Czołgista kontra ,,Biały Tygrys" - Iija Bojaszow - ebook

Czołgista kontra ,,Biały Tygrys" ebook

Iija Bojaszow

0,0
12,81 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Druga wojna światowa na Froncie Wschodnim. Straty w dywizjach pancernych po obu stronach sięgają setek wozów bojowych i zabitych czołgistów. Jednak „Biały Tygrys”, niemiecki czołg zrodzony przez samo piekło, i Wańka Śmierć, sowiecki czołgista, który cudem przeżył w spalonym na Łuku Kurskim wozie bojowym, człowiek obdarzony wyjątkowym darem, prowadzą własną wojnę, własny pojedynek. Który z nich zwycięży?
Wspólnie z bohaterem kroczymy szlakiem bojowym sowieckiej 3. Armii Pancernej Gwardii, walczymy na bagnach Polesia, na przyczółku sandomierskim, pod Berlinem i w Pradze.
Książka o tragedii zmagań pancernych podczas II wojny światowej, bezsensowności i potworności wojny, i o ludziach, którzy tracąc człowieczeństwo stają się maszynami do zabijania – i z dnia na dzień z bohaterów stają się złoczyńcami.    
Zapierająca dech w piersi powieść, w ktorej czołgi są prawie żyjącymi istotami...

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 197

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Bądź tak uprzejmy i spróbuj przemyśleć następujący problem – na co by się zdało twoje dobro, gdyby nie istniało zło, i jakby wyglądała ziemia, gdyby z niej nie zniknęły cienie?

M. Bułhakow Mistrz i Małgorzata (tłum. Irena Lewandowska i Witold Dąbrowski)

Czołgista kontra "Biały Tygrys"

Siedem dni po bitwie prochorowskiej (1)* remontowcy podczepili linę pod kolejną rozszarpaną „trzydziestkę czwórkę”. Właz mechanika odpadł – wszyscy wrzasnęli „stój!” w stronę traktora, który już zadymił, i zebrali się wokół czołgu. Powód był typowy – w dźwignie zniszczonego wozu bojowego wczepiło się coś sczerniałego: kombinezon zmienił się w jakąś skorupę, podeszwy butów roztopiły się... Co prawda na czaszce zostały jakieś mięśnie, skóra nie całkiem zeszła, powieki na oczach zlepiły się, ale „fachowcy” nie żywili złudzeń: tak skończył jeszcze jeden nieszczęśnik, co nie potrafił wydrapać się z wozu. Zanim jednak ktoś zdążył mu podprowadzić furażerkę – „głowiszcze” otworzyło oczy.

Nie, nikt nie rzucił się szukać sanitariuszy (skąd tu sanitariusze), nikt nie pobiegł do szefostwa. Fakt, że kierowca, po tygodniu spędzonym w spalonym „pudełku”, żył jeszcze jakimś cudem, niczego nie zmieniał: należało zostawić go w spokoju. Nieszczęśnika wyjęto – dobrze, że nie rozpadł się przy tym na kawałki! Nie wydał ani jednego jęku – pewny znak, że zaraz odda duszę Bogu. Podano mu manierkę z mętną wodą – dalej żadnego ruchu. Przeniesiono biedaka do szopy z narzędziami i położono na deskach. Jeden z młodziutkich żołnierzyków rzucił się w stronę najbliższych dołów – prosić drużynę pogrzebową, żeby się jeszcze wstrzymała.

Wieczorem, po dziesięciu godzinach od chwili, gdy czołgiście dana była możliwość zejścia z tego świata, ci sami remontowcy z trudem namówili szofera przejeżdżającej półtoratonówki [ciężarówka półtoratonowa], żeby zabrał tego jeszcze niezeszłego. Samochód pełen był pustych baniek, materaców i prześcieradeł, i szofer w żaden sposób nie chciał kłaść tam jeszcze tego ewidentnego trupa. Nacisnęli na niego – plutonowy splunął i zgodził się. Na kawałku brezentu dźwignęli czołgistę i złożyli na skrzyni ciężarówki. Półtoratonówką rzucało na półstepowym bezdrożu – spóźniony już do jednostki na kolację szoferak nawet nie oglądał się – to czarne, zwęglone, z popękaną skórą coś, co mu wcisnęli na siłę, nie miało żadnych szans dociągnąć do najbliższej wsi.

W brudnym szpitalu polowym, gdzie wciąż dostarczani z pierwszej linii ranni skręcali się z bólu wprost na słomie porozrzucanej na ziemi, czekając, aż ktoś ich posortuje – szczęśliwców do namiotu chirurgicznego, tych w beznadziejnym stanie do brunatnego od krwi smutnego lasku – los czołgisty zdecydował się w jednej chwili. Majorowi chirurgowi wystarczyła sekunda:

– Tego nawet nie będę oglądać, dziewięćdziesiąt procent oparzenia!

Felczer usłużnie podał lekarzowi kolejnego papierosa – i bezimiennego skreślono z listy. Major chodził w tym kieracie od czterdziestego pierwszego roku – wiedział, co mówi.

Dzień później sanitariusze zabierając z lasku tych, którzy wyzionęli ducha, żeby przenieść ich do transzei (ileż po całej okolicy było już podobnych grobów!), musieli zatrzymać się. Kiedy dźwignęli kolejne nosze, oczy w spalonej czaszce otworzyły się, a z ust wydarł się pierwszy przejmujący jęk.

– To niemożliwe! – zdziwił się major, rozgrzewając się (żeby nie upaść z sił) zdobyczną namiastką koniaku. Dysząc oparami, wytrawny praktyk pochylił się nad przyniesionymi noszami – i musiał skonstatować: skazaniec żył. Tylko przyzwyczajenie pozwoliło majorowi uważnie obejrzeć czaszkę z wyszczerzonymi zębami i ciało z wżartymi resztkami kombinezonu. Tylko doświadczenie nie pozwoliło mu przy tym stracić oddechu od smrodu. Sanitariusze, którzy też już niejedno widzieli, kolejny raz dziękowali losowi za to, że to nie oni walczą w tych przeklętych żelaznych trumnach, a co za tym idzie – możliwe, że dociągną do końca tej rzezi.

Tam też, w burym lasku, zwołano konsylium – sam major i dwie jego pomocnice, lekarki wojskowe w nieokreślonym wieku, z oczyma, w których zamarło psie zmęczenie. Od wiernych pomocnic na kilometr niosło tytoniem i potem, mimo że wciąż przecierały się jakimś roztworem spirytusowym.

Nosze wniesiono do namiotu chirurgicznego. Z czołgisty zdjęto wszystko, co było można. Wszystko, co można było zrobić – zrobiono. Żeby ulżyć cierpiącemu, pielęgniarki nie żałowały maści Wiśniewskiego. Ale przy nakładaniu opatrunków nawet one się odwracały – trudno było patrzeć na coś takiego. Ocalałe oczy pacjenta żyły i świadczyły o strasznej walce z bólem przekraczającym granice wytrzymałości.

Przed odwiezieniem rannych na tyły chirurg opuścił na chwilę swoją rzeźnię i podszedł do czołgisty, którego tułów i resztki twarzy pokrywała już przesiąknięta maścią gaza.

Znów rozległy się jęki i jakiś gardłowy bulgot.

– Czegoś takiego jeszcze nigdy nie widziałem – przyznał lekarz, wyciągając następny papieros.

– Dwa-trzy dni, nie więcej – zaskrzypiała jedna z lekarek, którą przyciągnęła tu ciekawość. Odwróciła się od kolegi, żeby nie dyszeć na niego wonią zgniłych zębów, i zaciągnąwszy się papierosem, wydała wyrok: – Pełna sepsa...

Czołgistę załadowano do autobusu sanitarnego, potem do pociągu, a potem przez czterdzieści dni i nocy, bez żadnych dokumentów, jako „nieznany” leżał na oddziale oparzeń szarego, zalatującego smrodem ekstrementów i gnicia uralskiego szpitala. Owinięty gazą i bandażami, przesiąknięty zapachem maści, był na reanimacji, potem przeniesiono go do prosektorium, skąd zaraz, przy wtórze zdziwionych okrzyków sług Hipokratesa, zabrano go z powrotem – minął pierwszy tydzień, a on wciąż żył. Więcej już go nigdzie nie przenoszono. Każdego ranka białe fartuchy zbliżały się do czołgisty z nadzieją, że już nie oddycha, ale niezmiennie witały obchód ledwie słyszalne jęki i bulgoty. I zmieniano mu bandaże i gazę, przecierano tamponami, i wlewano w niego bulion. Jego łóżko stało w najciemniejszym kącie sali. Ponieważ już podczas pierwszego badania postawiono na nim krzyżyk, lekarze zaczęli się zakładać – ile jeszcze dni pociągnie ten niewątpliwy fenomen. Minęły dwa tygodnie. Wcześniej czy później wynosili się nogami wprzód o wiele mniej poparzeni sąsiedzi. Tych, którzy odeszli do lepszego świata, rozbierano do naga (bielizna szła do pralni) i zabierano, nieraz całymi dziesiątkami na dzień, a ich miejsca przygotowywano dla innych skazanych na ten sam los. Ale znanego już wszystkim łóżka z kąta sali nikt nie ruszył – wśród bachanalii śmierci to życie wciąż się nie poddawało.

Czołgistę przezwano Tanatos. Stał się on nawet na swój sposób sławny. Skądś tam przyjeżdżali do niego jacyś profesorowie z generalskimi naramiennikami i za każdym razem dochodzili do wniosku, że mają do czynienia z przypadkiem patologicznym. Ustaliła się tradycja, że do sali muszą zaglądać ozdrowieńcy – ktoś (zawsze znajdzie się jakiś „ktoś”) rozpuścił słuchy, że „nieznany” przynosi szczęście. Ten, kto go dotknie, już nigdy nie spłonie w czołgu. Zakład wśród lekarzy upadł sam z siebie, kiedy po trzech tygodniach już było jasne: pacjent w zupełnie niewytłumaczalny sposób zwalczył sepsę. Po kolejnej naradzie postanowiono zdjąć bandaże i opaski. Oczom specjalistów ukazał się zadziwiający widok – skóra Tanatosa, choć porosła obrzydliwymi strupami, mimo wszystko zregenerowała się. Co prawda lekarze i siostry starali się bez potrzeby nie patrzeć w jego stronę. Fioletowe blizny zachodziły na siebie, zamiast ust ogień pozostawił wielki czarniejący otwór, nozdrza były dwiema dziurami. Ani brwi, ani powiek, ani włosów. Oczy pokryły krwawe żyłki. Niemniej czołgista już trzeźwo przyglądał się zebranym nad nim akademikom. Szef szpitala – a pułkownik nie mógł nie uczestniczyć przy pierwszym przypadku podobnego wyzdrowienia – starał się wyciągnąć z pacjenta to, co należy: „Nazwisko, imię, imię ojca? Numer jednostki?” Tanatos usłyszał skierowane do niego pytanie. Starał się unieść głowę. Bezskutecznie próbował sobie coś przypomnieć.

Od tej pory zaczął dochodzić do zdrowia z zadziwiającą szybkością. Pacjenta przeniesiono do wspólnej sali – jak dawniej cieszył się popularnością, waliły do niego całe delegacje również z innych szpitali. Po miesiącu Tanatos wstawał już z łóżka. Parokrotne wizyty w szefostwie szpitala – pewnego razu w wydziale kadr obecny był osobist [oficer wydziału specjalnego] – niczego nie dały; nieznanemu całkiem odjęło pamięć. Rozumiał, co do niego się mówi – wstawał, kiedy go o to proszono, mył podłogę pomagając siostrom, roznosił menażki z jedzeniem. Na pytania sąsiadów odpowiadał już nawet prostymi „tak” i „nie”. Pewnego razu nawet roześmiał się z jakiegoś powodu. Zauważono też, że ostatnio jakby coraz częściej poruszał bezdźwięcznie resztkami warg. Do jego wyglądu się jakoś przyzwyczajono i nikogo w szpitalu już nie odrzucało, kiedy pojawiał się na korytarzu – chudy, w wypłowiałej piżamie, szurając nogami w absurdalnych kapciach, bardziej podobnych do łapci. Fioletowo-ohydny, poparzony na tyle, na ile tylko może być poparzony człowiek. W tej właśnie sali dla ozdrowieńców, gdzie odchodziła gra w karty, gdzie częściej rozlegał się śmiech niż jęki, gdzie większość stanowiła pełna radości życia młodzież, wkrótce zaczęto nazywać go Iwanem Iwanyczem.

– Iwanie Iwanyczu! – wołali. – Pora kolację roznosić...

On zrywał się i szedł.

Była już głęboka jesień.

– Iwanie Iwanyczu! Pomógłbyś rozładować drewno...

To narzucał waciak i wychodził na zarzucone liśćmi podwórze, gdzie czekała pełna drew ciężarówka.

Jak dawniej jedyne, co o nim było wiadome, to że nieprzytomnego przywieźli go z Łuku Kurskiego. Skąpe wiadomości dotarły po najmniej pewnej linii: remontowcy – szofer półtoratonówki – szpital polowy. I że major-chirurg, z braku jakichkolwiek danych, machnął w dokumentach: „nieznany czołgista”.

Zimą Iwan Iwanycz wyzdrowiał do końca. Co prawda dalej nic nie mógł o sobie powiedzieć i na razie z trudem jeszcze wymawiał proste słowa. Jednak całkiem rozumnie wykonywał każde polecenia, a poza tym chętnie reagował na swoje nowe imię. W końcu przebadano go i uznano, że nadaje się do służby wojskowej. W rodzinne strony kierowano całkowite już kaleki; pozostałych – kontuzjowanych, poparzonych, nawet tych, którzy stracili pamięć – pędzono na przeformowanie. Po tych farciarzy wciąż przyjeżdżali „kupcy” z różnych jednostek. Ci, którym szczególnie się udało, trafiali do gwardyjskich pułków wyrzutni rakietowych; uważano, że wśród „katiuszowców” był najmniejszy procent strat. W cenie były oddziały „trofiejszczików” [żołnierzy zbierających trofea wojenne] i obsługa lotnisk. Niemało szans na przeczekanie w taborach mieli piechurzy i artylerzyści. Ale przyszłość Iwana Iwanycza rysowała się całkiem beznadziejnie – straty w „żelaznych stadach” były tak wielkie, że wyszedł rozkaz Pierwszego – wszystkich, którzy przeżyją, kierować z powrotem do korpusów zmechanizowanych. Gdyby nie ten wypisany przez majora dokument ze słowem-wyrokiem „czołgista”, Iwana Iwanycza można by spokojnie zapisać do taborów. Ale nikt nie chciał ryzykować. Komisja miała smutne doświadczenia, wiedziała, że tych, którzy trwonią wartościowe kadry, wysyłając je do jednostek na tyłach, czekają najsurowsze kontrole. W szpitalu nie kombinowano też długo z dokumentami – strasznemu człowiekowi wydano nową książeczkę wojskową, gdzie stało czarno na białym: Iwan Iwanowicz Najdienow [od słowa „najdien” – znaleziony]. Z narodowością też nie było kłopotu – akcentu nie ma, znaczy się Rosjanin. Miejsce urodzenia – adres szpitala. Partyjna przynależność – bezpartyjny (i co z tego, jeśli nawet był wcześniej komunistą). Specjalizacja – czołgista. Już tam później zorientują się, gdzie go dać. Problem był tylko z wiekiem. Jak by nie próbować, chociaż na oko, obliczyć mu lata (przez cały ten czas Iwan Iwanycz stał wyciągnięty przed twórcami swojego nowego życia w już wydanym mu, wypłowiałym i znoszonym do białości na cudzych plecach mundurze) – to ze względu na rozległość poparzeń nic z tego nie wychodziło. Komisja machnęła więc ręką i zrobiła go rówieśnikiem wieku.

Wszyscy wolni od zajęć w tym momencie lekarze i siostry wyszli odprowadzać Najdienowa – przypadek był przecież wyjątkowy i przez naukę medyczną niewytłumaczalny. Ten, co spędził tydzień w poskręcanym od ognia czołgu, co miał ciało poparzone w dziewięćdziesięciu procentach i żadnych szans na przeżycie, teraz jakby wrócony z tamtego świata, w zdjętych z kolejnego nieboszczyka butach, w długachnym, za dużym, podziurawionym gęsto przez kule szynelu, w żołnierskiej czapce zawiązanej przed mrozem tasiemkami pod brodą, schodził z ganku. Z pleców czołgisty zwisał mizerny sidor [żołnierski worek na rzeczy], a w nim kawałek mydła, cegła chleba i konserwa amerykańskiej tuszonki – szczodry prezent od eskulapów. W kieszeni bluzy spoczywała nowa książeczka wojskowa, wyjaśniająca, kim on teraz jest.

Zabrała go ciężarówka.

Pojawienie się Iwana Iwanycza w ponownie formowanej pod Czelabińskiem brygadzie zrobiło niezapomniane wrażenie. Kiedy żołnierze stanęli w szeregu, jej dowódca, sam cały w bliznach i oparzeniach trzydziestoletni weteran, którego od używanego powiedzonka nazywano Kozią Nóżką, nie mógł nie warknąć:

– Toż na jego mordzie, kozia nóżka, żywego miejsca nie ma!

Następnie chamowaty kombrig [dowódca brygady], rozkazał wystąpić nowemu z szeregu:

– Skąd jesteś?

Iwan Iwanycz nie wiedział, „skąd”.

Dowódca kompanii, młody lejtnancik, wciąż się myląc, wytłumaczył podpułkownikowi, w czym rzecz.

– To kim ty jesteś, kozia nóżka! Czołgistą w wieży?! Mechanikiem? – dopytywał się kombrig.

– W dokumentach napisane: czołgista – z rozpaczą jęknął lejtnant.

– No to – ładowniczym!

I to straszne wcielenie dzikiej wojny przypisano do ładowniczych. Tam potrzebna była tylko prymitywna siła: słuchaj, podnoś pociski i wyrzucaj łuski przez właz. Odłamkowe i przeciwpancerne odróżniłby nawet kompletny dureń. Od szeregowca Najdienowa, tutaj za plecami przezywanego Czaszką, nikt więcej nie chciał. W tej naprędce skleconej jednostce nikt specjalnie się nim nie interesował (tylko jego wygląd zwracał uwagę). Zresztą nigdzie nie było takiego przepływu kadr, jak w załogach czołgów. Trzy-cztery tygodnie mizernego przygotowywania i na front, a tam dobrze, jeśli po pierwszej walce „trzydziestka czwórka” nie spłonęła. Tych, którzy zdążyli wyskoczyć, znów mieszano z innymi i rzucano do akcji.

Pozbawiony pamięci Iwan Iwanycz razem ze wszystkimi posłusznie siorbał lurę i zdychał z zimna w barakach (szynel i gołe deski to było wszystko). No, ale przynajmniej jego los był określony na najbliższy czas. Załoga była prawdziwą zbieraniną: ten sam młodziutki lejtnant został mianowany dowódcą, starszawy Uzbek został kierowcą, a były moskiewski urka, cwaniak i luzak, sam wprosił się na radiotelegrafistę.

Nie minął miesiąc, jak cała ta naprędce (i na krótko) skompletowana czwórka znalazła się w Czelabińskiej Fabryce Ciągników, gdzie montowano jedną z ostatnich serii T-34-76 (2). Tam na widok Najdienowa mało kto potrafił wstrzymać okrzyk lub westchnienie. Wyrostki i baby nie ukrywały wystraszonego zainteresowania. Iwan Iwanycz, nie zwracając uwagi na ciekawskich, sam wprosił się do podawania części – Uzbeka z Kokandy i moskiewskiego urkę interesowały tylko dodatkowe przydziały w fabrycznej stołówce. Młodzieniaszek lejtnant, co z całych sił próbował utrzymać autorytet wśród podwładnych, był mu wdzięczny choć za to. Choć moskiewski złodziej, dziś radiotelegrafista, nie krył rozdrażnienia, a Uzbekowi strach zaglądał w oczy, czołg rósł jak na drożdżach: „pudełko” sprawiło sobie napęd, koła i gąsienice, przyszła pora na silnik i wewnętrzne niewymyślne nadzienie, po czym na miejsce opuszczono wieżę.

Nadszedł oczekiwany przez wszystkich z drżeniem serca dzień: dowódca otrzymał scyzoryk, zegarek i kompas, załodze wydano ogromny kawał brezentu. Nowo narodzoną „trzydziestkę czwórkę” przygotowywano do wyprowadzenia na ogromne fabryczne podwórze, gdzie czekała na odprawę nowa partia czołgów.

I tu Iwan Iwanycz pokazał, co potrafi.

Widać coś zaiskrzyło w jego głowie, skontaktowało i rozjaśniło lukę w jego pamięci. Tuż przed wyprowadzeniem czołgu z hali fabrycznej Iwan Iwanycz znalazł się wewnątrz wozu – lejtnant poprosił go o wyjęcie czegoś. Zawołany parę razy, jak czort z tabakierki wysunął się do pasa z włazu mechanika – był czymś wyraźnie poruszony. Załoga i robotnicy drgnęli. Iwan Iwanycz znów się schował. W ciemności „pudełka”, jak jakieś złowieszcze oczy, włączyły się światła. Nikt nie zdążył powiedzieć słowa, gdy czołg ryknął silnikiem. Lejtnant z resztą swojej załogi odskoczył w jedną stronę, nastawiacze w drugą. T-34 szarpnął z miejsca i pomknął przejściem pomiędzy dwoma rzędami swoich bliźniaczych towarzyszy w stronę wąskiej bramy. Najdienow zwariował i nie zmniejszał prędkości – wszyscy na jego drodze pochowali się czekając na nieunikniony dramat. Czołg mknął pełną szybkością. Zostawiając za sobą obłoki spalin, niemiłosiernie łomocząc kołami, nieubłaganie zmierzał ku katastrofie. Wielu, w tym oszalały z przerażenia lejtnant, słyszało już zgrzyt i huk. Ale, ani trochę nie zwalniając, „trzydziestka czwórka” pokonała Scyllę i Charybdę fabrycznej hali, okręciła się i przejechawszy jeszcze jakieś trzydzieści metrów, manewrując między wozami, stanęła wreszcie na podwórzu jak wkopana.

Podbiegł wystraszony dowódca, podbiegli Uzbek z radiotelegrafistą. Wysypali się na podwórze ciekawscy. Iwan Iwanycz wyskoczył im naprzeciw. Ze strasznej twarzy szczerzył się uśmiech. Najdienow aż cały drżał, i nijak nie mógł się uspokoić. Przypomniał sobie – a raczej przypomniały sobie jego ręce.

Wątpliwości nie było: w poprzednim życiu ten poparzony, pozbawiony pamięci, wzbudzający dziś swym wyglądem współczucie i żałosne przerażenie czołgista był mechanikiem-kierowcą, i najwyraźniej kierowcą z bożą iskrą!

Uzbek natychmiast z radością przeniósł się do wieży, mimo że tam szans na przeżycie walki było o połowę mniej. Bystry urka, natychmiast zorientował się, z kim trzeba trzymać, i odtąd, gdy Iwan Iwanycz miał zajęte ręce, robił mu skręty i wkładał w tę okropną czerniejącą paszczę. Oprócz tego przy każdym przejeździe uczynnie ciągnął wspólnie z Czaszką dźwignię zmiany biegów – z jakiegoś powodu w tym T-34-76 zamontowano przeklinaną przez wszystkich kierowców, niewygodną czterobiegową skrzynię biegów (3).

Przed załadunkiem na pociąg brygada przejechała jakieś pięćdziesiąt kilometrów i ostrzelała się trochę na poligonie. Przy trzaskającym, ponad trzydziestostopniowym mrozie, „pudełko” przemarzło do szpiku kości. Prowadzony przez Czaszkę czołg ryczał na zakrętach, z zadartym działem wdrapywał się na zbocza i staczał z nich, bezlitośnie rzucając wszystkimi w środku. Uzbek modlił się cicho, poobijany młodzik dowódca ściskał zęby i bez większego powodzenia próbował obserwować drogę z wieżyczki. Radiotelegrafista, który za cholerę nic nie widział, klął po mistrzowsku, ryzykując przygryzienie języka. I tylko Iwan Iwanycz, sam prawie wyjąc, bezlitośnie gnał wóz po ugorach i rozjechanych drogach. Wciąż dokądś się rwał, budząc niepokój nawet u urki, nie mówiąc już o Uzbeku i dowódcy. Było się czego bać – rozwarte szeroko usta, niecierpliwość, drżenie, chęć pędu i pędu – oto kim okazał się nieszkodliwy wcześniej Czaszka. Swój właz miał otwarty, a za jego plecami męczył się wentylator – wszystko powinno do tego czasu zamarznąć, ale zwariowanemu mechanikowi, jedynemu z całej załogi, było gorące.

W pewnym momencie lejtnant otrzymał przez radio rozkaz zatrzymania się, jednak do Iwana Iwanycza nie dokrzyczał się. Kolumna zamarła – ale czołg Najdienowa, wyrwawszy się z szeregu, zaczął opisywać łuki po polu, prawie tonąc w zaspach i wyrzucając z przodu i z tyłu słupy śnieżnego pyłu.

Skończyło się tym , że na przełaj w ich stronę rzucił się sam kombrig. Zapadając się w śniegu po pas, Kozia Nóżka stanął na drodze „trzydziestki czwórki”. Dopiero wówczas Iwan Iwanycz oprzytomniał. Młodzik dowódca, który pojawił się we włazie wieży, był bliski płaczu, jednak szef nie zwrócił uwagi na jego mętny bełkot.

– Kierowcę do mnie, do wozu! – darł się podpułkownik. – Właź, szkielecie! – rozkazał Najdienowowi – pokaż, kozia nóżka, co potrafisz!

W ten właśnie sposób Iwan Iwanycz zajął miejsce w czołgu dowódcy, a lejtnantowi, Uzbekowi i rezunowi trafił się kierowca kombriga, tak samo jak oni niedoświadczony i z góry skazany na śmierć młodzik. I przed całą brygadą Iwan Iwanycz pokazał – lepiej od jego wozu mógł się kręcić tylko bączek dla dzieci.

Ze wszystkich wozów wysypały się załogi, ludzie porozdziawiali gęby.

Kombrig ryczał z podniecenia nie gorzej niż Iwan Iwanycz. Odruchowo oparł nogi na ramionach wariackiego asa kierowcy: uderzenie butem – krótki przystanek, jeszcze jedno uderzenie – jechać dalej. Iwan Iwanycz to pamiętał. Zapomniał wszystko inne, ale to pamiętał. Zachwyceni nowicjusze patrzyli, jak na porośniętym krzakami, pełnym rowów i pagórków polu wóz ich dowódcy wyczyniał prawdziwie cyrkowe sztuki.

– Dawaj, dawaj, czort łysy! – chrypiał Kozia Nóżka, całkiem już pewien, że straszny Czaszka będzie z nim aż do samego końca, i że za nic, ale to za żadne skarby takiego mechanika nikomu już nie odda. Wiedział, że wkrótce jedyną szansą na ratunek będzie kierowca, który zawsze wie, jak i gdzie się obrócić, jaki wykonać manewr, kiedy dodać ostro gazu, a to znaczy – w porę uskoczyć. Przecież w walce, a tym bardziej w pancernej, ludzkie życie może zgasnąć w ułamku sekundy.

– Jak ciebie trafili tam, na Łuku? – wydarł się na mechanika, kiedy „trzydziestka czwórka” zatrzymała się. Iwan Iwanycz nie zrozumiał pytania, utkwił wzrok w swoim nowym dowódcy i zastygł.

– Jak ty mogłeś tam spłonąć, kozia twoja nóżka? – wciąż wypytywał kombrig. – Bokiem się ustawiłeś, czy jak?

I tu Iwan Iwanycz znów coś sobie przypomniał. Coś tam na sekundę oświetliło jego mroczną przeszłość.

– „Tygrys” – odpowiedział nagle. – „Biały Tygrys”!

Płomień buchnął z jego oczu; cały aż zatrząsł się z nienawiści.

Zimą czterdziestego drugiego Niemcy wprowadzili na pierwszą linię frontu swoją odpowiedź na wszechmocne dotąd „trzydziestki czwórki” (4) – kwadratowe brontozaury firmy Henschel okazały się nie do przebicia, ale przerażenie budziły ich działa – od ich ognia płonęły na kilometr nawet KW [czołg ciężki Klimient Woroszyłow]. Wyposażone w niezrównaną zeissowską optykę, „osiem-osiem” [armaty osiemdziesięcioośmiomilimetrowe] zmiatały każdy cel. Płynny ruch Tygrysów zapewniały koła ustawione przez dokładnych niemieckich projektantów w dwa rzędy, co równomierniej rozkładało nacisk czołgu na podłoże. Wozem łatwo można było kierować dzięki zastosowaniu kierownicy. Masywne jak pokrywy sarkofagów płyty wytrzymywały uderzenie siedemdziesięciosześciomilimetrowych pocisków. Obwieszone ze wszystkich stron tymi pancernymi płytami, Tygrysy pełzły bez pośpiechu jak żuki po kurskich polach i każdy ich strzał – tego odgłosu nie można było pomylić z niczym – odsyłał do praojców kolejne „trzydziestki czwórki”. Straszne były w zasadzce. Zamaskowane sianem i gałęziami cyklopy powstrzymywały ataki T-34, Grantów i Churchillów, a gdy zaczadzeni dymem i bólem czołgiści wyskakiwali ze swoich „pudełek”, równie solidne niemieckie karabiny maszynowe (5) z szybkością tysiąca dwustu wystrzałów na minutę kończyły dzieło, siekąc ciała niczym nóż warzywa. Ale nawet wśród swoich Widmo było specjalnym wozem. Po raz pierwszy dało o sobie znać pod Mgą – inne wozy wagi ciężkiej grzęzły w błocie, ale „Biały Tygrys” płynął w powietrzu i rozbijał całe bataliony. Z początku trudno go było rozpoznać – zimą wszystkie czołgi są białe – dostrzegały go chyba tylko te, które z nim się zetknęły... i spłonęły po pierwszym wystrzale. Ale już wiosną, gdy Wehrmacht przeszedł na kamuflaż, białe monstrum, wyraźnie poczęło się wyróżniać i odtąd szalało to na północy, to na południu; wszędzie ciągnąc za sobą dym i swąd płonących wozów. Widmo uderzało z zasadzki, zawsze jakimś cudem pojawiając się na rosyjskich tyłach – i rozbiwszy dziesięć albo i piętnaście T-34, rozpływało się w powietrzu.

Latem czterdziestego trzeciego biały zabójca pojawił się pod Kurskiem w rejonie Prochorowki. Zwiad lotniczy uprzedził o nim Katukowa i Rotmistrowa (6). Od razu wysłano szturmowce, ale jak zwykle nic nie wyszło z tej próby. Latający Holender i tu niezmiennie wyróżniał się swoją bielą ze zwałowisk setek wozów i jak zwykle szedł na czele, połyskując pancerzem, jak jakiś krzyżacki rycerz. Rozjuszone T-34 bezskutecznie otwierały ogień w stronę Tygrysa. Jednak po całym dniu żaden pocisk wystrzelony ze słynnych i zabójczych dla pozostałych Tygrysów i Panter SAU-152 [samobieżnych dział pancernych] nie przebił jego wieży (7), podczas gdy on sam walił po burtach otaczających go zewsząd prześladowców dziesiątkami podkalibrowych i przeciwpancernych. Wciąż był niepokonany – i pod koniec wielkiej bitwy ostatecznie zniknął w dymie i płomieniach.

– To on, przeklęty! – znów z nieprawdopodobną wściekłością wydusił z siebie Iwan Iwanycz, i kombrig w tym momencie pojął, z kim spotkał się jego niedoleczony mechanik.

A Najdienow wciąż zgrzytał zębami.

Dwa tygodnie później, machnąwszy się za Dniepr, brygada zaczęła ugniatać gąsienicami prawobrzeżną Ukrainę. Dzień później z marszu zaatakowała niejaką Becherewkę. Od wystrzelenia rakietnicy do odpowiedzi zamaskowanych „osiem-osiem” minęło jakieś pięć minut, ale to wystarczyło aż nadto: z sześćdziesięciu pięciu wozów do spiczastych chałup dotarło pięć. Spłonęli oblani wytryskiem solarki [olej solarowy] młodziutki lejtnant, Uzbek i rezun wspólnie z chłopcem-kierowcą. Trafieni odłamkami pancerzy od uderzeń „bałwanek” [pocisk przeciwpancerny] ginęli doświadczeni celowniczy i nieostrzelani dowódcy, młodzi czołgiści z wieży i starsi wiekiem mechanicy, przed wojną szoferzy i traktorzyści. Dym kolejnych ofiar złożonych bogu wojny zaciągnął pół horyzontu. Jednak Niemcy nie wytrzymali. Przed zapadnięciem nocy w kolejnej, wyzwolonej za cenę śmierci tysięcy ludzi, malutkiej miejscowości zebrały się resztki przekazanej brygadzie piechoty (tyraliery ich martwych towarzyszy leżały przed okopami): artylerzyści, którzy cudem przeciągali swoje „siedemdziesiątki szóstki” (8) po zmiażdżonym przez gąsienice i pełnym dołów polu, płaczące z bezsilności dziewczęta sanitariuszki, ochrypli od wymyślnych przekleństw kapitanowie i pułkownicy – i ostatek czołgistów, pozbawionych swoich „wierzchowców”. Ci ostatni zwłaszcza, wymazani krwią i sadzą, nie mogli dojść do siebie. Ale nie tyle zwykłe potworności zwykłej rzezi, ile szalona jazda dowódcy T-34 wstrząsnęły nimi do głębi.

Na początku bitwy nieświadom jeszcze niczego Kozia Nóżka rozkazał mechanikowi podciągnąć wóz dowódcy na pagórek na skraju lasku – tam rozwinął się oddział przekazanych mu żołnierzy z obsługi „samochodek” [dział samobieżnych] w swoich benzynowych „zapalniczkach” (9). Stamtąd dobrze były widać dachy i dzwonniczkę – ulubione miejsca obserwatorów i snajperów. Ignorując niebezpieczeństwo, kombrig z przyzwyczajenia usadowił się w wieżyczce. Tym razem jednak pokierować brygadą nie dane mu było. Od gwałtownego szarpnięcia wpadł z powrotem w otwarty szeroko podwójny właz (10). W samym czołgu bezlitośnie rzuciło działonowego na pociski, ale obojętny na wszystko, wściekły Najdienow tak już ryczał, że niemal zagłuszał silnik. Uderzywszy się czołem o zamek działa, kombrig na chwilę stracił przytomność, a „trzydziestka czwórka” skokami, halsem, pomknęła ku nabitej SS - owcami nieszczęsnej wioski.

Wszystko, do czego doszło później, dla całej załogi czołgu było czymś strasznym. Dowódca, działonowy i strzelec – pasażerowie, od których zupełnie nic już nie zależało – mogli tylko na własnym poobijanym ciele odczuć, jak T-34, cudem wprost uniknąwszy nieuchronnych „bałwanek” pod wieżę, zdołał z rozpędu skoczyć na niemieckie działo, odrzucić je i pomknąć wzdłuż jedynej ulicy. Iwan Iwanycz wpadł w jakiś amok, operował dźwigniami z upojeniem maniaka. Przeszywające oczy Czaszki (jego właz był szeroko otwarty) siały grozę wśród grenadierów, przerażonych, że tuż przed nosem wyskoczył im nagle jakiś potwór z piekła rodem. Iwan Iwanycz tymczasem zahaczył o jeszcze jedną armatę, obrócił wóz na miejscu i przejechał się tam i z powrotem po oniemiałej obsłudze. Wszystkich pozostałych porozrzucało na różne strony. T-VI [PZKpfW VI Tiger], którym niespodziewanie wskoczyła na tyły zwariowana „trzydziestka czwórka”, jak szalone obracały wieżyczkami, ale zabudowania i powszechna panika przeszkadzały celowniczym. Kozia Nóżka, który w końcu wdrapał się jakimś cudem na swoje siedzenie, bezskutecznie próbował jakoś nawiązać łączność radiową z kierowcą. Następnie z całych sił zaczął kopać mechanika po plecach swoimi oficerkami. „Biały Tygrys”! – ryczał w odpowiedzi Iwan Iwanycz, rzucając wozem to na lewo, to w prawo. Przy tym nie zapominał zatrzymywać się i obracać czołgiem w miejscu – za każdym razem pod gąsienicami coś chrupało. Przestraszony kombrig przykleił się do wizjera w kopule dowódcy, ale niczego w tym zamieszaniu nie mógł dojrzeć: migały to chałupy, to czarny śnieg, to rozbiegający się na wszystkie strony panikierzy.

– „Biały Tygrys!” – ryczał Iwan Iwanycz.

Zatrzymywać go nie miało sensu. Trójca zakładników we władzy szaleńca mogła tylko mieć nadzieję na „coś” – strzelec-radiotelegrafista naciskał na cyngiel, waląc w niebo i w ziemię, kombrig, którego przed niechybnym wstrząsem mózgu uratował w porę założony hełmofon, przeklinał sam siebie, że związał się z idiotą (przyszło mu nawet do głowy zastrzelić kierowcę, ale ręka z jakiegoś powodu jednak nie sięgnęła po zdobycznego waltera). Działonowy zupełnym cudem przypomniał sobie wszystkie zapomniane wcześniej modlitwy. A Iwan Iwanycz, gniotąc ludzi jak pluskwy i nie zwracając uwagi na grzechot kul po pancerzu, okrutnym wyciem wyzywał na pojedynek pół mitycznego wroga. Miał wprost niewiarygodne szczęście. Dwie „bałwanki”, zaznaczając swój tor snopami iskier, prześlizgnęły się po boku czołgu, dziurawiąc niskie obłoki. Jeszcze jeden pocisk, teraz już „osiem-osiem”, skierowany z odległości co najmniej pięciuset metrów (Kozia Nóżka, który jako jedyny z załogi zauważył T-VI, zamarł), zahaczył o rączkę wmarzłego w ziemię pługa i uleciał z pożegnalnym świstem, przebijającym się przez wycie silnika i kierowcy.

– „Biały Tygrys”! – chrypiał Iwan Iwanycz.

Wszystko