać dusze pokrwawione, pełne ran, przez które częstokroć jak u chorego zła krew, wypływa zło ich przeszłości i które czekają tylko przyjaznej ręki, mogącej wyleczyć i ozdrowić serce? 

 Mówię to do mej generacyi, do tych, dla których teorye Voltaire’a nie istnieją już dzięki Bogu; do tych, którzy podobnie jak ja rozumieją; ludzkość od lat piętnastu weszła w fazę szczytnego zapału. Wiedza dobrego i złego jest całkowicie naszą własnością; wiara się odradza, poszanowanie rzeczy świętych przywrócono i jeśli świat nie jest zupełnie dobrym, to przynajmniej jest lepszym. Usiłowania wszystkich ludzi inteligencyi dążą do jednego celu i wszystkie wielkie chęci zaprzęgają się do wozu jednej i tej samej zasady: ˝bądźmy dobrzy, bądźmy młodzi i idźmy za prawdą˝! Złe jest tylko próżnością, miejmy dumę dobrego a przedewszystkiem nie rozpaczajmy. Nie gardźmy kobietą, która nie jest ani matką, ani siostrą, ani córką, ani żoną. Nie redukujmy szacunku tylko do rodziny, pobłażania tylko do egoizmu! Ponieważ niebo więcej jest uradowanem z nawrócenia się jednego grzesznika, niż ze stu sprawiedliwych, którzy nigdy nie grzeszyli, starajmy się radować niebo. Odda ono nam to z lichwą! Zostawiajmy na naszej drodze jałmużnę przebaczenia dla tych, których ziemskie żądze zgubiły, które wybawi może boska nadzieja i jak mówią stare kobiety radzące jakie domowe lekarstwo, że jeżeli to nie pomoże, to i nie zaszkodzi. 

 Byłoby z mej strony zuchwalstwem mniemać, że wszystkie te wielkie rezultaty wynikną z maluczkiego przedmiotu, który wziąłem za treść mej powieści – lecz należę do tych, co wierzą, że wszystko ma swe źródło w maluczkiem. Dziecko jest małem, a przecież zawiera w sobie człowieka; mózg jest ciasnym, a zamyka sobą myśl, oko jest tylko punkcikiem a ogarnia przestrzenie. 

Rozdział IV.

 W dwa dni później licytacya skończyła się całkowicie. Przyniosła ona sto piędziesiąt tysięcy franków. 

 Wierzyciele zabrali dwie trzecie a rodzina, złożona z siostry i małego jej syna, odziedziczyła resztę. 

 Siostra ta zrobiła wielkie oczy, gdy doniesiono jej, że jest dziedziczką piędziesięciu tysięcy franków. 

 Już od sześciu czy siedmiu lat, kobieta ta nie widziała swej siostry, która znikła pewnego dnia i nie wiedziano nic o niej od chwili zniknięcia. 

 Przybyła więc pośpiesznie do Paryża i trzeba było widzieć zdziwienie tych, którzy znali Małgorzatę, kiedy spostrzegli, że jej jedyna dziedziczka była tęgą i piękną wiejską kobietą, która dotąd nigdy jeszcze nie opuszczała swej parafii. 

 Los jej był odrazu zapewnionym – a ona nie wiedziała nawet, z jakiego źródła przybywała ta niespodziewana fortuna. 

 Mówiono mi, że powróciła do swej wioski, unosząc ze sobą wielki smutek po stracie swej siostry. 

 Wszystkie te okoliczności powtarzano w Paryżu, tej matce skandalów; wkrótce atoli poczęto ich zapominać a nawet ja sam powoli traciłem je z pamięci, kiedy nowy wypadek pozwolił mi poznać całe życie Małgorzaty i dał mi tak rzewne szczegóły, że wzięła mię chęć opisania tej historyi, co też uczyniłem. 

 Od trzech czy czterech dni mieszkanie jej pozbawione wszystkich mebli zlicytowanych, czekało na wynajęcie, kiedy pewnego poranku zadzwoniono do mnie. 

 Mój służący a raczej mój stróż, pełniący u mnie funkcyę służącego, poszedł otworzyć i przyniósł mi bilet, mówiąc, że osoba, która go oddała, życzy sobie mówić ze mną. 

 Rzuciłem okiem na ten bilet i wyczytałem na nim dwa słowa: 

 ˝Armand Duval˝.

 Począłem myśleć, zkąd znam to nazwisko i przypomniałem sobie pierwszą kartkę książki: ˝Manon Lescaut˝. Czego chce odemnie człowiek, który dał tę książkę Małgorzacie? Kazałem prosić natychmiast czekającego. 

 Ujrzałem młodego człowieka, blondyna, wysokiego, bladego, ubranego po podróżnemu, w stroju, którego widać nie zmieniał od kilku dni a nawet nie oczyścił się w Paryżu, gdyż był cały pokryty kurzem. 

 Pan Duval, zmięszany, nie starał się nawet ukryć swego stanu i ze łzami w oczach a drżeniem w głosie rzekł: 

 – Panie, wybacz, proszę, moim odwiedzinom i ubraniu mojemu, lecz prócz tego, że między ludźmi to uchodzi, pragnąłem widzieć pana dzisiaj jeszcze koniecznie, nawet nie poszedłem do hotelu, gdzie posłałem swoje rzeczy i przybiegłem do pana, lękając się, chociaż jeszcze dość wcześnie, iż nie zastanę go w domu. 

 Prosiłem pana Duvala, by usiadł przy kominku, co uczynił, wyjmując z kieszeni chustkę, w którą ukrył na chwilę twarz swoją. 

 – Dziwną się panu zapewne wydaje – rzekł uśmiechając się smutnie – ta wizyta o podobnej godzinie, w podobnym stroju i z płaczem... przyszedłem jednak prosić pana po prostu o wielką przysługę. 

 – Mów pan, jestem na pańskie rozkazy. 

 – Wszak pan byłeś obecnym przy licytacyi rzeczy po Małgorzacie Gautier. 

 Na te słowa, wzruszenie, nad którem panował przez chwilę młodzieniec, wzięło nad nim górę i zmuszony został ukryć twarz w swe dłonie. 

 – Wydaję się panu śmiesznym – dodał – lecz wybacz mi to i wierz mi, że nie zapomnę nigdy cierpliwości, z jaką mię słuchasz. 

 – Panie – odrzekłem – jeżeli przysługa, jaką ci mam wyrządzić, ma uciszyć nieco zgryzoty, jakich doświadczasz, powiedz mi szybko, w czem mogę ci dopomódz a znajdziesz we mnie człowieka szczęśliwego, że ci pomoże ich ulżyć. 

 Uczułem pewien rodzaj sympatyi dla boleści pana Duvala i chciałem mu serdecznie być użytecznym. 

 Rzekł więc do mnie: 

 – Kupiłeś pan na tej licytacyi jedną rzecz? 

 – Tak panie, książkę. 

 – ˝Manon Lescaut˝? 

 – W istocie. 

 – Czy masz pan jeszcze tę książkę? 

 – Jest w mojej sypialni. 

 Armand Duval na tę wiadomość odetchnął i zdawało się, że mu wielki ciężar spadł z serca. Podziękował mi, jak gdybym mu już oddał jaką przysługę, zachowując tę książkę. 

 Powstałem więc, poszedłem do sypialni, wziąłem książkę i podałem mu ją. 

 – Tak, to ta sama – rzekł, patrząc na dedykacyę – ta sama... 

 I dwie duże łzy padły na karty. 

 – A więc, panie – rzekł, podnosząc głowę i nie usiłując już nawet ukrywać łez – czy bardzo pan cenisz tę książkę? 

 – Dlaczego panie? 

 – Bo chcę pana prosić, byś mi ją odstąpił. 

 – Wybacz pan mojej ciekawości – rzekłem wówczas – lecz to pan dałeś ją Małgorzacie Gautier. 

 – Ja, panie. 

 – A więc ta książka należy do pana – odrzekłem – jestem szczęśliwy, że mogę ją panu zwrócić. 

 – Ale – odpowiedział pan Duval z zakłopotaniem – przecież... powinienem panu zwrócić sumę, jaką dałeś za nią... 

 – Pozwól pan, że mu ją ofiaruję. Cena jednej książki w podobnej licytacyi jest drobnostką a nawet nie przypominam sobie, wiele za nią zapłaciłem. 

 – Dałeś pan za nią sto franków. 

 – To prawda – odrzekłem zakłopotany nieco – zkąd pan to wiesz? 

 – To bardzo proste – spodziewałem się przybyć do Paryża na czas licytacyi Małgorzaty a przybyłem dopiero dzisiaj. Chciałem koniecznie posiadać jakiś przedmiot pochodzący od niej i pobiegłem do komornika z prośbą o pozwolenie przejrzenia listy sprzedanych rzeczy i imion kupujących. Spostrzegłem że książkę tę pan kupiłeś, postanowiłem prosić pana, byś mi ją odstąpił, chociaż cena, jaką za nią zapłaciłeś, kazała mi się lękać, czy pan czasem nie przywiązujesz do niej jakich wspomnień... 

 Mówiąc to, Armand widocznie lękał się, czy czasem nie znałem tak Małgorzaty jak on ją znał. 

 Pośpieszyłem pocieszyć go. 

 – Znałem pannę Gautier tylko z widzenia – jej śmierć zrobiła na mnie wrażenie, jakie zwykle robi na młodym człowieku śmierć pięknej kobiety, którą spotykał. Chciałem cokolwiek kupić na licytacyi i zapędziłem się za wysoko w szacunku tej książki na przekór jakiemuś jegomości, który pragnął ją koniecznie kupić. Powtarzam więc panu, książka ta jest na pańskie zawołanie i proszę pana, byś ją przyjął nie w ten sposób jak od komornika, ale żeby była między nami ogniwem dłuższej i szczerszej przyjaźni. 

 – Dobrze, panie – rzekł Armand – wyciągając do mnie rękę, przyjmuję i będę ci wdzięczny przez całe życie. 

 Miałem serdeczną ochotę zapytać się Armanda o Małgorzatę, gdyż dedykacya książki, podróż młodzieńca, jego chęć posiadania tej książki – podniecały moją ciekawość, lecz lękałem się, by przez pytania nie pokazać się człowiekiem, który dlatego nie przyjął pieniędzy, by miał prawo wtrącania się w jego sprawy. 

 Odgadł jednak myśl moją i rzekł: 

 – Czytałeś pan tę książkę? 

 – Całkowicie. 

 – Cóż pan myślisz o tych dwóch wierszach, które tu napisałem? 

 – Zrozumiałem odrazu, że w pańskich oczach biedna dziewczyna, której dałeś tę książkę, występuje ze zwyczajnej kategoryi, bo nie chcę widzieć w tych wyrazach pospolitego komplementu. 

 – I miałeś pan słuszność. Dziewczyna ta to anioł. Przeczytaj pan ten oto list. 

 I podał mi papier, który musiał być nieraz odczytywanym. Otworzyłem go, oto co w nim było: 

 ˝Mój drogi Armandzie; otrzymałam twój list, jesteś dobrym i dziękuję za to Bogu. Tak, mój przyjacielu, jestem chora i to chora nie na żarty, lecz zajęcie twoje mną, jakie dotąd okazujesz, zmniejsza o połowę moje cierpienia. Już bezwątpienia nie będę tak długo żyła, bym miała szczęście uściśnięcia ręki, która napisała ten dobry list, jaki przed chwilą otrzymałam, a którego wyrazy byłyby mię zapewne wyleczyły, gdyby cokolwiek wyleczyć mię mogło. Nie zobaczę cię już, gdyż jestem bardzo blizką śmierci a setki mil dzielą cię odemnie. Biedny przyjacielu! Twoja Małgorzata dawniejsza całkiem się zmieniła a nawet lepiejby było, byś jej zupełnie nie widział, niż taką, jaką jest teraz. Pytasz mi się, czy ci przebaczam! O! z całego serca, mój drogi, gdyż złe, jakie chciałeś mi wyrządzić, było tylko dowodem miłości, jaką miałeś dla mnie. Już miesiąc upłynął jak leżę w łóżku i tyle mi idzie o twój szacunek, że ciągle piszę dziennik mego życia, od chwili w której rozeszliśmy się, aż dotąd, dopóki sił mi nie zbraknie do pisania. 

 ˝Jeżeli, Armandzie, w istocie jeszcze zajmujesz się mną, to proszę, po powrocie twoim, idź do Julii Duprat. Ona ci odda ten dziennik. Znajdziesz tam powód i wytłomaczenie tego co zaszło między nami. Julia jest bardzo dobrą dla mnie – często rozmawiamy z nią o tobie. Była wtedy, kiedy przyszedł twój list, płakałyśmy, czytając go. 

 ˝Wrazie gdybyś nie był dał znać o sobie, zobowiązałam ją do oddania ci tych papierów, po twojem przybyciu do Francyi. Nie bądź mi wdzięcznym. Ten ciągły powrót do wspomnień o jedynych chwilach szczęścia w mem życiu, był dla mnie rozkoszą i jeśli ty znajdziesz w czytaniu tem wytłomaczenie przeszłości, ja znajduję wielką ulgę. 

 ˝Chciałabym ci coś zostawić, coś coby ci ciągle przywodziło mię na pamięć, lecz wszystko mi zasekwestrowano i nic nie należy do mnie. Czy rozumiesz, mój drogi? Umieram, a z mego sypialnego pokoju słyszę kroki stróża chodzącego po salonie a którego moi wierzyciele tu postawili, by nic ztąd nie wzięto i by im nic nie przepadło, w razie gdybym umarła. Spodziewam się, że z licytacyą zatrzymają się do mego skonu. 

 ˝O, ludzie są bez litości, albo raczej, mylę się, to Bóg jest sprawiedliwym i niewzruszonym. 

 ˝A więc, mój najdroższy, przybędziesz na licytacyę i kupisz cośkolwiek, gdyż jeślibym odłożyła jakąś rzecz dla ciebie i gdyby się o tem dowiedziano, żądanoby później zwrotu takowej od ciebie. 

 ˝Smutne to życie, które opuszczam! 

 ˝Jakże Bóg byłby dobrym, gdyby mi pozwolił widzieć cię przed śmiercią! Według wszelkiego prawdopodobieństwa bądź zdrów, jedyny – wybacz, że nie piszę dłużej do ciebie, lecz ci, co mi mówią, że mię wyleczą, wycieńczają mię krwi puszczaniem a ręka odmawia mi posłuszeństwa. 

Małgorzata Gautier˝. 

 I w rzeczy samej, ostatnie wyrazy zaledwie można było przeczytać. Oddałem ten list Armandowi, który go bezwątpienia odczytywał w pamięci, gdyż rzekł do mnie: 

 – I któżby wierzył, że to kobieta utrzymywana pisała ten list! – i wzruszony tem wspomnieniem patrzał przez jakiś czas na pismo listu, który w końcu przycisnął do ust. 

 – I kiedy pomyślę – ciągnął dalej – że ona umarła, żem jej niewidział i że jej już nie ujrzę więcej, kiedy pomyślę, że więcej dla mnie niż siostra rodzona zrobiła, nie mogę sobie darować, żem jej pozwolił tak umrzeć. Umarła, umarła, myśląc o mnie, pisząc i wymawiając me imię, biedna, droga Małgorzata!... 

 A puszczając wodze swym myślom i łzom, wyciągnął do mnie ręce i rzekł: 

 – Uważanoby mię za dziecko, gdyby ktoś ujrzał mię płaczącego nad taką śmiercią – bo nikt nie wie, co wycierpiała ta kobieta z mojej przyczyny, jak ja byłem okrutny, jak ona była dobrą i zrezygnowaną. Zdawało mi się, że do mnie należy przebaczenie jej a dziś widzę się niegodnym przebaczenia, jakie mi ona udziela. O, dałbym z dziesięć lat z mego życia, bym mógł jedną godzinę płakać u jej stóp!... 

 Jestto rzeczą bardzo trudną pocieszać kogoś w boleści, której się nie zna a jednak byłem przejęty tak żywą sympatyą dla tego młodzieńca, spowiadał mi się ze swych zgryzot z taką otwartością, że sądząc, iż moje słowo nie będzie mu obojętnem, rzekłem: 

 – Czy nie masz pan rodziców, przyjaciół? Miej pan nadzieję, obacz ich a oni cię pocieszą, bo co do mnie, mogę tylko żałować pana... 

 – To prawda – odrzekł, wstając i przechadzając się wielkiemi krokami po pokoju – nudzę pana. Daruj, nie pomyślałem nad tem, że moja boleść nic pana nie obchodzi i że zajmuję pana rzeczą całkiem obojętną. 

 – Mylisz się, co do rozumienia słów moich, jestem cały na twoje usługi – tylko żałuję, że nie mogę uspokoić pańskich zgryzot. Jeśli moje towarzystwo i moich przyjaciół może pana rozerwać, jeśli nakoniec potrzebujesz mię pan w czemkolwiekbądź, pragnę byś wiedział o wielkiej przyjemności, jaką mi tem sprawisz. 

 – Wybacz pan, wybacz; boleść nastraja uczucie. Pozwól mi pan zostać tutaj jeszcze chwilkę, bym mógł otrzyć me oczy, ażeby nikt na ulicy nie patrzał ze zdumieniem na mężczyznę płaczącego. Uczyniłeś mię pan szczęśliwym, dając tę książkę, nie wiem, czy będę mógł czemkolwiek wywdzięczyć się panu za to. 

 – Udzielając mi trochę swej przyjaźni i opowiadając mi przyczynę swoich zmartwień. Człowiek znajduje ulgę w opowiadaniu tego co cierpi. 

 – Masz pan racyę, lecz dziś potrzebuję się wypłakać i mówiłbym panu słowa bez związku. Kiedyś opowiem panu historyę i zobaczysz, czy mam powody żałowania biednej dziewczyny. A teraz – dodał, wycierając sobie ostatni raz oczy i przeglądając się w lustrze – powiedz mi pan, że nie jestem mazgajem i pozwól mi odwiedzać siebie. 

 Wzrok tego młodzieńca był dobry i słodki, chciałem go uścisnąć. 

 Tymczasem oczy jego poczęły znowu wilgotnieć łzami, widząc, że to spostrzegłem, spuścił takowe. 

 – No – rzekłem – odwagi więcej! 

 – Do widzenia! – powiedział mi. 

 I z wielkim wysiłkiem, by nie płakać, wybiegł szybko. 

 Podniosłem firanki z okien i ujrzałem jak wsiadał do powozu, który czekał na niego; lecz zaledwie usadowił się w nim, zalał się znowu łzami, kryjąc twarz w chustkę. 

Rozdział V.

 Dosyć czasu upłynęło, w którym ani razu nie obiło się o me uszy nazwisko Armanda, ale za to często mówiono o Małgorzacie. 

 Nie wiem, czyście czasem nie zauważyli, że niech imię osoby dotąd wam nieznanej lub przynajmniej obojętnej, będzie raz tylko wobec was wymówionem, a zaraz obok niego poczną się grupować wypadki i będziecie od wszystkich znajomych i przyjaciół ciągle słyszeć o niem. Spostrzegasz wtedy, że ta osoba obchodzi cię bardzo blizko, że nieraz przeszła przez twe życie, czegoś ty dotąd nie zauważył – znajdujesz w wypadkach, jakie ci opowiadają, pewien szczególny zbieg okoliczności, pewną spójność ze zdarzeniami twego własnego życia. Wprawdzie ja nie znajdowałem się na tem stanowisku względem Małgorzaty, gdyż widywałem ją często, spotykałem i znaną mi była tak z fizyonomii, jak i zwyczajów, a jednakże od czasu owej licytacyi, imię jej tak często obijało się o me uszy i wśród okoliczności w ostatnim rozdziale opowiedzianych, imię to zmieszało się z tak głęboką boleścią, że zdziwienie moje wzrosło i zaostrzyło moją ciekawość. 

 Z tego wynikło, że spotykając moich przyjaciół, z którymi przedtem nigdy nie mówiłem o Małgorzacie, zawszem ich się pytał: 

 – Czy nie znałeś czasem osoby nazwiskiem Małgorzata Gautier? 

 – Damy kameliowej? 

 – Tak jest. 

 – O, bardzo dobrze! 

 Temu: ˝bardzo dobrze˝ towarzyszył częstokroć uśmiech, niedopuszczający żadnej wątpliwości co do swego znaczenia. 

 – A więc, cóż to była za dziewczyna? – pytałem dalej. 

 – Dobra dziewczyna. 

 – Czy to już wszystko? 

 – Mój Boże! no tak, miała ona więcej rozumu a może i więcej serca, niż inne. 

 – Czy nic dokładniejszego nie wiesz o niej? 

 – Zrujnowała barona de B. 

 – Tylko? 

 – Była kochanką starego księcia de... 

 – Czy w istocie była jego kochanką? 

 – Tak mówią, w każdym jednak razie kosztowała go bardzo wiele. 

 Zawsze te same ogólnikowe wieści. 

 Bądźcobądź, byłem ciekawy dowiedzenia się czegoś o związku, jaki zachodził między Małgorzatą a Armandem. 

 Pewnego dnia spotkałem jednego z tych, którzy żyją ciągle w ścisłej zażyłości z tego rodzaju kobietami. 

 Pytam go więc: 

 – Czy znałeś Małgorzatę Gautier? 

 To samo: ˝bardzo dobrze˝, usłyszałem znowu. 

 – Cóż to była za dziewczyna? 

 – Było to piękna i dobra dziewczyna. Śmierć jej sprawiła mi wielką przykrość. 

 – Czy nie miała ona czasem kochanka nazwiskiem Armand Duval? 

 – Wysokiego blondyna? 

 – Tak. 

 – Miała. 

 – Któż to jest ten Armand. 

 – Młody człowiek, co zjadł z nią niewielki mająteczek, jaki posiadał, i w skutek czego, zdaje mi się, zmuszony ją był porzucić. Mówią, że szalał za nią. 

 – A ona? 

 – Ona kochała go także bardzo, tak jak kochają podobne dziewczyny. Nie trzeba od nich żądać więcej nad to, co dać mogą. 

 – Cóż się stało z tym Armandem? 

 – Nie wiem. Znaliśmy go bardzo mało. Żył z Małgorzatą pięć czy sześć miesięcy i ciągle bawili na wsi. Kiedy powróciła tutaj, on wyjechał. 

 – I nie widziałeś go już więcej? 

 – Nie. 

 I ja także więcej nie widziałem Armanda. Przypuszczałem, że po bytności u mnie, nowe wspomnienia o śmierci Małgorzaty wzburzyły jego dawniejszą miłość a więc i boleść, i mówiłem sobie, że wraz z jej śmiercią zapomniał o przyrzeczeniu odwiedzenia mię znowu. 

 Przypuszczenie to mogłoby być prawdopodobnem względem kogo innego, lecz w rozpaczy Armanda był pewien akcent szczerości i, przechodząc z jednej ostateczności w drugą, wyobrażałem sobie, że zmartwienie zmieniło się w chorobę, i jeśli nie miałem od niego żadnych wieści, to z tego powodu, że był chory a może już umarł. 

 Pomimowoli interesował mię ten młody człowiek. Być może, że w tem interesowaniu się była pewna doza egoizmu; być może, żem dostrzegł w tej boleści rzewne dzieje serca, nakoniec może dla niepokoju, jakim natchnęło mię milczenie Armanda. 

 Ponieważ pan Duval nie przychodził do mnie, więc postanowiłem sam iść do niego. Łatwo było znaleźć jakikolwiek pretekst – na nieszczęście nie wiedziałem jego adresu i nikt, kogokolwiek pytałem się o to, nie mógł mię objaśnić. 

 Udałem się na ulicę d’Antin. Być może, iż stróż Małgorzaty wiedział, gdzie mieszka Armand. Niestety, był tam nowy stróż, który podobnie jak ja nic nie wiedział. Począłem się więc dopytywać o cmentarz, na którym pochowano pannę Gautier. Był to cmentarz Monmartre. 

 Tam, urzędnik otworzył wielką księgę, gdzie są zapisani wszyscy, wchodzący w to ostatnie schronienie i opowiedział mi, że w istocie 22 lutego, w południe, została pochowaną kobieta tego nazwiska. 

 Prosiłem, by mię zaprowadzono na grób, gdyż niepodobna zoryentować się w tem mieście umarłych, mającem podobnie jak miasto żywych, swe ulice i zaułki. Grabarz zawołał ogrodnika i począł mu dawać potrzebne wskazówki, gdy ten przerwał: wiem, wiem... O łatwo bardzo jest poznać ten grób – dodał, zwracając się do mnie. 

 – Dlaczego? – zapytałem się. 

 – Dlatego, że dużo na nim rośnie kwiatów całkiem innych, niż na innych grobach. 

 – Czy to ty masz o nim staranie? 

 – Tak, panie, i chciałbym, żeby wszyscy krewni tak dbali o zmarłych, jak ten młody człowiek, który mi grób ów polecił. 

 Po kilku zakrętach, ogrodnik zatrzymał się i rzekł do mnie: 

 – Otóż jesteśmy. 

 I w rzeczy samej, spostrzegłem kwadrat zarośnięty kwiatami, którego niktby nie wziął za grobowiec gdyby nie biały marmur noszący na sobie imię, nie potwierdzał tego. 

 Marmur ten postawiony był prosto, żelazna krata otaczała cały grobowiec, pokryty białemi kameliami. 

 – Cóż pan na to powiesz? – spytał mię ogrodnik. 

 – To bardzo ładne. 

 – Mam rozkaz zastępowania świeżemi kameliami zwiędłych... 

 – À któż ci dał ten rozkaz? 

 – Jakiś młody człowiek, który, przyszedłszy tutaj pierwszy raz, bardzo płakał – zapewne jej kochanek, gdyż zdaje się, że to była zalotnica. Mówią, że miała być bardzo piękną. Czyś pan ją znał? 

 – Tak. 

 – Tak jak tamten? – rzekł ogrodnik ze złośliwym uśmiechem. 

 – Nie, nie mówiłem nawet z nią nigdy. 

 – I przychodzisz pan tutaj? – to bardzo ładnie z pańskiej strony, gdyż ci, którzy odwiedzają biedną dziewczynę, nie są wcale liczni. 

 – Nikt więc nie przychodzi? 

 – Nikt, z wyjątkiem tego młodego pana, który był raz tylko. 

 – Jakto, raz tylko? 

 – Tak, panie. 

 – I nie był odtąd już wcale? 

 – Nie, lecz będzie jak powróci. 

 – Wyjechał więc? 

 – Tak. 

 – I niewiesz, gdzie pojechał? 

 – Zdaje mi się, że do siostry panny Gautier. 

 – I pocóż on tam pojechał? 

 – Żeby otrzymać od niej pozwolenie wydobycia zwłok i przeniesienia ich gdzieindziej. 

 – Dlaczegóż nie chce, żeby tu zostały? 

 – Widzisz pan... pan wiesz, że ma się pewne myśli co do umarłych – my to codzień widzimy, my... Ziemia ta kupioną została tylko na lat pięć a ten młody człowiek chce nabyć kawałek ziemi na wieczyste czasy, w nowym cyrkule można to będzie zrobić. 

 – Co nazywasz nowym cyrkułem? 

 – Nowy plac, który teraz odprzedają tam, na lewo. Gdyby cmentarz był zawsze takim, jak jest teraz, nie byłoby równego mu na świecie, lecz dużo jest jeszcze do zrobienia, żeby wszystko takiem, jak powinno, być mogło. Wreszcie ludzie są tacy śmieszni. 

 – Co chcesz przez to powiedzieć? 

 – Chcę powiedzieć, że ludzie są dumni nawet w grobie. Wybacz pan, lecz zdaje mi się, że ta panna Gautier przepędziła trochę nieporządnie życie. Teraz, biedna panna umarła... i zostało z niej to samo co z tych wszystkich, które nie mają na sobie zarzutu... a więc, gdy krewni osób pochowanych obok niej dowiedzieli się, kto ona taka, sprzeciwili się temu, by ona tu spoczywała, mówiąc, że dla takich kobiet, podobnie jak i dla biednych, powinno być osobne miejsce. Czy widział kto co podobnego? O ja ich znam dobrze, tych wielkich panów, co cztery razy w roku odwiedzają swych zmarłych i przynoszą sami kwiaty i patrz pan, jakie kwiaty! Którzy każą ryć na grobie łzy, o jakich im się ani śni nawet i którzy robią trudności co do sąsiedztwa swych grobów. Chcesz pan, to wierz, ale ja nie znałem tej panny, nie wiem co ona zrobiła – a przecież ja ją kocham i mam staranie o nią a nawet sprzedaję dla niej kamelie za cenę, jak można najsprawiedliwszą. Mam dla tej umarłej pewne uczucie. My, panie, jesteśmy zmuszeni kochać umarłych, gdyż jesteśmy tak zajęci, że niemamy czasu kochać kogo innego. 

 Patrzałem na tego człowieka i niektórzy z moich czytelników zrozumieją wzruszenie, jakiego doświadczyłem, słuchając tych słów. 

 Spostrzegł to widać, bo ciągnął dalej: 

 – Mówią, że byli ludzie, którzy się rujnowali dla tej dziewczyny i że miała kochanków ubóstwiających ją... no, kiedy sobie pomyślę, że tylko jeden przychodzi, by kupić dla niej kwiatek... to jest ciekawe i smutne. A nawet ta nie może się jeszcze uskarżać, bo ma swój grób i jest zawsze ktoś, co o niej pamięta – lecz mamy tutaj biedne dziewczęta tego samego rodzaju i tego samego wieku, które rzuca się do wspólnego dołu i... to rozdziera mi serce, kiedy usłyszę jak pada ich biedne ciało w głąb ziemi. I żadna istota nie zajmuje się niemi od chwili śmierci. Rzemiosło jakiemu się oddajemy, nie jest wcale wesołem a mianowicie wtedy, jeśli się ma trochę serca. Cóż pan chcesz? Ono jest mocniejsze odemnie. Mam ładną córkę dwudziestoletnią i kiedy tu przyniosą umarłą w tym wieku, myślę o niej, i bez względu czy to jest wielka pani, czy włóczęga – drży zawsze coś we mnie... Lecz ja pana nudzę moją gawędą a pan przyszedłeś tutaj nie po to, by mię słuchać. Kazano mi zaprowadzić pana na grób pany Gautier, jesteśmy przy nim – czy jestem panu jeszcze potrzebny? 

 – Czy nie wiesz czasem adresu pana Armanda Duval? – zapytałem się tego człowieka. 

 – Wiem, panie, mieszka na ulicy X., przynajmniej tam chodziłem po zapłatę za te kwiaty, które pan widzisz. 

 – Dziękuję ci, mój przyjacielu. 

 Rzuciłem ostatni raz wzrokiem na ten grób ukwieciony, jak gdybym chciał przeniknąć do głębi, by zobaczyć, co zrobiła ziemia z pięknej istoty rzuconej w jej łono i oddaliłem się smutny. 

 – Czy pan chcesz się widzieć z panem Duval? – zapytał ogrodnik, idąc obok mnie. 

 – Tak. 

 – Jestem pewny, że jeszcze nie powrócił, boby tu już był! 

 – Masz więc przekonanie, że nie zapomniał Małgorzaty? 

 – Nie tylko mam to przekonanie, ale założyłbym się, że dlatego chce zmienić grób, by ją jeszcze raz zobaczyć... 

 – Jakto? 

 – Pierwszem słowem, jakie wyrzekł do mnie, wchodząc na cmentarz, było: ˝coby tu zrobić, żeby ją zobaczyć˝? Tego nie można inaczej dokonać, jak tylko zmieniając grób i objaśniłem go o wszystkich formalnościach, potrzebnych w tym celu, gdyż wiesz pan, że chcąc przenieść umarłego z jednego grobu do drugiego, trzeba pozwolenia rodziny, przyczem musi być obecny komisarz policyi. Chcąc otrzymać takie pozwolenie, pojechał pan Duval do siostry panny Gautier i pierwsza jego wizyta niezawodnie będzie u nas. 

 Przybyliśmy do bramy cmentarza, podziękowałem jeszcze raz ogrodnikowi i kładąc mu w rękę kilka sztuk monety, udałem się według adresu, jaki mi wskazał. 

 Armand jeszcze nie powrócił. 

 Napisałem parę słów do niego, prosząc, by był łaskaw odwiedzić mię po swoim powrocie, lub żeby mi wskazał, gdzie go mam szukać. 

 Nazajutrz zrana otrzymałem list od pana Duval, w którym, zawiadamiając mię o swoim powrocie, prosił mię, bym zaszedł do niego, gdyż on tak jest zmęczony, że nie może na krok nawet wychodzić. 

Rozdział VI.

 Zastałem Armanda w łóżku. 

 Spostrzegłszy mię, wyciągnął dłoń rozpaloną. 

 – Masz pan gorączkę – rzekłem. 

 – To nic, zmęczenie w skutek szybkiej podróży, nic więcej. 

 – Powracasz pan od siostry Małgorzaty. 

 – Tak; kto panu powiedział? 

 – Wiem o tem; cóż, otrzymałeś pan to, czegoś chciał? 

 – Otrzymałem; lecz kto panu powiedział o mej podróży i o celu, jaki mną kierował? 

 – Ogrodnik cmentarza. 

 – Widziałeś pan grób? 

 Ton tego pytania przekonał mię, że Armand jest ciągle ofiarą wzburzenia, jakiego już raz byłem świadkiem i każdą razą wielekroć jego myśl własna, lub słowa kogokolwiek przypomniały mu ten bolesny przedmiot, wybuchało na wierzch to wzburzenie. 

 Odpowiedziałem więc skinieniem głowy. 

 – Czy ma o nim staranie – ciągnął dalej Armand. 

 I dwie duże łzy spłynęły po twarzy chorego, którą odwrócił, by je ukryć przedemną. Udałem, że ich nie widzę i sprowadziłem rozmowę na inny przedmiot. 

 – Już trzy tygodnie, jakieś pan odjechał. 

 Armand przetarł oczy i odrzekł. 

 – W rzeczy samej, trzy tygodnie. 

 – Pańska podróż była dość długą. 

 – O, nie podróżowałem ciągle; chorowałem dwa tygodnie, inaczej byłbym już oddawna powrócił, lecz zaledwie tam przybyłem, dostałem gorączki i zmuszony byłem położyć się do łóżka. 

 – I odjechałeś pan, nie wyzdrowiawszy? 

 – Gdybym został ośm dni jeszcze w tym kraju, byłbym umarł. 

 – Lecz teraz, kiedyś pan powrócił, trzeba mieć staranie o siebie, pańscy przyjaciele odwiedzać cię będą, ja pierwszy, jeśli pozwolisz. 

 – Wstanę za dwie godziny! 

 – Cóż za nierozsądek! 

 – Muszę! 

 – Czy pana co nagli? 

 – Muszę iść do komisarza policyi. 

 – Możesz pan komukolwiek poruczyć ten interes a samemu nie narażać się na większą chorobę. 

 – Jest to jedyna rzecz, która mię może wyleczyć. Muszę ją widzieć. Odkąd dowiedziałem się o jej śmierci a mianowicie od chwili, w której widziałem jej grób, spać nie mogę. Nie jestem zdolny pojąć, żeby ta kobieta, którą opuściłem tak młodą i piękną, umarła. Muszę się o tem sam przekonać. Muszę wiedzieć, co Bóg uczynił z tej istoty tak kochanej przezemnie a może straszny ten widok zniszczy rozpacz wspomnienia... pan pójdziesz ze mną, prawda?... Jeśli cię to nie nudzi... 

 – Cóż panu powiedziała jej siostra? 

 – Nic. Była mocno tem zdziwiona, że jakiś obcy chce kupić ziemię na grób dla Małgorzaty i podpisała zaraz pozwolenie, o jakie prosiłem. 

 – Wierzaj mi pan, poczekaj z temi przenosinami, aż póki całkiem nie wyzdrowiejesz. 

 – O, będę silny, bądź pan spokojny! Wreszcie, czuję, że oszaleję, jeśli nie skończę jak najprędzej z tem wszystkiem; to jest potrzebą mej boleści. Przysięgam panu, że się nie uspokoję, dopóki nie zobaczę Małgorzaty. Być może, że to jest palące pragnienie gorączki, marzenie mej bezsenności, wynik mego szału – lecz choćbym potem, podobnie jak pan de Rancé został trapistą, zostanę a zobaczę. 

 – Rozumiem ja to – odrzekłem Armandowi – i należę do pana; czy widziałeś się z Julią Duprat? 

 – Widziałem się; o, widziałem ją zaraz, jakiem tylko pierwszy raz powrócił. 

 – Czy oddała panu papiery, jakie Małgorzata zostawiła dla pana? 

 – Oto są. 

 To mówiąc, wyciągnął z pod poduszki zwitek i włożył go tam natychmiast. 

 – Umiem to wszystko, co jest w tych papierach na pamięć, od trzech tygodni odczytuję je po dziesięć razy dziennie. Pan je także będziesz czytał, lecz później, kiedy się uspokoję i kiedy będę ci mógł wyjaśnić to wszystko, co pochodzi w tej spowiedzi serca i miłości. Na teraz chcę od pana jednej przysługi. 

 – Jakiej? 

 – Na pana czeka powóz na dole? 

 – Tak. 

 – A więc, weź proszę mój paszport i jedź na pocztę dowiedzieć się, czy niema czasem listu do mnie. Ojciec i siostra mieli pisać do mnie do Paryża a wyjeżdżałem tak szybko, że nie miałem czasu spytać się na poczcie. Jak pan powrócisz, pójdziemy razem do komisarza policyi, by go uprzedzić o jutrzejszej ceremonii. 

 Mówiąc to, dał mi swój paszport i pojechałem na ulicę J. J. Rousseau. 

 Były dwa listy na imię Duvala, wziąłem je i powróciłem. 

 Zastałem już Armanda ubranego i gotowego do wyjścia. 

 – Dziękuję – rzekł, odbierając listy. – Tak – dodał, patrząc na adresy – tak to od ojca i siostry. Zapewne nie rozumieją co znaczy moje milczenie. 

 Otworzył listy i odgadł je raczej, aniżeli przeczytał bo były zapisane na wszystkich czterech stronicach a po chwili zwinął i rzekł: 

 – Jedźmy, jutro odpowiem. 

 Udaliśmy się do komisarza policyi, któremu Armand złożył pozwolenie siostry Małgorzaty. 

 Komisarz w zamian dał mu polecenie do strażnika cmentarza; umówiono się, że przeniesienie zwłok nastąpi jutro, o dziewiątej rano, że przybędę do niego o godzinę wcześniej i że pojedziemy razem na cmentarz. 

 Byłem ciekawy tego widoku i wyznaję, że nie spałem noc całą. 

 Sądząc po myślach, jakie mię trapiły, noc ta musiała być bardzo długą dla Armanda. 

 Kiedy nazajutrz o dziewiątej, przybyłem do niego, był strasznie blady, lecz spokojny. 

 Uśmiechnął się i podał mi rękę. Świece jego były całkiem wypalone i przed wyjściem Armand wziął duży list zaadresowany do ojca, zapewne powiernik ostatniej nocy. 

 W pół godziny byliśmy na cmentarzu Montmatre. 

 Komisarz już czekał na nas. 

 Udaliśmy się, idąc wolno w kierunku grobu Małgorzaty, komisarz szedł naprzód, Armand i ja postępowaliśmy o kilka kroków dalej. 

 Od czasu do czasu czułem, jak drży ramię mego towarzysza, jak gdyby febryczne dreszcze przebiegały po nim. Wówczas patrzałem na niego, pojmował moje spojrzenia i uśmiechał się do mnie. Od chwili wyjścia z domu nie przemówiliśmy do siebie ani słowa. 

 Niedaleko od grobu, Armand zatrzymał się, chcąc otrzeć twarz zlaną gęstym potem. 

 Skorzystałem z tego przestanku, by odetchnąć, gdyż serce moje kurczyło się jak w kleszczach żelaznych. 

 Zkąd pochodzi ta bolesna przyjemność, ta chęć sprawienia sobie podobnych widoków? Kiedyśmy przyszli do grobu, ogrodnik zdjął wszystkie doniczki kwiatów, odsunięto kratę żelazną i dwóch ludzi odgrzebywać poczęło ziemię. 

 Armand oparł się o drzewo i patrzał. 

 Zdawało się, że wszystko jego życie skupiło się we wzroku. 

 Nagle jedna z łopat uderzyła o kamień. 

 Na ten łoskot, Armand cofnął się jak za dotknięciem iskry elektrycznej i ścisnął mnie za rękę z taką siłą, że ból w niej uczułem. 

 Jeden z grabarzy wziął szeroką łopatę i powoli wypróżniał grób, później, kiedy tylko kamienie pokrywały trumnę, odrzucał je, jeden po drugim. 

 Uważałem na Armanda, bo lękałem się co chwila, żeby go uczucie nie złamało, on atoli patrzał ciągle, oczy miał otwarte i słupem stojące jak u szalonego a tylko lekkie drżenie policzków i warg dowodziło, że pozostawał pod wpływem gwałtownego ataku nerwowego. 

 Co do mnie, wyznaję, iż żałowałem, żem tu przyszedł. 

 Gdy trumnę całkowicie odkryto, komisarz rzekł do grabarzy: 

 – Otwórzcie. 

 Ludzie ci dopełnili tego z takiem posłuszeństwem, jak gdyby dokonywali rzeczy najprostszej w świecie. 

 Trumna była zamknięta i poczęli odbijać wieko. Wilgoć ziemi rdzą pokryła śruby i z trudnością otwarła się trumna. Nieznośna woń rozeszła się w powietrzu, pomimo aromatu roślin, jakim było przepełnione. 

 – O mój Boże, mój Boże – szepnął Armand i pobladł więcej. Sami grabarze się cofnęli. 

 Wielkie białe prześcieradło okrywało trupa i gięło się według jego kształtów. Prześcieradło to zbutwiało całkiem na jednym ze swych końców i pozwalało widzieć nogę zmarłej. 

 Czułem, że robi mi się źle, i w chwili, kiedy kreślę te słowa, wspomnienie owej sceny wstrząsa mię jeszcze swoim imponującym realizmem. 

 – Śpieszmy się – rzekł komisarz. 

 Wówczas jeden z grabarzy wyciągnął rękę i, schwyciwszy za koniec zasłony, odkrył nagle twarz Małgorzaty. 

 Było coś strasznego w tym widoku, jest coś okropnego w opowieści tej chwili! 

 W miejsce oczów były tylko dwa czarne doły, wargi znikły a białe zęby wcisnęły się konwulsyjnie. Długie czarne włosy suche i skupione na skroniach, przysłaniały nieco zielonawą wklęsłość policzków. A jednak poznałem w tej twarzy ową białą, różową i wesołą twarz, którą niegdyś widywałem. 

 Armand, nie mogąc oderwać od niej wzroku, gryzł ustami chustkę. 

 Co do mnie, zdawało mi się, że jakaś żelazna obręcz ciśnie mi głowę, jakaś ćma pokryła mi oczy, szum napełnił uszy i zaledwie mogłem otworzyć flakonik i wciągnąłem silnie zapach w niej będący. 

 Wśród tego oślepienia, usłyszałem słowa komisarza, wyrzeczone do p. Duval: 

 – Czy pan poznajesz? 

 – Poznaję – odrzekł głucho młodzieniec. 

 – Więc zamknijcie i przenieście – rzekł komisarz. 

 Grabarze zarzucili prześcieradło na twarz trupa, zamknęli trumnę, ujęli ją za dwa końce i skierowali się na przeznaczone miejsce. 

 Armand nie ruszał się. Jego oczy były ciągle skierowane na ten dół próżny, był blady jak trup, któryśmy przed chwilą widzieli... rzekłbyś: skamieniał. 

 Wiedziałem, że boleść, zmniejszona nieobecnością strasznego widoku, nie wytrzyma i może sprowadzić katastrofę. 

 Zbliżyłem się do komisarza. 

 – Obecność tego pana – rzekłem – wskazując na Armanda, nie jest już potrzebną? 

 – Nie – odpowiedział – a nawet radzę panu wyprowadzić go ztąd, bo zdaje się, że jest chory. 

 – Chodź – rzekłem do Armanda – biorąc go pod rękę. 

 – Co? – zapytał, patrząc na mnie, jak gdyby mnie nie poznał. 

 – Już skończone – rzekłem – trzeba odejść, zabijesz się tem wzruszeniem. 

 – Masz racyę, chodźmy – odrzekł machinalnie, lecz nie postąpił ani kroku. 

 Więc wziąłem go za rękę i pociągnęłem. 

 Pozwalał się prowadzić jak dziecko, szepcząc tylko od czasu do czasu: 

 – Widziałeś oczy? 

 I odwracał się, jak gdyby widok ten się powtarzał. 

 Chód jego począł być chwiejny, zdawał się postępować z wysiłkiem, zęby szczękały jedne o drogie, ręce miał zimne, gwałtowne drżenie nerwowe opanowało go całkiem. Mówiłem do niego, nie odpowiadał, pozwalał się tylko prowadzić. 

 Przy bramie znaleźliśmy powóz. Był już czas. 

 Zaledwie usiadł, gdy dreszcz się powiększył i istotny atak nerwowy nastąpił, wśród którego bojaźń przestraszenia mnie wywołała słowa z jego ust: 

 – To nic, to nic, chciałbym płakać... 

 I widziałem jak mu się pierś wznosi a krew napływa do oczów, lecz łez tam nie było. 

 Podałem mu flakon, jaki trzymałem, do wąchania i kiedyśmy przybyli do domu, miał tylko jeszcze dreszcze. 

 Przy pomocy służącego położyłem go do łóżka; kazałem rozniecić wielki ogień w jego pokoju i pobiegłem do mego doktora, któremu opowiedziałem wszystko, co zaszło. 

 Przyszedł. 

 Armand był cały czerwony, miał gorączkę, plótł rzeczy bez związku, wśród których można było wyraźnie odróżnić imię Małgorzaty. 

 – No i cóż, ani mniej ani więcej, jak zapalenie mózgu i to dzięki Bogu, gdyż zdaje mi się, że gdyby to nie nastąpiło – oszalałby! Szczęściem choroba fizyczna zabije moralną i za miesiąc wyleczy się z jednej a może i z drugiej... 

Rozdział VII.

 Tego rodzaju choroby jak ta, której uległ Armand, mają to do siebie, że albo zabijają na miejscu, albo pozwalają się zwyciężyć bardzo szybko. 

 W dwa tygodnie po wypadkach, które opowiedziałem, Armand zupełnie przychodził do siebie i byliśmy związani ze sobą ścisłą przyjaźnią. Prawie całkiem nie opuszczałem pokoju przez cały czas jego choroby. 

 Wiosna rozsypała szczodrą ręką kwiaty, liście, ptastwo, śpiewki i okno mego przyjaciela roztworzyło się wesoło na ogród, którego zdrowe powietrze aż do nas płynęło. 

 Lekarz pozwalał mu wstawać i częstokroć siadaliśmy przy oknie otwartem, w godzinach największego ciepła słonecznego, to jest od południa do drugiej, gwarząc ze sobą. 

 Strzegłem się rozmowy