Człowiek, którego nigdy nie było - Dawid Łukasiewicz - ebook

Człowiek, którego nigdy nie było ebook

Dawid Łukasiewicz

0,0

Opis

Altair de Sao – z pochodzenia Aragończyk – przyłącza się do zakonu asasynów (nizarytów), by odnaleźć odpowiedzi na pytania, których zadanie sobie zabiło już wiele osób. „Ci, których wierzenia są ukryte” zostali wplątani w potężną machinę intrygi, kłamstw, mistyfikacji oraz zbrodni. Skąd mieć nadal pewność, iż moje czyny są aby na pewno mym zamiarem? Okupiona krwią Ziemia Święta w XII wieku stała się sceną zmagań trzech wielkich potęg: targanego wewnętrznymi konfliktami Kościoła katolickiego, podnoszącej łeb na zgliszczach państw Fatymidów dynastii Ajjubidów oraz kryjących się w cieniu izmailitów, skrytobójców – pełnych mistycyzmu zakonników, którzy odrzucili islam. Groza twierdzy Alamut wyludniła góry Elburs. Stamtąd na południowy zachód wylewa się rząd morderczych ostrzy sztyletów. Wszystkie posłuszne charyzmatycznemu władcy nieistniejącego na żadnych mapach dominium – Raszidowi ad-Din Sinanowi. „Nic nie jest prawdziwe, wszystko jest dozwolone”. Trzecia krucjata chrześcijan do Outremer tonie w morzu krwi. Opisane w książce wydarzenia zmienią na długi czas zakulisowy bieg historii…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 955

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Dawid Łukasiewicz
Człowiek, którego nigdy nie było
ISBN 978-83-7564-289-6
Wydawnictwo My Bookwww.mybook.pl
Publikacja chroniona prawem autorskim.Zabrania się jej kopiowania, publicznego udostępniania w Internecie oraz odsprzedaży bez zgody Wydawcy.
Potrafię posługiwać się słowem, Ty nauczyłaś mnie także sercem.

dla Marzeny

Wstęp

Wszystko zaczęło się od jednej, pozornie nieznaczącej rozmowy, na ławce w moim rodzinnym mieście – Suwałkach. Jedna rozmowa, z której zrodziła się inspiracja, pasja oraz zapał. Wszystko, co było mi wtedy potrzebne do rozpoczęcia pracy nad „Człowiekiem, którego nigdy nie było”, moją debiutancką pozycją. Był wtedy sierpień 2009 roku. Tylko najbliższa memu sercu Osoba była zdolna wlać we mnie tak ogromny pokład sił, bez którego książka, którą trzymasz w ręku, nie powstałaby. Piętnaście miesięcy pracy zaowocowało spisaną tu historią.

Ta przedstawia losy powołanego przeze mnie do życia fikcyjnego bohatera, którego czyny osadzone są w mocno werystycznym tle historycznym. Główny wątek fabularny umiejscowiony jest w roku 1191. Starałem się, by nie tylko same przedstawione w książce wydarzenia były w pełni zgodne z historią, jaką znamy, lecz i te mnóstwo elementów, z których składa się nasz świat, pasowały do tego, czego możemy się po czasach przedstawionych spodziewać. Miasto Messyna, w którym toczy się spora część akcji, nigdy nie istniało i jest to jedyne odstępstwo od faktów oraz historii. Wierność szczegółom pełniej pozwoli zatopić się w świecie Altaira, poczuć się uczestnikiem – a nie tylko obserwatorem – fabuły. Czytelnik rozpozna wiele znanych mu postaci historycznych, istniejących budowli architektonicznych. Klimat, roślinność, oręż, wszelkie inne przedmioty – wszystko starające się jak najwierniej pasować do dwunastowiecznego okresu oraz opisywanych regionów geograficznych. Nie należy wszak traktować książki niczym leksykonu i co za tym idzie – w pełni polegać na wiedzy w niej podanej.

Stawiając pierwsze zdania, nie znałem jeszcze całego środka fabuły, mając jedynie zarys zakończenia opowiadanej historii, do jakiego chciałem zmierzać, oraz jej początkowe wydarzenia. Kolejne sceny tworzyłem w kolejności, w jakiej pojawiają się one w książce, z czasem modyfikując poprzednie rozdziały w miarę rozwoju przygody, która bardzo często tego wymagała. Akapit po akapicie, strona po stronie, rozdział po rozdziale – bohaterowie stopniowo więcej mi o sobie zdradzali, z czasem niejako sami się przede mną, jako autorem, określając. Gdy jakaś postać w jednej ze scen była zabawna, w następnych sama się o taką postawę prosiła. Inna była tajemnicza i wiecznie mówiąca zagadkami. I choć posiadałem w klawiaturze władzę nad całym tym światem, nie potrafiłem nieraz zapanować nad ich wszystkimi charakterami. W niejedną noc papierowi ludzie spędzili mi sen z powiek. Książka fabularnie jest zamknięta i nie będzie w przyszłości żadnych kontynuacji historii. Jest też objętościowo dosyć gruba, toteż współczuję tym, którzy porwą się na nią…

Książka nie ma na celu obrazy czyichkolwiek uczuć religijnych, poglądów bądź przekonań. Ogień krytyki nie jest wymierzony w którykolwiek ze współczesnych Kościołów czy związków wyznaniowych. Autor nigdy nie identyfikuje się w pełni z poglądami wyrażanymi przez stworzone przez siebie postacie.

Redakcji tekstu podjąłem się osobiście, mogą więc wystąpić pewne niedopracowania, drobne błędy interpunkcyjne. Mam nadzieję, iż nie przeszkodzi to w czystym, porywającym w zamierzeniu, odbiorze całości. Projekt oraz wykonanie okładki również są mojego autorstwa. Wszelkie uwagi oraz opinie będę odczytywał na swojej skrzynce mailowej:

[email protected].

Życzę wzniosłej, najgłębiej trafiającej do Czytelnika lektury. By pozycja pozwoliła choć na parę chwil przenieść się w mroczne wieki, a każda kolejna jej karta przykuwała większą uwagę. Dziękuję wszystkim, którzy wspierali mnie podczas pracy w tym jakże trudnym roku, w którym to pisałem równolegle także pracę licencjacką. Mam nadzieję, iż żadna minuta spędzona nad tekstem nie będzie minutą zmarnowaną. Życie jest bowiem zbyt krótkie, by tracić momenty na niczym…

Dawid Łukasiewicz

Rozdział I

Był upalny dzień. Miasto spowite w tumanach wznoszącego się kurzu z powierzchni zatłoczonych, piaszczystych ulic Messyny. Tysiące mieszkańców i pielgrzymów z całego świata przewijało się, goniąc gdzieś za własnymi sprawami. Muzułmanie, chrześcijanie, judaiści, jazydzi… Prawdziwa mieszanka wszelakich kultur z bliskiego wschodu oraz Europy. Pośrodku miasta wznosił się pałac Paladyna, niegdysiejszego władcy metropolii. Teraz należał do Europejczyków, którzy najechali te ziemie przed dwoma laty, w roku 1189. Monumentalny, biały gmach, wzniesiony z tak zwanego arkadowego, wulkanicznego kamienia przywiezionego ze wzgórz Golan. Niektórzy zwą pałac: „kasabah”, na wzór afrykańskich fortec górujących nad miastami. Budowla stoi tu już od przeszło stu pięćdziesięciu lat, wybijając się swoimi wieżami wysoko ponad resztę zabudowań, już po kilku latach od wzniesienia przechodząc szeroko zakrojoną inkastelację. Dwie ulice dalej stał kościół Świętego Franciszka, dawniejsza główna mekka miasta. Budowla licząca sobie około czterystu lat, dumnie wznosiła się pośrodku największego targowiska, gdzie panował zawsze duży tłok. Wrzask setek kupców, szum niezliczonej ilości nabywców, żebraków, pijaków i żołnierzy – nieodłącznie towarzyszył temu miejscu od zawsze.

W cieniu bazyliki, jak nazywali ów kościół katolicy, pod głównym wejściem stał zakapturzony mężczyzna w długiej, białej szacie sięgającej do kostek, spod której wystawały ledwo widoczne, skórzane buty o twardej podeszwie. Biała szata była jednolita, czysta, podobna do odzienia, jakie nosili mnisi czy zakonnicy. Skórzany, gruby pas z medalionem pośrodku, na którym widniał wygrawerowany wizerunek ludzkiego oka, podtrzymywał ekwipunek, jaki mężczyzna miał do niego przypięty. Zawieszoną także miał tu małą, brązową skórzaną sakwę, zamykaną na sznureczek. Była wielkości najwyżej zaciśniętej pięści. Na rękach zaś przedramienniki, również skórzane, w kolorze ciemnobrązowym. Zarzucony na głowę nisko kaptur zakrywał niemal całkowicie twarz, która niknęła gdzieś w cieniu przezeń rzucanym. Nie widać było oczu, tylko zamknięte w bezruchu nieduże usta, które nie zdradzały rysów twarzy mężczyzny. Człowiek ten niewątpliwie wzbudzał lęk przechodzących obok ludzi. Nikt nie zbliżał się na odległość, która pozwoliłaby dosięgnąć go wyciągniętą prosto ręką. Jednak nie było wyraźnych powodów, dla których mógłby on budzić ten niepokój. Stojąc nieruchomo w miejscu, rozglądał się tylko po targowisku, delikatnie ruszając głową w lewo i prawo. Najprawdopodobniej czekał na kogoś lub na coś, co miałoby się za chwilę zdarzyć. Trwało to już jednak dłuższą chwilę i nadal nic szczególnego nie miało miejsca. Niespokojni ludzie przechodzili obok tajemniczej postaci, bojąc się rzucać jej spojrzenia. Niektórzy brali go za mnicha, inni za templariusza, jeszcze inni za krzyżowca. Jedno jest wszak pewne, nie pochodził on stąd, nie był tutejszy, najprawdopodobniej przybył tu z Europy.

Słońce osiągnęło już niemal pełną wysokość, dochodziło południe. Niesamowity skwar zdawał się nie robić wrażenia na nieznajomym, kryjącym się w cieniu kościoła.

W chwili gdy dzwon na wieży uderzył trzykrotnie, oznajmiając południe, z tłumu wyłonił się wysoki człowiek, ubrany niemal identycznie, jak nieruchomy Europejczyk. Spokojnym, rytmicznym krokiem mijał kolejne stragany, zmierzając w kierunku nieznajomego. Lewą ręką nadawał sobie spokojny rytm marszu, prawą zaś trzymał za peleryną, luźno oraz bezwładnie opadającą na klatkę piersiową. Idąc, nie rozglądał się w ogóle, nie zerkał spod kaptura na mijanych ludzi, nie zdradzał zupełnie zainteresowania tym, co się działo wokół niego. Szedł prosto przed siebie. Już dochodził do Europejczyka, gdy nagle minął go, nie zatrzymując się, ani nawet nie zwalniając kroku. Minąwszy go, obiema rękoma już wyznaczał sobie rytm marszu, który wyraźnie stał się żwawszy. Europejczyk schował zaś coś do prawej kieszeni; coś co w oczach nielicznych świadków tego błyskawicznego zdarzenia zdało się być skrawkiem papieru oraz białym piórem. Podniósł teraz wysoko głowę, szerokim ruchem szyi rozejrzał się, ręką poprawił kaptur i zniknął gdzieś w tłumie. Nikt zbytnio nie zastanawiał się, co właściwie miało tu przed chwilą miejsce oraz czego mogli być świadkami. Może to nic nadzwyczajnego. W końcu Messyna to miasto, gdzie wojna jeszcze niedawno brukowała krwią ulice, gdzie wojsko nadal, mimo dwóch lat od obalenia Paladyna, który zbiegł stąd, cudem ratując własne życie, nie potrafiło zapanować nad mieszkańcami. Morderstwa, gwałty, rozboje – stały się odtąd tu czymś powszechnym. Kogo więc może dziwić owo niecodzienne spotkanie pod Świętym Franciszkiem?

Po drugiej stronie miasta, nieopodal dzielnicy portowej wznosił się nieduży budynek z czerwonej, surowej cegły, jedyny taki w całym, liczącym sobie niemal czterysta tysięcy ludzi mieście. Gmach należy do zakonu templariuszy, jest jedną z wielu zresztą własności zakonu w Messynie. Zbudowany na wzór europejski, ponury, prosty. Nie zdobią go żadne urozmaicenia, wąskie lecz wysokie okna z grubej szyby głęboko wcięte w ściany budynku. Dach stromy, w kształcie trójkąta równoramiennego, pokryty ciemnogranatową dachówką. Jedyne wejście, wysokie na trzy metry, jest strzeżone dzień i noc przez dwóch wartowników należących do zakonu, co było widać po ich ubiorze. Nie trzeba być znawcą, by móc ich rozpoznać. Długie, powłóczyste szaty w kolorze zgniłej czerwieni, sięgające kostek. Sztywne, czarne buty do kolan. Na pelerynach mają wydziergane czarne krzyże na metr wysokie. Na szyjach zaś zawieszone łańcuszki ze srebra z wizerunkiem Chrystusa ukrzyżowanego. U pasa miecze z – zdaniem zakonników – najlepszej stali, jaką znał ówczesny świat: włoska stal kuta w miastach Półwyspu Apenińskiego w kilkunastu zaledwie, starannie dobranych zbrojowniach. Ostrze to nie ma prawie sobie równych. Długa rękojeść, idealnie dopasowana do rozmiarów dłoni, zdobiona bursztynem sprowadzanym znad Morza Bałtyckiego, uwieńczona stalowym orłem z rozpostartymi skrzydłami. Horrendalnie ostra klinga, mogąca bez problemu rozpłatać człowieka na pół. Broń jest ciężka, lecz siła uderzenia oraz spustoszenie, jakie potrafi ona uczynić uderzając w swój cel, powinny wzbudzać respekt każdego przeciwnika.

W środku właśnie miało miejsce spotkanie trzynastu spośród braci zakonnych, wewnątrz gmachu, w jednej z ascetycznie urządzonych, zimnych sal. Wokół długiego na kilka metrów masywnego stołu z bukowego drewna zasiedli starsi templariusze, ważniejsi rangą w całej swojej hierarchii, jaką przez długie lata zakon zdążył sobie wytworzyć. Sześciu po lewej stronie stołu i tylu samo po prawej. U czoła zaś najstarszy z zebranych – Al Massah, fratres capellani, wysoko postawiony człowiek, odpowiedzialny za nadzorowanie stosunków handlowych zakonu z miejscową ludnością. A przynajmniej oficjalnie odpowiedzialny za owe stosunki. Jego prawdziwa rola polegała na odbieraniu informacji napływających drogą morską z kontynentu europejskiego na Bliski Wschód oraz organizowanie czegoś na wzór tajnej poczty, którą zakon posługiwał się, by w tajemnicy przed Kościołem, który był zwierzchni względem templariuszy, móc porozumiewać się ze swoimi braćmi na kontynencie. Rzym jednak wiedział o istnieniu owej, jak to nazywano, „poczty”. Miał też dość dobry wgląd do wiadomości przez nią przesyłanych. Wielu bowiem templariuszy na Półwyspie Apenińskim, przekonanych o słuszności polityki Kościoła, nie czuło potrzeby zatajania jakichkolwiek informacji, które były tą drogą wysyłane i odbierane. Jednak tego dnia, nazajutrz po szczególnym zdarzeniu, jakie miało miejsce pod kościołem Świętego Franciszka, Al Massah był w posiadaniu dokumentu o wiele donioślejszego dla zakonu niż cokolwiek, z czym przez całe swoje życie stary zakonnik się zetknął. Z Mediolanu dotarła przed dwoma dniami koperta z odciśniętym odwróconym krzyżem na pieczęci. Wszyscy zebrani wiedzieli, co oznacza taki symbol na kopercie. Bez wątpienia sprawa najwyższej wagi.

Każdy z nich ubrany w szaty zakonu, z kapturem opuszczonym z głowy. Tylko Al Massah nie zdjął swojego kaptura. Pochylony lekko nad stołem zdawał się patrzeć w jego blat, nasłuchując tylko toczącej się w dużym pomieszczeniu rozmowy:

– Nie mamy pewności, czy oni nie wiedzą już o naszym darze – zaczął jeden z braci. – Carlo zapewnia jednak, że dar przypłynął nierozpieczętowany, a nasz kryptograf nie dostrzegł prób sfałszowania pieczęci.

– Tak, lecz nadal nie wiemy, czy Rzym nie zna jego treści, a są przecież jeszcze psy Al Mualima. On już wie, w jaki sposób przenikać w nasze szeregi.

Dokument, który trafił w ręce Al Massaha, nazywany tu „darem”, nie znajdował się już w gmachu, w którym owo zebranie się odbywało. Przekazany został gdzieś dalej, być może do ludzi bezpośrednio pociągających za sznurki zakonu, a może nawet w jego posiadaniu jest sam Harraszim, najwyżej postawiona osoba wśród templariuszy w całym mieście, seneszal zakonu. Ogień świec usytuowanych na szerokim świeczniku, stojącym pośrodku, stołu zachwiał się na chwilę, jakby przez pomieszczenie prześlizgnął się podmuch nikłego wiatru. Zakonnik z długą białą brodą, siedzący najbliżej Al Massaha, po jego prawej stronie, ciągnął dalej:

– Trzeba niezwłocznie powiadomić Jerozolimę, oni muszą wiedzieć jak najprędzej o nowych okolicznościach! Gruby ignorant, nasz, pożal się boże patriarcha jerozolimski, Herakliusz, choć zaszczuty w Akce, dużo węszy… O wiele za dużo.

– Racja, z samego rana, o świcie każę wysłać gońca do stolicy – przytaknął kolejny z uczestników zebrania. – Patriarchą zaś powinniśmy się… zaopiekować. Odkąd poczuł władzę związaną ze swoim stanowiskiem, nie uda się go pokojowymi metodami przekonać do niemieszania się w sprawy naszego zakonu. Jak tylko głupiec wykupił się w Jerozolimie z niewoli Saladyna, stracił niemal całe swoje poważanie. Zdając sobie także sprawę z niepełnej popularności Gwidona de Lusignan, ukoronował jedynie jego żonę. To ona musiała wkładać później koronę na głowę swojego męża. Król więc także nie zmartwi się nagłą… niemocą patriarchy.

Gwidon z pochodzenia jest Francuzem. Do Ziemi Świętej przybył w 1180 roku, by pojąć za żonę Sybillę, starszą siostrę ówczesnego króla Jerozolimy – Baldwina IV Trędowatego. Ślub odbył się na Wielkanoc, pomimo sprzeciwu króla oraz baronów Królestwa. Nasilająca się choroba króla zmusiła go do oddania Gwidonowi w zarząd całego państwa, prócz samego miasta Jerozolimy. Baronowie w większości odnosili się do regenta z wyraźną niechęcią. Jego słabość charakteru przejawiała się brakiem umiejętności do podejmowania jednoznacznych decyzji. Bezskutecznie trędowaty król starał się pozbawić go dziedziczenia korony. Przeszkodziła mu w tym wczesna śmierć.

Siwy brodacz zmarszczył czoło, poprawił się na krześle, spuszczając pelerynę z siedzenia na podłogę, po czym rozglądając się po sali, zaczął:

– Tyle lat poszukiwań, tyle litrów przelanej krwi. Nasi bracia walczyli i ginęli za tę sprawę, oddając życie utwierdzeni w wierze w jej prawdziwość. Nie możemy tego zlekceważyć. To niezaprzeczalny dowód na istnienie naszej zguby. Teraz trzeba całą naszą uwagę skupić właśnie na tym. Al Mualim z pewnością już wie, z czym mamy tu do czynienia. Nie jest głupcem i nie bez powodu Harraszim zawarł z nim rozejm. Choć z pozoru trwały, tak naprawdę pozorny, by uśpić przeciwnika, by nie dać się zaskoczyć samemu. Trzeba nam podstępu i sprawnego działania. Szybkość naszym jedynym sprzymierzeńcem, gdyż nie łudźmy się i pozostawmy za sobą nadzieję w skrytość naszej prawdziwej misji w Ziemi Świętej. Duchowieństwo nieprzychylnie spogląda na nasz zakon. Omne Datum Optimum wzbudziło zazdrość innych zakonów wobec nas. Kościół nie może poznać naszych planów. Papież Celestyn III rozwiązałby wtedy nasz zakon. Niedawno wezwał nas do wyjaśnienia zasad działania naszej „poczty”. Wie już o przepływie informacji z Europy do Lewantu.

Świece na stole zamigotały mocniej po raz kolejny, niektórzy z zebranych poczuli lekki powiew zimnego powietrza na plecach. Zakonnik z końca stołu rozejrzał się niespokojnie po sali:

– Al Mualim zdaje się jednak zamykać w murach swojego zamku. Ostatnimi miesiącami nie widać jego ludzi na ulicach miasta. Czyżby rzeczywiście coś planował za naszymi plecami, czy może nie jest świadomy naszych ostatnich… dokonań?

– Nie bądź naiwny, Hardhimie! – krzyknął najstarszy zakonnik, zajmujący miejsce po lewej stronie Al Massaha. – Oni po to tu przybyli, by nas powstrzymać! Choć nikt tego nie mówi głośno, to właśnie jest ich prawdziwy cel pobytu w Ziemi Świętej, chcą wydrzeć nam to, co do nas powinno zawsze należeć. Bredzą tylko cały czas o swoim wątpliwym światopoglądzie. Heretycy i samozwańcy! Zabrali nam w Mediolanie pamiętnik ojca tego młodego nizaryta z Saragossy, tak więc wiedzą dobrze, iż nie ma już czego szukać w Isfahanie. Trzech asasynów przybyło po niego do odbudowanego staraniem Ligi Lombardzkiej Mediolanu. Gomez, obecny strateg zakonu asasynów. Niejaki Malvik z Tebriz oraz Lester. O tym ostatnim wiemy tyle, iż jest synem tego starego pryka!

Hardhim poprawił się na swoim siedzeniu, bardziej teraz zaangażowany w toczącą się rozmowę:

– „Lester” wszak nie jest jego prawdziwym imieniem. Szpiedzy donoszą, iż nadzwyczaj często podróżuje do Persji. Może odwiedza samego Sinana? Raz udał się tam z pamiętnikiem właśnie. To by sugerowało, kto jest teraz w jego posiadaniu.

Z głębi słabo oświetlonej sali, pośród półmroków tam panujących, dało się słyszeć jakby nikły odgłos buta, delikatnie uderzającego o kamienną posadzkę podłogi.

– Słyszeliście? Cóż to mogło być? Nikt przecież nie ma prawa wstępu do tej komnaty.

W tym momencie siwy brodacz zaniepokoił się ciągłym milczeniem Al Massaha, siedzącego u szczytu stołu, tuż obok niego. Podczas całej rozmowy nie wypowiedział ani słowa, nie podniósł nawet wzroku na zebranych. Stale pochylony delikatnie nad blatem stołu, z kapturem zasłaniającym wyraz jego twarzy.

– Bracie? Nie masz nam nic do powiedzenia w tej sprawie?

Teraz świeca tliła się jasnym, niczym niezachwianym płomieniem. Na sali panowała idealna cisza.

Zakonnik nie ustępował, wyciągnął rękę i położył ją na ramieniu gospodarza. Ciemnobrunatna kropla spadła spod kaptura na blat stołu, tuż przed milczącym zakonnikiem:

– Bracie?

Delikatnie odchylił go do tyłu, tak że ten bezwładnie opadł na oparcie swojego krzesła, ukazując zebranym bladą, nieruchomą twarz. Oczy zimne, w bezruchu zwróciły się ku sufitowi wraz z całą głową opadającą z impetem na oparcie. Z szyi sączyła się duża struga brunatnej krwi. Rozpłatane gardło, niczym przekłute niesamowicie precyzyjnym i ostrym narzędziem, ujawniło swoje wnętrzności stale zalewane odpływającą z głowy krwią, niepompowaną już przez martwe serce. Wszyscy obecni gwałtownie podnieśli się ze swoich siedzeń, nikt jednak nie wydał bodaj jednego dźwięku. Zamarli w kompletnym bezruchu, tępo patrząc się tylko na ten niecodzienny widok. Jakże potężne było ich zaskoczenie. Odchylony na oparciu trup Al Massaha obie ręce miał złożone pod stołem, jednak dało się zauważyć, że z prawej dłoni, zaciśniętej w martwym bezruchu, wystawało coś biało-czerwonego. Trwało dłuższą chwilę, nim w końcu siwy brodacz, stojący nieprzytomnie najbliżej korpusu templariusza, wrzasnął ile sił w gardle, uwalniając swoim zachrypniętym, niemłodym już głosem:

– Straże! Straże!

Dźwięk wypełnił całą zimną i ciemną salę, jednak nie było żadnego odzewu, nikt nie opowiedział na ten krzyk, a za jedynymi drzwiami, którymi można było wejść do pomieszczenia, gdzie się znajdowali, nie dało się słyszeć żadnej reakcji ze strony pilnujących ich od zewnątrz dwóch strażników.

Wszystkich zmógł w tej chwili jeszcze większy, niemal już paraliżujący strach. Było jasnym, że Al Massah został zamordowany w ich obecności, podczas gdy oni toczyli swoją naradę. Mimo straży przed drzwiami do sali oraz przed samym budynkiem oraz przede wszystkim mimo tego, że oni tu przecież cały czas byli obecni, nie zauważyli nawet, kiedy napastnik zaatakował. Drzwi zdawały się im być cały czas zamknięte i rzeczywiście były. Zaryglowane od wewnątrz grubą, drewnianą, poprzeczną deską, tak jak sami je zaryglowali, wchodząc tu. Nie mogły zresztą być otwarte niezauważenie, gdyż były tak stare, że najmniejszy nawet ich ruch wydawał niesamowicie głośny i rozchodzący się po akustycznej sali skrzyp. Hardhim pierwszy zdobył się na jakiś ruch i wypatrzywszy biało-czerwony przedmiot w dłoni nieboszczka, podszedł doń i ostrożnie rozwarł ją. Jakże dopiero teraz przeszywający chłód poczuli na własnych karkach, albowiem wszyscy zebrani mieli wiedzę na temat tego, co oznaczało białe pióro, zbrukane krwią ofiary je trzymającej.

– Asasyni!

– Boże, miej nas w swojej opiece!

– Jak to możliwe? Jakim cudem tu weszli niezauważenie? Dlaczego Al Massah? Searlimie, czy to oznacza, że Al Mualim zna nasze plany, czy może nawet jest w posiadaniu naszego daru?

Siwy brodacz Searlim obrócił się za siebie i podejrzliwie rozglądając się po sali, odpowiedział:

– Nie ma już więcej potrzeby kryć przybyłych do nas wieści z kontynentu pod nazwą „daru”. Al Mualim wie z pewnością więcej, niż przypuszczaliśmy. Zadał nam bolesną ranę dzisiejszego dnia, uderzył tam, gdzie czuliśmy się bezpiecznie. Nie mamy wyjścia i musimy wrócić na ścieżkę wojenną. Jego asasyni z łatwością nie tylko przenikają między nas, ale i bezkarnie oraz bezszelestnie mordują, kogo tylko chcą, tuż pod naszymi nosami.

Przerwał nagle i ponownie wykrzyknął, tym razem z o wiele większym zdecydowaniem niż ostatnim razem:

– Straże!

Za drzwiami wciąż jednak panowała idealna cisza. Searlim wraz z najstarszym obecnym, siedzącym do tej pory po lewicy martwego już Al Massaha, ruszyli wolno w stronę zamkniętych drzwi. Głucha cisza nieodłącznie im towarzyszyła. Żaden z obecnych nie miał odwagi nic powiedzieć, na zewnątrz z kolei niczym niezmącony spokój zdawał się przybierać na sile. Gdy doszli już do grubych, mosiężnych drzwi, zdjęli rygiel i z przenikliwym łoskotem otworzyli je powoli. Pozostali ciekawi tego, co mogą tam ujrzeć, zbliżyli się również do otwartego właśnie wejścia. Jednak nie ujrzeli kompletnie nic. Długi, ciemny korytarz, prowadzący na mały placyk przed budynkiem, nie zdradzał żadnego ruchu, nic też na nim się nie zmieniło, poza dwiema rzeczami. Drzwi frontowe, prowadzące przed budynek, były otwarte na oścież, zaś dwóch strażników, którzy mieli pilnować korytarza, gdzieś zniknęło.

– Hardhim! Natychmiast udaj się do pałacu Paladyna i zaalarmuj seneszala Harraszima o tym, co się tu stało – nerwowo, zatrwożonym głosem powiedział brodacz, ocknąwszy się z niedowierzania temu, co właśnie zobaczył.

Dwa dni wcześniej, w północnej części miasta, w jego najbogatszej części, w jednym z budynków niczym niewyróżniającym się od tych, które go otaczały, młody człowiek w białej szacie z kapturem wertował książki rozłożone na ladzie przed nim. Było to nieduże pomieszczenie, przypominające sklep lub inne tego typu miejsce, gdzie świadczone mogły być różnego typu usługi. Urządzone było na wzór czegoś, co mogło również przypominać księgarnię. Za ladą, na całej długości i wysokości ściany, zbudowane były drewniane półki, na których stało mnóstwo książek, zapisanych zwoi i manuskryptów. Na samej ladzie, poza kilkoma książkami, które zostały przez właściciela tego domu tu położone, stał świecznik, trochę pustych skrawków papieru oraz masa różnego typu dokumentów. Przed ladą nie było żadnego krzesła, w przeciwległym kącie, po drugiej stronie znajdowała się zaś kanapa, obok małego stolika, na którym było mnóstwo narzędzi do obróbki papieru oraz wylewania pieczęci. Na ścianie ponad stolikiem wisiał atłas, wykonany z miękkiego jedwabiu o gładkiej i błyszczącej powierzchni, na którym widniał wizerunek otwartego ludzkiego oka. Tkanina miała rozmiary niemal dwóch metrów wysokości oraz 0,7 metra szerokości. Poniżej oka znajdował się napis: „Dahaka”, jeszcze niżej zaś: „Nie jest sztuką patrzeć, sztuką zaś jest widzieć”. Na podłodze rozłożony był sporych rozmiarów dywan z dużą, białą literą „A” pośrodku, odcinającą się wyraźnie od czarnego tła. Obok lady, naprzeciw wejścia, w którym nie było żadnych drzwi, tylko sama framuga w ścianie, znajdował się mały stojak z mieczem nań położonym, kilkoma sztyletami oraz przedramienniki z ciemnobrązowej skóry. Przez otwór w ścianie widać było następne pomieszczenie, wcale nie większe od tego pierwszego, gdzie znajdował się nieduży kominek, teraz tylko lekko się tlący ostatnim żarem, jaki jeszcze pozostał niedopalony. Jedynym źródłem światła było wąskie, aczkolwiek wysokie na ponad metr okno tuż ponad stojakiem z bronią w pierwszym pokoju. Było oszklone ciemną szybą, za którą widoczne były dębowe okiennice, lekko uchylone, wpuszczając niemal nieznaczący, mały snop światła.

Młody człowiek sprawiający wrażenie erudycyjnego przerwał swoją lekturę, słysząc pukanie do drzwi wejściowych w drugim pomieszczeniu.

– Kto tam?

Cichy, młody głos zza drzwi odpowiedział natychmiast, pewnym tonem:

– Altair.

– Wejdź proszę, przyjacielu.

Do domu, czy raczej czegoś jakby biura wszedł młody mężczyzna ubrany niemal tak samo jak gospodarz, z tą różnicą, iż oba przedramienniki miał już na sobie wraz z pełnym rynsztunkiem u pasa, na który składał się średnich rozmiarów, lekki miecz, wykonany z tak samo znakomitego stopu – a dokładnie toledańskiej stali – co miecze templariuszy, oraz mały sztylet ze srebrną rękojeścią niesamowicie bogato zdobioną, idealnie wyważoną do rozmiarów klingi. Pas z przodu uwieńczony był okrągłą klamrą z ludzkim okiem, co przypominało coś na wzór jakiegoś medalionu.

– Cieszy mnie twoje szybkie przybycie, Altairze. Zniknąłeś ostatnio z Messyny na długi czas. Nikt nie wiedział, co się z tobą dzieje. Dużo ciekawskich oraz nieufnych osób już nawet zaczęło plotkować nieprzychylnie na twój temat.

– Witaj, Markizie, przyjacielu. Nie było mnie w okolicy raptem trzy tygodnie. Miałem… Miałem własne sprawy do załatwienia, niecierpiące zwłoki, osobiste. Nie mają one związku z naszym zakonem. Nie czułem więc potrzeby dzielenia się nimi z kimkolwiek.

– Krążyły pogłoski, Altairze, iż nawet w tajemnicy opuściłeś zakon. Nie wszystkim spodobały się takie samowolne… wakacje, jakie sobie sprawiłeś. Widzę nawet, że zdobywałeś pamiątki… gdziekolwiek byłeś.

Mówiąc to, spojrzał na skórzaną sakwę, jaką asasyn miał zawieszoną u pasa.

– Nie odpoczywałem, zapewniam cię o tym. Udałem się daleko poza granice Królestwa Jerozolimskiego. Podążałem, można by powiedzieć… po dawnych śladach mego nieżyjącego ojca. Teraz wszak jestem tu, w tajemnicy przed ludzkimi oczyma, w ciszy i pokoju. Nasz ojciec, przewodnik zakonu, polecił mi, bym stawił się u ciebie najszybciej, jak to jest możliwe.

– Nie ufasz mi, widzę… Dlaczego ukrywasz swoją przeszłość? Co masz w tym worku u pasa? Czyżbyś poszedł w ślady Avatara, który dokonał chyba największej kradzieży w historii?

– Dużo pytań zadajesz, bracie. Za dużo pytań. Niech zadowoli cię to, iż byłem w Persji. Nic więcej ode mnie się nie dowiesz.

– Coś mi mówi, iż złożyłeś wizytę sułtanowi Tughrilowi. Z tęsknotą zawsze spoglądałeś na północny wschód.

– Powiesz mi wreszcie, co ojciec dla mnie przygotował, czy będziemy dalej bawić się w zgadywanki?

– A tak, ojciec. W swej wielkiej mądrości przewidział, co będzie miało miejsce wkrótce. Doszły go słuchy o ostatnich poczynaniach templariuszy. Nie czas teraz na trening, nie czas na obserwowanie. Czeka nas praca, Altairze.

– Jestem gotowy przystąpić do dzieła. Kto jest naszym celem?

– Al Massah, fratres capellani, jeden z ważniejszych braci zakonnych templariuszy. Od ośmiu lat mieszka w Messynie. Nadzoruje i koordynuje handel w dzielnicy portowej, jak zapewne już wiesz. Nie jest też dla ciebie nowym, że w tajemnicy zorganizował tajną drogę pocztową, którą komunikuje się z zakonem na Półwyspie Apenińskim. Nie stanowił nigdy dla nas większej wartości, nie był też ważny. Jednak dziś rano przypłynął statek z Mediolanu wraz z rumem pod pokładem, w ładowniach. Skryty pod fałszywą portugalską banderą, oficjalnie żeglujący na linii Mediolan – Messyna, w celach handlowych i kupieckich. Na pokładzie znajdował się młody portorykanin – Germutto El Fuccio, powiedzmy: „kurier”. Templariusz, jak nietrudno zgadnąć. List, który przywiózł ze sobą, jest dla nich ogromnie cenny. Nie wiemy, czego dokładnie dotyczy, ale mamy pewne podejrzenia odnośnie treści w nim zawartej. Ten, ponownie uprośćmy sprawę – „dokument”, jest również cenny i dla nas. Ojciec powinien więc go pożyczyć od naszych przyjaciół, templariuszy.

Przez Morze Śródziemne biegnie bardzo ważny oraz zatłoczony szlak handlowy, zwany: „lewantyńskim”. Łączy Europę z Outremer, a pośrednio i z Dalekim Wschodem. Jeszcze przed stu laty dominowali na nim Arabowie, Grecy i Żydzi, teraz prym wiodą włoskie miasta: Wenecja, Genua i Piza. Tam przywozi się głównie surowce i artykuły luksusowe, eksportuje się za wielką wodę zaś drewno, srebro oraz niewolników. Bilans tego handlu jest dla „chrześcijańskiego” kontynentu ujemny, co powoduje ucieczkę z niego srebra.

– Rozumiem, Piaski – odrzekł Altair. – Templariusze są bliżej swojego prawdziwego celu. Dokument pożyczymy, jak sądzę, w swoim czasie, gdy tylko ustalimy, kto teraz jest w jego posiadaniu. Czemu więc powinienem usunąć Al Massaha, skoro, jak mniemam, on również nie jest już jego posiadaczem?

– I tu jest nasz problem. Na statku mamy swojego szpiega. Podczas długiego i burzliwego rejsu nie zawsze można pilnować wystarczająco uważnie przewożonych przesyłek. Nasz człowiek rzucił więc okiem na pewne sprawy i na rewersie koperty, w której „dar”, jak ów papier nazywają templariusze, się znajduje, zobaczył upoważnienia legitymujące tylko trzy osoby do poznania jego treści: mistrz zakonu templariuszy w Messynie – Harraszim, dowódca sił zbrojnych miasta, fratres milities – Sorun oraz Al Massah właśnie. Dwaj pierwsi są jak na razie poza naszym zasięgiem, ostatni – to nasz aktualny cel.

– Skoro ów szpieg miał sposobność zerknięcia na kopertę, czemu jej po prostu nie wykradł?

– Gdyby tak się stało, statek nie zacumowałby nigdy w Messynie. Co kilka godzin El Fuccio sprawdzał swoją przesyłkę. Gdyby nagle się okazało, że zniknęła, statek zawróciłby do Mediolanu, z trzema jedynie templariuszami na pokładzie, zaś pozostała załoga okrętu, czyli cywile, zostaliby wymordowani, by upewnić się, że dokument nie wpadnie w niepowołane ręce i nigdy nie ujrzy światła dziennego w jakimkolwiek porcie.

– Al Massah więc. Pierwszy potencjalny czytelnik daru. Wiem, gdzie jest jego dom. Duży budynek z czerwonej cegły i stromo opadającym dachem, niecałe dwieście metrów od dzielnicy portowej, niedaleko jest fontanna Oktawiana Augusta.

– Czterech strażników, dwóch na zewnątrz, dwóch w środku, dobrze uzbrojeni, z pułku Soruna. Najlepsi żołnierze templariuszy wywodzą się właśnie spod jego twardej ręki. Nie wpłyniesz do środka okrętem przez okno, Altairze.

– Masz dla mnie jakieś rady, Markizie? Gdzie i kiedy dostanę białe pióro przyzwalające na działanie?

– Rady jak zawsze mam. Za dwa dni koło godziny czwartej po południu Al Massah zwołuje naradę starszych braci zakonnych. Nie wiemy, ilu się ma stawić, ani kto dokładnie to będzie, lecz na pewno nie najwyżsi rangą. Zapewne zwierzchnicy dwunastu dzielnic miasta, przywódcy wycinków Messyny, koordynujący organizację zakonu w swoich częściach. Al Massah nie ma na tyle mocy, by zaprosić grubszą śmietankę, poza tym cała akcja ma się odbyć w tajemnicy, więc nie będzie chciał wzbudzać większego zainteresowania owym zebraniem. Podczas tego zebrania ma być przedstawiona treść daru zebranym, po czym zapewne dokument zostanie przesłany do Harraszima bądź Soruna. Nie możemy do tego dopuścić, by jego zawartość została ujawniona w tak szerokim gronie. Musisz więc uderzyć na początku narady, nim Al Massah wyjawi, co było zawarte w przesyłce. To twoja jedyna okazja, nie wiemy, gdzie teraz jest Al Massah, nie ma go w jego domu, zjawi się tam dopiero najprawdopodobniej podczas spotkania ze zwierzchnikami dzielnic.

– Rozumiem. Przeniknę pomiędzy zebranych i odbiorę życie temu, kto musi je stracić, zanim zdąży wypowiedzieć choć jedno słowo.

– List z imieniem twojej ofiary zatwierdzonej do opieki przez ojca wraz z piórem przyzwalającym na morderstwo dostaniesz jutro w samo południe pod kościołem Świętego Franciszka, gdy dzwon trzykrotnie wybije dwunastą. Niech prowadzi cię światło, a mrok przysłoni twoje czyny, Cieniu.

Na ławce miejskiej, znajdującej się na niewielkim skwerku, gdzie usytuowana była piękna w mniemaniu mieszkańców, nowa fontanna z posążkiem Oktawiana Augusta, siedziało dwóch przygarbionych, starych rybaków, rozmawiających o nie najlepszych połowach z ostatniego dnia. Dziś jednak nie wypłynęli w morze, był bowiem dzień pański, niedziela. Władze miasta, niewątpliwie sympatyzujące z Kościołem katolickim, za którego zresztą sprawą do owej władzy doszły, zakazywały połowów tego dnia tygodnia. Aktualny władca miasta, lord Tyronus, Brytyjczyk z pochodzenia, był żarliwym katolikiem. Przed dwoma laty objął to stanowisko we wrześniu 1189 roku, jako następca muzułmańskiego władcy metropolii, Paladyna. Wtedy to właśnie miała miejsce trzecia wyprawa krzyżowa do Ziemi Świętej, zorganizowana przez króla angielskiego Ryszarda I, zwanego Lwim Sercem, która liczyła sobie ponad czterysta tysięcy krzyżowców, wśród których koło trzysta dwadzieścia tysięcy stanowiło europejskie rycerstwo. Reszta uczestników wyprawy to księża, misjonarze, kowale, budowniczy, kupcy, chłopi i inni. Ludzie ruszyli ślepo na wschód, niosąc krzyż przed sobą z imieniem bożym na ustach, wierząc w obietnicę wiecznego zbawienia, jaka przysługiwała uczestnikom krucjaty. Lord Tyronus panuje w mieście nieprzerwanie już od dwóch lat, mając do swojej dyspozycji sto sześćdziesiąt tysięcy zbrojnych, ocalałych po straszliwych walkach z Paladynem oraz Salah ad-Dinem. Nie był jednak bezpośrednim zwierzchnikiem wojsk na Bliskim Wschodzie. Choć miał władzę wydawania rozkazów oraz używania kilku regimentów, kuratelę nad armią oraz pełne dowództwo sprawował namiestnik miasta Jerozolima z poręki króla angielskiego.

Celem trzeciej krucjaty było odzyskanie Ziemi Świętej, by ponownie znalazła się pod zwierzchnictwem Europejczyków oraz Kościoła katolickiego. Tysiące ruszyły w ekspedycję na Bliski Wschód, by walczyć z muzułmanami. Pierwsza krucjata, która miała miejsce w roku 1096, zakończyła się oszałamiającym sukcesem jej uczestników. Papież Urban II w czasie synodu, mającego miejsce na rok przed wyprawą, wezwał rycerstwo europejskie do stawienia czoła niewiernym, w rękach których znajdowała się Ziemia Święta. Wezwanie to było podyktowane obawą, iż nowa potęga muzułmańska, Seldżucy, którzy zawładnęli Turcją oraz okolicznymi krajami, zahamuje pielgrzymki chrześcijańskie do świętego miasta Jerozolimy, leżącego nad Morzem Martwym. Papież obawiał się ponadto ataku Seldżuków na Wielkie Cesarstwo Bizantyjskie. Były to niewątpliwie obawy na wyrost. Kto wie, czy może nawet tylko oficjalna przykrywka prawdziwego celu wyprawy? Jerozolima została jednak zdobyta przez krzyżowców, którzy okupili powyższe zwycięstwo morzem własnej krwi. Druga krucjata okazała się kompletną klęską krzyżowców. W roku 1187 muzułmańskie wojska Salah ad-Dina, znanego w Europie bardziej jako Saladyna, odbiły miasto oraz większą część Ziemi Świętej z rąk chrześcijan. Ostatnia wyprawa zmieniła jednak ten stan rzeczy, ponownie w roku 1189 oddając je w ręce krzyżowców zza Morza Śródziemnego oraz Morza Czarnego.

Nur ad-Din z dynastii Zengidów, którego celem było odbicie z rąk krzyżowców Syrii i Jerozolimy, opanował po klęsce drugiej wyprawy krzyżowej Damaszek, który oddał się w jego ręce w obliczu groźby ze strony chrześcijan, oraz Syrię, którą władał następnie do roku 1174. Następnie swą uwagę zwrócił na państwo Fatymidów w Egipcie. Wysłał doń w 1163 roku swe wojska, wśród których znajdował się także Saladyn. Szawar – sułtan Egiptu – poprosił o pomoc króla Jerozolimy, Amalryka I. Ten poprowadził swe wojska nad Nil i oblegał żołnierzy Nur ad-Dina w ufortyfikowanym mieście Bilbeis. Ad-Din zaś w tym samym czasie, wykorzystując zaangażowanie Europejczyków w Egipcie, najechał Antiochię oraz zmasakrował broniące się tam chrześcijańskie wojska. Książę regent Antiochii, Renald de Chatillon dostał się do niewoli. Antiocheńczycy, król Jerozolimy oraz cesarz bizantyjski Manuel I Komnen nie byli zainteresowani wykupieniem księcia. Następnie, aby przyspieszyć wynik działań wojennych w Egipcie, Nur ad-Din wysłał tam skalpy pokonanych obrońców Antiochii. Zaowocowało to wycofaniem się obu armii z Egiptu. W 1167 roku władca Syrii ponownie wysłał nad Nil swe armie, nie godząc się z rezygnacją z planów podporządkowania sobie Egiptu. Amalryk powtórnie został wezwany na pomoc przez Fatymidów. Syryjskie wojska wycofały się pod Aleksandrię. Król jerozolimski zwrócił się po tym nagle przeciwko Szawarowi i obległ Bilbeis. W zaistniałej sytuacji niedawni wrogowie: Nur ad-Din i Szawar – połączyli swe siły i wyparli chrześcijan z Afryki. Gdy sułtan Egiptu został zamordowany w tajemniczych okolicznościach, Nur ad-Din przejął pełną kontrolę nad Egiptem. W imieniu władcy Syrii władzę sprawował tam wkrótce Saladyn, który po jego śmierci w 1174 roku opanował także samą Syrię oraz Damaszek i założył dynastię Ajjubidów.

Rybacy rozmawiając nie zauważyli, w którym momencie przysiadł się obok mężczyzna w białym stroju, po którym wywnioskowali między sobą, że jest jakimś zapewne mnichem z nieznanego im zakonu. Altair siedząc na ławce, obserwował budynek z czerwonej cegły. Był to świetny punkt obserwacyjny. Widać stąd było bramę główną, prowadzącą na mały placyk usytuowany przed budynkiem, wewnątrz wysokiego na dwa i pół metra muru z szarego kamienia. Ponad murem widniał sam budynek, dobrze widoczny z tej odległości, która oscylowała wokół 60 metrów. Ściana frontowa była jednolita, bez zbędnych urozmaiceń, z dwoma wąskimi oknami ponad linią drzwi wejściowych. Przy bramie stało dwóch strażników, wyraźnie postawionych dzisiejszego dnia w stan wzmożonej gotowości. „Markiz nie pomylił się”, pomyślał od razu Altair. Siedząc na ławce w pełnym słońcu, czekał na rozwój dalszych wydarzeń. Al Massaha jeszcze nie było w środku, dom był więc pusty. Przekonany o tym, iż gospodarz przybędzie wcześniej niż reszta uczestników zebrania, Altair postanowił zakraść się do środka, gdy tylko ten przybędzie na miejsce. Po raz ostatni zmierzył wzrokiem dwóch strażników przy bramie, potem spojrzał na szary kamienny mur, po czym wstał z ławki i spokojnym, wolnym krokiem udał się w kierunku rogu budynku nim otoczonego. Na ulicy aż roiło się od mieszkańców miasta, co ułatwiło niezauważalne zbliżenie się do zabudowania. Teraz skrył się za narożnikiem muru i wystawiwszy głowę, obserwował uważnie strażników oraz ulicę przed bramą. Widział wyraźnie po czarnych krzyżach na pelerynach, iż tak jak się spodziewał, strażnicy byli templariuszami. Zwrócił też uwagę na miecze z włoskiej stali. Zakonnicy, wyraźnie znużeni panującym upałem, tupali, lekko bujając się z jednej nogi na drugą. Ulica była niezwykle ruchliwa. Tłok na niej panujący zdawał się też trochę ich rozpraszać. De Sao schował głowę z powrotem za narożnik muru i poprawił lewą ręką prawy przedramiennik, który był nałożony w ten sposób, iż zaczynał się na wysokości nadgarstka, a kończył zaś na linii pięciu centymetrów poniżej łokcia. Jego prawa dłoń była nieruchoma, ani razu nie wygiął nawet o centymetr nadgarstka, poprawiając go.

W tym momencie do jego uszu doszedł wzmożony hałas panujący teraz na ulicy, wychylił więc głowę raz jeszcze, by ujrzeć postać Al Massaha, idącego w towarzystwie dwóch zbrojnych templariuszy, którzy szerokimi ruchami ramion odpędzali z drogi mieszkańców. Gdy zbliżyli się do bramy prowadzącej na wewnętrzny plac, strażnicy jej pilnujący wypięli pierś, stojąc niemal jak na baczność. To był ten moment. Teraz ich uwaga skupiona jest na przybyszach, więc łatwo będzie przeskoczyć niepostrzeżenie mur. Altair wyciągnął wysoko ręce ponad głowę, macając z pozoru gładką ścianę. Szukał nierówności, po których można by się wdrapać. Każda wystająca gruda kamienia, każde większe pęknięcie służyło doskonale dla niewiarygodnie zręcznych rąk intruza. Nie minęło pół minuty, gdy był już po drugiej stronie muru, wewnątrz, na niewielkim placyku przed czerwonym budynkiem. Szybkim susem wskoczył za stojące pod murem beczki z jakimiś produktami w środku. Czuć było od nich tytoniem, co sugerowało ich zawartość. Przez szparę między dwiema beczułkami widział wchodzącego Al Massaha wraz z ochroną. Odczekał, aż zniknęli w ciemnościach wnętrza budynku, po czym ruszył biegiem pod ścianę budowli. Wspiął się po niej aż na sam dach, gdzie na stromym jego zboczu znajdował się właz prowadzący na strych. Zapewne służył on do wychodzenia na dach w celu jego naprawy oraz do wywieszania flagi na maszcie, wystającym na trzy metry ponad najwyższy punkt zadaszenia. I rzeczywiście, u szczytu masztu delikatnie powiewała zgniłoczerwona flaga z czarnym krzyżem, godło templariuszy, ich znak rozpoznawczy.

Altair wślizgnął się przez właz do środka do ciemnego strychu, zagraconego mnóstwem starych, zapewne zapomnianych rzeczy. Zardzewiała broń, mnóstwo hełmów, dawno już nieużywane zbroje, poniszczone buty i tym podobne. W podłodze był otwór, lekko przysłonięty przez jakieś stare szmaty zwisające z jednej z belek biegnącej tuż pod dachem. Gdy zszedł po drabinie, która prowadziła przez ten otwór właśnie na poddasze, na którym się przed chwilą znajdował, był w małym pomieszczeniu, w którym znajdowała się kuchnia. Przez lekko uchylone drzwi widział dużą jadalnię, w której panowały niemal zupełne ciemności. Zdawała się być teraz pusta. Rozejrzał się po kuchni, nie było na niej żadnych śladów wskazujących, iż w ostatnim czasie była używana. „Nie podają więc dziś żadnego obiadu”, pomyślał – eliminowało to ewentualny plan zatrucia posiłku Al Massaha. Zawsze bowiem nosił przy sobie małą fiolkę z cyjankiem, niezwykle silną oraz szybką trucizną, której zaledwie kilka kropel potrafi zabić rosłego człowieka w mniej niż minutę. Przeszedł do jadalni, poruszając się zupełnie bezszelestnie, delikatnie stąpając po kamiennej posadzce obu pokoi, tak stawiając kolejne kroki, by podłoże było dotykane wpierw przez palce u stóp, zaś potem dopiero całą ich powierzchnią, co zdecydowanie wyciszało marsz. Na końcu pomieszczenia znajdowały się drzwi prowadzące na korytarz, którym musiał przechodzić gospodarz domu, gdy tylko wszedł do budynku. Były zamknięte. Nie mając pewności, czy korytarz jest w tej chwili pusty, Altair nie ryzykował wyjrzenia tam, lecz ustawił się tuż obok nich w ten sposób, że gdyby się one otworzyły, znalazłby się za nimi. Zająwszy upatrzone miejsce, wyciągnął lewą ręką z pochwy u pasa zabójczo ostry sztylet ze srebrną rękojeścią i niespełna dwudziestocentymetrową klingą, prawą zaś chwycił jabłko z półmiska stojącego metr od niego na małej komodzie, po czym rzucił nim przed siebie w kierunku kuchni, z której przed chwilą wyszedł.

Teraz już wiedział, że korytarz nie był pusty. Było bowiem słychać na nim kroki zbliżające się do pokoju, gdzie czekał schowany nizaryt. Po odgłosie wywnioskował, że zbliżają się dwie pary nóg, co zasugerowało mu uzbrojonych towarzyszy Al Massaha, których widział wraz z nim na podwórzu. Kroki były już tuż za drzwiami, aż nagle zamilkły. Zapanowała cisza. Altair wstrzymał oddech, patrząc nieprzerwanie na nieruchomą klamkę. W końcu drgnęła, jeden ze strażników musiał położyć na niej rękę, jednak nie otwierał nadal drzwi. Zza drzwi dało się słyszeć zachrypnięty szept człowieka trzymającego swoją dłoń na klamce:

– Ktoś może być w środku. Jak wejdziemy, od razu wyciągnij broń i obserwuj lewą stronę jadalni, ja biorę na siebie prawą. Nie przechodź do kuchni przede mną, wejdziemy tam razem dopiero, gdy się upewnimy, że pierwszy pokój jest pusty.

Klamka opadła i drzwi cicho się otworzyły. W tym samym czasie rozległ się cichy dźwięk wyjmowanej broni z pochwy przy pasie jednego z templariuszy. Wreszcie ukazał się on oczom Altaira, gdy wyłonił się zza otwartych na oścież drzwi, będących teraz prostopadłymi do linii ściany. Nadal nie oddychając, czekał, aż wyłoni się za pierwszym kolejny strażnik. Gdy tak się stało, wyżej podniósł sztylet, który trzymał w lewej ręce, i dwoma dużymi, lecz wolnymi oraz idealnie bezszelestnymi krokami zakradł się za niego, chwytając go za twarz prawą ręką, tak by zakryła usta. Niemal równocześnie sztylet błyskawicznie zanurzył się tuż nad lewym obojczykiem ofiary. Raniony strażnik zachwiał się na nogach, po czym zacząłby opadać bezwładnie na podłogę, gdyby nie to, że napastnik go podtrzymał tą samą ręką, która jeszcze przed momentem uniemożliwiała mu wydanie bodaj jednego dźwięku. Drugi cios był wymierzony w bok szyi tuż obok pierwszej rany. Strażnika ogarnęła ciemność, oczy teraz już tępo tylko były skierowane przed siebie, nie wychwytując więcej żadnego obrazu. Ciało odmówiło jakiegokolwiek posłuszeństwa. Bez oporu został delikatnie opuszczony przez swojego oprawcę na ziemię, tak by nie wydać jakiegokolwiek dźwięku. Błyskawiczna śmierć. Cała ta cicha egzekucja nie była jednak wystarczająco cicha, gdyż strażnik, który pierwszy wszedł do pomieszczenia, ten, który otworzył drzwi, obrócił się za siebie. Jednak niewiele zobaczył. Nic w każdym razie, co mogłoby mu pomóc zorientować się w sytuacji. Zakapturzona twarz młodego mężczyzny, która kryła się w cieniu nakrycia głowy. Małe, zamknięte usta nie zdradzały żadnej emocji, spod kaptura zaś wystawały końcówki długich włosów napastnika. Wyciągnięta ręka mężczyzny trzymała srebrny sztylet już wbity idealnie w środek gardzieli templariusza. Osunął się z nóg, bezwładnie opadając natychmiast na ziemię. Dwie szybkie i ciche egzekucje rozegrały się na przestrzeni zaledwie kilkunastu sekund. Altair chwycił ciało pierwszego trupa za nogi i odsunął je od drzwi, to samo zrobił z drugim nieboszczykiem.

Wyszedł na korytarz, zamykając drzwi od jadalni za sobą. Znajdował się teraz w podłużnym pomieszczeniu, na którego jednym z końców były zamknięte drzwi prowadzące na plac przed domem, a na drugim – wejście do sali, gdzie miała się odbyć dzisiejsza narada. Z korytarza prowadziło jeszcze kilka innych drzwi do różnych, nieznanych pomieszczeń. Na ścianach wisiały portrety znanych, i nie tylko, malarzy hiszpańskich. Al Massah był z pochodzenia Hiszpanem, tam się urodził i mieszkał do dwudziestego drugiego roku życia, by przenieść się potem do Florencji, gdzie wstąpił zafascynowany zakonem i jego organizacją w jego szeregi. Jego kariera była szybka i pełna sukcesów. Niewątpliwie pomagała mu w niej jego niekwestionująca niczego, co kazali mu robić zwierzchnicy, natura. Nigdy nie zadawał zbędnych pytań i ślepo wykonywał polecenia swoich przełożonych. Sam jednak, gdy dopracował się w zakonie wyższego stanowiska, nie lubił, gdy jego rozkazy były po prostu wykonywane. Z tego też powodu otaczał się mniej lub bardziej mądrymi doradcami, by pomogli mu w podejmowaniu tych właściwych decyzji. Gdy we Florencji wybuchł bunt ludności miasta, templariusze przegrupowali swoje szeregi, odprowadzając wielu ze swoich ludzi poza miasto, obawiając się masowych mordów ze strony zdziczałego tłumu, mającego już dość przygniatającego ucisku Kościoła. Wtedy to został ranny w lewe udo w niejasnych okolicznościach. Udało mu się opuścić miasto, po czym wypłynął statkiem do Messyny, gdzie został zauważony przez zwierzchnika dzielnicy portowej. Jego niekwestionowana lojalność wobec pracodawców i wyższych braci zakonnych oraz przemyślane decyzje, jakie podejmował, stały się głównym atutem, dzięki któremu objął posadę nadzorcy stosunków handlowych oraz powierzono mu misję zorganizowania poczty drogą morską, tak by komunikacja z Europą stała się bardziej dyskretna. Dwukrotnie wracał na Półwysep Apeniński. Zakon wysłał go raz do Genui, by tymczasowo zastąpił zmarłego ze starości brata zakonnego w radzie tego miasta. Za drugim razem był przed dwoma laty w Rzymie.

De Sao skierował się w stronę sali. Powolnym krokiem mijał kolejne portrety wątpliwych artystów. Doszedłszy do mosiężnych drzwi, zajrzał przez dziurkę od klucza. W środku ujrzał wielką komnatę, niemal pustą, jeśli chodzi o jakiekolwiek sprzęty. To, co przykuwało uwagę, to duży, masywny stół pośrodku. Z sufitu zwisały długie na dwa metry sztandary templariuszy. Po trzy po obu stronach stołu, zawieszone jeden za drugim w parach. W głębi sali, po jej przeciwległej stronie, tyłem do drzwi stał Al Massah przeglądający jakieś papiery, które trzymał w rękach. Altair szybkim ruchem uchylił nieznacznie drzwi, tak by można było się przez nie przecisnąć, i wszedł do środka, nie bacząc już na to, czy jest słyszalny czy też nie. Al Massah obrócił się natychmiast w jego kierunku. Na jego twarzy zagościło przerażenie, dokumenty wypadły z rąk na podłogę, starzec zrobił odruchowo krok do tyłu.

– Asasyn! – wykrzyknął, kurczowo ściskając prawą ręką rękojeść swojego miecza. Nie wyciągał go jednak z pochwy w obawie, że sprowokuje w ten sposób intruza i sprowadzi na siebie pewną śmierć. Nie był zresztą zręcznym szermierzem, broń służyła tylko celom stricte reprezentacyjnym, co łatwo dało się zauważyć, sądząc po kunszcie zdobień rękojeści tak urozmaiconym, że aż utrudniającym wygodne jej uchwycenie.

– Witaj, Al Massahu. Nie opuścisz tej komnaty żywy, lecz jeśli odpowiesz na moje pytania oraz nie będziesz krzyczał, twoje męki nie potrwają dłużej, niż powinny.

– Kim jesteś!? Jak tu wszedłeś?

Twarz intruza dziwnie wydała mu się znajoma. Miał nieodparte wrażenie, iż nie pierwszy raz w swoim życiu napotyka tego człowieka. Mogło mu się wszak tylko zdawać. Zupełnie bowiem nie przypominał sobie jakiegokolwiek wcześniejszego z asasynem spotkania.

– To nieistotne pytania, zamiast zadawać kolejne, odpowiedz mi lepiej na moje. Przybywam w imieniu Al Mualima, mojego ojca zakonnego i pracodawcy. Wiesz, o kim mowa. Interesuje nas pewien… dar. Sądzę, że teraz także wiesz, co mam na myśli.

– Nie wiem, o czym mówisz, bredzisz… Jeśli stąd natychmiast wyjdziesz, obiecuję, że nie zaalarmuję straży i twoje życie zostanie ci darowane.

– Ależ mój Al Massahu, nie waż o losach mego życia, gdyż nie ja je stracę dzisiejszego dnia, lecz ty. Jesteś zbyt bezczelny. Zająłem się już też twoimi strażnikami. Odpoczywają teraz po długim życiu w twojej własnej jadalni. Mówmy jednak trochę ciszej.

Twarz zabójcy była spokojna, bez żadnego wyrazu. Spod kaptura spoglądały na templariusza zimne, jasnoniebieskie oczy, przenikające go niemal na wskroś. Ciężar spojrzenia dodatkowo paraliżował zakonnika.

– Chcę wiedzieć, gdzie teraz znajduje się dar, do kogo go wysłałeś. Do Soruna? Czy może do samego Harraszima?

– Nie wiesz nawet, o czym mówisz, zabójco. Nie zadajesz zbyt wielu pytań swoim panom, prawda? Skąd ta pewność, że stoisz po właściwej stronie? Al Mualim tak zręcznie tobą manipuluje, iż jesteś utwierdzony w przekonaniu, że Piaski są czymś niebezpiecznym w naszych rękach. Nie zastanawiałeś się nigdy, dlaczego on też pragnie położyć na nich swoje łapy?

– Jesteście mordercami, próbujesz mi wmówić, że wasze zamiary są czyste, a jednak taicie je nawet przed Kościołem.

– Mordercami? A kim ty niby jesteś, skoro przychodzisz tu mnie zabić?

– Twoja wiedza jest niebezpieczna dla nas, muszę zamknąć ci usta na zawsze, byś nie podzielił się nią z nikim niepożądanym. Czyż nie po to właśnie zwołałeś dzisiejszą naradę braci zakonnych?

– Więc nie ma innego wyjścia? Tak to się musi skończyć? Strzeż się, asasynie, mych braci. Znajdą cię. Ma śmierć nie pozostanie bez echa, cała Messyna będzie na ciebie polować!

– Nie wysilaj się na groźby, Al Massahu. Nie będą nawet wiedzieć twoi bracia, kto cię zabił. Jestem niewidoczny, dostałem się tu niezauważony. Innymi słowy: zręczny ze mnie zabójca. Znam się na swojej robocie aż nadto dobrze.

– Nic nie osiągniesz, zabijając mnie. Chcesz wiedzieć, gdzie dar teraz się znajduje? Proszę bardzo, Sorun jest w jego posiadaniu. Dobrze więc odgadłeś. Dziś rano osobiście mu go wręczyłem. Jego też będziesz próbował teraz zabić? Jest otoczony swoim wojskiem, dostać się w jego otoczenie jest sprawą niemożliwą, nawet dla ciebie.

– Nie twoja to rola, by odgadywać moje zamiary, templariuszu. Przewrotnie stawiasz sprawę w korzystnym dla ciebie świetle, lecz nie po to tyle lat zdobywałem doświadczenie i wiedzę, byś teraz w kilku słowach mnie od niej odwiódł. Nazywasz ludzi cię otaczających „przyjaciółmi”, jednak nie mówisz tego szczerze. Szafujesz pozorami, wspinając się na wyższe szczeble własnej kariery. Za nic masz ludzkie życie. Jeśli nie potrafisz docenić jego wartości, nie zasługujesz dłużej na to, by z niego korzystać. Twój czas dobiegł już końca…

Al Massah cofnął się o krok, zupełnie już świadomy swojej klęski. Posiadał wszak jeszcze jeden argument wobec swojego kata. Ostatni, który mógł odmienić jego los, darować mu życie. Liczył bowiem na czyste człowieczeństwo mężczyzny stojącego przed nim.

– Mam córkę oraz żonę. Pozbawisz dwie osoby głowy rodziny oraz jej żywiciela…

Asasyn zdziwił się, słysząc to. Przecież członek Zakonu Ubogich Rycerzy Chrystusa i Świątyni Salomona nie może zakładać rodziny. Nie może nigdy posiąść żadnej kobiety. Nie wspominając już o dziecku. Templariusz dodał po chwili, widząc w reakcji asasyna cień swojej szansy:

– Żonę poznałem we Florencji. Niecały rok po tym, jak wstąpiłem do zakonu. Miłość do boga okazała się być mniej silna od miłości do mojej ukochanej kobiety…

Altair szybkim ruchem uniósł prawą rękę na wysokość głowy, odgiął lekko nadgarstek ku sobie, błysnęło ostrze, śmiertelny kawałek stali wynurzył się bezszelestnie spod przedramiennika asasyna. Nie pozwolił mu dokończyć swojej historii. Ostatnia rzecz, jaką Al Massah ujrzał, to precyzyjny ruch ręki, zatapiający ostrze w jego szyi. Lewą ręką Altair podtrzymywał swą ofiarę, by jakimś cudem nie uniknęła egzekucji. Krew wypłynęła ze świeżo rozdartego gardła, zalewając krzyż, który templariusz nosił zawieszony u szyi. Zabójca nie pozwalając runąć na ziemię odchodzącemu zakonnikowi, pochwycił go pod ramiona i ciągnął za sobą w stronę honorowego, czołowego miejsca przy stole, gdzie posadził trupa w ten sposób, by głowa jego była lekko pochylona, co miało zamaskować przekłute gardło. Zarzucił mu nisko kaptur na głowę, do ręki zaś włożył otrzymane przed kościołem Świętego Franciszka pióro, uprzednio zamoczone w krwi wylewającej się z martwej już szyi.

Zamek Al Mualima znajdował się niedaleko północnych murów miasta, odległy od niego o dwa kilometry, usytuowany na stromym wzgórzu zwanym Allamach – „Góra Cienia”. Zbudowany z ciemnego kamienia był schronieniem dla asasynów z Messyny. Budowla wysoka na osiem pięter zwieńczona była dwoma bliźniaczymi wieżami postawionymi naprzeciw siebie po obu stronach głównego budynku zamkowego, gdzie znajdowały się komnaty reprezentacyjne, skarbiec, główna biblioteka zamkowa, wielki hol wejściowy, mieszkania rady zakonu oraz siedziba samego ojca, jak nazywali Al Mualima członkowie zakonu asasynów. Zamek składał się też z dwóch bocznych części, odchodzących od głównego budynku. Tam właśnie mieszkali asasyni, w małych, skromnie urządzonych, niemalże ascetycznych pokojach. Miała tam też swoje miejsce zbrojownia, kuchnia z jadalnią oraz cała masa pomieszczeń służących do studiowania wszelakich dziedzin nauk. Przed zamkiem, w cieniu trzech części, pomiędzy nimi, znajdował się duży plac, czy też dziedziniec zamkowy. Wejście do głównego budynku znajdującego się pośrodku poprzedzone było wysokimi, misternie brukowanymi białym kamieniem schodami. Cały zamek przypominał z lotu ptaka wielką literę „U”, której dolna podstawa stanowiła budynek główny, a oba ramiona – boczne dobudowania. Na dziedzińcu zamkowym, pośrodku, rosło idealnie białe, czterometrowe drzewo, mieniące się czystym srebrem za każdym razem, gdy padały na nie promienie słońca. Nie posiadało żadnych liści, zasadzone w okrągłym skwerku o średnicy pięciu metrów. Drzewa strzegło dzień i noc czterech wartowników. Było to „Drzewo Czasu”, jak nazywali je asasyni. Nigdy nie wydawało owoców i liści, nieustannie nagie, czekało, aż wypełni się przepowiednia, jaka z nim się wiązała.

Drugi zamek na wschodnim wybrzeżu morza Śródziemnego, a zarazem ostatni w tej części kontynentu należący do asasynów, znajdował się w Masjafie, sześćdziesiąt kilometrów od Hamy, miasta leżącego nad rzeką Asi. Region ten słynie z norii – urządzeń służących do podnoszenia wód w celu irygowania uprawnych pól. Wzniesiony został przez Cesarstwo Bizantyjskie, później przechodząc w ręce mameluków, którzy go rozbudowali. W 1176 roku dostał się w ręce nizarytów w wyniku porażki Cesarstwa Bizantyjskiego z Sułtanatem Rum w bitwie pod Myriokefalon. Twierdzą dowodzi od początku po dziś dzień Cień Muhammad, który ogłosił, iż wraz z ojcem – Hasanem II, są potomkami wnuka Nizara – Al-Muhtadiego, który kiedyś miał być jego zdaniem sekretnie przewieziony do Alamutu i tam ukrywany. Nigdy jednakże Muhammad nie podważał zwierzchnictwa Sinana i nie próbował odbierać mu władzy nad wszystkimi nizarytami czy batynitami („ci, których wierzenia są ukryte”), jak nazywają nieraz asasynów Seldżucy. Zamek Al Mualima był większym i ważniejszym ośrodkiem zakonu.

Poza zamkiem, w Królestwie Jerozolimskim asasyni posiadali jeszcze strażnicę nad Morzem Śródziemnym, dzień drogi na koniu od twierdzy. Wieża, zwana Agornath, położona była pomiędzy czterema wielkimi miastami: Messyną na południu, Jerozolimą na wschodzie, Jaffą na zachodzie oraz Hajfą na północy. Nizaryci wznieśli także kilka innych strażnic na terenach swojej aktywności, jednakże żadna już z nich nie mieściła się w granicach państwa krzyżowców. Lokacja wieży pomiędzy dużymi miastami Królestwa pozwalała kontrolować to, co się działo na szlakach pomiędzy nimi. Była na tyle dobrze usytuowana, iż nawet templariusze próbowali ją odkupić od asasynów. Robert de Craon, drugi wielki mistrz zakonny templariuszy, wysłał dwóch posłów do zamku pod Messyną, by ci przekupili władcę nizarytów. Wieża była jednak nie na sprzedaż, choć posłowie stale oferowali coraz więcej pieniędzy, podnosząc swoją ofertę o połowę pierwotnej kwoty. Robert de Craon przed tym, jak został wielkim mistrzem zakonu, był jednym z dziewięciu rycerzy – współorganizatorów nowego zakonu. Wstąpił do tego kameralnego zgromadzenia za sprawą zawodu miłosnego. Za jego rządów templariusze stoczyli pierwszą ważniejszą bitwę na Ziemi Świętej – pod Tekoa, którą jednak przegrali. Skłonił papieża Innocentego II do wydania bulli w 1139 roku: „Omne Datum Optimum”, która położyła podwaliny pod przyszłą potęgę zakonu. Uniezależniła go od lokalnych władz kościelnych, zwolniła z obowiązku dziesięciny, stworzyła jego podległość jedynie przed papieżem oraz wprowadziła instytucję braci – kapelanów.

W lochach zamkowych, dwa poziomy pod ziemią, znajdowało się archiwum zawierające tysiące prastarych zwoi, skryptów i dokumentów. Była to nieoceniona skarbnica wiedzy asasynów. Autentyczne zwoje ze starożytnej Grecji, Persji, Macedonii. Dokumenty starsze niż początki Cesarstwa Rzymskiego, pamiętające je jeszcze jako republikę. Nowsze dokumenty to kopie bulli papieskich, listy emisaryjne tajnych wysłanników politycznych, traktaty handlowe, polityczne i wojskowe oraz wiele innych. Tu właśnie znajdował się poza widokiem powszechnym, ukryty przed światem, oryginalny, liczący już sobie sto jeden lat kodeks asasynów – „Elemental”, złożony za grubą szybą, by chronić go przed niszczącym działaniem nieprzerwanego upływu czasu. Napisany został w Persji, w roku 1090 przez perskiego izmailitę, założyciela zakonu asasynów. Hasan ibn Sabbah – pierwszy asasyn chodzący po ziemi i autor kodeksu. Ten właśnie rok uznawany jest za początek zakonu asasynów. To on rozkazał wznieść wieżę Agornath, której wszak nigdy nawet nie odwiedził. Izmailici, inaczej siedmiowcy, uformowali się jako oddzielna od szyitów, od których się wywodzą, grupa wyznaniowa, powstała w IX wieku. Wierzyli w siedmiu imamów, najwyższych zwierzchników muzułmańskich, potomków Alego. Siedmiu imamów uważnych też było za najświatlejszych teologów sunnickich, wiernych sunnie – pierwotnej muzułmańskiej tradycji, zawartej w hadisach, będącej uzupełnieniem Koranu, który jest dla każdego muzułmanina jedynym źródłem wiary i podstawą prawa bożego. Hadisy są to wypowiedzi oraz historie związane z Mahometem, zebrane i opracowane w IX wieku. Imamizm, muzułmańska doktryna o boskim posłannictwie imama, podzieliła szyitów na izmailitów, od których później wywiedli się asasyni, oraz imamitów, zwanych też dwunastowcami. Obie te frakcje już w X wieku zaczęły toczyć między sobą krwawe walki na tle religijnym, które trwają aż po dziś dzień. Część izmailitów, która odrzuciła Koran oraz religię muzułmańską, stworzyła własny, nowy pogląd na życie i świat, wykluczając całkowicie z nich jakiekolwiek przejawy boskości. W taki właśnie sposób powstali asasyni.

Wspomniany pogląd zakłada m.in. emanacjonizm, uznany za całkowicie błędny przez resztę muzułmanów oraz oczywiście chrześcijan. Esencją tej idei jest stworzenie wszystkiego przez Jednego w wiecznym akcie generacji. Jeden stworzył wszechświat poza czasem, jako że czas został także spowodowany przez niego i to on (Jeden) jest w istocie wszechświatem. Nie ma tu więc miejsca dla bogów. Nie wiadomo też, czym jest Jeden. To „coś” – absolut – spowodowało powstanie wszechświata, lecz istnieje jako on oraz oddzielnie. Tu mamy więc paradoks. Prawdziwego imienia Jednego wymówić się nie da, gdyż jest to coś poza naszym światem oraz wszelką myślą, a litery przecież to część naszego świata. Izmailici głoszą dalej, iż nie można dojść, jak do stworzenia wszechświata doszło, gdyż miało to miejsce przed stworzeniem logiki, a więc jest to jej niedostępne. Zostało więc stworzonych dziesięć inteligencji, z czego pierwszą jest właśnie Jeden. Ta jedna inteligencja nie została właściwie stworzona, gdyż to ona tworzyła. Pozostałe dziewięć to kolejne powstałe emanacje. Druga inteligencja (a zarazem pierwsza emanacja) to pierwszy przejaw wszechświata. Każdy z dziewięciu poziomów to inny świat z innymi – właściwymi dla danego świata – istotami. Na żadnym z tych poziomów nie ma jeszcze naszego, materialnego świata. Oddzielone są one granicami, których przekroczenie przez zamieszkałe różne światy istoty jest świętokradztwem. „Boskość” jest zawsze na wyższym poziomie względem każdego poprzedniego, a pragnienie jej „osiągnięcia” jest powodem przemieszczania się istot w kierunku „Źródła”. Do niego należy prawdziwe istnienie, a pozostałe światy są jedynie iluzoryczne. Nasz świat otacza więc oraz składa się na niego nicość. Życie na ziemi nie ma więc żadnego znaczenia, podobnie jak nasze czyny oraz sprawy. Liczą się tylko myśli i poznanie prawdy. „Znaj swoją duszę i wiedz o nicości swojego istnienia, jeśli chcesz ujrzeć byt lub prawdziwie istniejącego”.

 Istota na drugim poziomie, emanacji (trzecia inteligencja) spróbowała osiągnąć poziom wyższy. Jej grzech był w istocie błędem w teologii, na skutek którego to została zdegradowana na poziom najniższy – dziesiąty. Wraz z nią znalazły się również tam inne istoty, które wpadły w tę samą pułapkę. Zdając sobie sprawę z owego błędu za późno, istota stworzyła materialny – nasz – świat, by ten stał się drogą powrotną do wyższych inteligencji. Chaos materialnego świata jest potrzebny do odkupienia, jak i powietrze do latania ptakom, choć stanowi ono pozornie źródło oporu. Raszid ad-Din Sinan mówi: „Gdyby nie nasze żarliwe przywiązanie do rzeczy materialnych, istniałby tylko bóg i nic poza bogiem”. „Nic nie jest prawdziwe, wszystko jest dozwolone” – Hasan ibn Sabbah. Tak więc nasza ignorancja sprawiła, iż istnieje nasz świat, a zarazem boga w nim nie ma. W ten sposób powstała nasza ziemia, będąca rejonem zmian oraz rozkładu, otoczona warstwą powietrza. Poza ziemią istnieje dziewięć niebiańskich sfer (planety) oraz sfera gwiazd. Wszystko kończy sfera zewnętrzna, „zamykająca”. Nasz świat będzie trwał, dopóki wszystko nie powróci do Źródła, co nastąpi za 360 000x360 000 lat.

Elemental składa się z trzech części. Część pierwsza, zatytułowana „Posłannictwo”, traktuje o historii powstania zakonu oraz jego strukturze organizacyjnej. Druga, „Wiara”, zawiera doktrynę, jaką kierują się asasyni, ostatnia zaś, „Zasady”, to już właściwa część kodeksu z nakazami i zakazami, jakich powinien przestrzegać każdy członek zakonu. Część trzecią otwierają trzy główne filary, nadrzędne zasady moralne kodeksu:

1. Postępuj zgodnie z własnym sumieniem i rozumem oraz przepisami kodeksu. Nie krzywdź niewinnych, lecz nie ulegaj swoim wrogom;

2. Traktuj ludzi w ten sposób, w jaki sam chcesz być traktowany;

3. Dochowaj wiecznej wierności zakonowi oraz strzeż jego tajemnic.

Księga ta jest najważniejszym drogowskazem postępowania każdego asasyna. Złamanie jakiejkolwiek zasady w niej zawartej jest surowo karane, za najcięższe przewinienia groziła bezwzględna kara śmierci. Jej kopię posiadał każdy członek zakonu. Stanowi ona jedyne źródło prawa karnego zakonu, penalizując enumeratywnie wszystkie wykroczenia w sposób kazuistyczny.

Kolejny dzień wcale nie rozpieszczał mieszkańców miasta. Upał każdemu dawał się we znaki. Lepiej znosili go zdecydowanie muzułmanie, którzy całe swoje życie tu mieszkali. Europejczycy, przyzwyczajeni do śródziemnomorskiego klimatu, a nawet umiarkowanego, zwykli rzadziej wychodzić na pełne słońce, siedząc we własnych domach oraz kryjąc się wszędzie, gdzie można było znaleźć choć skrawek cienia. Tego właśnie dnia do zamku Al Mualima zbliżał się biały jeździec na czarnym, młodym i silnym koniu. Minął pierwszych wartowników, w ogóle nie zwracając na nich większej uwagi. Za małym, drewnianym domkiem, gdzie mieli swoje schronienie, dojechał do dużych stajni, mogących pomieścić w środku do trzystu nawet koni. Wprowadził zwierzę do środka. Młody chłopiec stajenny natychmiast podbiegł do niego i przyniósł koniowi jedzenie oraz świeżą wodę. Asasyn wyciągnął fajkę i gdy rozpalał w niej tytoń, dostrzegł Hassana del Portio, który właśnie wchodził do środka.

– Mniemam, iż zadanie zostało wykonane – odezwał się medyk zakonny.

– Dobrze cię widzieć – odparł Altair. – Nie wiesz, gdzie jest Jaffar?

Hassan pokręcił przecząco głową. Obaj podeszli do drzwi wyjściowych. Promienie słońca padały na ich ciała, jedynie głowy pozostawały poza zasięgiem światła. De Sao oparł się o ościeżnicę drzwi. Uważnie patrzył teraz z uśmiechem na Ucznia. Ten zapytał, widząc to, trochę speszony:

– Co?

– Wszyscy pytają, gdzie byłem przez te ostatnie tygodnie. Czemu ty tego nie zrobisz?

Hassan spojrzał na skórzaną sakwę u pasa Altaira, po czym odpowiedział mu obojętnie:

– Rozmawiałem z Markizem i wiem, co mu na owo pytanie odpowiedziałeś. Nie pytam więc, gdyż nie spodziewam się otrzymać lepszej odpowiedzi.

Altair pokiwał głową, usłyszawszy odpowiedź. Wypuścił gęstą chmurę dymu i zapytał:

– Jak sytuacja w Akce? Zmieniło się coś podczas mej nieobecności?

Uczeń pokiwał przecząco głową. Wszystko wciąż było więc po staremu. Na razie nie zapowiadało się na otwarte starcie w cieniu murów oblężonego miasta. Dodał jednak po chwili:

– Na ruinach spalonego po bitwie pod Hittin Aszkelonu Ryszard rozpoczął budowę nowej cytadeli.

– Cztery lata miejsce było niemal zupełnie opuszczone przez ludzi. Krzyżowcy ponownie fortyfikują południową granicę Królestwa – dopowiedział de Sao, słysząc to. Aszkelon był zaledwie trzy godziny drogi na koniu od Messyny, w kierunku południowym. – Młodszy brat, żyjący w cieniu wielkiego Saladyna, Al-Adil, nie porwie się, myślę, na Królestwo.

– Mimo to wznoszą tam cytadelę… – wtrącił cierpliwie Hassan. – Tuż pod naszymi nosami. Powinniśmy cieszyć się. Ostrożności nigdy za wiele, szczególnie w Lewancie.

Westchnął teraz i przeciągnąwszy się, powiedział:

– Wracam do swojej chaty. Muszę przygotować się na twoje przybycie.

De Sao zdziwił się trochę, słysząc to, więc zapytał:

– A zapraszasz mnie do siebie?

– Myślę, iż i tak wkrótce wpadniesz do mnie. Wierz mi… Wszystko będzie dobrze, przyjacielu.

Po tych słowach Uczeń skierował się z powrotem w głąb stajni po swojego konia. Altair zaś ruszył ku zamkowi.

Przy drugiej bramie, wjazdowej na dziedziniec zamkowy, nizaryt musiał się znowu zatrzymać.

– Bądź pozdrowiony, Altairze! – odrzekł jeden ze strażników, rozpoznając znajomą twarz Cienia.

– Dziękuję, Ekalu, muszę natychmiast porozmawiać z ojcem. Jest teraz u siebie?

– Jest, i nawet już oczekuje twojego przybycia. Dobrze widzieć cię z powrotem. Dawno nie widziałem cię w zamku. Będzie już może i ze trzy tygodnie od twojej ostatniej wizyty.

– Nie było mnie w okolicy przez ten czas. Nie będę teraz więc dłużej zwlekał, przyjacielu. Do zobaczenia następnym razem.

Altair spiął konia i szybszym kłusem zmierzał teraz ku głównemu budynkowi zamku. Gdy po kilkudziesięciu sekundach znalazł się przy brukowanych schodach, zeskoczył z konia, którego sprawnie pochwycił za wodze młody chłopiec stajenny, by zaprowadzić ogiera do stajni. Asasyn wspiąwszy się na wysokie schody, znalazł się przed wysoką na cztery i pół metra dębową, umocnioną poprzecznymi stalowymi szynami bramą. Jak zawsze w ciągu dnia była otwarta. Gdy przez nią przeszedł był w potężnym holu wejściowym zamku. Komnata miała sześćdziesiąt metrów długości i niemal dwadzieścia pięć szerokości. Na wyższym jej poziomie, dookoła, znajdowały się balkony na całej jej rozpiętości wzdłuż ścian. Mieściły się na nich regały z licznymi książkami oraz stoły, gdzie kilkunastu asasynów wertowało jakieś księgi. Na niższym poziomie roiło się od kunsztownych posągów najważniejszych asasynów oraz kilku postaci historycznych. Na ścianach wisiały bogate arrasy, zaś całe ogromne pomieszczenie było doskonale oświetlone przez liczne wąskie, aczkolwiek wysokie na siedem, osiem metrów okna z witrażami w miejsce szyb. Z sufitu zwisał wielki, jedwabny atłas przedstawiający ten sam obraz, jaki był w biurze Markiza – otwarte ludzkie oko.

Na wprost oczom Altaira ukazały się szerokie schody prowadzące do komnaty Al Mualima, znajdującej się na wysokości balkonów. Asasyn zmierzał właśnie w ich kierunku. Odprowadzały go tam liczne spojrzenia innych członków zakonu, z podziwem patrzących na młodego Cienia. Wreszcie stanął pod drzwiami biura ojca. Uderzył pięścią dwukrotnie w ich drewnianą powierzchnię, po czym rozchylił je zdecydowanym ruchem, wchodząc do środka.

Pomieszczenie pokaźnych rozmiarów, wyłożone było od podłogi po sam sufit białym kamieniem. W centralnym jego punkcie stało wielkie biurko. Pod ścianami zaś szafy z książkami. Na ścianach wisiały misterne mapy Bliskiego Wschodu oraz różnych wycinków Europy. Na podłodze wyłożony był czarny dywan z białą literą „A”. Za biurkiem, na którym między innymi stała klatka z zielono-czerwoną papugą, było wielkie okno, sięgające od podłogi po sufit pomieszczenia. Widok rozciągał się na Messynę, doskonale kreując jego bajeczną panoramę.

– Pokłon tobie, mistrzu Al Mualimie, ojcze i opiekunie zakonu.

Starzec za biurkiem stał w kompletnym bezruchu, jakby nie usłyszawszy słów Altaira. Wciąż obrócony do niego plecami, obserwował miasto. Ubiór jego różnił się kolorystyką od tego, który nosił dowolny inny członek zakonu. Była to bowiem idealnie czarna szata z kontrastującą czerwoną peleryną, buty również w kolorze czerwieni. Na dłoniach zaś śnieżnobiałe rękawiczki. Na piersi duża litera „A” wyszyta z czerwonego materiału.

– Przybywam, ukończywszy swoją misję. Al Massah nie jest już obecny wśród żywych. Zebrani w jego domu zwierzchnicy dwunastu dzielnic miasta nie poznali zaś treści dokumentu, który przypłynął tu statkiem z Mediolanu, dokumentu, który obecnie jest w posiadaniu dowódcy stacjonującego w mieście wojska, fratres milities – Soruna. Informację tę mam od samego Al Massaha, który podzielił się nią ze mną tuż przed dopełnieniem się jego żywota.

Al Mualim nadal nie zwracał uwagi na młodego asasyna, bacznie obserwując metropolię, jakby czegoś tam wypatrując. Jego głowa nie drgnęła ani na moment choćby o centymetr. De Sao nie baczył na to zbytnio, wiedział bowiem, iż ojciec jest powściągliwym wielce człowiekiem i choć z pozoru nie okazywał zainteresowania jego słowami, z pewnością uważnie go słuchał.

– Nikt nie wie, kim jest zabójca Al Massaha, nie było żadnych świadków. Markiz sprawnie skoordynował całą akcję. Białe pióro znalazło się w rękach ofiary, tak jak powinno być. Jeśli chodzi zaś o dokument, nazywany przez templariuszy „darem”, zawiera on informacje dotyczące Piasków Czasu. Chodzi zapewne o ich położenie. Możliwe nawet, że templariusze za jego sprawą wiedzą też, kto jest aktualnym właścicielem Sztyletu Czasu. Jeśli mam rację, zapewne przyjdą tu po niego. Zakonnicy mają ponadto problem z podejrzliwością papieża. Została adresowana do nich adhortacja wzywająca ich do złożenia wyjaśnień odnośnie przepływu informacji z kontynentu poza wiedzą Rzymu.

Starzec powoli obrócił się w kierunku Altaira. Zmierzył go wzrokiem, po czym przez chwilę obserwował swoją papugę. Podszedł niespiesznie do swego biurka i usiadł za nim na drewnianym krześle z białą tapicerką. Altair kontynuował:

– Sztylet może nie być u nas bezpieczny. Nie zdołamy odeprzeć szturmu wojska Soruna, jeśli uderzy na nas całą swoją siłą. Templariusze wysłali już gońca do Jerozolimy. Za trzy dni stolica pozna treść przybyłego dokumentu.

Al Mualim wciąż patrzył przenikliwym wzrokiem na swojego rozmówcę, nie okazując żadnych emocji, jakby to, co Cień mówił, w ogóle nie było dla niego niczym nowym.

– Nie