Człowiek, który pokochał Yngvego - Renberg, Tore - ebook

Człowiek, który pokochał Yngvego ebook

Renberg, Tore

4,0

Opis

Jest styczeń 1990 roku. Jarle Klepp ma 17 lat i uczy się w liceum w Stavanger, małym mieście w zachodniej Norwegii. W jego życiu liczą się rock, seks i polityka. Razem z najlepszym kumplem gra w kapeli punkowej, ma świetną dziewczynę, chodzi w czarnym płaszczu i arafatce, a do tego cały czas stara się wyróżnić z tłumu. Wszystko zmienia się, gdy w jego szkole pojawia się nowy uczeń, Yngve – roztargniony marzyciel lubiący słuchać popu, grać w tenisa i czytać o starożytnym Egipcie. Nagle Jarle ze zdumieniem odkrywa, że nie może przestać o nim myśleć…

Człowiek, który pokochał Yngvego to pełna energii i uroku opowieść o zakochaniu, przyjaźni i dorastaniu w czasach, gdy nie znano internetu, a muzyki słuchało się z walkmanów. To porywająca, czasem zabawna, a czasem dramatyczna historia o dojrzewaniu młodego buntownika do miłości i odpowiedzialności. Historia o przeobrażającym się świecie i fascynacji, która zmienia wszystko.

Młodzi ludzie pokochają tę powieść. A ci, którzy byli młodzi około roku 1990, pokochają przedstawiony w niej nostalgiczny obraz czasów.

„Weekendavisen”, Dania

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 464

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (3 oceny)
1
1
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
KorienOlven

Nie oderwiesz się od lektury

Studium młodości, z jej niezachwianą pewnością, pełną buńczucznej siły i zarozumiałości a jednocześnie kruchej niestabilności dopiero rozwijającego się charakteru. Kilkoro bohaterów, licealistów w ciągu kilku opisanych tygodni zmaga się z pozornie drobnymi, a dla nich iście drmatycznymi, sytuacjami, które mocno zmienią ich relacje.
00

Popularność




Tore Renberg

Człowiek, który pokochał Yngvego

Mannen som elsket Yngve

© 2010 Forlaget Oktober AS, Oslo

Rok pierwszego wydania: 2003

© 2011 BC Edukacja sp. z o.o.

Warszawa 2011

Wydanie pierwsze

ISBN 978-93-7802-072-1

Tytuł oryginału

Mannen som elsket Yngve

Przekład

Katarzyna Tunkiel

Redakcja i korekta

Olga Gorczyca-Popławska

Projekt okładki

Aleksandra Nałęcz-Jawecka, Tomasz Kędzierski ∙ www.to-studio.pl

Projekt typograficzny, skład i łamanie

Maciej Matejewski

Fotografie na okładce

© Motlys AS

Tłumaczenie tej książki subsydiowała fundacja NORLA.

Wydawnictwo Akcent

BC Edukacja sp. z o.o. Skwer ks. kard. S. Wyszyńskiego 5/54, 01-015 Warszawa

tel./fax 22 862 17 96 ∙ www.wydawnictwoakcent.pl ∙ [email protected]

Konwersja do formatu EPUB: Legimi Sp. z o.o.

Why am I going out of my mind whenever you’re around? The answer is obvious love has come to town

Talking Heads, „Uh-Oh, Love Comes to Town”

Nie można mieć właściwie żadnych wątpliwości, że koniec lat osiemdziesiątych i początek lat dziewięćdziesiątych zakończył pewien etap w historii, a zarazem zapoczątkował nowy.

Eric Hobsbawm, Wiek skrajności

Mathias Rust Band

istotą życia jest teraźniejszość

Tomasz Mann

Okej – nie istnieje UE, nie istnieje Rosja, nie mówi się: Either you are with us or you are with the terrorists. Nie ma wojny w Zatoce ani ludobójstwa na Bałkanach, a żaden nastolatek nie umiera od LSD. E-mail to science fiction, a internet jest tylko teorią. Nikomu nie śniło się wypalanie własnych płyt kompaktowych. Nikt nie słyszał, jak Kurt Cobain śpiewa „Smells like teen spirit”, grunge wcale się nie liczy, w gazetach nie można przeczytać, że Cobain zmarł z przedawkowania. Świat nie poznał Spice Girls, Boyzone czy Destiny’s Child, Bono podczas trasy koncertowej nie prowadził rozmów na żywo z najważniejszymi przywódcami państw, a chłopcy z Blur nie kłócili się z Oasis o nowy britpop. Keanu Reeves nie pokonał siły ciążenia w Matriksie, nikt też nie zobaczył, jak Ernst Hugo Järegård stoi na dachu kopenhaskiego Królestwa [1] i – wymachując pięścią w stronę Bałtyku – wykrzykuje: „Ci cholerni Duńczycy!”. Ross, Monica, Chandler, Rachel, Phoebe i Joey nie przykuwają 20- i 30-latków do telewizorów w każdy wtorkowy wieczór. Nikt nie mówi o projektowaniu stron internetowych, nie można znaleźć pracy jako gospodarz chatroomu, nikt nie słyszał też o SMS-ach. Bill Clinton nie musiał przyznać, płacząc na konferencji prasowej, że uprawiał seks ze stażystką, księżna Diana nie występowała w telewizji jako anorektyczka, poza tym nadal żyje. Żyje także Greta Garbo, żyje Astrid Lindgren, żyje Pol Pot i żyje też król Olav. Angielscy chłopcy Robert Thompson i Jon Venables nie zamordowali dwulatka Jamesa Bulgera w pociągu w Manchesterze, osiemnastoletni Eric Harris i rok młodszy Dylan Klebold nie zastrzelili dwunastu uczniów i jednego nauczyciela w Columbine High School w Jefferson County, Colorado.

Pojmujesz, że nic z tego się nie wydarzyło?

Myślisz, że to brzmi dobrze?

To się nie wydarzyło.

Po głębszym zastanowieniu – brakuje ci tej przeszłości? Czy równie dobrze mógłbyś bez niej żyć? Wyobrażasz sobie życie bez tych wszystkich zdarzeń – zarówno tych dobrych, jak i złych? Czy chciałbyś pożegnać się ze wszystkim naraz – Slobodanem Miloseviciem i wrzącymi Bałkanami, Leonardem DiCaprio i Kate Winslet na pokładzie Titanica, Garym Barlowem, Robbie’em Williamsem i pozostałymi chłopakami z Take That?

A co z resztą? Ze wszystkim co twoje? Z tą chwilą, kiedy kilka lat temu szedłeś przez szpitalny park, zatrzymałeś się pod wielkimi dębami, by nagle pojąć: Boże mój, zostanę pedagogiem specjalnym, nie będę aktorem. A co z dniem, gdy wróciłeś z wakacji spędzonych u przyjaciela na Sycylii, a mama powitała cię w drzwiach słowami: Tata i ja się rozwodzimy, chcesz mieszkać z nim czy ze mną? Co z festiwalem Roskilde, kiedy miałeś 20 lat i wypaliłeś tyle trawy, że w uszach czułeś ciepło, a wszystkie kończyny miałeś bezwładne; późno w nocy oglądałeś Primal Scream w pomarańczowym namiocie i stwierdziłeś – przy okazji całując się z jakąś dziewczyną z Malmö, której imienia, ku własnej irytacji, nigdy potem nie mogłeś sobie przypomnieć – że Bobby Gillespie jest na większym haju niż ty?

Czy również tego możesz się pozbyć? Zmarłej przed paroma laty ukochanej babci, która gotowała marchewki, aż stawały się miękkie jak banany, i miała duży ogród ze stokrotkami, które zbierałeś jako dziecko? Możesz sobie wyobrazić życie bez tęsknoty za nią?

Możesz?

Okej – więc nie istnieje UE, nie istnieje Rosja, nie mówi się: Either you are with us or you are with the terrorists.

Istnieje EWG [2] i jesteśmy jej przeciwni, istnieje Związek Radziecki, który zmienia się z dnia na dzień, trwa pierestrojka, rozbrojenie i głasnost [3]. Amerykańskie oddziały wysyła się przeciwko panamskiemu dyktatorowi Manuelowi Noriedze, Intifada na Zachodnim Brzegu Jordanu i w Gazie zaczęła się dwa lata temu, a całkiem niedawno wojsko chińskie wjechało czołgami na plac Tian'anmen w Pekinie z gazem łzawiącym, amunicją ostrą i smugową, otworzyło ogień i zgładziło tysiące demonstrantów. Nie mamy telefonów komórkowych, ale istnieje grupka dzianych tatuśków wożących się z przenośnymi telefonami w samochodach, mało kto ma w domu komputer, a jeśli nawet to raczej nie do gier, zaczęto jednak pozbywać się maszyn do pisania z biur, a ludzie chętnie chodzą wieczorami na kursy informatyczne. Na czasie jest także zastępowanie kolekcji płyt winylowych kompaktami. Bruce Springsteen to znaczące nazwisko, dwudziestoletnia Celine Dion z Kanady wygrała konkurs Eurowizji, a R.E.M. będą wkrótce znani szerszej publiczności, nie tylko grupce fanów indie. Chodzimy w czarnych płaszczach i arafatkach, jeżeli uważamy się za zwolenników lewicy, a reszta społeczeństwa trzyma się trwałej, fryzury na czeskiego piłkarza, ciasnych Lewisów 501 i wąsów. Nie ma nikogo, kto nie widziałby Ostatniego cesarza, wszyscy zgodnie twierdzą, że Tom Cruise jest znakomity w Urodzonym 4 lipca, a Pelle Zwycięzca to prawdziwy tryumf kina skandynawskiego. Margaret Thatcher dziesiąty rok z rzędu jest premierem Wielkiej Brytanii, Michaił Gorbaczow przemawia do Zgromadzenia Ogólnego ONZ na temat końca zimnej wojny, jeździ dookoła świata, opowiadając o rozbrojeniu, i zostaje wybrany przez „The Times” człowiekiem dziesięciolecia. Uczucia narodowe wzbierają w małych grupach etnicznych i podczas gdy republiki bałtyckie walczą o niepodległość, kraje komunistyczne jeden za drugim ogłaszają mniej lub bardziej bezbolesne przejście na kapitalizm i demokrację parlamentarną. Gorączka reform panuje w państwach bloku wschodniego i ani Biuro Polityczne, Stasi, Ceauşescu, Egon Krenz, Układ Warszawski, ani potężny 28-letni mur berliński nie potrafią się przed nią ochronić. Cały świat, sposób myślenia, całe krótkie stulecie walą się w gruzy na naszych oczach, a my nie wiemy, co zrobić ze zgliszczami. Natura robi to, co chce – orkan Hugo sieje spustoszenie w Stanach Zjednoczonych i na Karaibach. Reagan wygłasza przed amerykańskim Kongresem ostatnie przemówienie, w którym nie kryje dumy, że udało mu się przyczynić do przywrócenia amerykańskiego poczucia własnej wartości. George Bush w swojej mowie rozpoczynającej prezydenturę wyraża pragnienie, by Amerykanie stali się łagodniejszym i przyjaźniejszym narodem – apeluje o lepszą współpracę, więcej przyjaźni i lojalności oraz prawdziwszą moralność. W Norwegii Gro Harlem Brundt­land [4] kończy 50 lat i mamy nowy rekord wysokości bezrobocia. W Szwecji 42-letni Christer Petterson zostaje aresztowany za zamordowanie premiera Olofa Palmego, skazują go na dożywocie, ale wychodzi na wolność już po kilku miesiącach. Pogoda jest dobra, zdaniem wielu nawet zbyt dobra, a to przez dziury w warstwie ozonowej, które powstały zresztą z naszej winy. Młodzi zapisują się do organizacji ekologicznych i piszą na brązowym, poplamionym papierze z odzysku. Próbują też uczyć swoich hołdujących konsumpcjonizmowi rodziców recyklingu, ponownego wykorzystywania torebek na chleb – Mamo, masz je wypłukać, potem wysuszyć i użyć ich na nowo… Boże, jak można być aż takim egoistą?

Myślisz, że coś z tego będzie, czy wszystko szlag trafi?

Czy ojciec przestanie w zimowe poranki zostawiać włączony silnik, bo córka mówi, że to niszczy środowisko? Czy sprzeda drugi samochód i zacznie dojeżdżać do pracy rowerem? Optymiści twierdzą, że można nas jeszcze uratować, jeśli wreszcie krytycznie na siebie spojrzymy i zrozumiemy, co jest złe – zanieczyszczenie środowiska, AIDS, zimna wojna i komunizm – pesymiści zaś widzą, jak szybko rośnie dziura ozonowa, i mówią, że wszystko zmierza właśnie w tym kierunku. To jak nadchodzący wierzyciel, który bezlitośnie wzywa do zapłacenia rachunków. Przyznanie się do błędów na łożu śmierci nic nie da, może jedynie zwiększyć wyrzuty sumienia w chwili zakończenia życia…

A ja?

Ja jestem małym mężczyzną z małego miasta w maleńkim kraju, w sumie to ledwie mężczyzną – wkrótce skończę siedemnaście i pół roku, bez ubrania o poranku ważę 69 kilogramów, mam metr siedemdziesiąt trzy centymetry wzrostu, pryszcze wokół ust i na szyi, lekkie skrzywienie prawej stopy, a od pięciu miesięcy dziewczynę. Mieszkam w Stavanger, norweskiej stolicy ropy naftowej, małym mieście handlowym, które w ostatniej dekadzie nieźle się wzbogaciło i zapewniło rodzicom wielu spośród moich znajomych pracę w przemyśle naftowym albo w gospodarce, po dwa samochody i co najmniej jeden domek letniskowy na wsi, a często także łódkę w porcie miejskim albo na południu kraju. Nastrój w Stavanger jest równie pogmatwany jak wszędzie indziej – wizja apokalipsy towarzyszy niestrudzonej wierze w przyszłość i beztroskiej radości inwestycji. W domu kultury w centrum miasta stoi wyrzucony z pracy urzędnik kościelny ze swoim synem, trzymając tablicę obwieszczającą czas końca – Jezus nadejdzie wkrótce. Pamiętam, że widziałem ją tu także rok i dwa lata temu, podczas gdy w mieście stale buduje się nowe hotele, które mają być tak eleganckie, jakby Jezus rzeczywiście miał nadejść w tym roku.

Mieszkam w Bjergsted, dzielnicy zlokalizowanej niedaleko centrum, z rozwiedzioną matką, i chodzę do drugiej klasy liceum w najstarszej szkole w mieście, Kongsgård, położonej w samym sercu miasta. Nazywam się Jarle Klepp – Klepp to panieńskie nazwisko matki, które mówi osobom przykładającym do tego wagę, że nasza rodzina pochodzi z Jæren. Według lokalnej mitologii powinniśmy – dzięki geograficznemu i duchowemu dziedzictwu – być nieco smutni, refleksyjni i skłonni do rozmyślań. Jednak żadne z nas – ani mama, ani ja – nigdy nie mieszkało w Jæren i nie czuję, żeby te cechy w jakikolwiek sposób mnie opisywały. Jestem niecierpliwy i względnie impulsywny, po ziemi stąpam twardo, choć często także krzywo. A na pytanie, jak się mam, mógłbym chyba odpowiedzieć, że dobrze. Jestem może trochę nerwowy, dość zmęczony szkołą, stale w opozycji, ale tak: mam się dobrze. Taka jest moja odpowiedź.

Nieprawdaż?

Mam przecież dziewczynę, mam przyjaciół, plany, fascynacje i ambicje. Tak, chyba mam się dobrze? Mam przecież matkę i ojca – wprawdzie to dziwaczna historia i straszliwe przymierze, które na szczęście już się skończyło, jednak oboje muszą ze względu na mnie zachowywać pewną dyplomację we wzajemnych stosunkach. A zatem mam się całkiem nieźle w tym miejscu, gdzie dorastam mniej lub bardziej świadomie, w czasach, które mój nauczyciel historii zwykł na każdej lekcji nazywać „wyjątkowymi”, jako że coraz częściej uczy nas historii najnowszej, najzwyczajniej w świecie omijając tematy z programu, pełen podziwu dla życia w obecnych czasach, właśnie teraz, kiedy aż wrze na Bliskim Wschodzie, kiedy Gorbi jeździ po całym świecie ze swoim znamieniem na czole, naprawiając demokrację, i kiedy już za chwilę – jak twierdzi historyk uwielbiający przepowiadać przyszłość – coś wydarzy się na Bałkanach.

A ja, Jarle Klepp, chyba mam się dobrze? Czyż nie? Czy czegoś mi brakuje?

Przyszłości. Jak zawsze. Tego, co się nie stało. Przypadków, które wypełniają życie, mijających dni, nadchodzących wyników tego, co już od dawna jest zaplanowane – wszystkiego, czym w ten lub inny sposób rządzi moje pożądanie. Tego mi brakuje, tego nie znam – przyszłości. Muszę ją teraz wymazać, spróbować cofnąć się znów do tamtych czasów – jest zima, nastał styczeń 1990 roku i właśnie zacząłem drugi semestr w Kongsgård. Mam dziewczynę, jestem dość arogancki, wydaje mi się, że pozjadałem wszystkie rozumy, i uważam, że ponad 80% moich rówieśników to niedorozwinięci, konserwatywni, niedoinformowani debile. Jeżeli czemuś miałbym być przeciwny, to jest to z pewnością EWG, nie lubię też chrześcijan, a zwłaszcza dzieciaków z Ten Sing [5], nienawidzę komercjalizmu, braków w wiedzy o ochronie środowiska, popularnej muzyki i kapitalizmu.

Lubię ludzi robiących to, czego nie robią inni. Jeśli ktoś się na coś zgadza, możesz być pewny, że Jarle Klepp się temu sprzeciwi. Jeśli zbyt wiele osób lubi nowy album, np. R.E.M. czy The Cure, Jarle Klepp na pewno stwierdzi, że kapela kiedyś grała lepiej, nie, wypalili się. Tak, lubię tych, co idą pod prąd powszechnej opinii. Tych, którzy robią to, czego nie robią inni.

Taki Mathias Rust, czy ktoś go pamięta?

Czy ktoś pamięta tego dziewiętnastolatka, który wylądował małym samolotem Cessna tuż koło Kremla i Placu Czerwonego w Moskwie? Rust leciał z Hamburga pożyczoną maszyną, miał międzylądowania w Norwegii i Helsinkach, nim zmienił kurs na Związek Radziecki. Niewiarygodne, jak udało mu się przedostać na terytorium radzieckie i wylądować w samym sercu komunizmu. Pamiętam, że widziałem go w telewizji w roku 1987, miałem wtedy piętnaście lat i pomyślałem, że Rust jest genialny. Gdy parę miesięcy później postawiono go przed radzieckim sądem, wyglądał jak zwyczajny młody człowiek – nosił okulary, niebieską kamizelkę oraz krawat i twierdził, że jego przelot i lądowanie w centrum Moskwy było działaniem na rzecz pokoju, mającym poruszyć światową opinię publiczną. Wyciąłem sobie jego zdjęcie i zawiesiłem je na tablicy korkowej w swoim pokoju.

– Kto to jest? – spytała mama.

– To Mathias Rust.

Myślałem, że zakpił sobie z nich wszystkich, myślałem, że jest genialny. Został skazany na cztery lata w radzieckim obozie pracy. Ale był przecież dobry, nie? W konsekwencji tego przelotu zdymisjonowano radzieckiego ministra obrony i dowódcę obrony przeciwlotniczej- nieźle, co? Rust stał się dla mnie ikoną, podniosłem go do rangi ideologa i ustawiłem w jednym szeregu z innymi opozycjonistami z mojej galerii bohaterów: Che, Bakuninem, Marksem, Arafatem. Tak, dokładnie takich ludzi lubię.

Mówię to właśnie mojemu najlepszemu kumplowi. Jest koniec lat osiemdziesiątych, a my popijamy piwo w lasku Ullandhaug w piątek po szkole. Mamy dopiero po szesnaście lat i jesteśmy w pierwszej klasie liceum.

– Kurde, Helge – mówię. – Jeśli kiedyś założymy zespół, to nazwiemy go Mathias Rust Band, co?

– Nie założymy żadnego pieprzonego zespołu – odpowiada Helge. – Przecież nie umiemy grać.

– No nie – mówię. – No ale jednak, co? Mathias Rust Band?

– Raczej W Pizdę Szatana Anarchokomando – stwierdza Helge.

– Kurde, a może jednak?

– Co?

– Zrobić coś takiego jak on? Tak po prostu przelecieć i wpaść w sam środek ZSRR.

– Ach – mówi Helge, otwierając nowe piwo. – To tylko drobnomieszczańskie pieprzenie, równie dobrze mógł wpierdolić się tą Cessną w Biały Dom i zostawić komuchów w spokoju.

Nigdy nie zrobiłem czegoś takiego jak Mathias Rust, ale cały czas chodziliśmy z Helgem na wszelkie możliwe marsze protestacyjne, a ja kupiłem sobie gitarę i po prostu żyłem. W Stavanger trwała zima, szkoła właśnie zaczęła się po przerwie świątecznej i dookoła mnie istniał prawdziwy świat, prawdziwe wydarzenia – ceny ropy wróciły do dawnego poziomu, zmarł Samuel Beckett, bezrobocie rosło, w Rumunii stracono Ceauşescu, Vaclava Havla wybrano na prezydenta Czechosłowacji, NRD za chwilę miało przejść do historii po otwarciu muru 9 listopada i wielu ludzi twierdziło, że właśnie teraz wszystko dzieje się w zawrotnym tempie, tak szybko, że jest już tego zbyt wiele, tak szybko, że musimy kupić jeszcze jeden samochód, aby nie zostać w tyle, a inni, jak mój nauczyciel historii, kochali te czasy, w których przyszło im żyć.

To, co się nie wydarzyło, było przyszłością.

Jest rok 1990 – pojmujesz to?

Nie mamy XXI wieku, jest wczesny ranek, piątek 19 stycznia 1990 roku, a ja jadę w deszczu na rowerze do szkoły.

Za parę sekund moje życie wywróci się do góry nogami.

Piękny chłopak

kryję się w wietrze który całuje twe usta

Bob Hund

Czy to takie niezwykłe? Czuć, jakby od szczęścia dzielił cię jeden pocałunek?

Usta Yngvego. Miał pełne wargi, mocne, wcale nie kobiece, subtelnie wydęte, tworzące lekko dziewczęcy łuk. Kąciki ust delikatnie opadały, co na pierwszy rzut oka sprawiało smutne wrażenie. Lecz kiedy Yngve się uśmiechał, ten mały szczegół zmieniał całą jego twarz. Kąciki opadały jeszcze bardziej, by przeistoczyć się w uśmiech zaciśniętych warg.

Jego usta miały kolor ciepłej czerwieni na tle bladej, ładnej i nieco wrażliwej skóry. Nad jasnymi żuchwami policzki pałały rumieńcem, który jednak nie był tak intensywny jak czerwień ust – zdawał się raczej jej słabą imitacją. Policzki Yngvego zazdrościły jego ustom, chciały się do nich bezskutecznie upodobnić, lecz stać je było jedynie na tę mizerną kopię, chroniczny rumieniec.

Ze wszystkich rzeczy, których nie zrobiłem, chociaż miałem okazję, ta jedna trapiła mnie najbardziej. Usta Ygnvego. Dlaczego ich nie pocałowałem? W moim własnym świecie ta czynność zdawała się oddzielać moje życie od szczęścia.

Nie, nigdy nie zobaczyłem Pixies na żywo. Nigdy nie zapytałem dziadka o jego dzieciństwo, nim było za późno. A jednak nic nie może równać się z tymi ustami, które powinienem był pocałować.

Próbuję sobie przypomnieć tamtego Jarlego Kleppa, ucz­nia drugiej klasy liceum Kongsgård, właśnie teraz, w piątek, w styczniu 1990 roku, kiedy jest panem świata, który zaraz zawali mu się na głowę. Za chwilę przydarzy mu się parę zwariowanych, gorączkowych tygodni. Teraz zaś jedzie na rowerze z Bjergsted do szkoły, żeby zdążyć na pierwszą lekcję dwadzieścia pięć po ósmej. Próbuję go sobie wyobrazić i pytam: Jarle, dlaczego tego nie zrobiłeś? Jeden pocałunek? Mam wrażenie, jakbym stał tuż koło niego, wykonywał te same ruchy, te same mniej lub bardziej kontrolowane czynności, w napięciu towarzyszę mu, prosząc, by uczynił właśnie to, czego pragnie – pocałował Yngvego.

Czyżby Yngve ciągle się uśmiechał? Tak, zdawało się, jakby uśmiech na stałe był przytwierdzony do jego twarzy. Wcale nie zarozumiały, bezczelny czy sztuczny, a raczej odrobinę niepewny, bez rozchylania ust.

Znałem wielu piękniejszych drugoklasistów. Dziewczyny bez wątpienia wybrałyby Ingara z 2D. Nie można było mu się oprzeć. Już wtedy, kiedy większość z nas nadal walczyła z niezdarnym brakiem pewności i proporcji późnego okresu dojrzewania, Ingar był jak wykuty z granitu. Odpowiednio zaokrąglone rysy, wystające kości policzkowe, wyraźna szczęka. Postawę miał równie dobrą jak wygląd. Zarzucanie tornistra na ramię było w jego wykonaniu najnaturalniejszą w świecie czynnością. Kiedy siadał na rowerze, miało się wrażenie, jakby siodełko czekało na niego cały dzień. Wszystko, co Ingar robił i czego dotykał, dostosowywało się do niego, stając się równie pewne siebie jak on. Męczyłem się z Ingarem od podstawówki, pochodził z tego samego przedmieścia co ja i tak było już od pierwszej klasy: dziewczyny kłębiły się wokół niego jak wróble wokół okruchów chleba. Skąd się to, kurczę, brało? Może wydzielał z siebie coś, czemu dziewczyny nie potrafiły się oprzeć? Kiedy na imprezie bożonarodzeniowej w 1983 zagrał na flecie prostym, dziewczyny uznały flet za najwspanialszy instrument. Kiedy biegł przez boisko, wzdłuż linii bocznej zawsze stały grupki chichoczących i robiących balony z gumy dziewczyn. Gdy Ingar pod koniec gimnazjum zaczął grać na gitarze, dziewczyny stały się jego strunami. Powiedział, że nie pójdzie do liceum, że może będzie pracować, a może podróżować, ale nie – znów musiał się tu znaleźć. Ingar, Ingar. Oczywiście wylądowaliśmy w tym samym ogólniaku, gdzie co dzień doświadczałem powtórki z dzieciństwa: o, Ingar, o, Ingar! Pieprzony Ingar! Był jak gąbka chłonąca współczesność, jakby współczesność w nim zamieszkała. W latach osiemdziesiątych on pierwszy odkrył breakdance, a teraz czekało nas nowe dziesięciolecie, lata dziewięćdziesiąte, które oczywiście znów należały do niego. Ingar zaliczał się do tych przewidujących postaci, które można by posądzać o to, że widziały przyszłość. Bo jak inaczej wyjaśnić to, że wszystko, co robią, wydaje się właściwe? Miało się wrażenie, jakby Ingar już przebywał w przyszłości, wiedział, jak należy wyglądać w latach dziewięćdziesiątych, jeszcze zanim dekada nabrała swojego charakteru, że plerezę należy skrócić, a pastelowo zieloną jedwabną koszulę oddać Armii Zbawienia.

Yngve był całkiem inny. Jego piękno było nieświadome swego istnienia. Nie przypominało w niczym wyrazistej, proroczej, uwodzicielskiej maniery Ingara, nie imponowało ani nie frapowało, ale nie było też niezdarne czy słodkie, jak u Ovego, drugiego spośród zwycięzców tego rocznika. Ove, mały chłopak z Flekkefjord, wyrastający ledwie metr i sześćdziesiąt pięć centymetrów nad powierzchnię ziemi, przyciągał dziewczyny swą całkowitą bezradnością. Wygrywał tym, że był niezdarny i dziwny, a w drugiej klasie nauczył się to wykorzystywać i odtąd na zawsze zmienił słabość w swój największy atut. Zauważywszy reakcje dziewcząt na swoją osobę, stał się profesjonalnym nerdem [6]. Ove zaczął nosić okulary w grubych oprawkach, jakie widział na amerykańskich filmach o nastolatkach, zawsze w obecności innych potykał się na schodach prowadzących do klasy, zmienił gust muzyczny z lekkich kapel na nieco dziwaczne, alternatywne brzmienia indie – takie zespoły, jak The Sundays czy House of Love. To w zupełności wystarczało mu w roku 1990 – wybrane dziewczyny lgnęły do niego jak pszczoły do miodu, zachwycone tajemniczością odosobnienia o świadomie niezdarnym zabarwieniu.

Yngve był całkiem inny. Nie był niezdarny. Uśmiechał się, usta miał zaciśnięte, z łukiem ledwie wydętym nad dolną wargą, i był niepewny siebie. Wystraszony. Nie zauważało się tego od razu. Ale po pewnym czasie można było zdać sobie sprawę, że w środku jego prostoty i piękna tkwił strach. To dlatego się uśmiechał. Może dałoby się powiedzieć, że miał w sobie coś niepokojącego? Nie strasznego, lecz niepokojącego – trzeba było na niego uważać, w oczekiwaniu, że coś się wydarzy. Yngve nie był zabawny. Yngve nie był twardy. Yngve był piękny i niepokojący.

Wtedy o tym nie myślałem, ale teraz uderza mnie jego zadziwiający brak wyrachowania. Blada karnacja, czerwone policzki, ciepłe usta, wąski nos, błękitne, ufne oczy. Prosta, trochę krzykliwa grzywka z niewielkim przedziałkiem z boku blond czupryny. Nie było w nim fałszu ani próżności, niemal jak u małych dzieci czy ludzi niedorozwiniętych. Ale Yngve nie był małym dzieckiem, nie był też w żaden sposób upośledzony. Był zwykłym uczniem, chodzącym razem ze mną do klasy o profilu społecznym. Tak było w drugiej klasie, w semestrze letnim 1990 roku.

Przez pierwsze półrocze, semestr zimowy 1989, jeszcze go z nami nie było. Dołączył po świętach do klasy C, podczas gdy ja chodziłem do B. Yngve przeprowadził się do naszego miasta z Haugesund, mówił ładnym zachodnim dialektem o wyraźnych samogłoskach. Był od nas o rok starszy, urodził się w 1971, a mimo to chodził do klasy razem z nami. Mówiono, że jego rodzina przez rok podróżowała i dlatego zaczął trochę później. Yngve był pierwszym haugesundczykiem, jakiego poznałem. Jego ojciec, jak wielu innych w tamtym okresie, dostał pracę w branży naftowej w Stavanger i rodzina przeprowadziła się trochę dalej na południe – z mniejszego naftowego miasta do większego.

Co mógł wiedzieć Yngve o uczuciach, jakie wywoła w innym człowieku? I co ja mogłem wiedzieć – pedałując wzdłuż Vågen w drodze na pierwszą lekcję – o tym, co się wydarzy?

Niespodzianki kryją się przed nami i to właśnie dlatego zaskakują. Inne wydarzenia, o mniejszej sile, nie przestają się zdradzać, niczym niecierpliwe gaduły zaczynają szeptać o tym, co się stanie, miasto aż huczy od plotek o ich nadejściu, a ludzie drżą w oczekiwaniu. W przeciwieństwie do niespodzianek, które często rodzą dobre historie i którym zawsze towarzyszy nutka nostalgii, ponieważ opowiada się o nich tak samo czule jak o dawnych wspomnieniach, owe niecierpliwe zdarzenia często wyczerpują się, jeszcze zanim nadejdą. Z niespodziankami tak nie jest. Chociaż jak wszystko inne stosują się do mitologicznych wzorów, są wielkie, brutalne i szokujące. Jak to się im udaje? Być tak dumnym, potężnym, często niebezpiecznym, a kiedy indziej wspaniałym, i ani przez chwilę się nie zdradzić, aż wreszcie pewnego dnia uderzyć właśnie ciebie?

Był piątek, 19 stycznia 1990 roku. Zegarek nad zaciśniętą na kierownicy pięścią, poniżej mankietu swetra i pod mającą chronić przed silnym wiatrem puchową kurtką wskazywał prawie wpół do dziewiątej.

Stare, pomalowane na biało, drewniane budynki szkoły Kongsgård znajdują się w samym centrum Stavanger, tuż koło katedry i stawu Breiavannet. Nie ma na ziemi miejsca piękniejszego niż ów trójkąt nauki, chrześcijaństwa i wody – jak mawiają miejscy patrioci. Rzeczywiście ładnie tu – jak mawiają turyści, którym zawsze należy bardziej wierzyć. Niektórzy z nich twierdzą, że centrum Stavanger przywodzi im na myśl islandzki Reykjavik – Przez ten staw, kościół i góry. Między tymi miastami istnieje jakieś podobieństwo, gdyż oba mają około 110 000 mieszkańców i leżą nad morzem.

Budynek główny Kongsgård pochodzi z XII wieku. Na starym fundamencie wznosi się silna, biała konstrukcja z drewna. Kiedy chodziłem do szkoły, czasem męczyło mnie uczucie, że jestem tylko maleńkim człowieczkiem w strumieniu wydarzeń. Uczucie to rzadko pojawiało się, gdy szedłem ulicą koło szkoły, gdzie nic wyraźnie nie łączyło mnie z przeszłością. Serwetki z bistro Oscars w koszu na śmieci nie opowiadają dawnych historii. Lecz we wnętrzu liceum czułem, jak jestem mały. Świadomość, że – jak mówi legenda – w budynku mojej szkoły w średniowieczu zwykł zatrzymywać się król, kiedy akurat przejeżdżał przez Stavanger, że przed wiekami mieszkali w nim zarządcy okręgu administracyjnego, onieśmielała mnie. Z kolei myśl, że Kongsgård pełniła funkcję instytucji oświatowej od roku 1826, zarówno mnie fascynowała, jak i drażniła. Trudna to tradycja, trudna historia – gdzie w niej miejsce dla nas, dla mnie, dla naszego życia, dla roku 1990? Obecność 900-letniej historii nie miała związku z duchami, była jak najbardziej konkretna, jawiła się jako potężna liczba lat, gigantyczny zbiór ludzi i zdarzeń, królów, zarządców, uczniów szkoły łacińskiej, mieszczańskiej, licealistów – a teraz istnieliśmy w niej my, urodzeni w roku 1972, w Norwegii, pryszczaci, z rodzicami na głowie, zadaniami domowymi powyżej uszu, w świecie, który ktoś z nas zmieni, lecz przede wszystkim z własnymi zmieniającymi się osobowościami.

Jechałem w stronę targu rybnego, minąłem róg przy Ankerbygget, a wiatr uderzył mi w twarz z taką siłą, jak gdyby chciał przegonić mnie z powrotem do domu. Nacisnąłem mocniej pedały w drodze pod górę z Vågen. Stanąłem na nich, wytężając mięśnie łydek, na plecach czułem ciężar plecaka, a na twarzy wiatr, który przyciskał ją, jakby ktoś owinął mnie folią i ciągnął do tyłu, podczas gdy ja mozolnie pokonywałem ostatnie metry dzielące mnie od szkolnej bramy. Na szczycie, lepiej osłonięty od północnego wiatru, wjechałem na dziedziniec i zatrzymałem się pod zadaszeniem.

Pierwszą lekcją był norweski, więc – zakładając blokadę na tylne koło – usiłowałem w myślach odmieniać nowonorweskie [7] czasowniki, a jednocześnie utrwalać szczegóły debaty językowej w okresie międzywojennym. Mam dobrą pamięć krótkotrwałą, szybko się uczę i zapamiętuję materiał na około dobę. Również tego ranka skorzystałem z tej umysłowej ściągawki i pewnie sporo bym dzięki niej zyskał, gdyby coś innego nie uderzyło mnie jak grom z jasnego nieba. Dostałbym dobrą ocenę, zapewne piątkę, po kwadransie nauki poprzedniego wieczoru i krótkiej powtórce przy śniadaniu.

Zapinałem blokadę, gdy najpierw usłyszałem odgłos, a po chwili ujrzałem koła zatrzymującego się tuż koło mnie roweru.

Kiedy wstałem, spojrzałem prosto w jego twarz.

Zobaczyłem zamknięte usta, czerwone wargi, rumiane policzki na tle bladej skóry oraz niebieskie oczy.

Yngve uśmiechnął się, zaciskając usta, ostrożnie skinął głową i odszedł w kierunku jednego z wejść.

Zostałem w tym samym miejscu. Wokół mnie hulał wiatr.

Yngve wszedł do szkoły, lecz ja nadal widziałem przed sobą tę uśmiechniętą twarz, ostrożnie kiwającą głowę. Na dźwięk dzwonka przebudziłem się i poczułem drżenie kącików ust. Ścisnęło mnie w piersiach, nie mogłem złapać oddechu.

Co takiego się stało?

Przyszedłem na lekcję norweskiego. Nie pamiętałem żadnej odmiany czasowników, debaty językowej, nic z rzeczy, o które miała zadbać moja pamięć krótkotrwała. Siedziałem w czwartym rzędzie i byłem bardzo zdenerwowany. Chciałem kogoś zapytać, czy wie, co się stało – jak gdyby naprawdę wydarzyło się coś rewolucyjnego, coś poważnie dotyczącego wszystkich – do szkoły przyszedł nowy chłopak. „Kim jest? – chciałem zapytać. – Skąd pochodzi?”

W klasie szukałem innych zafascynowanych osób, koniecznie musiałem podzielić się z kimś swoimi myślami. Chciałem, aby wszyscy czuli to samo co ja, nie mogłem zrozumieć, dlaczego pozostałych 26 uczniów nie zainteresowało się nowym chłopakiem. Koło mnie nie było nikogo, kto wyglądałby inaczej niż dzień wcześniej. Wszyscy jak zwykle okazywali zmęczenie i znudzenie nowonorweskimi czasownikami. Był piątkowy ranek i uczniowie wyczekiwali weekendu. Pragnąłem wstać, stanąć przed nimi i zapytać, czy naprawdę niczego nie zauważyli. Jak możecie tak siedzieć, jak gdyby świat był cały czas taki sam? Kiedy liście wróciły na drzewa, chmury wchłonęły deszcz, promienie słońca przeszyły mgłę, przez szkolny dziedziniec przeszedł człowiek, zostawiając za sobą złoty pył, a wy tak po prostu siedzicie, sądząc, że wszystko jest jak dawniej?

Myślałem tylko o Yngvem. Nie potrafiłem przestać. Czułem jedynie zdenerwowanie i ciepło.

Pod koniec drugiej lekcji zacząłem myśleć racjonalniej, ponieważ nadchodził czas długiej przerwy i Yngve z dużym prawdopodobieństwem mógł pojawić się na dziedzińcu. Chciałem odkryć, do której klasy chodzi, czy ma jakichś przyjaciół, a może także, jak ma na imię. Zacząłem zerkać na zegarek, nie pragnąc już, jak na początku, by wszyscy poczuli to co ja. W krótkim czasie Yngve przeistoczył się z kogoś, kim chciałem podzielić się ze światem, w moją własną tajemnicę. Tak miało pozostać na długo.

Oczywiście nie wiedziałem, że wkrótce się zakocham. Żadna z myśli, które teraz przywołuję, nie pojawiła się w mojej świadomości. Pamiętam tylko to, co widzę: wydartego światu Jarlego Kleppa, który nagle zaczyna tracić nad wszystkim kontrolę, ale sam jeszcze o tym nie wie.

Nie mogłem trzeźwo spojrzeć na swoje myśli i stwierdzić, co oznaczają. Przecież Yngve był chłopakiem. I ja też nim byłem. Nie jestem gejem. Wręcz przeciwnie – zawsze szalałem za dziewczynami, a w dniu, w którym spotkałem Yngvego, ubóstwiałem je, jakby były ucieleśnieniem dobroci i piękna. Od pięciu miesięcy miałem dziewczynę – Katrine, w której byłem zakochany i która była zakochana we mnie. Nie byłem homofobem, a moje poglądy polityczne uwzględniały liberalne spojrzenie na kwestię homoseksualistów – no dalej, mówiłem, niech się pobierają, mają dzieci, proszę bardzo – ale sam trzymałem się od tych spraw z daleka. Nie byłem taki. Nie myślałem o chłopakach. Nie uważałem, że są piękni. Czy brzydcy. Po prostu nie myślałem o nich w ten sposób. Moje dziecięce fascynacje lat osiemdziesiątych androgynicznymi angielskimi artystami, takimi jak Nick Rhodes z Duran Duran, Martin Gore z Depeche Mode czy Boy George, już dawno minęły. Miałem siedemnaście lat i myślałem o dziewczynach. Miałem matkę, którą kochałem, babcię, którą szanowałem, i myślałem o dziewczynach. Zawsze i wszędzie. Kochałem wszystko, co z nimi związane: to, jak chodziły, sposób, w jaki trzymały ołówek, ich jasne głosy, małe piersi, duże piersi, długie włosy, które zbierały na karku, pochylając się nad ławką, by coś zapisać, krótkie, zaczesane włosy – wszystko. Bez wahania wziąłbym cokolwiek – drewniany patyk, pasek klinowy, blaszaną puszkę – o ile dotykała tego dziewczyna. I wtedy pojawił się Yngve.

Zadzwoniono na przerwę. Ciało zareagowało, nim nauczyciel Hagen zdążył powiedzieć „dziękuję na dziś” i zanim sam tego chciałem, więc gdy zerwałem się z krzesła, zupełnie straciłem panowanie nad sobą. Helge, który siedział za mną, spojrzał na mnie zza długich, brązowych, przetłuszczonych włosów.

– Boże – powiedział. – Uspokój się, Jalla, musisz sobie zwalić, czy co?

– Strasznie chce mi się lać – odparłem i popędziłem do drzwi.

Za sobą usłyszałem głos Hellego:

– Za mnie też zrób.

Byłem pierwszy na dziedzińcu.

Gdzie on jest?

Zachowywałem się jak żelazo przy magnesie, a nie jak osoba taktowna i dyskretna. Byłem pozbawioną wszelkiej kontroli marionetką zakochania, kierowała mną ogromna żądza, czysta fascynacja. Cała moja istota tańczyła w rytm melodii zakochania, nawet gdy usilnie próbowałem tego uniknąć. Poczułem, że wszystkie dni nadchodzących tygodni, począwszy od tego styczniowego poranka, podporządkowane będą jednemu – zbliżeniu się do niego. Byciu tam gdzie on, robieniu tego co on. Nie opracowałem przy tym żadnej strategii – jedyne co mną powodowało, to magnes, żądza, zakochanie Jarlego.

Rozglądałem się po dziedzińcu. Ściskałem niecierpliwie opuszki palców.

Gdzie on się podział?

Klasa pojawiła się za mną.

– Kurna, szybko ci poszło – Helge wyciągnął opakowanie Marlboro. – Fajkę?

– Ee… nie – wymamrotałem. Nie patrzyłem na niego i pragnąłem, aby choć raz znalazł się z dala ode mnie.

Na przerwach zazwyczaj trzymałem się z Helgem. Czuliśmy się lepsi od innych. Aroganccy, upolitycznieni, punkowi. Dobrze do siebie pasowaliśmy. Dyskutowaliśmy o polityce, filmach, muzyce, literaturze, dziewczynach i piwie, obaj sądziliśmy, że U2 już dawno się wypalili i stali się komercyjni, sądziliśmy, że literatura prezentowana w szkole to konserwatywny szajs, uwielbialiśmy Ćmę barową Charlesa Bukowskiego, The Smiths, Dead Kennedys, Jima Jarmuscha, Stanleya Kubricka i mówiliśmy NIE wszystkiemu, co nie pasowało do naszego alternatywnego światopoglądu. Dla takich jak my liczyły się w tamtych czasach zasady, a wśród nich najważniejsza – aby być takim jak my, a nie takim jak oni. Dzięki niech będą tym, którzy pomogli zdefiniować nas jako innych. Gdyby nie oni – czy to społeczeństwo, czy politycy, drętwiaki, rodzina, chrześcijanie czy bogacze – Helgemu i mnie byłoby ciężko. Było nas niewielu i korzystaliśmy z tego oraz ze swojej alternatywności. Staliśmy obok siebie na dziedzińcu szkolnym, paląc Marlboro i dyskutując o ochronie środowiska, nowej płycie Nicka Cave’a lub jednej z piosenek Mathias Rust Band.

Założyliśmy zespół, z którego Helge śmiał się wtedy w lasku Ullandhaug. Ten pomysł ciągle za mną chodził, aż pewnego dnia kupiłem gitarę i zacząłem nią drażnić Helgego – dołączasz czy nie? Mówiłem, że musimy coś zrobić, chcieliśmy być kapelą ciężko grającą, inteligentną i upolitycznioną. Helge twierdził, że nigdy się nam nie uda, powtarzał, że ma jeszcze gorszy słuch ode mnie – i kto w ogóle będzie nam, kurwa, pisał piosenki? Ale z czasem się zgodził. Helge był naszym perkusistą, na basie grał jego znajomy z liceum St. Svithun, Andreas. Nie pisał piosenek i nie przejmował się kształtowaniem zespołu, był basistą. Dobry człowiek. Spokojny, wyważony, w jego obecności zawsze można było czuć się bezpiecznie. Helge i ja potrzebowaliśmy kogoś takiego. Ale Mathias Rust Band to była nasza sprawa, więc przez sporą część przerw rozmawialiśmy o kapeli, a te dyskusje często przeradzały się w kłótnie. Helge stale twierdził, że nasze brzmienie jest zbyt łagodne, chciał więcej punka i hardcore, bardziej w stylu Hüsker Dü, podczas gdy ja trzymałem się mieszanki popu i nowej fali. Uważał, że musimy wziąć się do roboty i zacząć śpiewać po angielsku, a gdybyśmy zyskali jeszcze drugiego dobrego gitarzystę, wtedy ja mógłbym skupić się na śpiewaniu – bo, szczerze mówiąc, Jalla, nie umiesz grać na gitarze. A skoro już o tym mowa, to nazwę, przeciw której Helge protestował od samego początku, należałoby, jego zdaniem, zmienić, i to szybko. Nadal uważam, że W Pizdę Szatana Anarchokomando pasuje – twierdził.

Ale teraz nie odpowiadało mi, że Helge stoi obok, częstuje mnie Marlboro i chce dyskutować o EWG albo zespole.

Rozejrzałem się wokół.

– Za kim się tak, kurde, rozglądasz? Katrine?

Skinąłem głową. Helge wybuchnął śmiechem. Zerknąłem na dziedziniec, nie pojmując, z czego się śmieje, i niezbyt mnie to obchodziło. Nic nie mogło powstrzymać mojego spojrzenia.

Helge dalej się śmiał, słyszałem go za plecami.

– Halo, przecież ona tu stoi.

Nie zrozumiałem, co ma na myśli, i odwróciłem się rozdrażniony. Katrine stała koło niego.

– Okej, tu jesteś! – powiedziałem z nerwowym uśmiechem. Katrine zrobiła parę kroków w moją stronę i mnie przytuliła. Objąłem ją i nagle uświadomiłem sobie, że dawno nie czułem, jak bardzo ją kocham. Spojrzałem na nią. Uważałem, że jest piękniejsza niż zwykle, zwróciłem uwagę na włosy do ramion i zastanowiłem się, czy je ścinała. Miała na sobie czerwony sweter, którego chyba wcześniej nie widziałem. Jej policzki były świeże. Zakochanie, które wcale jej nie dotyczyło, teraz przeniosło się na nią.

Do końca przerwy rozmawialiśmy o EWG. Helge przypomniał nam o referendum z 1972 roku. Zapytał, czy poparlibyśmy wówczas Jana Pedera Sysego [8], i powiedział: Słuchajcie, oto twierdza sił europejskiej prawicy. Katrine się z nim zgadzała, „z historycznego punktu widzenia”, ale sądziła również, że Helge rozumuje zbyt jednotorowo: Dużo pozytywnego wynika też z prób organizowania się. Wiedziała, co powiedzieć, by się w nim zagotowało. Organizowania się! Dżizas! Okres na mózg ci padł, czy co? Myślisz, że to jest organizacja zawodowa?! Boże, Katri! Tylko się zaśmiała. Ja zachowywałem sceptycyzm „zwłaszcza ze względu na kwestię samostanowienia”, sądząc, że wszyscy powinniśmy nieodpłatnie pracować na rzecz sprzeciwu wobec EWG. Później się uspokoiłem, bo obejmując Katrine, czułem jej ciepło i w jakiś sposób udało mi się uznać je za znak od niego – przenikało przez nią ciepło Yngvego. Już nie spoglądałem tak często na dziedziniec, nie udało mi się go dostrzec.

– To nowy sweter? – zapytałem tuż po tym, jak Helge przedstawił kilka niezbitych argumentów przeciwko polityce zagranicznej EWG.

– Nie, Boże – odpowiedziała z uśmiechem. – Mam go od lat.

Uśmiechnąłem się i powiedziałem jej, że ładnie dziś wygląda.

– Tylko tyle – dodałem.

Kiedy mieliśmy już wracać na lekcje, pocałowałem Katrine. Dłużej niż zwykle. Mocniej niż zwykle. Przyciągnąłem ją do siebie i ostrożnie przycisnąłem się do niej podbrzuszem. Później cofnęła się ode mnie o krok, spojrzała ze zdziwieniem, lekko przekrzywiła głowę, wysunęła podbródek, na jej twarzy na chwilę pojawił się grymas, słabo się uśmiechając, delikatnie marszczyła brwi.

Ostatni raz zerknąłem na dziedziniec. Nie było go tam. Więc raz jeszcze pocałowałem Katrine.

Dlaczego nie wyszedł na przerwę? Nie miał odwagi? Niezręcznie było mu wśród tylu nowych ludzi, więc wolał zostać w klasie? Gdy nie widziałem go przez ponad pół dnia, zacząłem odczuwać ból, zaschło mi w ustach, a myśli nerwowo kłębiły się w głowie.

Na każdej przerwie ściskałem Katrine, aż zareagował na to Helge: – Kurna, ale z ciebie przylepa – powiedział.

Czy w środku jesteśmy maszynami? Czy mieścimy w sobie koła zębate, dźwignie i przyciski, które w odpowiedni, wcześniej zaprogramowany sposób, uruchamiają się, gdy coś się dzieje? Mój mechanizm właśnie ruszył: im bardziej opętany byłem myślą o Yngvem, tym bardziej zakochiwałem się w Katrine. Czego nie mogłem wziąć od niego, brałem od niej. Czego nie mogłem mu dać, dawałem jej. Ten manewr substytucji działał niczym rodzaj kamuflażu. Przeżywałem swoje zakochanie razem z Katrine, żywiłem je, pozwalałem mu na niej rosnąć jak pasożytowi.

Obejmując Katrine, czułem się bliżej Yngvego, Katrine zaś czuła się pożądana bardziej niż kiedyś i odwzajemniała tę żądzę, co umocniło nasz związek. Na początku.

Ale gdzie on się podział?

– Ciekawe, jak ma na imię – myślałem, całując Katrine.

Na czwartej przerwie zapytałem Helgego i Katrine, jakie męskie imiona im się podobają.

Oboje dziwnie na mnie spojrzeli.

– No, nie… po prostu jakie imiona wam się podobają?

– Kurde, będziecie mieć dziecko, czy co? – zapytał Helge, zapalając papierosa. – Będziesz teraz na dużej przerwie karmić piersią?

– Nie! – powiedziała Katrine ze śmiechem.

– To jakie imiona wam się podobają? – nie dawałem za wygraną.

– Helge – powiedział Helge.

– Nie żartuj – odparłem. – Mówię poważnie.

– Pål – powiedziała Katrine. – I Gorm.

– Gorm? Gorm?! – zawołał Helge i przyłożył dłoń do ucha na kształt słuchawki telefonicznej: – Tak, tu Helge Ombo, chciałbym zamówić ofiarę szkolnej fali. Gorm, tak, zgadza się, Gorm.

Przez całą przerwę przerzucaliśmy się męskimi imionami. Obejmowałem Katrine, uśmiechając się do niej i głaszcząc po policzku. Rozmawialiśmy o męskich imionach, a ja rozglądałem się po szkolnym dziedzińcu. Arne. Tom. Inge. Tarald, jak ojciec Katrine. (Helge: – Tarald! Tarald?! Nie starczy nam jej ojciec?) Stein. Kristoffer. Rolf. (Helge: – Rolf! Rolf? Chcesz, żeby twój dzieciak był przestępcą?) Wszystkie te imiona uspokajały mnie. Pamiętam, że czułem wielką radość, wyobrażając sobie w nich jego i obejmując Katrine.

Pojawił się po piątej lekcji.

Yngve stał sam tuż przy środkowym wejściu do podłużnego budynku szkoły.

„Kim jesteś? – pomyślałem. – Jak się nazywasz?”

Szczupły, bezimienny chłopak stał wyprostowany, z rękoma po bokach, lekko przekrzywioną głową i delikatnym uśmiechem na ustach. Oczywiście z odległości około sześćdziesięciu metrów nie widziałem wyraźnie rysów jego twarzy, ale zdawało mi się, że spogląda w górę, unosząc głowę, a jego wargi ledwie się ze sobą stykają.

Nikt z nim nie rozmawiał. Nikt z nowych kolegów go o nic nie pytał. Stali w swoich zamkniętych grupach, tych wzajemnie wyłączających się systemach, hierarchicznych państwach, regularnie obalanych zamachami stanu, ku wielkiemu cierpieniu niektórych obywateli. Chrześcijanie, młodzieżówka socjalistyczna, członkowie Amnesty i organizacji na rzecz ochrony środowiska, drętwiaki. Wszyscy zdawali się nie zauważać samotności Yngvego. Ale ja ją zauważyłem.

Jak mogłem się do niego zbliżyć? Przerwa trwała tylko dziesięć minut. Stałem na szczycie schodów z Helgem i Katrine, którzy na autopilocie dyskutowali o ochronie środowiska. Co mogłem zrobić, by stać się jego pierwszym znajomym – pierwszym przyjacielem Yngvego w szkole?

– Helge, ty jesteś tylko mocny w gębie – powiedziała Katrine z irytacją.

– Jak to w gębie? – zareagował Helge.

– Przecież ty nic sam nie robisz. Latem byłeś w Oslo i poszedłeś do McDonalda, prawda?

– A co z nim nie tak? – odparł Helge i wydmuchał dym.

– No widzisz. – Katrine wywróciła oczy. – Sam dobrze wiesz, że McDonalds przyczynia się do wycinania lasów deszczowych. Ochrona środowiska to nie tylko poglądy, lecz także czyny. Prawda, Jarle?

– Hm? McDonalds? Tak, pewnie – odrzekłem.

– Bzdury gadasz, Katri – powiedział Helge. – W czasie, który ty poświęcasz na dyskusje, ja zrobiłem wszystko, nad czym zastanawiasz się latami.

– Teraz zwyczajnie kłamiesz – stwierdziła Katrine.

Helge się zaśmiał. Przerwa dobiegała końca i za chwilę znów miałem stracić Yngvego z oczu. Spojrzałem na wiatę rowerową. Nasze rowery stały obok siebie, ale ja byłem tu, a on sześćdziesiąt metrów ode mnie.

– O kurde – powiedziałem nagle, podczas gdy Katrine odpytywała Helgego z segregacji śmieci.

– Co? – zapytała.

– Rower – odparłem.

– Co z nim? – zdziwił się Helge.

– Chyba zapomniałem go zapiąć.

– To chodźmy to zrobić – powiedział Helge z rezygnacją, a Katrine skinęła głową.

O Boże. We troje będziemy zapinać rower. Nie miałem wyboru, nie mogłem im zabronić, aby zeszli po schodach, przeszli przez dziedziniec w stronę wiaty i minęli Yngvego w odległości dziesięciu metrów. Może pięciu, jeśli udałoby mi się przeciągnąć ich trochę na lewo.

Zapiąć rower.

„Świetny pomysł” – pomyślałem, zły na siebie. Zeszliśmy po schodach. Idąc przez dziedziniec, mijaliśmy wiele osób, również Yngvego, który stał ledwie osiem metrów ode mnie, kiedy znalazłem się na jego wysokości. Zwolniłem. Reszta zachowała normalne tempo. Nie potrafiłem iść szybciej. Ścisnęło mnie w żołądku, a serce podskoczyło do gardła.

Doszliśmy do wiaty. Rower był oczywiście zapięty. Helge klepnął mnie w tył głowy.

– No tak, głupku. A wyłączyłeś rano ekspres do kawy?

Za parę minut zabrzmi dzwonek. Widziałem, że Yngve stoi w dokładnie takiej samej pozycji jak wcześniej. Ta sama postawa, ten sam uśmiech. Wybrałem najgłośniejsze, najbardziej niezręczne, ale też najszybsze rozwiązanie. Gdy nieco go minęliśmy, niezdarnie uderzyłem się dłonią w czoło, mówiąc, że muszę dać coś Arvemu z klasy C, którego znałem z gimnazjum. Jego klasa znajdowała się za drzwiami, przy których stał Yngve; razem chodziliśmy na fakultet z fotografii. Pobiegłem.

Zatrzymałem się pod drzwiami, udając, że bardziej brak mi tchu i bardziej mi śpieszno niż w rzeczywistości. Ledwie rzuciłem okiem na Yngvego, który na mnie nie spojrzał, po czym otworzyłem drzwi do prowadzącego do sal lekcyjnych korytarza na parterze. Siedziało tam trzech uczniów z otwartymi książkami na kolanach. Jeden z nich popatrzył na mnie, a ja pokręciłem głową. Na szczęście nie zobaczyłem Arvego. Wycofałem się o krok, zamknąłem drzwi i stanąłem tuż obok Yngvego. Póki co wszystko szło zgodnie z planem.

– Kurde – szepnąłem sam do siebie, ale wystarczająco głośno, by Yngve mógł mnie usłyszeć i zwrócić na mnie uwagę.

Nie zrobił tego.

Zatrzymałem się. Odwróciłem głowę w jego stronę, ale on patrzył jedynie po skosie w górę, z delikatnym uśmiechem na twarzy. Otworzyłem usta, chciałem coś powiedzieć, jednak szczęki zacisnęły się, jak gdyby Yngve był zbyt piękny, by móc z nim porozmawiać.

Co ty ze mną robisz?

Odchrząknąłem. Stałem już tak długo, że zaczynało to być nienaturalne. Yngve opuścił głowę i spojrzał na mnie. Uśmiechał się.

Musiałem coś powiedzieć.

– Nie… nie widziałeś może Arvego? – wydusiłem z siebie.

– Nie, jestem tu nowy.

Jestem tu nowy.

Jego głos nie był ani jasny, ani ciemny, ale miał wyraźne brzmienie. „Przypuszczalnie dobrze nadaje się do śpiewu – pomyślałem – wyraźny dialekt z Haugesund”. Odprężyłem się.

– Jesteś nowy. Ach tak… okej.

Podałem mu prawą dłoń. „Chwyć ją – pomyślałem. – Chwyć ją”.

– Jarle.

Wyciągnął do mnie białą dłoń o długich palcach. Chwyciłem ją, ścisnąłem i puściłem.

– Yngve.

Oczywiście, że masz na imię Yngve.

– Haugesund? – zapytałem.

– Tak. – Skinął głową. – Tak, właśnie się tu przeprowadziłem. To właściwie mój pierwszy dzień.

– Okej. To… podoba ci się tu?

– Tu? W szkole?

– Tak, tu, i w mieście.

– Tak, jest ładnie, całkiem jak w domu, tylko wszystko większe – odparł.

Spojrzeliśmy na siebie. Oczy miał jasne, bardziej dziecięce niż resztę twarzy. Yngve musiał być pięć do siedmiu centymetrów wyższy ode mnie, był też szczuplejszy. Jak mnie postrzegał? Czy byłem dla niego przypadkowym chłopakiem, który wyjrzał zza drzwi, ponieważ wcześniej kogoś szukał? Jednym z rówieśników, którzy minęli go w pewne piątkowe, styczniowe przedpołudnie? Tak sądzę. Nie mógł spodziewać się, że oto ma przed sobą człowieka, który się w nim zakochał, który był gotów zrobić dla niego wszystko. Sam przecież tego nie wiedziałem. Po prostu działałem.

– A więc masz na imię Yngve.

Skinął głową z uśmiechem, opatulając się mocniej niebieską kurtką i chroniąc się w ten sposób przed wiatrem.

– Witamy u nas – powiedziałem i zauważyłem, jak niezgrabnie zabrzmiały te słowa.

– Dziękuję. – Yngve rozejrzał się wokół. – Nie znalazłeś go?

– Co? – Potrząsnąłem prędko głową. – Kogo?

– Tego… jak mu było? Tronda?

– Co?

Stałem na żwirze przed nim, nad nami wisiało niebo, chmury przesuwały się nad naszymi głowami, a wiatr kłuł w poli­czki.

Zadzwonił dzwonek. Rozległ się nad dziedzińcem niczym syrena zagrażająca Yngvemu i mnie. Wszystko nam zagrażało.

– To nic – powiedziałem. – Znajdę go później.

Yngve zrobił krok w bok i chciał wejść do środka. Stałem tam jak głupek. Wtedy się zatrzymał.

– Czy ja cię już gdzieś widziałem? – zapytał, marszcząc brwi.

– Nie – odparłem. – Nie sądzę.

Spojrzał na mnie. Po raz pierwszy jego wzrok się zmienił, wyostrzył się, a Yngve zaczął mi się przyglądać. Czy byłem piękny?

– Nie, chyba nie – powiedział. – Okej, to do pogadania.

– A tak w ogóle – dodałem prędko. – Jak masz na nazwisko?

– Lima – odpowiedział.

Yngve odwrócił się, zmieszał z pozostałymi uczniami i wszedł do środka.

– Yngve – szepnąłem. – Nazywasz się Yngve Lima i widziałeś mnie dziś rano.

Byłem jednym z ostatnich, którzy weszli po tej przerwie do szkoły. Czekała mnie lekcja historii. Przeszedłem po żwirowym dziedzińcu, wspiąłem się po schodach do wejścia, zbliżyłem się do drzwi i wyciągnąłem rękę. Zatrzymałem się. Dłoń zawisła w powietrzu, parę centymetrów od klamki. Tej samej, którą parę minut temu ścisnął Yngve. Nie chciałem, żeby dotykała czego innego.

Po lekcjach wypatrywałem Yngvego wśród wychodzących uczniów. Nie znalazłem go. Kiedy podszedłem do wiaty, zobaczyłem, że jego roweru już nie było.

– Ale wiem, jak się nazywasz – pomyślałem.

Podszedł do mnie Helge.

– To co, weekend?

Odwróciłem się i powiedziałem, że chyba jednak nie pójdę w sobotę na koncert w Folken. Grały tam trzy lokalne kapele, Sild, Krokodill and the Saltpastill; Bever i Helvetes Forgård [9]. Kumpel Helgego z trzeciej gimnazjum był perkusistą w HF.

– Nie pójdziesz? Kurde, musimy się pokazać, nawet jeśli sami nie gramy!

– To nie dlatego – odpowiedziałem. – Nie jesteśmy przecież jeszcze gotowi, żeby się pokazać innym.

– Nie, ale niedługo będziemy. O co, kurna, chodzi? Gra Helvete!

Na poczekaniu zmyśliłem, że muszę pomóc tacie przenieść trochę rzeczy z magazynu do mieszkania, które właśnie kupił w Forus:

– W końcu muszę utrzymać przymierze z ojcem, a poza tym – powiedziałem – dość mam wychodzenia na miasto co weekend.

Helge spojrzał na mnie z powątpiewaniem. Nigdy wcześniej niczego takiego nie mówiłem, wręcz przeciwnie – należałem do tych, którzy usilnie wyrywali się do klubów, chociaż mieli tylko siedemnaście lat.

– Boże, to jakiś nowy styl? – Wzruszył z irytacją ramionami. – Ale w niedzielę? Ćwiczymy?

– Tak, jasne – odparłem.

Przyszła Katrine i pogadaliśmy trochę, kiedy Helge już nas opuścił. Rozmawiając z nią, czułem odrętwienie. W drodze z dziedzińca kolejny raz ją przytuliłem, ale dużo mniej entuzjastycznie niż na poprzednich przerwach. Powiedziałem, że trochę kiepsko się czuję i wolałbym posiedzieć wieczorem w domu.

– Jesteś pewien?

Dziewczyna ze szkolnego teatru przeszła obok nas, mówiąc, że dziś grają ostatnie dodatkowe przedstawienie. Była Pukiem w Śnie nocy letniej.

– Ach tak. – Katrine spojrzała na mnie. – Chyba musimy pójść, co?

Przypomniała mi się sarkastyczna uwaga Hellego – Sen nocy letniej? Sen nocy letniej? Cholerna farsa, dlaczego nie wystawią Brechta – i zasłoniłem się nią:

– Nie, to nie dla mnie – powiedziałem.

– To widzimy się jutro? – zapytała Katrine, kiedy dziewczyna ze szkolnego teatru sobie poszła.

– Taa… zobaczymy, może będę musiał pomóc w czymś tacie – powiedziałem i pocałowałem ją. – Ale zadzwonię.

Usiadłem na rowerze i pomknąłem w dół w stronę Vågen. Za rogiem zacząłem pedałować wzdłuż nabrzeża. Nad fiordem ciemniały chmury. Kierunek wiatru zmienił się w ciągu dnia, teraz znowu podmuchy uderzały w moją twarz, trudniej było mi naciskać na pedały. Zebrałem siły, nogi ruszały się prędzej, obręcze kół stukały po bruku, flagi wzdłuż Vågen łopotały, ludzie okręcali się wokół własnej osi, ściskając porywane wiatrem parasole, a ja mrużyłem oczy w bladym słońcu, które usiłowało przebić się na niebie, przepędzane przez nadciągającą burzę. Miałem otwarty umysł i ciało, szumiało mi w uszach i gdybym nie wiedział, że te dźwięki pochodzą od podmuchów wiatru uderzających w czerwone, zimne chrząstki i przedostających się do organu słuchu, pomyślałbym, że ten hałas rodzi się wewnątrz mnie. Moja twarz pojaśniała, uśmiechnąłem się, stanąłem na pedałach. Właśnie od tej chwili zaczęło się moje życie. Nie byłem już odrętwiały.

Ojciec Hebbelille nie żyje

everybody knows it hurts to grow up but everybody does

Ben Folds

Kiedy wróciłem w tamten piątek do domu, zadzwoniłem do taty, aby powiedzieć mu, że nie odwiedzę go w weekend.

– Mam tyle do roboty – tłumaczyłem. – Wiesz, dużo pracy w szkole.

– Aha – odparł, nieco urażony, chociaż wiedziałem, że cieszył się, kiedy w weekendy nie spotykałem się z nim, a zostawałem u mamy. Pasowało mu to, bo nie musiał silić się, by mnie nie stracić, nie musiał w te śmieszne weekendy być pomysłowym superojcem, nie musiał specjalnie gotować obiadu dla swego utraconego syna, nie musiał ścielić łóżka w pokoju gościnnym, ścierać kurzy i sprzątać, mógł robić, co chciał – jechać do miasta i podrywać kobiety, w samotności pić wódkę do późna w nocy, o czwartej nad ranem zadzwonić do Gørild, młodszej siostry mieszkającej w Molde, i nawymyślać jej przez telefon, przypomnieć starą śpiewkę o tym, że jest zdrajczynią, bo wyprowadziła się z miasta i zostawiła w nim wszystkich, wypomnieć, że nigdy ich nie odwiedza, zapytać z wyrzutem, czy kiedykolwiek da im poznać swoje dzieci i czego szuka tam w Molde, festiwali jazzowych? Przecież kiedy była młodsza, nigdy nie lubiła jazzu. I dlaczego musiała głosować na Czerwonych? Później tata mógł zasnąć na kanapie, bełkocząc i słuchając starych płyt Louisa Armstronga, obwiniając się i użalając nad sobą, a w niedzielę przespać kaca moralnego – robić wszystko to, co spowodowało, że półtora roku wcześniej mama zebrała się na odwagę, spakowała walizki i go opuściła.

– To do zobaczenia za parę tygodni – powiedział z radością w głosie. – Wszystko u ciebie w porządku?

– Tak – odparłem. – Miłego weekendu.

Już miałem odłożyć słuchawkę. Ulżyło mi, poszło gładko.

– Hej? A może pójdziemy w tygodniu do kina, co?

Boże. Zawsze to samo. Kiedy ze sobą rozmawialiśmy, na przykład przez telefon, na początku szło jak po grudzie. Wiecznie te same, suche pytania. Jak szkoła. Jak ma się mama. A jak babcia. Co porabiasz. A ja odpowiadałem: No, dobrze i No, w porządku. Lecz kiedy mijał czas i rozmowa wyraźnie dobiegała końca, przez tatę zaczynały przemawiać wyrzuty sumienia. Zrobimy coś razem? Ty i ja, Jarle, co? Czasem nagle wydobywał jakieś stare wspomnienie, jakieś zdarzenie, które w jego wybiórczej pamięci rozjaśniało ciemne lata: Pamiętasz? Jak pojechaliśmy rowerami do klasztoru Utstein, jedliśmy lody na promie i oglądaliśmy rybki przy molo? Najczęściej groteskowo przejaskrawiał te wspomnienia, które nie przypominały już żałosnych, prawdziwych zdarzeń – to, co niegdyś było mętne, może bolesne, teraz stawało się czyste i piękne, jak wyjęte z wakacyjnego programu dla dzieci, gdzie ludzie jeżdżą na rowerach na grubych oponach i zbierają mlecze. Zawsze tak robił, a tym razem jego fantazja podpowiedziała mu wyjście do kina.

– Nie grają teraz przypadkiem nowego filmu z Jamesem Bondem? – usłyszałem.

Jakby kino z tatą było dla mnie wymarzoną rozrywką na wieczór, jakbym chciał narażać się na to cierpienie, jakim było snucie się po ulicach Stavanger i wystawanie w kolejce do kina w domu kultury razem z moim żałosnym ojcem, jeszcze raz niezdarnie próbującym naprawić mi dzieciństwo. Przepraszam, tato, jest już za późno, nie pomoże ci postawienie siedemnastolatkowi popcornu i coli i zabranie go na film z Bondem. Poza tym i tak na pewno nie spodobałby mi się film, który on chciał zobaczyć – rzeczywiście grali właśnie Licencję na zabijanie, ale Bond figurował na mojej najczarniejszej liście masowej, idiotycznej rozrywki, więc w tym przypadku tata spudłował. Zresztą nie robiłoby różnicy, gdybyśmy poszli na film wybrany przeze mnie – coś politycznego albo artystyczne kino belgijskie – bo tylko pogłębiłoby to i tak już dramatyczną przepaść między rodzicem a potomkiem. Gdybym zgodził się na którąś z jego propozycji, których jedynym celem było pomóc jemu samemu, ryzykowałbym, że zobaczy mnie ktoś z klasy, w najgorszym przypadku Helge, a nic nie wydawało mi się bardziej kompromitujące. Że ktoś mógłby zobaczyć tatę i mnie, dwóch ludzików drepczących po mieście, jak na wystawie, dwóch durniów usiłujących się do siebie zbliżyć.

Tak, oto Jarle i ojciec.

– Niee, nie sądzę, nie mam czasu – powiedziałem.

– Nie, nie – pośpieszył tata z odpowiedzią. – Po prostu… my name is Bond. James Bond. Tak. Ale następnym razem, jak przyjdziesz, pójdziemy na wycieczkę, co? Tylko ty i ja, jak kiedyś. Możemy pojechać do Jæren, co?

– No – powiedziałem. – Do usłyszenia.

Odłożyłem słuchawkę.

Rzadko czułem lęk przed tatą podczas naszych weekendowych spotkań sam na sam, bo widywaliśmy się w kontrolowanych okolicznościach, jakby z łaski sądu, który wyznaczył mu na to czas. Nie miałem się też czego obawiać, chyba że poniżenia i przytłaczającej nudy, gdybym poszedł z nim do kina, bo byliśmy przecież wśród ludzi. Miałem wtedy nad nim przewagę, a podczas naszych rozmów przez telefon to ja rozdawałem karty.

Podszedłem do mamy. Stała w kuchni z fartuchem przewiązanym w talii.

– To był twój ojciec? – zapytała, odwrócona do mnie plecami. Zawsze tak mówiła: „twój ojciec”, jak gdyby nigdy nie miała z tym człowiekiem nic wspólnego.

– Mhm.

Przez parę sekund panowała cisza. Widziałem ciało mamy nad kuchenką i patelnią, napinający się kark i żyły widoczne na wierzchu dłoni trzymającej patelnię.

– Kotlety mielone? – zapytałem łagodnym głosem.

Napięcie karku zniknęło, dłoń odżyła, a mama odwróciła się. Skinęła głową z uśmiechem.

– Kapitalnie – powiedziałem i przytuliłem ją. – Nakryję do stołu.

Mama wychyliła się i wyjrzała przez okno.

– Popatrz na to – odezwała się.

Drzewa na zewnątrz skrzypiały, a wiatr ostro i zdecydowanie dął przez ulice.

– Chyba będzie burza – powiedziała mama.

Zostawiliśmy temat. Rozmowa o tacie tylko zepsułaby nam wieczór. Zamiast tego cieszyliśmy się sobą. Tak niewiele było nam potrzebne.

Zjedliśmy razem. Nie smuciłem się, nie byłem krnąbrny, ale też nie mówiłem zbyt dużo. Częstowałem się kotletami, buraczkami, zasmażanym masłem, gotowanymi warzywami i ziemniakami. Był początek lat dziewięćdziesiątych, ale wszystko wyglądało nadal jak w poprzedniej dekadzie, a mama gotowała właśnie takie obiady – norweskie domowe posiłki, których już niemal się nie przyrządza. Nie żeby ciężko strawna, niezdrowa, bazująca na sosach kuchnia norweskiej socjaldemokracji smakowała mi bardziej niż jedzenie, które dzisiejsi rodzice przygotowują swoim dzieciom – wręcz przeciwnie, odczuwam tylko straszliwy smutek na samą myśl, że zniknęła. Tylko tyle. Że kiedyś przyrządzano takie obiady, gotowała je moja matka, a teraz już nikt tego nie robi.

Jadłem powoli. Zwykle wyglądało to inaczej – mówiłem dużo i jadłem szybko. Teraz próbowałem naśladować Yngvego. Byłem pewien, że on spożywał posiłki wolno i nie mówił tyle co ja podczas obiadów z matką. Wyciągnąłem głowę, lekko ją przekrzywiłem, próbowałem być cichy i łagodny, ozdobić twarz prostym uśmiechem. Wyobraziłem sobie, że mam wyraźne czerwone usta, bladą skórę i zarumienione policzki.

– Co ci się dzisiaj stało? – zapytała mama po chwili. Odłożyła nóż i spojrzała na mnie.

– Nic – odpowiedziałem.

– Czy chodzi o… – Odchrząknęła. – Twojego ojca?

Potrząsnąłem przyjaźnie głową.

– Nie, on… – mama sama się powstrzymała.

Znów potrząsnąłem głową i uśmiechnąłem się do niej.

Podniosła nóż, przekroiła ziemniaka. – Tak, coś ci jest. – Nagle spoważniała. – Chyba nie chodzi o Katrine, co?

Mama bardzo lubiła Katrine, nazywała naszą znajomość moim pierwszym „poważnym związkiem”, wyobrażała sobie, że to z nią się ożenię, że to ona będzie matką moich dzieci, że to Katrine będę się zajmował tak, jak tata nigdy nie zajął się nią samą. W pewien sposób się z nią zgadzałem – tworzyliśmy udaną parę.

– Nie, nie, spokojnie – powiedziałem. – Katrine ma się dobrze. Jestem tylko trochę… to nic takiego.

Później zaparzyłem kawę. Zaniosłem ją mamie, która siedziała w zielonym fotelu i czytała gazetę. Co jakiś czas odkładała ją na kolana i wyglądała przez okno. Wiatr wył między murami, a drzwi wejściowe zaczęły stukać.